<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

— Trzeba tu, panie Apolinary, zrobić porządek. Liczymy na pana.
Pasterkowski nie opuszczał prawie gościa z Korony, podsuwał mu coraz to nowe pisma i osoby do pożarcia. Ale Budzisz nie dobywał jeszcze miecza z pochwy i z niezwykłą wstrzemięźliwością odpowiadał na zachęty Pasterkowskiego.
— Nie, panie Tytusie. Interwiewu ze mną nie będziesz drukował, artykułu wam też nie dam teraz w kwestyi litewskiej. Niedostatecznie jeszcze ją poznałem.
— Co tu poznawać? Dość przeczytać »Głos Litwinów do młodej generacyi«
— Czytałem i różne inne. Co do języka — niech go sobie uprawiają. To każdemu wolno.
— A niech tam. Ależ oni nam na karki wsiadają, panie Apolinary! Żeby im wierzyć, to cała nasza pięciowiekowa kultura za nic tu była, trzeba odkopać ich pogańską kulturę z XIV. wieku.
— Mogą sobie kopać, panie Tytusie. Nic nie znajdą prócz stęchlizny.
— To i ja wiem. Tylko, że oni nie poprzestają na kopaniu, chcą burzyć wszystko, co im zawadza. Ten mówi, że Mickiewicz nie był Polakiem, tylko Litwinem, tamten już i Mickiewicza się wypiera za to, że pisał po polsku. Toż dudkom chyba prawić takie herezye! A co im się da odprawę, oni wciąż swoje. Masz pan tu nową broszurę.
— Litwin uparty, panie Tytusie, gdy raz w co polezie...
— Ale w co lezie?!
— No, oczywiście... »Bajki«, jak oni mówią, damy sobie z nimi radę.
Wobec Pasterkowskiego Budzisz nadrabiał miną; gdy jednak sam pozostawał, popadał w przykrą zadumę. Czuł w sobie powołanie do walki z »Litwomanami«, ale nie wiedział, jak się wziąć do nich, zwłaszcza, że ich nie spotykał. Okazało się nawet, że kompania, oglądana w restauracyi, składała się z osób przyjezdnych. W Wilnie gnieździło się podobno kilku przewódców nowego ruchu, ale trudno było do nich pójść i wyzwać ich po kolei na patryotyczny pojedynek; trudno też i porozumieć się, bo drukowali przeważnie po litewsku i na zebraniach swych używali tego języka. Pozostawała panu Apolinaremu zabawa z bibułą, drukowaną po polsku, którą tymczasem łykał ze wstrętem, z powodu formy i treści.
— Zdaje mi się, że oni umyślnie tak obrzydliwie piszą po polsku, aby zohydzić nasz język — o! — stuknął się w czoło pan Apolinary.
Rzeczywiście niektóre broszury i artykuły, pisane zaledwie dla Polaka zrozumiałą polszczyzną, mogły być posądzone o taki zamiar podstępny.
I w treści mnóstwo napotykał niespodzianek. Projekty w rodzaju tego, aby napisy na Ostrejbramie dawać nie po polsku, lecz po litewsku, podawali autorowie o nazwiskach czysto polskich, po których spodziewać się było można innych zgoła tradycyi i działań.
— Wieża Babel, dobrodzieju mój!..
Łaknął powiadomień i objaśnień, więc przedewszystkiem spotkania z Eustachym Chmarą. Potrzebował też innych adjutantów, niż Pasterkowski — i tu poradził sobie niezgorzej. Pamiętał, że syn pana Jana Rokszyckiego, Kazimierz, wybiera się na Litwę dla studyowania lnu. Wysłał depeszę, donoszącą Rokszyckiemu o spotkaniu specyalisty od lnu, Fedkowicza, i otrzymał odpowiedź, że Kazimierz przyjedzie niebawem do Wilna. Młody to człowiek, nie polityk, ale głowa dobra; no i raźniej będzie w zupełnie swojem towarzystwie.
Tymczasem zaś gotował się do akcyi, umyślił bowiem położyć tamę zalewowi litwomanii za pomocą odczytu, który wygłosi o unii Litwy z Polską. Regularnego odczytu nigdy jeszcze nie próbował, ale porwać wymową salę, ba nawet tłumy, było mu nie pierwszyzną.
Pan Apolinary liczył na płomienne powołanie, które odnalazł w sobie nagle przed paru laty, na swoją gwiazdę. Tak — wygłosi odczyt o Unii... Szkoda, że do 500-tnej rocznicy Horodła jeszcze kilka lat... Tak długo czekać nie można — zachodzi pilna potrzeba.
Przygotowywał się więc gorliwie. Siedział w księgach i broszurach i tego dnia, na który przyjazd swój zapowiedział Kazimierz Rokszycki.
Z radosnem uczuciem powitalnem posunął się pan Apolinary ku drzwiom, do których zapukano dyskretnie. Ale na progu ukazał się mężczyzna starszy, bardzo wysoki, wcale nieznajomy.
— Czy Apolinary Budzisz? — zapytał lakonicznie gość.
— Tak jest, do usług.
Z potężnych bar, pochylonych, zdawało się, nie przez trud wieku, lecz przez zwyczaj spoglądania z wysokości, wynurzała się do pana Apolinarego wielka głowa jasnowłosa z rozrzewnionemi zagadkowo oczyma.
— Syn Franciszka? — badał dalej dobrotliwy olbrzym.
Pan Apolinary potwierdził znowu i patrzył, tracąc swą przyrodzoną fantazyę pod wpływem ciekawości i magnetycznego spokoju, bijącego od ogromnej postaci gościa.
— Poznać to mnie nie możesz, kochany...
Budzisz żachnął się trochę na taką poufałość, pierś wydął, a twarz pochylił, uwydatniając skupienie myśli przez fałd podbródka. Jakiś zapomniany kolega szkolny, czy co? I rzekł po chwili:
— Ale z kimże nareszcie mam zaszczyt?
— Jestem Hieronim Budzisz.
— Budzisz?! — A tak, kochany. Z linii litewskiej, syn także Hieronima, wnuk Michała. W ypadasz mnie stryjecznym wnukiem.
Teraz dopiero pan Apolinary roztajał i postąpił żwawo ku krewnemu, natężając instynktowo mięśnie, aby sprostać uściskom olbrzyma. Ale stryjeczny dziad objął lekuchno wnuka i przychylił delikatnie szorstką twarz do pocałunku.
Apolinary usadowił Hieronima na fotelu. Dwa dojrzałe owoce szczepu Budziszów herbu Paparona oglądały się nawzajem, radując oczy rozdwojonym z jednego pnia rozkwitem.
To mieszkasz, dobrodzieju mój, w Wyszonach?
— W Wiszunach — poprawił Hieronim.
— A dzieci już dorosłe?
— Jedną mam córką, Aldonę. Lat dwadzieścia.
— A ja jednego syna.
— Wiem, Jan jem u na imię; w szkołach jeszcze.
— A tak, dobrodzieju mój. Widzę, że interesują cię losy naszej rodziny. Ale mało już nas, Budziszów-Paparonów, na dawnym obszarze Rzeczypospolitej!
— Mało nie mało. Na Litwie samej są jeszcze dwa domy, oprócz mojego.
Pan Apolinary potakiwał w milczeniu, nie będąc zupełnie pewny imion Budziszów litewskich, odłączonych jeszcze w końcu XVII. w. od pnia koronnego. Pan Hieronim wyliczył powoli, sumiennie wszystkich przedstawicieli swego nazwiska, na kuli ziemskiej istniejących, z krótką o każdym wiadomością historyczną. O Apolinarym był tak dobrze powiadomiony, aż zawstydził krewnego, który nie mógł mu wypłacić się wzajemnością.
— Ależ jesteś prawdziwym skarbnikiem pamiątek naszych, Hieronimie dobrodzieju!
— Wiele ja tobie jeszcze pamiątek pokażę, bracie Apolinary.
— A to jakich?
— Obaczysz, gdy przyjedziesz do Wiszun.
— Radbym serdecznie, dobrodzieju kochany, nie wiem tylko, czy mi moje zajęcia pozwolą.
— Toż byłby grzech, gdybyś nas nie odwiedził. Zajęcia masz tutaj? wszak prawda?
— Ma się rozumieć. Przyjechałem do was, na Litwę, aby się z wami porozumieć i naradzić o przyszłości. Czekam na parę osób w Wilnie.
Hieronim kiwnął głową łagodnie i oczy odwrócił obojętnie, jakby na znak, że dopytywać się nie chce. Ale Apolinary intuicyjnie dojrzał w litewskim pobratymcu źródło powiadomień pewnych, wcale nie w rodzaju Fedkowiczowskich. Pośpieszył je wyzyskać:
— Czekam głównie na Eustachego Chmarę. Przecie to jeden z najruchliwszych u was ludzi?
— Wiadomo.
— I ma wielki wpływ na sprawy krajowe?
— Wiadomo.
— Coś nie chcesz, Hieronimie dobrodzieju, udzielić mi swej opinii o Chmarze?
— Skoro sam wiesz, kochany, tak cóż ja powiem? A chcesz jego spotkać, wszak on u siebie w Rarogach, o trzy mile od Wiszun.
— Doprawdy? To może i wiesz, czy tam ma pozostać, czy wybiera się do Wilna?
— Teraz on tam, bo w przyszłym tygodniu nasz zjazd rolniczy u niego.
— A cóż mi Fedkowicz prawił, że Chmarę sprowadzi jutro depeszą do Wilna?
— Fedkowicz Litawor?
— Aha.
— Pan Litawor może się omylił. Ja wiem, bo przedwczoraj widziałem Chmarę.
— To cenna dla mnie nowina. I zjazd ziemiański radbym bardzo zobaczyć.
— Przyjedź do Wiszun, to i razem pojedziem do Rarogów.
— To się składa wybornie, Hieronimie dobrodzieju.
W tej chwili zapukano do drzwi energicznie, i po zwykłem »proszę« wszedł do pokoju piękny mężczyzna, jaśniejący młodą siłą.
— Kazik! — zawołał pan Apolinary z akcentem niemal rodzicielskim i ucałował syna przyjaciela w aksamitne, krótko strzyżone włosy, podczas, gdy Rokszycki schylił się do jego ramienia.
Zapoznał następnie Kazimierza z Hieronimem. Litwin przywitał się uprzejmie, ale w milczeniu i nie okazując pozornie chęci bliższego poznania nowego gościa z Korony. Przeciwnie Rokszycki z otwartą ciekawością przyglądał się niepospolitemu okazowi litewskich Budziszów. I Apolinary nie mógł powstrzymać swej serdecznej wymowy:
— Trafiasz, Kaziu, na uroczystość familijną skojarzenia dwóch nie znających się dotąd przedstawicieli naszego rodu. Brat Hieronim potężnie przedstawia gałąź litewską, co?
Kazimierz ukłonił się powtórnie z uprzejmym uśmiechem, a Hieronim rzekł żwawiej, niż dotąd:
— A toż panowie raczej jesteście osobliwościami na Litwie. My tu wszyscy jednakowi.
— Skoro tak, to górą Litwa! — zawołał pan Apolinary i ponownie uściskał krewnego.
— Czy zastałem jeszcze w Wilnie pana Fedkowicza, o którym mi wuj doniósł? — zapytał Kazimierz Apolinarego.
— Jest. Wczoraj jeszcze nakładł mi w uszy tyle lnu, żem ledwie nie ogłuchł.
— Zajmują go głównie przeróbki lnu, o ile zrozumiałem z depeszy?
— Len wogóle, dobrodzieju mój. Historya lnu, przyszłość lnu, uprawa, zastosowania...
— Więc i uprawa?
— Naturalnie. Tylko mi się zdaje, że on sam lnu nie produkuje. Czy ma posiadłość ziemską? Wiesz może, panie Hieronimie?
— Nie ma.
— To szkoda — rzekł Kazimierz — ja chciałbym także obejrzeć najlepsze pola lnu, zbiory, moczenie, mendlenie. Zajmuje mnie, oprócz wyrobów ze lnu, także sama roślina i włókno.
— Tedy trzeba panu jechać w nasze strony, gdzie królestwo lnu.
— To jest dokąd, jeżeli wolno spytać?
— Ot, choćby do Wiszun.
Pan Apolinary zawołał rozpromieniony:
— A to widocznie opatrznościowe spotkanie! Przyjeżdża nas tu dwóch na Litwę z rozmaitymi zamiarami, szukamy wiatru w polu, dobrodzieju mój, a to, czego szukamy, leży zebrane w jego siedzibie, w Wiszunach! Ja tam jadę, Kaziu.
— Przyjedźcie panowie obaj — odezwał się Hieronim.
Rokszycki odpowiedział ceremonialnie:
— Poczytałbym sobie za zaszczyt poznać pańską siedzibę.
— To pan i poznaj. U nas bez fanaberyi, panie łaskawy, obyczaj stary.
— Przyjmujemy zaproszenie obaj — rzekł spiesznie pan Apolinary. Kazimierz to syn przyjaciela, sam przyjaciel i najlepsza krew nasza.
— Ja nie wątpię, kochany. Nazwisko znam z ksiąg, a osobę rad jestem poznać.
Po ustaleniu koneksyi, komitywy i zamiarów urosło wzajemne zadowolenie. W Hieronimie można je było zauważyć po krótkiem pociąganiu nosem i nikłych przebłyskach uśmiechu. Dwaj zaś koroniarze coraz radośniej stwierdzali, że losy ich wyprawy na Litwę skupiają się około osoby i siedziby Hieronima Budzisza. W ciągu rozmowy coraz nowe czyniono odkrycia.
— To mówisz, bracie dobrodzieju, że ruch litewski trzeba także zobaczyć tam, gdzie czyni największe postępy, około Wiszun?
— Ja mówię, że mieszkamy pośród ludu czysto litewskiego.
— Więc gdzie najwięcej ludu litewskiego, tam i najgorętszy ruch być musi?
— Lud jest, ale ruchu to jakby nie było. Ot, jaka sztuka.
— Więc pan jest zdania — odezwał się Kazimierz — że ruch mlodo-litewski jest wywołany sztucznie?
— Wieleby o tem gadać. Obaczycie na miejscu. A już najlepiej to wam opowie moja córka.
— Zajmuje się ludem?
— My zawsze z ludem. Tylko, wiadomo, młodzi po swojemu...
— Pannę Aldonę zostawiłeś w Wiszunach?
— Jest ze mną w Wilnie. Chodzi po mieście i robi pokupki.
— A tożbyśmy pomogli! — zawołał wesoło Apolinary, podczas gdy Kazimierz wstał z krzesła i spojrzał przez okno, aby ukryć napad śmiechu.
— Jej pomagać nie trzeba; umie sobie radzić. Wróci do domu, gdy skończy... »zakupy« — odrzekł uważny Litwin, wyciągając z kamizelki zegarek.
— A gdzie mieszkacie?
— W jednym z wami hotelu.
— Oddawna?!
— Od wczoraj, kochany. My tu, Budziszowie, zawsze stajemy kwaterą. Służba powiedziała wczoraj, że jest w hotelu Budzisz Apolinary, tak ja przyszedłem dzisiaj poznajomić się.
— Błogosławiony wypadek, panie Hieronimie! Możemy wszyscy razem spotkać się na kolacyi?
— Wiadomo, wieczerzę można zjeść razem.
Rozstano się na parę godzin. Po wyjściu Hieronima Kazimierz pozostał w pokoju Apolinarego.
— A co? — rzekł pan Apolinary — jakże ci się podoba pobratymiec?
— Pyszny Litwin, wuju, i może rozumniejszy, niż się zrazu wydaje.
— Może być. U nas, Budziszów, rozum zwykle bardziej w głębi leży, niż po wierzchu, dobrodzieju mój.
— Ależ tamten wcale do wuja niepodobny.
— Prawda, że to już około trzech wieków... Zawsze jednak pozostał w nas jakiś typ wspólny, familijny, co?
Stali we środku pokoju, więc pan Apolinary zwrócił się do lustra, zawieszonego nad komodą, i pociągnął za sobą Kazimierza. Wydął pierś i spojrzał na swój konterfekt wprost, okazały i zamaszysty. Potem odwrócił się trochę bokiem, przyczem zajaśniał w lustrze fragment sporej łysiny.
— Tak, obaj już postarzeliśmy.
Gdy to mówił, stosując uwagę do Hieronima, spojrzał na sąsiadujące w lustrze odbicie postaci Kazimierza Rokszyckiego. Ten stał z rękoma w kieszeniach spodni, prosty, jak trzcina, wyższy o pół głowy, a na czerwonych ustach, wśród lekkiego, jedwabnego zarostu igrał mu uśmiech pogodnie wyzywający.
— Nie plącz mi się tutaj, smyku! — zawołał Budzisz, dając przyjaznego szturchańca w bok Rokszyckiemu.
Kazimierz przegiął się i odskoczył elastycznie.
— Porównywałem, o ile wuj podobny do tego litewskiego smoka. Ani trochę. Wuj jest dużo misterniejszego rysunku, wygląda młodziej i tak coś, coś...
— No, no! dosyć! schowaj swoje komplimenty. A teraz ruszaj sobie, gdzie chcesz, a ja się zdrzemnę, aby świeżej wyglądać przy kolacyi. Będziemy z damą, pamiętasz?
Wieczorem, w osobnym pokoju restauracyi, siedzieli już pospołu dwaj Budziszowie, po wódce przegryzając litewską, smakowitą, pachnącą jałowcem wędlinę, gdy weszli razem Kazimierz z Aldoną, widocznie zaznajomieni: za drzwiami słychać już było ich zmieszane głosy. Tu po raz pierwszy ujrzał kuzynkę pan Apolinary.
Wzrostem tylko wysokim i bujnością postaci przypominała ojca; ale bujność ta była zgrabnie ograniczona przez rozkwit pierwszej młodości. Rysy twarzy miała do ojcowskich niepodobne, ożywione i przyjemne; usta ściągała w różowy, ruchliwy ryjek między fałdkami dowcipnego uśmiechu; a gdy ryjek ruszał się i mówił śpiewnie, oczy dośpiewywały akompaniament, oczy wcale zalotne, otoczone chmurką.
— Już wczoraj widziałam kuzyna, gdy wychodził z księgarni — rzekła rezolutnie, pomijając formułę przedstawienia, i wyciągnęła dłoń do Apolinarego.
Powstał żwawo z krzesła pan Apolinary, przetarł wąsy i ujął w obie dłonie podaną rękę:
— Widziałem, widziałem i ja, ale czyż się mogłem spodziewać, że ta piękna panna jest moją... synowicą...
— Ona tobie wypada ciotką, Apolinary — odezwał się Hieronim.
— A niech — że cioci dobrodziki rączki ucałuję!
Przystąpił zapalczywie do tego aktu uszanowania, aż Aldona zarumieniła się, cofając bezskutecznie rękę z pobratymczych kleszczów.
Ale odzyskała niebawem swobodną pewność siebie, zwłaszcza w rozmowie z ojcem i z tak zwanym »kuzynem« Apolinarym.
Do Rokszyckiego zwracała się sztywniej, z zaakcentowaną godnością, niby obrażona. Nie było za co: Kazimierz, spotkawszy ją przed godziną na kurytarzu z ojcem, przedstawił się, a teraz wskazał jej uprzejmie drogę do pokoju, gdzie oczekiwała starszyzna. Ale panna Budziszówna znajdowała się w tej fazie życia, gdy, przed rzuceniem się w objęcia wybranego mężczyzny, daje się poznać każdemu możliwemu kandydatowi swą wartość i wyjątkowość. Im bardziej Kazimierz był podobny do idealnego wybrańca, tem bardziej Aldona, jedynaczka z zamożnego domu, mająca rzekomo wybór w kwiecie młodzianów z nad Wilii, zbroiła się w godność, zamiast we wdzięk. Że jednak wdzięk trzeba było okazać koniecznie temu ładnemu (a zapewne zdradliwemu!) koroniarzowi, Aldona kładła w swe słowa, zwracane do ojca, różne słodkie ponęty, osobą zaś pana Apolinarego zdawała się przejmować sympatycznie. To wszystko, aby dowieść Kazimierzowi, jaką potrafi być — dla innych.
Rokszyckiego zaś raczej bawiła, niż zasmucała taktyka panny Budziszówny. Doświadczeńszy, jako mężczyzna i nie byle jaki, starszy zresztą o jakie lat ośm, odgadywał łatwo, że się podoba Aldonie, że ona naiwna — to dobrze — i trochę prowincyonalna — to gorzej. A dalej... jak każda dusza cudza, zwłaszcza panieńska, uwięziona w gorsecie konwencyonalności — nieskończoność zagadnień. Ale przypatrywał się jej przyjemnie: była zajmująca.
— Kiedy kuzyn poznajomi się z naszym ludem w Wiszunach — mówiła do Apolinarego — to i odrazu zmiarkuje, jaka w nim jest siła żywotna i popęd do kultury. Wszak kuzyn i w Królestwie przedstawia stronnictwo przyjaciół ludu?
— Tak, kuzynko miła. Działało się tam trochę, a już na lud specyalnie.
— Ach! na lud działają panowie? My tu z ludem pracujemy, my chcemy zespolenia z ludem.
— Jest duża różnica, kuzynko. Tam zespolenie wynika naturalnie z tego, że jesteśmy jednej rasy, mówimy tym samym językiem. A tu ostatecznie — obcoplemieńcy.
— Ach! jak można tak mówić, kuzynie?! My tu przecie wyrośliśmy z jednej gleby.
— Ale nie z miejscowej kultury — wtrącił Rokszycki.
Aldona spojrzała na niego prawie przez ramię i rzekła zimno:
— To jest właśnie anomalia.
— Przepraszam; to jest bardzo starożytny i dla Litwy zbawienny akt historyczny. To jest Unia, proszę pani.
— Ojciec mi mówił, że pan się zajmuje głównie lnem, a widzę, że i polityką.
— A no, nie można ciągle siedzieć przy wrzecionie. Pani jest chyba tego samego zdania? Aldona zaczerwieniła się. Hieronim Budzisz wmieszał się do rozmowy:
— Ot, i znowu podniosłaś kwestyę. Jedzmy spokojnie; »bulon« wyborny.
— Ach, bo papa... Ja myślałam, że panów... to jest kuzyna zajmuje kwestya litewska.
— Muszę się ująć za Aldoną... za panną Aldoną, za kuzynką — rozpoczął Apolinary.
Z niespodziewanem ożywieniem przerwał mu Hieronim: — Ot, o czem mówić: nazywaj ty »błaźnicę«[1] taką po imieniu, choć i wypadasz jej synowcem. Poznajmy się lepiej, a już tam kiedyś powrócimy do kwestyi.
Pan Apolinary z wdziękiem ujął kieliszek:
— Pozwól, kochana Aldono, że zamienimy role na właściwsze: pozwól sobie mówić po imieniu, a nazywaj mnie wujem.
Nowy wuj mówił tak słodko, z tak stosownym giestem, z tak młodym jeszcze zapałem, że Aldona odpowiedziała zupełnie szczerze:
— Ach, z największą przyjemnością.
Odnowiono komitywę przez ogólne trącanie się szklankami. Nawet Aldona trąciła o szklankę Kazimierza, i skrzyżowały się dwa uśmiechy: jego niby poddańczy, jej niby ironiczny.
W dalszym ciągu toczyła się rozmowa głównie między Aldoną i Apolinarym, który wstał od wieczerzy zupełnie zawojowany przez świeżą synowicę.





  1. »Błazen« i »błaźnica« — przydomki, używane na Litwie, jako równoznaczne z pospolitymi w Królestwie: »smarkacz« i »smarkata«. Z dwojga nie wiem co trywialniejsze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.