Właśnie Inka/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
CEBULA I ORCHIDEJE.


— Obwody podobnych wieloboków mają się do siebie tak, jak ich podobne boki.
Siedząc w otwartem oknie klasy z wzrokiem, zatopionym w bieli kwitnącej wiśni, która rozkwitła przez noc, Inka sennie upewniła się co do tej prawdy, tak doniosłej dla dwudziestego wieku.
Trzeba było koniecznie jak najprędzej skończyć lekcję, ponieważ to była sobota i Inka wybierała się z partją Mademoiselle do miasta, gdzie miała spędzić godzinę w fotelu dentysty. Ale pogoda nie sprzyjała skoncentrowanemu wysiłkowi. Po godzinie usilnej lecz daremnej pracy, zamknęła swój podręcznik geometrji i pobiegła na górę ubrać się, pozostawiając na później zadane lekcje.
Pobiegła na górę — ale niedaleko zaszła. Mijając otwarte drzwi, prowadzące na podwórze, wyszła, aby przyjrzeć się lepiej kwitnącej niedaleko wiśni; następnie przeszła się po prowadzącej przez ogród pergoli[1], aby zobaczyć, jak wschodzi powój. Stamtąd krok jeden był już tylko do alei wysadzanej podwójnemi rzędami jabłoni o różowo nakrapianem kwieciu. Zanim się obejrzała, Inka już siedziała na kamiennym murze na końcu pastwiska. Za nią ciągnęły się granice Zakładu św. Urszuli. Przed nią był Świat.
Siedziała tedy na murze, fikając nogami już poza granicami Zakładu, a największem przestępstwem, jakiego można się było w tym Zakładzie dopuścić, było przekroczenie jego granic bez pozwolenia. Inka siedziała i patrzyła w zamknięty przed sobą świat. Wiedziała, że jeśli chciała złapać w porę karawan i pociąg, aby zdążyć do dentysty, nie miała czasu do stracenia. Ale mimo wszystko siedziała i marzyła. Wkońcu, daleko wśród pól na gościńcu spostrzegła karawan toczący się wesoło w stronę stacji. Przypomniała sobie naraz, że zapomniała uwiadomić Mademoiselle o zamiarze wyjazdu do miasta i że wobec tego Mademoiselle nie mogła zauważyć, że jej niema. Bez najmniejszego, zgóry uplanowanego podstępu, była wolna!
Przez kilka chwil siedziała tak jeszcze, aby uświadomić sobie całą słodycz tego uczucia. Potem ześliznęła się z muru i pobiegła — pełna radości, młoda buntowniczka, szukająca przygód. Idąc z biegiem wesoło szumiącego strumyka, zanurzyła się w zarosłym krzakami wąwozie i w gąszczu leśnym, zbiegła ze stoku pagórka i pobiegła przez bagnistą łąkę, skacząc wesoło z kępy na kępę — a czasami grzęznąc w błocie. Śmiała się głośno z tych przygód, wymachiwała rękami i mocowała się z wiatrem. Z rozkosznem uczuciem wolności połączyło się niemniej rozkoszne uczucie oszołomienia i zawrotu głowy. Połączenie to było upajające.
I tak, idąc wciąż z biegiem strumienia, weszła w drugi las — nie dziki, jak pierwszy, lecz oswojony, „domowy“. Martwe członki drzew były obcięte, a ziemia pod drzewami wygracowana. Strumień płynął spokojnie korytem, którego brzegi wysadzane były paprocią, popod kładkami i mostkami, rozlewając się czasem w jeziorka, obrzeżone liljami. Mszyste ścieżki, zaopatrzone w kamienne stopnie prowadziły w tajemniczą głąb lasu, nieprzenikniętą dla oka; liście jakby umyślnie zasłaniały ją napół tak, żeby wzbudzać ciekawość. Murawa upstrzona była krokusami. Wszystko przypominało zaczarowany las z powiastki.
Ten drugi las jednakże otoczony był mocnym murem z czterema rzędami drutu kolczastego na górze. Od czasu do czasu pojawiały się tablice — z miejsca, na którem Inka stała, wyraźnie widać było trzy — obwieszczające, iż jest to własność prywatna, i że ci, którzy granice jej przekroczą, będą ścigani z całą surowością prawa.
Inka wiedziała dobrze, do kogo ten majątek należy. Niejednokrotnie przejeżdżała i przechodziła koło bramy frontowej, wychodzącej na drugą stronę drogi. Majątek ten sławny był nietylko w sąsiedztwie, ale w całych Stanach Zjednoczonych i nie bez racji. Obejmował 500 akrów i należał do sławnego — lub może raczej niesławnego — multimiljonera. Nazywał on się Silas Weatherby i był założycielem wielu i rozmaitych Gminnych Korporacyj. Miał przepiękne oranżerje, pełne roślin podzwrotnikowych, ogród włoski i coś w rodzaju galerji obrazów i różnych osobliwości. Był to swarliwy, stary skąpiec, zawsze wplątany co najmniej w pół tuzina procesów. Nienawidził dzienników, a dzienniki nienawidziły jego. Szczególnie złą opinją cieszył się w Zakładzie św. Urszuli, ponieważ w odpowiedzi na grzeczny list przełożonej, proszącej, aby pozwolił klasie rysunków i sztuki obejrzeć swe obrazy Botticellego, a klasie botaniki swe orchideje, szorstko oświadczył, iż nie może pozwolić całemu stadu dziewcząt uganiać po swoim majątku — przyczem, jeśliby pozwolił jednego roku, musiałby pozwolić i drugiego, a nie życzy sobie stwarzać precedensu.
Inka patrzyła na tablice z napisem „Wstęp wzbroniony“ na drut kolczasty i na las, znajdujący się poza nim. Pomyślała, że gdyby ją złapano, mogliby ją co najwyżej wyrzucić, nic innego. Nie zamyka się dziś ludzi w więzieniu za spokojną i niewinną przechadzkę po obcym lesie. Prócz tego miljoner był na zjeździe dyrektorów w Chicago. Dowiedziała się o tem, przeglądając, jak zwykle rano dzienniki — w sobotę wieczorem obowiązane były rozmawiać przy obiedzie o sprawach bieżących, wobec czego w sobotę rano czytały nagłówki i artykuł wstępny.
Wypatrzyła sobie kawałek muru, gdzie drut zdawał się być obluźniony i prześliznęła się pod nim, wyszedłszy z tego z nieznacznie tylko rozdartą bluzką na łopatce. Chodziła po zaczarowanym lesie około pół godziny, poczem, skręciwszy na ścieżkę, niespodziewanie minęła las i znalazła się w ogrodzie, nie kwiatowym wprawdzie, lecz warzywnym, ale zato na wielką skalę. Równe grzędy wschodzących jarzyn okolone były krzakami porzeczek, cały ogród otoczony był wysokim, ceglanym murem, pod którym według angielskiego systemu wyciągnięte były szpalerem grusze.
Jakiś ogrodnik, zwrócony plecami do Inki, zajęty był sadzeniem cebuli. Przyglądała mu się z pewną nieufnością, wahającą się między chęcią ucieczki, a pełnym życzliwości instynktem towarzyskości. Ogrodnik ten wyglądał bardzo oryginalnie. Ubrany był w bufiaste spodnie i skórzane kamasze, czerwoną kamizelkę, włóczkowy żakiet i czapkę, zsuniętą nabakier. Wygląd miał niezbyt pociągający, ale za to reumatyczny — była pewna, że nawet, gdyby chciał ją gonić, nie dogoniłby jej. Wobec tego przysiadła na jego taczkach i przyglądając mu się w dalszym ciągu, zrobiła jakąś głośną uwagę.
Podniósł nagle wzrok i ujrzał ją. Niespodziewany widok omal go z nóg nie zbił.
— Dzień dobry! — rzekła Inka uprzejmie.
— Uf! — mruknął ów człowiek. — Co panienka tu robi?
— Przyglądam się, jak sadzicie cebulę.
Inka wiedziała, że to przecie bez gadania było widoczne, jednakże z całą chęcią potwierdziła to własnem zeznaniem.
Zamruczał coś znowu, prostując się i postąpił ku niej o krok.
— Skąd panienka tu przyszła? — zapytał szorstko.
— Stamtąd! — Inka szerokim gestem wskazała na zachód.
— Hen! Panienka pewnie jest w tej szkole — Świętej Bóg Ją Wie Jak?
Przyznała. Monogram Zakładu św. Urszuli wielkiemi literami wyszyty był na rękawie jej bluzki.
— Czy one wiedzą, że panienka wyszła?
— Nie — odpowiedziała skromnie. — Nie przypuszczam. Prawdę mówiąc, jestem tego nawet pewna. Myślą, że pojechałam z Mademoiselle do dentysty, a Mademoiselle myśli, że zostałam w szkole. Wobec tego jestem zupełnie wolna. Pomyślałam sobie, że może nieźle byłoby przyjść tu i zobaczyć, jak właściwie wyglądają te słynne ogrody włoskie pana Weatherby. Włoskie ogrody bardzo mnie zajmują.
— Niech mnie! — zaczął ogrodnik, przystąpił trochę bliżej i znowu stanął. — Nie zauważyła panienka tablic z napisami „Wstęp wzbroniony“, jak panienka tu szła?
— I owszem, dziękuję. Cała miejscowość jest niemi upstrzona.
— Zdaje się jednak, że panienka niewiele sobie z nich robi.
— Och, ja na tablice z napisem „Wstęp wzbroniony“ wogóle nie zwracam nigdy najmniejszej uwagi — odpowiedziała Inka bez skrupułów. — Nie możnaby się przecie nigdzie ani na krok ruszyć na tym świecie, gdyby się człowiek niemi krępował.
Wbrew oczekiwaniu ogrodnik zaśmiał się.
— Istotnie, nie zdaje mi się, żeby to było możliwe — przyznał. — Ja sam nigdy się niemi nie krępowałem — dodał w zamyśleniu.
— Czy nie mogłabym panu pomóc sadzić cebulę? — zapytała Inka grzecznie. Pomyślała, że w ten sposób znajdzie może najprostszą drogę, wiodącą do włoskich ogrodów.
— Czemu nie, i owszem, proszę bardzo.
Przyjął jej propozycję z nieoczekiwaną serdecznością i poważnie zaczął jej tłumaczyć, na czem polega robota. Cebulki były malutkie i musiały być bardzo starannie ułożone na prawej stronie — a to dlatego, że embrjonicznej cebulce bardzo trudno obrócić się, jak raz już zacznie puszczać pęd w złym kierunku.
Inka wzięła się do rzeczy gorliwie i sadziła cebulę za ogrodnikiem na sąsiedniej grządce trzy stopy poza nim. Pokazało się, że zajęcie to sprzyja rozwojowi instynktów towarzyskich; w przeciągu piętnastu minut byli już starymi przyjaciółmi. Rozmowa toczyła się dalej — na temat filozofji, życia i etyki. Stary miał bardzo zdecydowane poglądy na wszystko i — doszła do przekonania, że musi być Szkotem — robił też wrażenie człowieka dużo wiedzącego i czytającego gazety. Inka także czytała gazetę tego poranku. Rozmawiali przez dłuższy czas na temat, czy „trusty“ mają być oddane pod kontrolę rządu, czy nie. Ona, wraz z swym dziennikiem, utrzymywała, że tak, on, będąc przeciwnego zdania twierdził, że ani djabli nawet nie mają prawa mieszać się do tego, co one robią.
— Proszę o grosik — odezwała się Inka, wyciągając dłoń.
— Grosik? — za co?
— Za tych „djabłów“. Za używanie gwary lub niegramatycznych wyrażeń wkładamy grosik do puszki na cele dobroczynne. „Djabli“ to znacznie gorsze nawet niż gwara — to przekleństwo. Powinnabym nałożyć na pana grzywnę pięciu centów, ponieważ jednak jest to pierwsze przestępstwo, poprzestanę na grosiku.
Dał jej przez grządkę grosik, który Inka schowała do kieszonki z całą powagą.
— Czego się uczycie w tej szkole? — zapytał z pewną ciekawością.
Uprzejmie podała mu jako przykład:
— Obwody podobnych wieloboków mają się do siebie tak jak ich podobne boki.
— To się pani w życiu przyda! — rzekł, mrugając do niej filuternie jednem okiem.
— Bardzo! — przyznała. — W dniu egzaminu.
Po pół godzinie sadzenie cebuli zaczęło się stawać zajęciem bardzo uciążliwem. Ale Inka zacięła się i postanowiła pracować tak długo, jak on. Wreszcie ostatnia cebula została wsadzona w ziemię, a ogrodnik dźwignął się i patrzył na równe grządki z pewnem zadowoleniem.
— Na dziś będzie dość! — oświadczył. — Zapracowaliśmy na odpoczynek.
Usiedli, Inka na taczkach, ogrodnik na wiadrze, dnem do góry obróconem.
— I jakże się panu podoba służba u pana Weatherby? — zapytała. — Czy on jest istotnie taki zły, jak to gazety piszą?
Ogrodnik mruknął coś, zapalając fajkę.
— Co tu gadać! — rzekł stanowczo. — Dla mnie był zawsze bardzo dobry, ale czy jego nieprzyjaciele mają za co go kochać, tego nie wiem.
— Mnie się zdaje, że on jest okropny! — rzekła Inka.
— I czemuż to? — spytał ogrodnik z miną poniekąd wyzywającą. Sam byłby z pewnością zmieszał swego chlebodawcę z błotem, ale obcemu nie myślał na to pozwolić.
— Taki jest zazdrosny o te swoje zbiory i oranżerje. Wdowa — to jest, miałam na myśli panią Trent, przełożoną — pisała do niego i prosiła go, aby klasie uczącej się botaniki, pozwolił zwiedzić swe orchideje, a on jej odpowiedział tak szorstko, jak tylko można było.
— Jestem pewny, że nie miał tego zamiaru! — twierdził ogrodnik.
— Właśnie, że tak. Tak było. Napisał, że nie może pozwolić, aby całe stado panienek uganiało po ogrodzie i łamało mu szczepy winne — jak gdybyśmy istotnie zamierzały zrobić coś podobnego? Jesteśmy przecież bardzo dobrze wychowane i umiemy się zachować. Każdego czwartku uczymy się dobrych manier.
— Może być, — odpowiedział — że był trochę szorstki. Ale widzi panienka, on się wychowywał w gorszych warunkach — jak panienka. On nie uczył się dobrych manier na pensji dla młodych panien.
— On się ich wogóle nigdzie nie uczył — rzekła Inka, wzruszając ramionami.
Ogrodnik pociągnął dobrze z fajki i przez chwilę przyglądał się horyzontowi zmrużonemi oczami.
— Niezbyt to słuszne sądzić go tak, jak się sądzi drugich ludzi — odpowiedział powoli. — Niejedno w życiu przeszedł, a teraz jest stary i śmiało mogę powiedzieć, nieraz bardzo samotny. Wszyscy są przeciw niemu — a jeśli kto się uprzejmie wobec niego zachowuje, on wie, że to zawsze tylko dla interesu. Wasza nauczycielka jest grzeczna, kiedy chce, żeby pozwolił zwiedzić swoje zbiory, ale założyłbym się, że pozatem ma go za starego złodzieja.
— Może niesłusznie? — zapytała Inka.
Ogrodnik zlekka się uśmiechnął.
— Miewa swe chwile uczciwości tak samo jak i my wszyscy.
— Może! — zgodziła się Inka niechętnie. — Może istotnie nie jest taki zły, jak się go bliżej pozna. To się często zdarza. Naprzykład jest Lordunia, nasza nauczycielka łaciny. Niecierpiałam jej, a naraz, w godzinie próby, wpadła na całą awanturę i zachowała się zupełnie byczo.
Wyciągnął do niej rękę.
— Grosik!
Inka zwróciła mu jego własny grosz.
— Uratowała mnie od wyrzucenia ze szkoły — jak mamę kocham. Od tego czasu już nie jestem wstanie jej nienawidzić. I wie pan — strasznie mi tego brak. To bardzo przyjemnie mieć wroga.
— Miałem ich sporo! — pokiwał stary głową. — A zawsze starałem się tak ich traktować, żeby się móc niemi jak najwięcej nacieszyć.
— I prawdopodobnie to byli zupełnie dobrzy ludzie — poddała.
— O, tak! — przyznał. — Najgorsi kryminaliści bywają nieraz bardzo miłymi ludźmi, gdy się ich odpowiednio traktuje.
— Tak, to zupełna prawda! — rzekła Inka. — Ludzie stają się źli tylko przypadkiem, skutkiem zbiegu okoliczności, jak naprzykład jest w tej chwili ze mną. Dziś rano powzięłam niezłomne postanowienie wyuczenia się zadanej lekcji geometrji i pojechania do dentysty — a jednak — jestem tu! Wobec czego — wyciągnęła ze swego rozważania morał — powinniśmy być zawsze grzeczni dla kryminalistów, pamiętając, że skutkiem odpowiedniego zbiegu okoliczności my sami moglibyśmy siedzieć za kratkami.
— Wyznaję — potwierdził — że to samo nieraz i mnie do głowy przychodziło. Ja — my — to znaczy —
Po namyśle znalazł wreszcie odpowiednie słowo. — Pan Weatherby wierzy, że wszystko zależy od szczęścia. Jeśli przypadkiem ma się przyjaciół, którzy po wyjściu z więzienia szukają miejsca, należy je im dać. Mieliśmy tu złodzieja bydła, który pasł krowy, a morderca był dozorcą przy orchidejach.
— To komiczne! — wykrzyknęła Inka. — Macie go tu jeszcze? Bardzo chciałabym raz zobaczyć mordercę.
— Opuścił nas niedawno temu. Nie czuł się tu dobrze.
— Jak długo pracuje pan u pana Weatherby? — zapytała.
— Sporo już lat — i zawsze pracowałem ciężko! — dodał z miną nieco wyzywającą.
— Przypuszczam, że ocenia pana jak należy?
— Tak, myślę, że naogół — tak.
Wytrząsnął popiół z fajki i wstał.
— A teraz — zaproponował — chce panienka, żebym jej pokazał włoskie ogrody?
— O, tak! — rzekła Inka. — O ile pan jest pewny, że pan Weatherby nie będzie o to zły.
— Jestem głównym ogrodnikiem. Mogę tu robić, co mi się podoba.
— Jeśli pan jest starszym ogrodnikiem, to czemuż pan sam sadzi cebulę?
— To robota męcząca — doskonale wpływa na mój temperament.
— O! — roześmiała się Inka.
— A prócz tego, widzi panienka, jak mi przyjdzie chętka przeciążać pracą swych ludzi, wyrzekam się jej, gdy poczuję, jak mnie samego grzbiet boli.
— Pan jest stanowczo za dobrym człowiekiem, aby u niego pracować — rzekła z uznaniem.
— Dziękuję panience! — odpowiedział, z uśmiechem dotykając swej czapki.
Ogród włoski był istotnie zachwycającem miejscem z marmurowemi stopniami, fontannami i bluszczowemi girlandami.
— Chciałabym, żeby to Ludka mogła zobaczyć! — zawołała Inka.
— Któż to taki?
— Ja mieszkam z Ludką w tym samym pokoju. Ona się tego roku strasznie zajmuje ogrodami, ponieważ ma dostać nagrodę za największą ilość zanalizowanych roślin — przynajmniej ja jestem tego zdania, że powinna ją dostać. Rywalizuje z nią tylko Keren Hersey; reszta klasy dała już temu spokój. Mira van Arsdale pracuje przeciw Ludce na złość mnie, dlatego że ja nie chciałam należeć do pewnego stowarzyszenia, które ona swego czasu założyła. Dostaje orchideje z miasta i daje je Keren.
— Hm! — mruknął i zmarszczył się, zrozumiawszy ten splot intryg. — A czy to uczciwe, żeby postronni pomagali?
— Oczywiście! — rzekła Inka. — One dwie mają analizować kwiaty, ale inne mogą je zbierać i naklejać. Jak która z nas wychodzi na przechadzkę, wraca stale z bluzką wypchaną różnemi okazami dla Ludki lub dla Keren. Wszystkie dobre dziewczęta trzymają stronę Ludki. Keren jest straszna piła. Nosi rogowe okulary i myśli, że wszystko wie.
— Ja też trzymam stronę Ludki — oświadczył ogrodnik. — Czy mógłbym jej w jaki sposób pomóc?
Inka badawczo rozejrzała się po ogrodzie.
— Pan ma tu mnóstwo roślin, których Ludka z pewnością nie ma w swoim zielniku.
— Będzie panienka mogła wziąć, ile tylko panienka udźwignie — obiecał. — Chodźmy teraz do cieplarni z orchidejami.
Wyszedłszy z ogrodu, skierowali się ku szklanym dachom cieplarń. Inka była tak zachwycona, że zupełnie zapomniała o czasie, póki wreszcie nie znalazła się wprost naprzeciw zegara, umieszczonego nad drzwiami wozowni; wtedy spostrzegła, że śniadanie w Zakładzie św. Urszuli odbyło się już przed trzema kwadransami — i że ona umiera z głodu.
— O, Boże Święty! Zapomniałam o śniadaniu!
— Czy to wielka zbrodnia zapomnieć o śniadaniu?
— Cóż! — rzekła Inka z westchnieniem. — Poprostu nie dostanę go.
— Mógłbym się postarać o jakieś jedzenie, żeby panienkę choć na krótki czas pokrzepić — zaproponował.
— Mógłby pan, doprawdy? — wykrzyknęła pocieszona.
Przyzwyczajona była trzy razy dziennie do zastawionego stołu, i niewiele ją obchodziło, kto stół zastawiał.
— Prosiłabym, jeśli można — mówiła skromnie — o trochę mleka, kawałek chleba z masłem i — suchych ciasteczek. Bo widzi pan, chciałabym wrócić dopiero o czwartej, kiedy one będą wracać ze stacji i może być, uda mi się wśliznąć niepostrzeżenie.
— Niech panienka zaczeka w altanie, a ja tymczasem zobaczę, czego będzie mogła dostarczyć chatka ogrodnika.
Po kwadransie wrócił, dźwigając ze śmiechem wielki kosz.
— Urządzimy sobie piknik! — mówił.
— Doskonale! — wykrzyknęła Inka radośnie. Nie miała nic przeciw temu, żeby jeść z nim razem, ponieważ umył ręce i wyglądał całkiem czysto.
Pomogła mu rozpakować kosz i ustawić stół w małej altance obok fontanny. Przyniósł kanapki z łososiem, twaróg, dzban mleka, marmeladę pomarańczową, ciasteczka lukrowane i ciepłe pierniczki, prosto z pieca.
— Co za wspaniałe, by-cze śniadanie — zawołała.
Wyciągnął dłoń.
— Znowu grosik.
Inka zajrzała do pustej kieszeni.
— Będzie pan musiał mi darować! Wydałam już całą gotówkę.
Wiosenne słońce grzało miło, fontanna szemrała, wiatr usiał podłogę altanki białemi płatkami magnolji. Inka z westchnieniem zadowolenia zabrała się do marmelady.
— Najprzyjemniejszą rzeczą na świecie jest uciec od tego, co się powinno robić! — odezwała się.
Ze śmiechem uznał tę niemoralną prawdę.
— Myślę, że pan powinienby teraz pracować? — zapytała.
— Istotnie, byłoby nieźle, gdybym załatwił parę spraw, które mi nawet leżą trochę na sercu.
— Ale dobrze panu z tem, że ich pan nie załatwia.
— Byczo!
Wyciągnęła rękę.
— Niech pan odda grosik.
Cent wrócił do jej kieszeni i uczta ciągnęła się dalej. Inka była w znakomitym humorze, a humor Inki działał na drugich. Wykradnięcie się z zakładu, zakradnięcie się do cudzego, prywatnego majątku, sadzenie cebuli, piknik we włoskim ogrodzie z głównym ogrodnikiem — nigdy nie marzyła nawet o takim huraganie przygód. Głównemu ogrodnikowi, zdawało się, również sprawiała przyjemność świadomość, że użycza schronienia zbiegłej pensjonarce. Ich radość z figla była obopólna.
Kiedy Inka z wzruszającą uczciwością dzieliła ostatni kawałek piernika na dwie równe części, drgnęła, usłyszawszy naraz za sobą kroki na ścieżce wysypanej żwirem. Był to „groom“, młody człowiek z szkarłatną twarzą i otwartemi ustami. Stanął i zaczął automatycznie kiwać głową. Inka spojrzała za siebie z pewnem zaniepokojeniem. Obawiała się, czy przyjaciel jej nie będzie miał przez nią jakich nieprzyjemności. Może, zabawianie we włoskim ogrodzie zbiegłych z zakładu panienek było wbrew przepisom.
„Groom“ gapił się wciąż i kiwał głupkowato głową, aż wreszcie towarzysz jej wstał i spojrzał mu w twarz.
— No? — zapytał dość ostro. — Czego chcesz?
— Przepraszam bardzo, ale przyszła depesza, a Ryszard powiedział, że to może być ważne i kazał mi pana poszukać.
Główny ogrodnik wziął depeszę, przebiegł ją oczyma, na odwrotnej stronie napisał odpowiedź wyjętym z kieszeni oprawnym w złoto ołówkiem i odprawił służącego krótkiem skinieniem głowy. Koperta, w której przyniesiono depeszę, upadła na stół i leżała tak, że adres był widoczny. Inka nieznacznie zerknęła na adres i kiedy poznała całą prawdę, ukryła twarz w oparciu jednego z kamiennych foteli i wybuchnęła śmiechem. Towarzysz jej patrzył na nią przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć, wreszcie i on się roześmiał.
— Nadarzyła się pani sposobność powiedzenia mi w oczy, za jak złego, nieużytego i szorstkiego ma mnie pani człowieka. Nawet reporterzy niezawsze pozwalają sobie na tę przyjemność.
— O, ale to było, zanim pana jeszcze poznałam! Teraz wiem, że pan ma bardzo piękne maniery.
Podziękował jej ukłonem.
— Będę się starał mieć na przyszłość lepsze. Będzie mi bardzo miło któregokolwiek południa oddać do dyspozycji moje cieplarnie młodym damom z Zakładu św.Urszuli.
— Naprawdę? — uśmiechnęła się. — To bardzo ładnie z pańskiej strony.
Zapakowali kosz a resztkami obdzielili złote rybki w fontannie.
— A teraz — rzekł — co pani woli obejrzeć naprzód? Galerję obrazów czy orchideje?
Inka wynurzyła się z cieplarni, w której hodowano orchideje, z całem naręczem nieznanych okazów dla zielnika Ludki. Przed stajnią stał tylko co umyty wielki, żółty powóz, do którego zaprzęgano czwórkę koni. Przyglądała mu się z zaciekawieniem.
— Czy chciałaby pani, żebym ją tym powozem odwiózł do domu?
— O, jakbym strasznie chciała — ucieszyła się Inka. — Obawiam się jednak, że to nie byłoby mądrze — dodała po namyśle. — Jestem nawet pewną, że nie! — rzekła, z niezłomnem postanowieniem, odwracając się od powozu. Oczy jej padły na drogę i żywa radość rozjaśniła jej twarz. — Karawan jedzie!
— Karawan?
— Tak, omnibus szkolny. Zdaje mi się, że najlepiej będzie pójść.
Odprowadził ją zpowrotem przez ogród warzywny i zaczarowany las, i trzymał jej kwiaty, kiedy przełaziła przez mur pod drutami, przyczem rozdarła sobie bluzkę na drugiem ramieniu.
Uścisnęli sobie ręce przez drut kolczasty.
— Spodobała mi się i cebula i orchideje — rzekła Inka grzecznie — a już zwłaszcza smakowały mi pierniki. A czy, gdybym miała kiedy przyjaciół, byłych więźniów, mogę ich przysłać do pana?
— Bardzo proszę! — odpowiedział. — Robota znajdzie się dla nich zawsze.
Zaczęła iść, kiwając mu na pożegnanie ręką.
— Byczo się ubawiłam!
— Grosik! — zawołał.
Inka roześmiała się i pobiegła przed siebie.





  1. Pergola — szpaler ocieniony od góry.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: Jerzy Bandrowski.