<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Wół i Żóraw
Pochodzenie Bajki
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk P. Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WÓŁ I ŻÓRAW.
Wiosną, kiedy żórawie
inne włóczęgi
z cudzoziemskich wróciły wód;
i w młodej trawie ojczystej brodząc
za żerem (wszędzie ściga nas głód),
zwiedzały błonia, moczary i łęgi;
kiedy owadom miłosne mgnienie i śmierci erę
zwiastował czarną jaskółek przylot;
kiedy mazgaje słowiki żonom
po gajach kwilą;
gdy nad ruczaje chwiejne wikliny
liście pochylą;
kiedy motylom już porzucono,
jak nowe cacka,
w darń polne kwiaty dziecinnolice;
kiedy pastucha, grając tęsknicę swoją
z prostacka,
w fujarki wylot stukał „palicem“;
gdy w jarach jaśmin i głóg zakwita,
powój zroszoną wypręża czarę: —
orką strudzony pod żyta jare, Wół
na pastwisku legł, nieciekawe oko
w dal wlepił i żuł murawę.

Żóraw, co właśnie był na tę chwilę
skończył swą wartę,
skierował w stronę Wołu badyle nożne
i rzekł w te słowa, nieco utarte.

— „Witaj mi, jego mości wołowa.“
— „Witajcie, kmotrze. Goście z was rzadcy.“
— „Jak zdrowie radcy?“
— „Ot, aby­‑aby. A wam jak służy?“
— „Dziękuję, nieźle jak po podróży!“
— „Powiedz też, panie obieżyświecie,
czy na obczyźnie słodsze są żaby
i czy nie nuży wciąż tak się szastać
po bożym świecie?
Mnie­‑bo przechadzka nawet
do sioła z roli obrzydła: jest bez pożytku.
Wybacz, jeżeli tem cię obrażę, alebym wolał,
żebyś raz osiadł już, do stu jarzem!
Co cię tam woła?“

— „Dość mam was, bydła, mój czworonogu,
wiosną i latem!
Gdybyś miał skrzydła,
to mógłbyś pojąć, co mnie tak goni.

Bodaj w Assyryi czy w Babilonii niegdyś bywały
hufce skrzydlate wołów czy byków,
słowem — mołojców: te wzlatywały
nad ziemską trawę... Lecz dzisiaj niema
ni ojców byczych takich ni matek!
Pługi wam tylko
włóczyć niemrawem cielskiem w zagonie!
gnój wam na podściół i czarna skiba!
Cała poezya w was — chyba kwiatek
przy sztuce mięsa, po marnym zgonie
za murem jatek!“

Słuchał Wół, słuchał, i coraz niżej
ciężka się schyla głowa wołowa.

— „Tak, tak...
Lecz co tam, kmotrze — baj­‑baju...
Jeśli ci latać już tak przypila —
toć możesz w kraju.
Jeśli koniecznie już tam w niebiosy’c trzeba,
czyż mało swojskich przestworzy?
Albo to u nas ptaków nie dosyć,
którym nie śniło się o podróży,
i żyją — żyją cały rok boży?

A jak to miło — co dnia w rodzinne
wracać pielesze, w pobliżu chaty,
albo na strzesze... Cenią cię, strzegą...
A przyjdą mrozy, to z indyczkami
masz pomieszkanie: ciepło jak w uchu,
na zawołanie wikt“ —


— „I rozmowa z pseudo­‑kolegą,
który nad studnią kubełek trzyma, —
życie — niczego!.. Zrozumiej, Wole,
że nie każdemu znów się uśmiecha
kołkiem zabita rodzinna strzecha...

Czy wam tak wiecznie żyć przeznaczono
w ciepłym stosunku z radłem i broną?
Czy wam tu nigdy, nawet we święto,
dusze nie płoną?.. I gdzież wy myślą
jesteście, kiedy wytchnienia cisze
legły wieczorne, kiedy uprzęże
zdjęto z was, kiedy zwolna ustają
roboty orne i noc się lęże?...

Czy was, w mozole, wołów oślepłych,
już w nozdrza kole wszystko,
co nie tchnie odorem mierzwy?

Czy wam, ratajom, nic się tu nie śni,
że tam przedwieczne w kamiennej cieśni
szlochają morza, że obłąkany wichr
puszcze łamie, że po szkieletach
brną karawany; że góry tają żar i płomienie
law na zniszczenie prac od stuleci?..

Wam dobrze, którym dość, że rozsądny
wiatr kornie dźwiga wał wiatraczany,
że owinięta we mgły, tumany, śpi
ziemia płaska — dobrze wam; ale
nas, ptaki, łowi tu człowiek „cwany“
w wyzysku pęta... Ot masz —
bocianom już niemowlęta każe przynosić!
albo studziany żóraw? — zeń drewno,
skrzypiące skargą w poziomym trudzie
zrobili ludzie. Im jeno pozwól,
wnet cię zaprzęgą...

O, sambyś pewno,
stary ciemięgo, zaryczał raźniej,
gdybyś mógł z nami fruwać nad ziemią,
tam, pod chmurami, kiedy w tryanguł zgięci
lecimy — tam... Czy dasz wiarę? — tam niema zimy:
na lodozwały górskie wygnana
ziębnie samotna, w bieli skostniałej.
Tam rozbiegane morze się tłucze w dole
o skalną krawędź, i pieni,
i łamiąc dłonie z bladej bezsiły,
powraca w tonie, a my — wzniesieni — lecimy —
klangor dzwoniący!“


— „Tak, tak... poezya... dziecinada...
wyobraźnia chora... Mój kmotrze,
nie żyje się od wczora, słucha się,
gada, toć zawsze coś­‑nie­‑coś o uszy się otrze.
Górne loty!.. Poezya!.. Znam ją.
Pamiętam, gdym byczkiem tylim­‑ot był,
od stada­‑m odbiegł raz i, luzem chadzając,
wlazłem w zakazaną wyczkę.
I cóż powiesz? Poskubawszy trochę,
wróciło się z guzem do obory — i finis.

Takie rzeczy plamią.

Szczerze ci powiadam: rzuć latanie płoche!
jak mnie tu żywego widzisz  —
najlepiej przy pracy...
Ale com to chciał mówić?.. Powiedz­‑no,
dla czego wy, ptacy,
jeśli lubicie obcy, daleki kraj ten,
jeżeli łaskawsze są dla was te morza, te spieki:
nie zostajecie w tym kraju na zawsze?“

— „A ty, szanowna arko rolnicza, powiedz,
czy nigdy nie gna cię w pole
nic, oprócz bicza?
Jakże z tym Majem?..
Pytasz, dlaczego tam, na obczyźnie
nie pozostaję? dlaczego wracam?
Wracam, ponieważ tutejsza wasza
wiosna... ponieważ...
E, co tu gadać!..
Jest chwila, kiedy ból ci się wśliznie w serce
i dręczy tak, że — zaśpiewasz, krzykniesz
i lecisz...
Chcesz jaknajdalej być od krainy,
Gdzie wszystko pali;
gdzie sztywny kaktus się rozpanasza;
gdzie aloesy, tkwiące w szczelinach,
zielone grzeją cielska, jak płazy;
gdzie oschły cyprys ponuro wwierca
korzeń w upłazy; gdzie cień mordują żary i susze;
gdzie rzeki niebu oddają dusze,
pokotem leżąc pousychane, jak wężów skóry...
Widać to z góry...
Widać, jak pinie zgarbione,
małe, na szczyt się skrabią wyżyn, upałem
zdjęte; w przelocie widzisz odarty
z kory eukalyptus uwiędły, chory, i palmę,
która w cień nie odziewa pnia,
co, bezlistny, jak kij żebraczy
w pustynnym blasku!..
U was inaczej!..

Tu już wiosenna
przeszła ulewa.
Mokra, spłókana
czerni się droga,
niebo różowi
ranna pożoga;
leniwe chmury
pół­‑senne biegą,
i przydrożami —
hen, wedle płota,
wsiowi zdążają
zwolna, gęsiego.

I nad rosami pól
wczesnem ranem
lecąc,
obejmiesz
skrzydłem zmachanem
widok tych nizin,
tych błót i błoni,
i padniesz w łące,
w kwietnej ustroni.
Tu cię muzyką
jaknajgoręcej wita
owadzi chór
i ptaszęcy;
tu ci radośniej
dźwięczy brzęczenie
mizernej muszki;
radośniej kwitną
małe kwiatuszki,
co swe liściny
chwieją posłuszne
lichym wietrzykom;
twój nawet, Wole,
kadłub mnie cieszy...“

— „Przerwij, Żórawiu, do stu lemieszy,
nudną tyradę! Niech tam już sobie
„kwiatuszki“ rade, ale mi nie chwal much,
tych hultajów bąków —
pijawek, co wciąż mnie kłują!
Dość tych zabawek!
Precz z tym owadem, precz z tobą, z Majem!..

To ja, przy sosze, wylewam w glebę
ostatnie poty, od ludzi batem dostaję,
od was pogardę znoszę, hołoty, —
naści!!!“

Tu chcąc Żórawia przebóść, nastawia
już do napaści łeb, ale Żóraw
zerwał się z muraw, i to go zbawia.


Wół rozjuszony
ziemię, w rankorze, kopytem orał
i traw zielony liść kalał śliną,
a ptak zaśpiewał jakowyś chorał
i w lazurowe — hen, ku wyżynom —
leciał BEZDROŻE.