Uwięziona (Lord Lister)/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uwięziona |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 20.01.1938 |
Druk | drukarnia Wydawnictwa „Republika”, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Raffles i Charley przed opuszczeniem mansardy odbyli ze sobą krótką naradę.
— Wszystko idzie tak, jak z góry przewidywałem. Wkładamy rękę do gniazda os i trzeba nam będzie całej naszej energii, aby ją stamtąd wydostać. Jaka szkoda, że tym razem nie zmierzymy się z naszym serdecznym przyjacielem Baxterem! Byłoby to dla niego nielada gratka. Nawet sam Sherlock Holmes i jego przyjaciel Taxon znaleźliby dla siebie ciekawą pracę gdyby udało im się wykryć to gniazdo przestępstwa. Przyznaję, że chciałbym mieć ich za współpracowników. ...
— Nie wywołuj wilka z lasu — odparł Tajemniczy Nieznajomy. — Sądzę, że sprawa byłaby daleko trudniejsza gdyby wmieszał się w nią taki współpracownik jak Sherlock Holmes.
— Mimo to chciałbym gorąco zmierzyć się z nim kiedyś.
— Mój Boże, — odparł John Raffles śmiejąc się — ta zabawa mogłaby cię drogo kosztować.
— Kto wie, co się nam jeszcze może zdarzyć? Powiedz mi w jaki sposób zamierzasz wydobyć dziewczynę z tego okropnego miejsca?
— Jeszcze się nad tym zastanowimy, drogi Charley. Na wszelki wypadek musimy być na wszystko gotowi. Czy rewolwery są w porządku?
— W najzupełniejszym. Okręciłem się nawet w pasie linami.
— A więc dobrze. Dojdziemy do nr. 6 następnie zawrócimy i licząc dokładnie kroki nasze, dojdziemy aż do placu.
Charley przywykły do ślepego posłuszeństwa nie pytał nawet o cel tego postępowania. Szedł w milczeniu obok Rafflesa i liczył kroki. Gdy doszli do placu, znajdującego się u wylotu ulicy, Tajemniczy Nieznajomy stanął:
— Ileś naliczył kroków, Charley?
— Trzysta osiemdziesiąt pięć.
— Zgadza się — rzekł lord Lister — u mnie wypadło tak samo. A teraz okrążymy plac i wejdziemy w Market Street, w ulicę idącą równolegle do ulicy Williams Street. W dalszym ciągu liczyć będziemy kroki, aż do trzystu osiemdziesięciu pięciu. Uprzedzam cię, że jeśli rozumowanie moje było słuszne, niebawem natkniemy się na zdumiewające rzeczy. Siedząc na dachu zrobiłem pewne odkrycie.
— Masz w tych sprawach niesłychany węch, drogi Edwardzie. Ale oto i Market Street!
— Uwaga! Raz... dwa,.. trzy... cztery.
Gdy odliczyli trzysta osiemdziesiąt pięć kroków, przyjaciele nasi zatrzymali się. Podnieśli oczy i ujrzeli przed sobą wysoką kamienicę, najbardziej okazałą że wszystkich znajdujących się na tej ulicy. Znajdowała się ona pod nr. 24. Fasada kamienicy pełna była szyldów i reklam świetlnych, biur i instytucyj handlowych.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Minęli sień i znaleźli się na podwórzu domu. Posiadał on dwie duże oficyny, przylegające do grubego muru. Za murem tym zieleniły się drzewa.
Raffles kiwnął głową z zadowoleniem.
— Jesteśmy na dobrej drodze — rzekł cicho do Charleya. — Wracajmy. Musimy teraz poznać niejakiego pana Roberta Shayne. Bądź przygotowany na wszystko, Charley. Wchodzimy w paszczę lwa.
W klatce schodowej przyjaciele nasi zetknęli się oko w oko z dwoma mężczyznami rozmawiającymi z sobą półgłosem. Starszy z nich o ogolonej twarzy i ostrych rysach spojrzał bystro na Rafflesa swymi zimnymi, stalowymi oczyma. Raffles zdjął uprzejmie kapelusz.
— Bardzo panów przepraszam... Czy nie zechcieliby mi panowie wskazać na którym piętrze mieszka pan Robert Shayne?
Człowiek do którego Raffles się zwrócił spojrzał na swego młodszego towarzysza.
— Czy ma mu pan coś ważnego do powiedzenia? — zapytał zagadnięty, nie dając odpowiedzi.
— Tak jest — odparł Raffles.
Gniewała go ciekawość nieznajomego oraz sposób jego patrzenia.
— Sprawa nie cierpi zwłoki. Chodzi tu może o życie jednej, dwóch lub nawet trzech osób.
— Zaciekawia mnie pan istotnie — odparł nie znajomy, patrząc uważnie na Rafflesa.
— Na miłość Boga — zawołał lord Lister — kim pan jest u licha? Może Robertem Shayne?
— Żałuję, ale nie. Raczej powinienem powiedzieć, że na szczęście nie.
— A więc tracę przez pana napróżno czas. Jak już panu uprzednio zaznaczyłem sprawa nie cierpi zwłoki. Czy powie mi pan wkońcu to o co pana pytałem? Nie rozumiem dlaczego...
— Stop! — zawołał wysoki mężczyzna energicznym głosem. — Niech pan nie idzie dalej! Cierpliwości.
Tajemniczy Nieznajomy zbliżył się i rzekł im cichym głosem.
— Scotland Yard.
Charley spojrzał nań ze zdumieniem.
— Jestem Sherlock Holmes — odparł wysoki mężczyzna.
Imię to wywarło na Charleyu tak wielkie wrażenie, że musiał oprzeć się o poręcz schodów. Dopiero po kilku chwilach przyszedł do siebie. Na twarzy Rafflesa nie drgnął ani jeden muskuł, — Sherlock Holmes zbyt był przyzwyczajony do magicznego efektu jaki wywierało jego nazwisko, aby zwrócić większą uwagę na oszołomionego Charley Branda. Przez chwilę jednak z przyjemnością napawał się wywartym przez siebie wrażeniem poczym wyciągnął do nich rękę.
— Rozumie pan teraz moją ciekawość, gdym zapytał was o cel waszej wizyty u Shayna. Zadowolony jestem, że i wy również wiecie o ukrytych przejściach znajdujących się w tym domu. Czy mają panowie jakieś informacje?
— Tak przypuszczam, mister Holmes — rzekł Raffles, zabierając z kolei głos.
Charley spojrzał na niego ze zdumieniem. Lord Lister zmienił bowiem głos do niepoznania.
— Oto mister Harry Taxon, o którym panowie niezawodnie musieli słyszeć. — rzekł Holmes — A teraz czas nam w drogę...
Wszedł po schodach na pierwsze piętro. Zatrzymał się. Dał znak Rafflesowi i Charleyowi aby pozostali na swych miejscach i wraz z Harrym Taxonem wszedł do biura eksportowego „Robert Shayne i S-ka“.
— Chciałbym pomówić z panem Robertem Shayne? — rzekł Holmes, do urzędnika.
— Zechce pan poczekać kilka minut — odparł zagadnięty — Szef jest chwilowo zajęty.
Urzędnik wszedł do sąsiedniego pokoju skąd dochodził hałas maszyn do pisania. Połączył się telefonicznie z szefem.
— Mister Shayne żałuje niezmiernie — rzekł wróciwszy na salę — że nie może panów przyjąć w tej chwili. — Jest bardzo zajęty... Poza tym zapytuje jaki jest cel wizyty panów i prosi abyście powrócili tutaj za trzy godziny.
— Będziemy musieli się do tego zastosować — rzekł Holmes, do swego towarzysza zrezygnowanym tonem. — Chodźmy... Spróbujemy tu wrócić trochę później. Z tymi słowy opuścili biuro.
Kiedy znaleźli się na dole nie zastali już obu mężczyzn, podających się za agentów Scotland Yardu.
— Mistrzu — rzekł Harry — Zdaje mi się, że stchórzyli.
— Możliwe — odparł Holmes po namyśle — Nie wierzę w to jednak. Zdaje mi się, że wyższego z nich skądś już znam. Nie przypominam sobie jednak, gdzie i kiedy mogłem go widzieć.
— Czyś spotkał się z nim na przyjaznej czy też wrogiej stopie, mistrzu? — zapytał lękliwie Harry.
— Otóż właśnie na to nie mogę odpowiedzieć — Oczywista, mógłbym się pomylić. Być może, że właśnie w tym wypadku pamięć mnie zawodzi.
Obydwaj mężczyźni wyszli na ulicę.
Holmes chciał obejrzeć dokładnie otaczające domy, ponieważ prośba Shayna odwiedzenia go dopiero za trzy godziny wydała mu się podejrzana.
W tej chwili wielki zegar znajdujący się na podwórzu domu wydzwonił południe. Wypadek ten wpłynął na zmianę decyzji Sherlocka Holmesa.
W kilka minut po tym, fala urzędników, urzędniczek daktylografek wypłynęła z domu na ulicę.
Holmes wrócił z powrotem na schody ze swym uczniem. Przed drzwiami biura Roberta Shayne zatrzymał się powtórnie przez chwilę. Nagle drgnął.
— Jak wyglądali ci panowie, którzy chcieli widzieć się ze mną? — usłyszał głos z wewnątrz — Czy byli we dwóch?
— Tak jest, mister Shayne.
— Czyżby? Powiedz im pan, gdy wrócą, że nie będzie mnie przez cały dzień, jutro zaś wyjadę w długą podróż... za interesami, prawdopodobnie zagranicę. Jeśli mają do mnie jakiś interes, niech mi napiszą... Proszę pamiętać raz na zawsze, że nie chcę mieć do czynienia z ludźmi, figurującymi na liście którą panu dałem. Czy jeszcze ma mi pan coś do powiedzenia?
— Nic ważnego, mister Shayne — odparł buchalter.
Jakieś drzwi zamknęły się z hałasem. Zapanowała cisza. Sherlock Holmes spojrzał na swego ucznia.
— Ostrożny... — szepnął przez zęby — Poczekaj bratku wpadniesz w nasze ręce! Idziemy, Harry?
Tymczasem tłum pracowników rozproszył się w sąsiednich ulicach.
Nasi przyjaciele przeszli przez korytarz i nagle zderzyli się z listonoszem.
— Hallo — krzyknął Holmes — Powiedz mi, mój przyjacielu, który z dwuch ludzi z którymi rozmawiałem jest sir Robertem Shaynem? Rozmawiałem z nimi przed chwilą i powiedzieli mi oczywista swoje nazwiska. Rozumiecie, jak sprawa wygląda: trudno spamiętać nazwisko które się słyszy poraz pierwszy. A teraz gdy mnie mój szef zapyta, nie będę umiał mu odpowiedzieć z kim rozmawiałem...
— Zdarza się — rzekł listonosz ze śmiechem — mister Robert Shayne jest wysoki, tęgi o okrągłej twarzy i byczym karku.
— To tak? a drugi malutki? to prawdopodobnie jego wspólnik? Ma wspaniałą czarną jak noc brodę.
— Zgadza się? To mister Maresden!
— Dziękuję stokrotnie — poczęstował go papierosem — Teraz mogę bez obawy stanąć przed swym szefem.
Trzej mężczyźni pożegnali się uprzejmie. Listonosz wszedł na górę podczas gdy Holmes i Harry wyszli na ulicę.
— I oto pierwsza zdobycz. Teraz wiem przynajmniej czego się mam trzymać.
Sherlock Holmes zaciągnął swego przyjaciela aż do domu w którym znajdował się skład starzyzną. Skład ten znajdował się pod numerem 29 na Market Street a więc w pobliżu dwudziestego czwartego numeru pod którym mieściło się biuro mister Shayna.
Zatrzymali się przed wystawą.
Poczekasz na mnie tutaj, Harry — rzekł Sherlock Holmes, rozglądając się dokoła. — Nie spuszczaj oka z dwudziestego czwartego numeru. Gdybyś spostrzegł, wychodzącego Shayna lub Maresdena będziesz szedł za nim krok w krok. W przeciwnym razie poczekasz tu na mnie. Przebiorę się w strój robotniczy. Zajmę wówczas twoje miejsce i z kolei ty się przebierzesz. Spotkamy się pod numerem 24.
Zrobione, mistrzu, stanie się wszystko wedle twych rozkazów — odparł Harry.
Sherlock Holmes wszedł do składu. Wyjaśnił sprzedawcy, staremu żydowi, że należy do policji, zalecił mu milczenie, wybrał strój dla siebie i Harry‘ego i po upływie kwadransa wyszedł ze sklepu ubrany w robotniczą bluzę. Przeszedł obojętnie obok Harry‘ego, spoglądając na drugą stronę ulicy. Gdy oddalił się już o kilka kroków, Harry wszedł do sklepu. Stary Żyd wręczył mu bez słowa wybrane przez Holmesa ubranie.
Przebrany tak samo jak jego mistrz w robotniczą bluzę Harry udał się prosto pod Nr. 24 i szturchnął przyjaźnie w bok Holmesa, udającego, że czyta z zajęciem rozlepione afisze.
Holmes odwrócił się powoli.
— Cóż stary i ty bez pracy? — zaśmiał się. — Dokąd idziesz?
— Bez celu — odparł Harry, zmieniając głos — Najchętniej poszedłbym tam, gdzie możnaby było coś zarobić.
— I ja również.. Możemy zacząć natychmiast.
Weszli do domu, minęli wielkie podwórze i zeszli w dół po schodach znajdujących się przed mocnymi żelaznymi drzwiami, na których znajdował się napis: „Robert Shayne i S-ka“ Hurtownia towarów“.
— Miejmy się na baczności — szepnął Holmes swemu towarzyszowi do ucha.
Uderzyło ich gęste, ciężkie powietrze. Rozległ się dźwięk dzwonka elektrycznego który brzmiał tak długo, dopóki drzwi pozostawały otwarte.
— Ostrożnie! — szepnął Harry.
Z początku nie widać było nikogo. Pomiędzy olbrzymimi belami towarów wiła się wąska ścieżka. Towary te, jak widać było z etykiet na nich pochodziły z najrozmaitszych krajów. Wydzielały one woń, która wydawała się Harry‘emu nieznośną. Obydwaj przyjaciele posuwali się zwolna wąskim przejściem, prowadzącym do samego środka składu. Za cienką przegrodą pracował jakiś młody człowiek. Zwrócony tyłem do naszych przyjaciół, zdawał się nie spostrzegać ich obecności. Holmes dał znak Harry‘emu aby pozostał w tyle. Harry ukrył się natychmiast za olbrzymią belą wełny. Holmes wysunął się odważnie naprzód. Młody człowiek odwrócił się. Na widok nieznajomego znajdującego się tak blisko, na twarzy jego odmalowało się zdumienie. Holmes przybrał wyraz zakłopotania i mnąc nerwowo czapkę w ręku zatrzymał się przed oszklonymi drzwiami. Młody człowiek wstał i otworzył drzwi.
— Czego tu chcecie? Jakeście się tu dostali?
— Żelazne drzwi były otwarte. — Czy nie słyszał pan dzwonka?
— Tak, ale zdarza się to tak często, że nie zwracam już na to uwagi.
— Czy mógłbym pomówić z szefem — zapytał Holmes.
— Z szefem? powtórzył powoli młody człowiek — Z szefem nigdy nie można mówić. Jest ciągle zajęty lub też w podróży. Ja sam widziałem go dopiero raz jeden.
— Jaka szkoda! Mam do niego prośbę...
— Idźcie więc na górę do biura i porozmawiajcie z buchalterem. To wszystko co mogę wam powiedzieć.
Holmes podziękował uprzejmie i powoli począł zbierać się do odejścia.
— Spieszcie się — zawołał za nim młody człowiek. — Dziś mamy koniec tygodnia i biuro zamyka się jak zwykle o godzinie drugiej.
Holmes odwrócił się, podziękował za informację, i począł przeciskać się przez wąski korytarz. Harry szedł za nim niepostrzeżony przez nikogo. Wielki detektyw zatrzymał się przed masywnymi drzwiami zamknął je z hałasem nie wychodząc jednak ze składu. Szczęknęły zawiasy i drzwi zatrzasnęły się mocno, Sherlock Holmes wrócił tą samą drogą, którą dopiero co wszedł. Wraz z Harrym ukrył się za belą towaru. Siedzieli tam bez ruchu dobry kwadrans. Wielki zegar w podwórzu wybił godzinę drugą. Za drugim uderzeniem zegara urzędnik zamknął swoje książki, umył ręce, włożył palto i kapelusz. Gotów był już do opuszczenia biura. Zamknął drzwi, schował klucz do kieszeni spodni i wyszedł. Dwaj detektywi zdawali się czekać na tę chwilę. Holmes podniósł się ostrożnie i począł torować sobie drogę pomiędzy belami towaru. Harry szedł tuż za nim. Nagle Holmes natknął się na szeroką szafę, która znajdowała się w rogu piwnicy i w której prawdopodobnie przechowywano droższe materiały. Była cała z kutego żelaza i jedna osoba nie mogłaby przesunąć jej z miejsca. Holmes zauważył to z niemałą radością.
Przez dłuższą chwilę stali przed tą szafą, zastanawiając się, czemu przypisać jej niezwykły ciężar, gdy nagle zabrzmiał dźwięk dzwonka. Holmes i Harry drgnęli. Cóż się stało?
Poczęli nadsłuchiwać. Zmieszane głosy mężczyzn zbliżały się do nich powoli. Z małpią zręcznością obydwaj mężczyźni skryli się poza belami.
— Do nogi! Lux, Hektor, do nogi! Co tu się dzieje? — zawołał jakiś ostry niemiły głos.
Zanim nasi przyjaciele zdali sobie sprawę dwa olbrzymie buldogi poczęły ujadać zjadliwie tuż obok ich kryjówki, usiłując napróżno przeskoczyć przez wysokie bele towaru.
— Do pioruna! Cóż się tym zwierzętom stało? — zawołał inny głos i jednym susem jakiś mężczyzna wskoczył na belę służącą Holmesowi i Harry‘emu za parawan.
Zostali wykryci. Człowiek cofnął się, mamrocząc jakieś przekleństwo.
— Hallo, Robert, tędy... Lux, Hektor bierzcie ich! — wrzasnął chwytając sztabę żelazną, znajdującą się w pobliżu.
Sherlock Holmes i Harry wysunęli się ze swej kryjówki. Wskoczyli zwinnie na zwój towaru trzymając rewolwery skierowane w stronę psów.
Mężczyzna, nazwany Robertem nadbiegł śpiesznie. Zorientował się odrazu w sytuacji i krzyknął na swego towarzysza:
— Strzeż się!
Sam ukrył się za belą towaru.
— Lux! Hektor! Huzia, łapać ich!
Zbytecznym było zachęcanie psów do ataku. Jak wściekłe, ujadały dokoła zapory z towarów, usiłując napróżno przeskoczyć przeszkodę.
— Zabrać mi te psy natychmiast! — zabrzmiał rozkazujący głos Sherlocka Holmesa. — Jeśli nie zabierzecie — strzelam!
— Bierz go Lux! Bierz go Hektor! — brzmiała odpowiedź.
Rozległy się dwa strzały rewolwerowe. Ponieważ dane były z nader niewygodnej pozycji, obydwa chybiły celu.
Ujadanie psów rozpoczęło się na dobre. Nagle bele na których siedzieli nasi detektywi zachwiały się i obydwaj mężczyźni osunęli się na ziemię.
Pozycja ta była o tyle korzystniejsza, że teraz od psów oddzielała ich ściana z towaru. Upadli na gruby pokład odpadków wełnianych. Znajdowali się teraz na poziomie podłogi. Cóż jednak by się stało, gdyby ludziom udało się rozsunąć bele? Psy wskoczyłyby tam natychmiast, rozszarpując ich na sztuki. W ciemnościach, w jakich się nagle znaleźli ani Holmes ani Harry nie mogli uczynić użytku z broni. Jedyną bronią która im pozostała był nóż.
— Cóż to za ludzie i czego tutaj szukają? — zapytał jeden z przybyłych.
— To nie są zwykli złodzieje — odparł drugi — Nie mieliby co tu brać. Bele towarów są zbyt ciężkie.
Masz rację Tomaszu... Spokój, pieski!
— Hallo! — zawołał w stronę detektywów. — Poddajcie się... Rzućcie rewolwery! Dajemy wam pięć minut do namysłu. Po upływie tego czasu, pójdziemy po ludzi, którzy nam dopomogą w usunięciu tych bel. A wtedy... psy was rozszarpią na drobne kawałki!
— Jakie są wasze dalsze warunki?
— Poznacie je później, kiedy przyjdzie czas...
— W takim razie przyjdźcie tutaj i sami weźcie sobie rewolwery! — zabrzmiał głos, który zdawał się tym razem dochodzić z daleka. — Mamy dwadzieścia cztery kule i wystrzelamy je do ostatka. Każdy, kto się do nas zbliży — umrze! Uwaga, Harry! Pal!
Dwie błyskawice zajaśniały w ciemności i dwie kule musnęły policzki jednego z oblegających.
Cofnął się z okrzykiem przerażenia. Z policzka sączyła się struga krwi.
— Tomaszu! Biegnij do domu po Billa i Jana. Prędko... Ja tymczasem zostanę tutaj.
Jakkolwiek słowa te zostały wymówione półgłosem, podchwyciło je czujne ucho Sherlocka Holmesa. Za pomocą noża wywiercił w materiale otwór, i przez ten otwór doskonale słyszał każde wypowiedziane z drugiej strony słowo. Razem z Harrym zabrał się teraz do jego rozszerzenia. Nie była to praca trudna, ponieważ miękka wełna poddawała się bez trudu.
Holmes trącił Harry‘ego, który natychmiast przerwał robotę.
Mistrz słuchał uważnie rozmowy oblegających ich ludzi. Usłyszał brzęczenie kluczy a następnie dźwięk odmykanych ciężkich drzwi. Odgłosy te dochodziły z miejsca, w którym stała żelazna szafa. W tej samej chwili uczuł powiew chłodnego powietrza. Z prawdziwą przyjemnością wciągnął je w płuca. Znów począł nasłuchiwać. Miał wrażenie, że gdzieś w pobliżu otworzono na oścież okno lub drzwi. Nie ulegało wątpliwości, że musiało tu się znajdować sekretne przejście, prowadzące do ogrodu, łączącego się z domem przy Williams-Street numer 6. Holmes zdawał sobie sprawę, że miał do czynienia z obydwu bandytami.
Jednym z nich był Robert Shayne, drugim zaś Tomasz Maresden, wspólnik firmy „Shayne i Ska“.
Mózg jego nerwowo rozwiązywał zagadkę. Obydwaj łotrzy dwa razy dziennie korzystali z sekretnego przejścia, aby wydostać się z biura do domu przy ulicy Williams. Jakaż okrutna tajemnica kryć się musiała poza szarymi murami niewielkiego domu, jeżeli ci ludzie strzegli jej tak zazdrośnie? Aby rozwiązać tę zagadkę przedsięwziął sławny detektyw dzisiejszą wyprawę, która poczynała przybierać tragiczny dla nich obrót. Spojrzał na Harry‘ego: wyraz zaciętej odwagi malował się na jego twarzy.
— Dobrze, chłopcze — rzekł — nie damy się żywcem. Zanim nas dostaną, wyekspediujemy z dwudziestu z pośród nich do piekła. Nie możemy, niestety, chwilowo opuścić naszych miejsc. Musimy zobaczyć, czy nie uda nam się lepiej okopać za tymi zwałami towarów...
Obydwa psy warowały przy ziemi, gotowe w każdej chwili do skoku.
Robert Shayne ukrył się ze stalowym prętem w ręce za uchylonymi drzwiami żelaznej szafy.
Jak słusznie domyślał się Sherlock Holmes, w szafie tej mieściły się drzwi, prowadzące do ogrodu, przylegającego do składów. Wyjście to było ukryte w gęstwinie krzewów. W tej chwili drzwi te były uchylone.
Zimny wiatr powiał od strony ogrodu.
Robert Shayne dygotał ze strachu. W nieznajomych poznał odrazu agentów policji i drżał na myśl o tym co się stanie, jeśli Scotland Yard przeniknie tajemnicę dwupiętrowego domu przy Williams-Street.
Minuty płynęły wolno...