Właśnie Inka/Rozdział jedenasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Właśnie Inka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia S.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | J. B. |
Tytuł orygin. | Just Patty |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ewelina Smith była chorobliwą młodą osobą, zajmującą się najchętniej rzeczami nadprzyrodzonemu W literaturze ulubieńcem jej był Edgar Allan Poe. W religji skłaniała się ku spirytyzmowi. Najulubieńszą jej zabawą było opowiadanie przy przykręconym płomieniu gazu strasznych historyj o duchach. Miała obszerny repertuar opowiastek o strygach i upiorach, historyjek, które oczywiście nie były bynajmniej zmyślonemi, lecz wydarzyły się naprawdę ludziom, których znała i którym można było wierzyć. Ona sama miała jedną czy dwie przygody z duchami, i opowiadała o nich szczegółowo, przyciszonym głosem, z otwartemi szeroko oczami, podczas gdy słuchaczki jej siedziały w milczeniu, drżąc i trzymając się za ręce. Kółko Eweliny nie posiadało zbyt wiele zmysłu humoru.
Pewnej soboty wieczorem cała pensja doskonale się bawiła. Ewelina urządziła seans spirytystyczny w swoim pokoju w Wschodniem Skrzydle. Nancy Lee zaprosiła dziesięć swoich najbliższych przyjaciółek na urodziny, które obchodziła uroczyście w Centrum; kurs historji Europy ucztował z okazji ukończenia Wojny Trzydziestoletniej, a Kid Mc Coy urządziła wyścigi z ziemniakami w Korytarzu Południowym — bilet kosztował starą markę pocztową, a nagroda zapieczętowana była w przewiązanem wstążeczkami pudełku i, jak za to ręczono, warta była trudów.
Lubianą powszechnie Inkę zaproszono na wszystkie cztery zabawy. Za zaproszenie Nancy podziękowała, bo tam była też zaproszona Mira van Arsdale, jej zawzięta nieprzyjaciółka, przyjęła jednak pozostałe zaprosiny i bawiła się doskonale, jako wędrowny gość.
Przeniosła swój ziemniak, wolno leżący na łyżeczce, przez jeden stół i pod drugim, wreszcie przez obręcz, zwisającą z sufitu i złożyła go w koszu na końcu korytarza równo w przeciągu dwóch minut i czterdziestu siedmiu sekund. (Kid Mc Coy czuwała z zegarkiem w ręku) To biło wszystkie dotychczasowe rekordy, wobec czego Inka, pełna nadziei, przez kilka minut kręciła się koło pudełka, przewiązanego wstążeczką. Kiedy jednak wtargnęła nowa gromada chcących wziąć udział w wyścigu, co otrzymanie przez nią nagrody zrobiło wątpliwem, Inka pozostawiła do rozstrzygnięcia sprawę jury według jej uznania i pobiegła do pokoju Eweliny.
W pokoju pogaszone były wszystkie światła, wyjąwszy chwiejący się płomień spirytusu z solą, płonący w miseczce. Goście siedzieli w kuczki na poduszeczkach, wyglądając w niepewnem świetle wielce pstrokato. Inka w milczeniu osunęła się na wolną poduszeczkę i grzecznie przysłuchiwała się Ewelinie, która w tej chwili miała do swych słuchaczek przemowę.
— Jak wiecie, byłam tego lata świadkiem bardzo interesującego eksperymentu. Trafiwszy przypadkiem do obozu spirytystów, brałam udział w seansie z materjalizacją.
— Cóż to takiego? — zapytała Renia Patton.
— Jest to seans, podczas którego duchy zjawiają się medjum w tej formie materjalnej, jaką posiadały za życia — objaśniła łaskawie Ewelina. Renia była tylko zaproszonym gościem, nie należała do właściwego kółka.
— O, — rzekła Renia, niezbyt wiele rozumiejąc.
— Naprawdę nie oczekiwałam, aby się co mogło pojawić — opowiadała Ewelina — i właśnie myślałam, jak to nierozsądnie było wydać na marne tego dolara, gdy nagle medjum zamknęło oczy i zaczęło drżeć. Powiedziało, że widzi ducha pięknego, młodego dziewczęcia, które umarło przed pięciu laty. Dziewczę ubrane było biało, szaty jej były mokre a w ręce trzymało wytrych —
— Wytrych! — wykrzyknęła Inka. — Cóż znowu za —
— Nie wiem więcej od ciebie! — przerwała jej Ewelina niecierpliwie. — Mówię tylko to, czego byłam świadkiem. Medjum nie mogło podać pełnego jej imienia, podało tylko pierwszą jego literę „Z“. W tej chwili przyszło mi na myśl, że to z pewnością moja kuzynka Zuzanna, która wpadła do studni i utonęła. Całe lata o niej nie myślałam, ale opis zgadzał się najzupełniej. Zapytałam o to medjum i po chwili ono powiedziało, że tak, i że przyszła do mnie, aby mnie ostrzec.
Tu Ewelina zrobiła znaczącą pauzę, podczas gdy jej słuchaczki pochyliły się naprzód w pełnem naprężenia oczekiwaniu.
— Ostrzec! — szepnęła, powstrzymując dech, Flora Hissop.
— Tak. Zapowiedziała mi, żebym nigdy nie jadła cytrynowego placka.
Inka omal się nie udławiła nagłym wybuchem śmiechu. Ewelina spojrzała w jej stronę i mówiła dalej:
— Medjum zadrżało znowu, zbudziło się z transu i nie mogło sobie przypomnieć ani trochę, o czem mówiło! Kiedy jej powiedziałam o wytrychu i placku cytrynowym, była tak samo zdziwiona, jak ja. Powiedziała mi, że wskazówki, które za pośrednictwem duchów przychodzą z tamtego świata, są często niezrozumiałe, i mimo, iż czasem napomykają coś o rzeczach napozór trywjalnych, w rzeczywistości zawierają głęboką a ukrytą prawdę. Prawdopodobnie kiedyś będę miała wroga, który będzie się starał otruć mnie cytrynowym plackiem i dlatego nigdy, pod żadnym warunkiem, do ust mi go wziąć nie wolno.
— I nie bierzesz? — zapytała Inka.
— Nigdy! — odpowiedziała Ewelina ze smutkiem.
Inka zrobiła minę, jak gdyby przeprowadzała naukowe badanie.
— Czy jesteś pewna, że medjum powiedziało prawdę?
— Nie miałam najmniejszej przyczyny nie wierzyć.
— I naprawdę wierzysz w strachy?
— W duchy — poprawiła uprzejmie Ewelina. — Dzieje się przecie mnóstwo różnych rzeczy, których w żaden sposób nie można wytłumaczyć.
— Cóżbyś zrobiła, gdyby jej duch ukazał ci się. Przeraziłabyś się bardzo?
— Wcale nie! — rzekła Ewelina z godnością. — Bardzo kochałam kuzynkę Zuzannę. Nie mam powodu bać się jej ducha.
Zdołu dolatywała woń gotującego się syropu; Inka przeprosiła Ewelinę i uciekła do kuchni. Powietrze na duchowych wyżach, na jakich Ewelina przebywała, było dla jej płuc zwykłej śmiertelniczki trochę za rzadkie.
Właśnie miano syrop przelać w foremki.
— Chodź tu, Inko! — zawołała Zuzia. — Ty nic nie robisz. Leć do śpiżarni i przynieś trochę masła, żebyśmy sobie rąk nie powalały.
Inka posłusznie zeszła z kucharką do piwnicy, nie myśląc o niczem innem, jak tylko o maśle. Na jednej z półek stał w śpiżarni deser jutrzejszy — piętnaście placków cytrynowych, pięknie ozdobionych białemi piramidkami z bitej śmietany.
Kiedy je Inka zobaczyła, ogarnęła ją nagle zbrodnicza pokusa. Walczyła z nią przez chwilę, ale wreszcie padła. Podczas gdy głowa Nory pochylona była nad cebrzykiem z masłem, Inka otwarła okno i ukradkiem wysunęła jeden placek na gzyms przez żelazną kratę. Kiedy Nora podniosła głowę, okno było już zamknięte a Inka z niewinną miną studjowała etykietę na butelce oliwy.
Gdy miesiły ciasto w osobnym kącie kuchni, Inka ze śmiechem zwierzyła się ze swego planu Ludce i Zuzi. Ludka zawsze gotowa była do figlów i psot, ale Zuzię trzeba było czasami namawiać do nich i nieomal zmuszać. Zaczęła — zupełnie nie w porę — wyrabiać w sobie moralne przekonania, tak że obie jej przyjaciółki, które dotychczas z pożytkiem dla siebie moralnością szkolną się nie krępowały, czasami z trudem tylko mogły ją pociągnąć za sobą.
Nareszcie Zuzia mruknęła na znak zgody, Ludka zaś z entuzjazmem zaofiarowała się wystarać się o wytrych. Jako przewodniczka drużyny sportowej mogła to przeprowadzić o wiele łatwiej niż Inka. Podczas przelotnej wizyty w stajni, mającej pozornie na celu naradę z Marcinem w kwestji placów tennisowych, wybrała sobie na jego ławce z przyrządami wytrych stosowny do swego gustu, nakryła go sweterem i bez przeszkody wyniosła. Wraz z Inką tajnemi drogami zaniosła swą zdobycz do Rajskiej Alei. Niemało się najadły po drodze strachu, niemało było też tłumionego chichotu, ale wreszcie wytrych i placek — z uszkodzoną zlekka tylko piramidą z bitej śmietany, ale wciąż jeszcze najwyraźniej cytrynowy, został bezpiecznie ukryty pod łóżkiem Inki, gdzie miał oczekiwać swej roli w nocnym figlu.
Jak zwykle o wpół do dziesiątej odezwał się dzwonek na zgaszenie świateł, ale tym razem dzwonił dla głuchych uszu. Szkoła była wciąż rozbawiona. Małe dziewczątka w „Baby Ward“ uganiały po hallach, walcząc poduszkami, dopóki sama Wdowa surowo nie kazała im iść do łóżka. Było już koło dziesiątej, gdy panienki, piekące ciastka, umyły swe oblepione ręce i udały się na górę.
Inka zastała w swym pokoju delegację tych, które brały udział w wyścigach z ziemniakami, oczekującą ją z nowiną, że zdobyła nagrodę. Zaciekawiony tłum zebrał się, ażeby być świadkiem otwierania pudełka, zawierało ono blaszany wieniec pogrzebowy, który był wystawiony tej zimy w oknie przedsiębiorcy pogrzebowego. — Kid kupiła go tanio, ponieważ popstrzony był przez muchy i tego nie można było zmyć. Wieniec nadziano na kij hockey’owy i obnoszono go tak po korytarzu, przy śpiewie „John Brown’s Body“, nie zwracając żadnej uwagi na to, że Mademoiselle załamywała ręce i błagała o spokój.
— Mes chères enfants — już dziesięć godzin. — Soyez tranquilles, Inka — Mon Dieu — jaka ty jesteś zła! Margarette Mc Coy, nie usłuchasz mnie? Nous verrons! Idź natychmiast do swego pokoju. Ty nie należysz do moja hall. Dzieci! Ja błagam! Idźcie spać — wszystkie. — Tout de suite!
Ale pochód wznosił radosne okrzyki, póki wreszcie nie zstąpiła ze Wschodu Miss Lord i nie nakazała milczenia. Miss Lord, rozgniewana, umiała nakazać. Na jakiś czas zapanowała w Rajskiej Alei cisza i spokój, panujący zwykle na podbitych terenach, wobec czego Miss Lord wróciła do swojego obozu. Ale zgiełk wybuchnął na nowo, kiedy odkryto, że ktoś nasypał do łóżek w Alei miałkiego cukru i to w niemałych ilościach. Chciano podejrzewać o to Inkę i Ludkę, pokazało się jednak że i ich prześcieradła były szczodrze cukrem posypane. Minęło znów pół godziny, zanim łóżka prześcielono i szkoła nareszcie zaczęła się układać do snu.
Kiedy nauczycielka dyżurna po raz ostatni obeszła szkołę i stwierdziła, że wszędzie panuje już spokój, Inka odrzuciła kołdrę i ostrożnie wstała z łóżka. Wciąż jeszcze była zupełnie ubrana z tym tylko wyjątkiem, że trzewiki zamieniła na pantofle, nadające się lepiej do nocnych wycieczek. Przyłączyły się do niej Zuzia i Ludka. Na szczęście świecił księżyc w pełni, tak że niepotrzebne im było żadne sztuczne światło. Z pomocą dwóch przyjaciółek Inka ułożyła prześcieradła nakształt dwu wielkich skrzydeł i przypięła je zapomocą agrafek. Poszewkę jaśka nasunięto jej na głowę tak, że rogi tworzyły uszy. Chwyciły za nożyczki, ale przez chwilę wahały się czy ich użyć.
— Wytnijcie prędzej nos — szepnęła Inka — duszę się.
— Przecież to nieładnie psuć zupełnie całą poszewkę — odezwała się Zuzia, która dostała lekkiego napadu wyrzutów sumienia.
— Wrzucę trochę pieniędzy do puszki na misje — obiecała Inka.
Wycięto uszy i nos i przypalonym korkiem narysowano wykrzywione usta i wężowate brwi. Poszewkę przywiązała Inka mocno na szyi, aby się jej nie zsunęła, uszy kiwały się po obu stronach. Była najdziwaczniejszem widmem, jakie kiedykolwiek wyszło z przyzwoitego grobu.
Przygotowania te zajęły sporo czasu. Była już za dziesięć minut dwunasta.
— Zaczekam aż północ wybije — rzekła Inka — potem wśliznę się do pokoju Eweliny, zacznę ruszać skrzydłami i zawołam szeptem: „Chodź! Chodź“! Wytrych i placek położę jej w nogach, tak że będzie napewno wiedziała, że to nie był sen.
— A jeśli zacznie krzyczeć? — zapytała Zuzia.
— Nie zacznie. Ona kocha duchy — a szczególnie ducha Zuzanny. — Dziś wieczór sama powiedziała, że byłaby szczęśliwa, gdyby go zobaczyła.
— A jeśli mimo wszystko zacznie krzyczeć? — obstawała przy swojem Zuzia.
— O, to głupstwo! Ucieknę i schowam się do łóżka. Zanim ktokolwiek zdoła się obudzić, ja już będę spała jak zabita.
Zrobiły naprzód wywiad w pustych korytarzach, aby się upewnić, czy już jest zupełny spokój. Z otwartych drzwi słychać było tylko równy oddech. Na szczęście Ewelina mieszkała sama, z drugiej strony jednak na nieszczęście pokój jej znajdował się na samym końcu Wschodniego Skrzydła, po przeciwnej stronie budynku. Ludka i Zuzia w pantoflach i kimonach, szły na palcach za Inką, która pobiegła na koniec Alei. Widać ją było to tu, to tam jak ruszała skrzydłami w świetle księżyca, przesiąkającem przez chmury do środkowego hallu. Przyjaciółki trzymały się razem i drżały z rozkoszy. Mimo, że same przecie były za kulisami i pomagały do ubrania ducha, myślały o tem, coby to było gdyby tak któraś z nich nagłe została zbudzona, zwłaszcza jeśliby wierzyła w duchy. Przy wejściu do Wschodniego Skrzydła, wręczyły Ince jej placek i wytrych i cofnęły się na swoje terytorjum. Cokolwiekby było, na wypadek jakiejś awantury wolały być bliżej swoich pokojów.
Inka przemknęła się na sam koniec korytarza mimo szeroko otwartych drzwi aż do pokoju Eweliny, gdzie ulokowała się w samym środku smugi księżycowej. Kilka grobowych „Chodź!“ nie wywołało żadnego skutku. Ewelina miała zdrowy sen. Inka potrząsnęła krawędzią łóżka. Śpiąca poruszyła się, ale spała dalej. To już było kłopotliwe. Duch wcale nie miał zamiaru sprawiać tyle hałasu, aby budzić wszystkich dokoła. Położyła placek i wytrych na tacy i znowu zatrzęsła łóżkiem z gwałtownością trzęsienia ziemi. Kiedy już chciała zabrać to, co przyniosła, Ewelina siadła na łóżku i nieprzytomnym ze strachu ruchem złapała się za włosy. Inka miała jeszcze tyle czasu, że zdołała porwać placek — podczas gdy wytrych z trzaskiem upadł na podłogę i ten trzask w przerażonej wyobraźni Inki wzmożonem echem odbił się aż w hallu na końcu korytarza. Nie miała sposobności ruszać skrzydłami i szeptać „Chodź“. Ewelina nie czekała na jej zaproszenie, przeciwnie, otwarłszy usta jak najszerzej tylko mogła, wydawała krzyk po krzyku z taką rozdzierającą uszy intensywnością, że Inka w pierwszej chwili zlękła się do tego stopnia, iż sama nie mogła ruszyć się z miejsca. Wreszcie, wciąż jeszcze piastując w ramionach placek, rzuciła się do ucieczki.
Ku jej konsternacji, na wołanie Eweliny ze wszystkich stron zaczęły odpowiadać niemniej przerażone krzyki. Zdawało się, że cały Zakład zbudził się i krzyczał. Słyszała, jak trzaskano drzwiami, słyszała, jak pytano o przyczynę tego zamieszania. Szybko pobiegła w stronę swego pokoju, spodziewając się, że ciemności i ogólne zamieszanie ułatwią jej ucieczkę, gdy naraz na końcu korytarza pojawiła się Miss Lord, wesoło przyodziana w kwiecisty szlafrok. Inka omal nie wpadła jej w ramiona. Jęknąwszy ze strachu pobiegła znów w stronę wrzeszczącej Eweliny.
Teraz zrozumiała, że jest w pułapce.
Z Wschodniego Skrzydła wiódł ciasny korytarzyk do mieszkań służby. Umknęła do tego korytarzyka. Gdyby mogła dostać się na tylne schody, byłaby ocalona. Otworzyła nagle drzwi i ku swemu przerażeniu spostrzegła jeszcze większe zamieszanie. Wśród służby wybuchła panika. Ujrzała zmykającą Małgosię, owiniętą kocem w czerwone pasy, podczas gdy nad całym tym tumultem wznosił się silny alt Nory:
— Ratunku! Morderca! Tu jest włamywacz.
Inka zatrzasnęła drzwi i cofnęła się w głąb korytarzyka. Za nią Ewelina wciąż histerycznie wyła:
— Widziałam ducha! Widziałam ducha!
Przed nią krzyk „Złodziej! Złodziej!“ stawał się coraz głośniejszy.
Doprowadzona do rozpaczy przed tą podwójną demonstracją, Inka rozpłaszczyła się na murze w sprzyjających ciemnościach korytarzyka, dziękując w duchu Bogu, że dawno planowane oświetlenie elektryczne nie zostało jeszcze zaprowadzone. Z jaki tuzin głosów wołał o zapałki, ale zdawało się, że nikt nie mógł ich znaleźć. Inka kurczowo szarpała poszewkę, zawiązaną dokoła jej szyi, ale Ludka mocno przewiązała ją białą wstążką do włosów, a w dodatku węzeł był z tyłu. Ale nawet gdyby się jej udało pozbyć swego przebrania, byłaby stracona, jeśliby ją złapano, ponieważ wciąż jeszcze miała na sobie białą suknię wieczorową i nawet wyobraźnia Inki nie mogła znaleźć żadnego usprawiedliwienia i umotywowania tego stroju o północy.
Pogoń zbliżała się, widać już było odblask świateł na przedzie. Każdej chwili mógł ktoś otworzyć drzwi do korytarzyka. Jedynem schronieniem, jakie było pod ręką, była komórka na brudną bieliznę, ale i to schronienie mogło służyć tylko na krótki czas. Inka namacała klamkę i wśliznęła się do komórki. Gdyby znalazła tam stos prześcieradeł, mogła się była pod nim ukryć z nadzieją, że ujdzie uwagi, jako że sama była właściwie pękiem prześcieradeł. Ale to była sobota, skutkiem czego wszystką brudną bieliznę oddano do pralni. Spadziste, długie, śliskie koryto łączyło tę ubikację z pralnią w suterenach, dwa piętra niżej. Kroki słychać było już w korytarzyku. Inka słyszała, jak Miss Lord mówiła:
— Dajcie tu światło, przeszukamy komórkę na bieliznę.
Inka nie wahała się dłużej. W wyobraźni czuła już dłoń Miss Lord, trzymającą ją mocno za ramię. Lepsze było już złamanie karku.
Wciąż obejmując placek cytrynowy — mimo podniecenia trzymała go mocno — wlazła do koryta, wyciągnęła nogi przed siebie i odbiła się. Przez dwie sekundy, bez tchu, jak strzała, leciała przez przestrzeń, poczem stopy jej uderzyły w drzwi na dole, i Inka wleciała do praczkarni.
Na chwilę przedtem drzwi od schodów kuchennych ostrożnie otwarły się i jakiś człowiek wybiegł z nich i skoczył do praczkarni. Ledwo się rozejrzał z bezgranicznem uczuciem ulgi po pustej, zalanej światłem księżycowem ubikacji, wleciała do praczkarni Inka ze swym plackiem, jak wystrzelona z procy. Oboje padli na ziemię, pochwyceni wirem roztrzepotanych skrzydeł. Inka, która była na górze, zerwała się pierwsza. Wciąż jeszcze trzymała swój placek, a przynajmniej to, co z niego zostało; czub z ubitej śmietany upstrzył włosy i ręce mężczyzny, ale sam placek był nietknięty. Mężczyzna usiadł na podłodze, w przerażeniu starł z oczu śmietanę, spojrzał na napastnika i zerwał się, poczem przycisnął się do ściany, z rękami daleko wyciągniętemi przed siebie, jakgdyby chciał się bronić.
— Do licha! — wykrztusił. — W jakież to piekło wpadłem?
Inka darowała mu jego sposób wyrażania się, jako że nie mógł wiedzieć, że mówi do damy. Najwidoczniej walczył z wrażeniem, iż ma do czynienia z djabłem.
Poszewka jej przesunęła się naukos, jedno ucho zwrócone było ku północy, drugie na południe, tak, że widziała tylko jednem okiem. W kapturze tym było gorąco i Inka z trudem oddychała. Przez pełną oczekiwania chwilę stali bez ruchu i oddychali ciężko. Wreszcie umysł Inki zaczął pracować.
— Zdaje mi się — odezwała się — że to pan jest tym włamywaczem, z powodu którego tak krzyczą na górze.
Mężczyzna cofnął się i uczynił ruch przestrachu, a jego szeroko otwarte oczy z przerażeniem patrzyły przez frendzle ubitej śmietany.
— Ja — mówiła Inka, uzupełniając ceremonję przedstawiania się — jestem duchem.
Mruknął coś niedosłyszalnie. Nie zrozumiała dobrze, czy klnie, czy też modli się.
— Niech się pan nie boi — dodała uprzejmie — ja panu nic nie zrobię.
— Czy to jaki przeklęty szpital warjatów?
— Tylko szkoła żeńska.
— Boże! — wykrzyknął.
— Cicho! — szepnęła Inka. — Idą!
Odgłosy biegnących nóg dały się słyszeć w kuchni nad nimi, gdy równocześnie z wykrzykującemi piskliwie sopranami połączyły się głosy basowe. To mężczyźni przybiegli ze stajen. Włamywacz i duch patrzyli na siebie przez chwilę oniemiali, łączyło ich wspólne niebezpieczeństwo. Inka namyślała się przez chwilę, przyglądając się twarzy mężczyzny, o ile ona widna była z poza śmietany. Miał uczciwe błękitne oczy i kędzierzawe jasne włosy. Wyciągnęła nagle rękę i złapała go za łokieć.
— Prędko! — będą tu za chwilę. — Znam kąt, w którym można się ukryć. Chodź pan ze mną.
Bez oporu pozwolił jej się wepchnąć do składu, odciętego od głównej piwnicy, w którym przechowywano rekwizyty towarzystwa dramatycznego.
— Suń pan na czworakach zaraz za mną — rozkazała, schylając się i dając nura za stos dekoracji.
Mężczyzna czołgał się w ślad za nią. Wynurzyli się na końcu i schowali się w kąciku za kulisami. Inka przysiadła na połamanym stołeczku, a towarzyszowi swemu podsunęła pieniek.
— Na myśl im nawet nie przyjdzie zajrzeć tu — szepnęła. — Marcin jest za tłusty, aby móc przeleźć.
Małe, zakratowane okienko przepuszczało trochę bladego światła księżycowego tak, że mogli się sobie wzajemnie przyjrzeć. Mężczyzna, miało się wrażenie, wciąż jeszcze nie czuł się swojo w obecności Inki, trzymał się od niej na swym pieńku jak najdalej. W tej chwili wycierał głowę rękawem swej kurtki i długo w skupieniu przyglądał się śmietanie. Widocznie nie umiał sobie zdać sprawy z tego, co to za substancja. W błyskawicznym rozwoju wypadków nie zauważył placka.
Ince udało się jedno oko wycelować na niego.
— Ja się już zupełnie rozpływam — szepnęła. — Nie mógłby pan rozwiązać tego węzła.
Pochyliła głowę i nadstawiła kark.
Mężczyzna mógł się teraz częściowo upewnić co do ludzkiej natury towarzyszki, wobec czego posłusznie zaczął rozplątywać węzeł drżącemi rękami. Nareszcie udało mu się go rozwiązać i Inka z westchnieniem ulgi wystawiła głowę z kaptura. Włosy jej były trochę rozburzone, a twarz zasmarowana przypalonym korkiem, ale jej błękitne oczy były tak uczciwe jak jego. Ten widok dodał mu otuchy.
— Patrzcie! — mruknął z ulgą.
— Cicho! — ostrzegła go Inka.
Naganka zbliżała się. Słychać było już kroki w pralni, a nawet głosy mężczyzn.
— Duch i włamywacz! — mówił Marcin z pewnem oburzeniem — bardzo wiarygodna kombinacja, nieprawda?
Obowiązkowo a zbytecznie przeszukali skład węgli. Marcin żartobliwie pytał:
— A zajrzałeś do komina, Michale Osaki, mój chłopcze? Jesteś mały, wleź w rurę i zobacz — może tam duch się ukrył.
Otwarli drzwi do składu z rekwizytami i zajrzeli. Włamywacz pochylił głowę i wstrzymał oddech, podczas gdy Inka walczyła z zupełnie niepożądanem pragnieniem wybuchnięcia śmiechem. Marcin był w doskonałym humorze. Gwizdnął jak na psa.
— Do nogi duchu, do nogi złodzieju! Chodź tu, drabie.
Z hukiem zatrzasnęli drzwi i kroki ich zaczęły się oddalać. Inka kiwała się naprzód i wtył w jakimś niby ataku histerji, zatykając sobie usta rogiem prześcieradła, aby się nie roześmiać głośno, włamywacz dzwonił zębami.
— Boże! — westchnął. — Pani może się to wydawać śmieszne, ale dla mnie znaczyłoby to karę więzienia.
Inka przestała się śmiać i spojrzała na niego z obrzydzeniem.
— Dla mnie to byłoby wyrzucenie ze szkoły, a co najmniej coś strasznie nieprzyjemnego. Ale to nie racja, żeby zaraz trząść się ze strachu. Ładny z pana włamywacz! Głowa do góry i trzymaj się pan dzielnie.
Zmarszczył brwi i znowu starł palcami kawałek ubitej śmietany.
— Pan musi być okropnym amatorem włamywania się do domów podobnych do tego — mówiła pogardliwie. — Czyż pan nie wie, że tu srebro jest platerowane?
— Nic o tem nie wiedziałem — odpowiedział posępnie. — Widziałem tylko, że okno nad dachem szopy jest otwarte i wlazłem przez nie. Byłem głodny i myślałem, że znajdę coś do zjedzenia. Od wczoraj rana nic w ustach nie miałem.
Inka sięgnęła ręką na podłogę.
— Masz pan trochę placka.
Mężczyzna drgnął i usunął się, kiedy rzuciła placek w jego stronę.
— Co to? — wyjąkał.
Był tak zdenerwowany, jak mysz w klatce.
— Placek cytrynowy. Wygląda trochę zmiętoszony, ale to nic nie szkodzi. Brakuje tylko piramidki z bitej śmietany, ale jej większą część masz pan na głowie. Reszta została na mojej sukni, na podłodze w pralni, na łóżku Eweliny Smith, i w korycie do zrzucania bielizny.
— O! — mruknął z widoczną ulgą, czwarty raz już sięgając ręką do głowy. — A ja wciąż myślałem, co to za jakiś przeklęty klajster!
— Ale placek jest tu cały! — namawiała go. — Zjedzże go pan. Bardzo pożywny.
Zabrał się do placka i jadł go z żarłocznością, świadczącą wymownie o prawdzie twierdzenia, iż nie jadł nic od wczorajszego śniadania.
Podczas gdy Inka przyglądała mu się, wrodzona jej ciekawość walczyła z nabytą grzecznością. Wreszcie ciekawość zwyciężyła.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak to się stało, że pan został włamywaczem? Pan tak źle się popisał, że mam wrażenie, że pan wolałby obrać sobie jakiś inny zawód.
Jedząc, opowiedział jej całą historję. Człowiekowi doświadczonemu w sprawach policyjnych, wydałaby się do pewnego stopnia nieprawdopodobna, ale on miał uczciwą twarz i błękitne oczy, i ani na myśl jej nawet nie przyszło nie wierzyć mu. Włamywacz rozpoczął swoje opowiadanie posępnie. Dotychczas nikt mu nigdy nie uwierzył i był pewny, że ona też nie uwierzy. Z przyjemnością nablagowałby w ciekawszy i bardziej zajmujący sposób, nie miał jednak dość wyobraźni, aby wymyślić jakieś przekonywujące kłamstwo. Wobec tego jak zwykle, niezgrabnie mówił prawdę.
Inka słuchała z wytężoną uwagą. Jego opowiadanie było chwilowo stłumione przez placek cytrynowy, a jego sposób wyrażania się nie był zgodny z jej sposobem. Mimo to starała się zrozumieć w czem rzecz.
Właściwie to on był ogrodnikiem. Na ostatniej posadzie musiał sypiać na poddaszu, ponieważ pan domu często wyjeżdżał, a pani samotna bała się trzymać obcego mężczyznę w domu. A pewien robotnik, pracujący w gazowni, podający się stale za jego przyjaciela, zafundował mu pewnej nocy sporo piwa i upił go i wziął mu klucz od tylnych schodów. I kiedy on (ogrodnik) spał sobie w najlepsze pod jabłonią na kupie piasku, w którym bawiły się dzieci w tylnem podwórzu, robotnik zakradł się do domu i ukradł płaszcz i srebrny dzbanuszek na kawę i pudełko cygar i butelkę whisky i dwa parasole. A to wszystko zwalono na niego (ogrodnika) i zamknięto go za to na dwa lata. A kiedy wyszedł z więzienia, nigdzie nie mógł dostać roboty.
— I nikt mi nie wytłumaczy — dodał gorzko — że to piwo nie było czemś zaprawione.
— Ale to było bardzo nieładnie, że pan się upił! — mówiła Inka dotknięta niemile.
— To był przypadek — twierdził uporczywie.
— Jeżeli pan jest pewny, że pan tego nigdy więcej nie zrobi — rzekła — to ja panu dam robotę. Ale pan musi mi przyrzec, że pan się nie będzie upijał, na słowo honoru uczciwego człowieka. Rozumie pan przecie, że nie mogłabym nikomu polecić pijaka.
Mężczyzna uśmiechnął się blado.
— Głowę dam za to, że pani nie znajdzie nikogo, ktoby chciał przyjąć człowieka, który siedział w kryminale.
— A właśnie że znajdę! Właśnie znam takiego człowieka. Jest to mój przyjaciel i on właśnie lubi takich, którzy siedzieli już w kryminale. On sam zdaje sobie sprawę z tego, że tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, został miljonerem, a nie kryminalistą. Zawsze daje człowiekowi sposobność do rozpoczęcia nowego życia. Morderca był u niego stróżem w cieplarniach, złodziej bydła doił krowy. Jestem pewna, że przyjmie pana chętnie. Chodź pan ze mną, napiszę panu list polecający.
Inka otuliła się szczelnie prześcieradłami i zamierzała wyjść z ukrycia.
— Co pani robi? — zapytał żywo. — Czy pani chce mnie wydać?
— Czy to możliwe? — spojrzała na niego ze wzgardą. — Jakże mogłabym wydać pana, nie wydając równocześnie samej siebie?
Przekonany tą logiką, wylazł za nią na czworakach. Inka podeszła ku drzwiom pralni i nadsłuchiwała pilnie. Pogoń przeniosła się do innej części domu. Dziewczyna poprowadziła swego towarzysza korytarzem, a potem po kilku schodach weszła do pustej sali, gdzie mieściła się ochronka.
— Tu jesteśmy już bezpieczni — szepnęła. — Tę salę już przeszukiwano.
Zaczęła szukać przyborów do pisania. Nie było atramentu, zato znalazła czerwony ołówek. Wydarła z zeszytu kartkę papieru. „Uczciwość jest najlepszą polityką“ wypisano na kartce pięknemi literami na górze. Chciała pisać, ale wahała się jeszcze.
— Jeśli pan dostanie doskonałe miejsce dozorcy cebul, orchidei i innych takich rzeczy, przyrzeknie pan, że pan nie tknie więcej piwa?
— Napewno — zgodził się bez większego zapału.
W oczach jego widniała jakby niepewność. Nic podobnego mu się jeszcze w życiu nie zdarzyło. Podejrzewał jakąś pułapkę.
— Bo widzi pan — mówiła Inka — gdyby pan znowu zaczął pić, sprawiłby mi pan ogromny kłopot. Nigdy więcej nie śmiałabym polecić żadnego włamywacza.
Oparta o ramę okienną, napisała przy świetle księżyca list, który przeczytała głośno:
Czy przypomina pan sobie naszą rozmowę, kiedy to uciekłam z zakładu i wpadłam do pańskiego ogrodu z cebulą? Powiedział pan wtedy, że kryminaliści bywają często tak dobrzy, jak i my i że pan znalazłby robotę dla zaprzyjaźnionego kryminalisty, któregobym do pana odesłała. Listem tym polecam panu włamywacza, z którym się zaznajomiłam, a który chętnie objąłby u pana posadę ogrodnika. Uczył się na ogrodnika i zawód ten przedkłada nad zawód włamywacza, ale z trudem przychodzi mu znaleźć miejsce, ponieważ siedział w więzieniu. Jest wierny, uczciwy i pracowity i przyrzeka być trzeźwym. Będę wdzięczna za okazane mu względy.
P. S. Proszę wybaczyć, że piszę czerwonym ołówkiem. Piszę o północy przy świetle księżycowem, w sali ochronki, a atrament jest schowany. Włamywacz opowie panu całe zdarzenie, zbyt skomplikowane, aby je opisać.
Włożyła list do szerokiej koperty z manili, w której zawierały się robótki, i zaadresowała. Mężczyzna wziął ją z pewnem wahaniem. Widocznie wciąż jeszcze czegoś się obawiał.
— O co chodzi? — rzekła Inka. — Czy pan się czego obawia?
— Czy pani jest pewna? — zapytał podejrzliwie — że Silas Weatherby nie jest draniem?
— Jest prezydentem kolei.
— Och! — Włamywacz miał trochę pewniejszą siebie minę.
Inka otworzyła okno, a potem na pożegnanie wypaliła kazanie o moralności.
— Daję panu możność rozpoczęcia nowego życia. Jeśli pan jesteś mężczyzną, co się zowie, zgłosi się pan z tym listem i dostanie pan zajęcie. Jeśli pan jesteś tchórzem i nie zgłosisz się pan z tym listem, będziesz pan przez cale życie już włamywaczem — i to w dodatku, jak myślę, wcale nędznym!
Otwarła szeroko okno i zachęcająco skinęła głową.
— Dowidzenia, Miss — rzekł.
— Dowidzenia — rzekła Inka — życzę panu szczęścia!
Zatrzymał się, jedną stroną ciała zwrócony ku pokojowi, drugą już na zewnątrz. Pragnął się jeszcze raz upewnić.
— Czy pani jest pewna, że on nie zawiedzie? Czy pani nie bierze mnie na kawał?
— Nie zawiedzie — zaryzykowała swe słowo. — Ja nie biorę pana na kawał.
Inka tyłem prześliznęła się na schody i szczęśliwie okrążyła podniecony tłum, wciąż jeszcze zebrany w Wschodniem Skrzydle. Zgiełk powstał nanowo, ponieważ Ewelina Smith znalazła w swoim pokoju na podłodze wytrych. Pokazano go kpiącemu wciąż Marcinowi, jako namacalny dowód, że włamywacz istotnie tu był.
— Ależ to mój własny wytrych! — wykrzyknął zdumiony. — Co za śmiałość!
Inka rozebrała się pospiesznie i narzuciła na siebie kimono. Przecierając zaspane niby oczy, przyłączyła się do zgromadzenia w hallu.
— Co się stało? — zapytała, mrugając, jakby ją światło raziło. — Czy się tu paliło?
Odpowiedział jej chóralny śmiech.
— Był tu włamywacz! — rzekła Ludka, pokazując wytrych.
— O, czemużeście mnie nie obudziły! — jęknęła Inka. — Całe życie chciałam zobaczyć prawdziwego włamywacza.
W dwa tygodnie później konny posłaniec przybył z grzecznym listem do Wdowy.
Pan Weatherby zasyłał wyrazy szacunku pani Trent i domagał się przyjemności pokazania młodym damom z wyższego gimnazjum swej galerji obrazów w najbliższy piątek o czwartej popołudniu.
Wdowa nie wiedziała, czemu przypisać tę niespodziewaną uprzejmość ze strony sąsiada, zachowującego się dotychczas niezbyt po sąsiedzku. Po chwili namysłu postanowiła uczynić jego pragnieniu zadość, skutkiem czego posłaniec odjechał z grzeczną odpowiedzią, przyjmującą zaproszenie.
Następnego piątku, kiedy karawan szkolny stanął przed bramą Weatherby Hall, właściciel stal na werandzie, aby powitać gości. Wdowa nie zauważyła, że w sposobie, z jakim powitał Inkę, było więcej empressement, niż w powitaniu jej towarzyszek.
Okazał się gospodarzem nadzwyczaj uprzejmym. Osobiście oprowadził wycieczkę po swej galerji i pokazał sławne dzieła Boticelllego. Podano podwieczorek na małych stolikach na zachodnim tarasie. Wszystkie panienki znalazły przy swem nakryciu gardenję i srebrną bombonierkę z monogramem świętej Urszuli na wieczku. Po podwieczorku gospodarz zaproponował zwiedzenie włoskiego ogrodu. Kiedy krążyli po ścieżkach, Inka przypadkiem szła obok niego i Wdowy. Zwracał się wyłącznie do pani Trent, ale od czasu do czasu spozierał rozbawionem okiem na Inkę. Okrążywszy marmurowy pawilon, stanęli nad fontanną i jakimś ogrodnikiem, zajętym gorliwie żywopłotem, który ją okalał.
— Mam od jakiegoś czasu bardzo zdolnego ogrodnika — rzekł pan Weatherby przy sposobności do Wdowy. — Ten człowiek jest poprostu genjuszem w swoim zakresie. Przyszedł do mnie z listem znakomicie go polecającym. Oskarze! — zawołał — daj paniom trochę tulipanów.
Człowiek rzucił swą polewaczkę i zbliżył się, trzymając kapelusz w ręku. Był to złotowłosy, błękitnooki młody człowiek z uczciwym uśmiechem. Podał kwiaty naprzód starszej pani, potem Ince. Kiedy zauważył jej zaciekawione spojrzenie, błysk zrozumienia nagle zaświecił w jego oczach. Jej strój i zachowanie się były tak różne od tego, jakiego był świadkiem podczas pierwszego spotkania, że nie poznał jej odrazu.
— Muszę pani podziękować — rzekł z wdzięcznością. — Jest to najlepsze miejsce, jakie kiedykolwiek miałem. Teraz jest wszystko w porządku.
— Widzi pan — zaśmiała się Inka — że nie zrobiłam panu żadnego kawału.