Właśnie Inka/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUNASTY
NA CYGAŃSKIM SZLAKU.


— Pięty razem. Mocno w biodrach. Raz, dwa, trzy, cztery — Irmo Mc Collough! Czy zechcesz nareszcie podać ramiona wstecz i wciągnąć brzuch? Ileż razy mam powtarzać, że masz stać prosto? Tak, teraz lepiej. Jeszcze raz. Raz, dwa, trzy, cztery.
Gimnastykowano się leniwie. Jakie dwadzieścia delikwentek odrabiało lekcje karne. Zajęcie to nie licowało z słoneczną sobotą. Dwadzieścia par oczu patrzyło ponad głowę Miss Jellings, poprzez kółka, liny i poręcze, na zielone wzgórza i w niebieskie niebo. I dwadzieścia dziewcząt przez przeciąg tej krótkiej godziny żałowało swych minionych już przewin.
Sama Miss Jellings była w złym humorze. Ostro rzucała krótkie rozkazy, wywołujące błyskawiczne odpowiedzi ze strony czterdziestu migających w powietrzu maczug. Kiedy tak stała wyprostowana i smukła w swym gimnastycznym kostjumie, z policzkami zarumienionemi od ruchu, nie wyglądała starzej od swych uczennic. Jeśli jednak wyglądała młodo, wyglądała też na młodą osobę bardzo stanowczą. Ani jedna nauczycielka w szkole, nie wyjmując Miss Lord, nie umiała tak, jak ona, trzymać w ryzach swych uczennic.
— Raz, dwa, trzy, cztery — Inko Wyatt! Patrzeć przed siebie! Nie potrzebujesz bynajmniej patrzeć na zegar. Każę wam odejść, jak skończę swoje. Ręce do góry. Raz dwa, trzy, cztery! — wreszcie, kiedy nerwy były już bliskie wypowiedzenia posłuszeństwa, padł miły rozkaz:
— Baczność! Na prawo za-chodź, marsz! Złożyć maczugi. Stój! Rozejść się!
Ze szmerem ulgi oddział rozszedł się.
— Bogu dzięki, jeszcze tylko tydzień tego wszystkiego! — odetchnęła Inka, kiedy wróciły do swych pokojów w Rajskiej Alei.
— A potem — żegnaj, gimnazjum, na zawsze! — Ludka zatrzepotała rączką nad głową. — Hurra!
— Czy ta Jelly nie jest straszna? — rzekła naraz Inka, nadąsana jeszcze z powodu ostatniego napomnienia. — Nigdy nie była taka zła!
— Umie czasem kąsać! — przyznała Zuzia. — Ale mimo to ja ją lubię. Ona jest — jakby podniecona czasem, rozumiecie — jak koń gorącej krwi.
— Hm! — mruknęła Inka. — Chciałabym, żeby się znalazł dobry, rosły, mocny mężczyzna, któryby uzyskał przewagę nad Jelly i wziął ją na pasek. Chciałabym to widzieć.
— Musicie się spieszyć — zwróciła im uwagę Zuzia — jeśli chcecie w porę zdążyć z wkładaniem tych kostjumów. Marcin za półgodziny ma jechać!
— Zdążymy!
Inka w tej chwili zanurzyła twarz w miednicy, pełnej jakiejś mieszaniny koloru atramentu.
Wieczór kostjumowy Zakładu św. Urszuli, urządzany co rok w ostatni piątek majowy, odbył się poprzedniego dnia; następnego popołudnia panienki przywdziewały kostjumy znowu, aby udać się do miasta, do fotografa. Skomplikowane kostjumy, wymagające czasu i przestrzeni dla ich należytego noszenia, trzeba było włożyć już w szkole i tak jechać w nich karawanem do miasta. Mniej okazałe kostjumy wieziono do miasta i tam przywdziewano je w garderobie fotografa.
Inka i Ludka, których strój wymagał niemało zachodu, ubierały się w Zakładzie. Przedstawiały cyganki — nie te z opery komicznej, lecz prawdziwe cyganki, brudne, obszarpane i w łachmanach. Już na tydzień przed maskaradą nanosiły swemi strojami pełno pyłu do pokojów. Inka miała jedną pończochę bronzową a drugą czarną z okazałą dziurą na prawej łydce. Ludce palce wyłaziły z jednego trzewika, a u drugiego podeszwa odrywała się. Włosy ich były rozczochrane, twarze brudne. Były ostatniem słowem realizmu.
Dziś narzuciły na siebie swe kostjumy bez większych ceremonij i jakbądź je sczepiały. Ludka wzięła tamburyn, a Inka zużytą talję kart i obie zeszły obitemi blachą, tylnemi schodami. Nadole spotkały się w hallu z Miss Jellings, ubraną w powiewną muślinową suknię i jakby już w lepszym humorze. Inka nigdy do nikogo długo nie chowała żalu. Zapomniała już o swej chwilowej urazie o to, że nie pozwolono jej patrzeć na zegar.
— Niech mi pani da srebrny pieniążek! Przepowiem pani przyszłość.
Tańczyła dokoła nauczycielki, szeleszcząc szkarłatnemi spódniczkami i nadstawiała brudną rączkę.
— Piękna przyszłość! — dodała Ludka z przekonywującym brzękiem tamburyna. — Wysoki, młody brunet.
— Wy bezwstydne, małe czarownice! — wykrzyknęła Miss Jellings, biorąc je za plecy i obracając je tak, aby się im móc przyjrzeć. — Coście zrobiły ze swemi buziami!
— Umyłyśmy je czarną kawą.
Miss Jellings potrząsnęła głową i zaśmiała się.
— Kompromitujecie całą szkolę — rzekła. — Nie pokazujcież się posterunkowym, bo was jeszcze zaaresztują za włóczęgostwo!
— Inko! Ludko! Chodźcie prędko! Karawan już czeka.
Zuzia pojawiła się w sieni, z zapałem potrząsając swym rusztem. Nie mogąc znaleźć żadnego kostjumu, w ostatniej chwili bluźnierczo przebrała się za św. Laurencję, to jest udrapowała na sobie prześcieradło i wzięła pod pachę kociołek kuchenny.
— Idziemy! Powiedzcie mu, żeby zaczekał!
— Płaszczów nie bierzecie? — krzyknęła za niemi Ludka.
— Nie! Chodźmy! Nie potrzeba płaszczów.
Obie, co sił w nogach, pobiegły za karawanem. — Marcin nigdy nie czekał na spóźniających się; musiały biec za wozem i wsiadać w biegu. Dziewczęta skoczyły na stopień; pół tuzina rąk wciągnęło je do środka, głową naprzód.
Poczekalnia fotografa była sceną największego, jakie było sobie można wyobrazić, zamieszania. Kiedy sześćdziesiąt osób zajmie miejsce, w którem może się pomieścić dwanaście, rezultat nie daje na siebie długo czekać.
— Ma która z was haczyk do zapinania guzików?
— Pożycz mi trochę pudru.
— To moja agrafka!
— Gdzie mój przypalony korek?
— Czy dobrze jestem uczesana?
— Ściągnij mnie — bądź tak dobra.
— Spódnica dobrze leży?
Mówiły wszystkie naraz, a żadna nie słuchała.
— Wyjdźmy stąd, mówię wam — ja się duszę.
Święta Laurencja chwyciła cyganki za ramiona i zaprowadziła je do pustej galerji. Z westchnieniem ulgi usiadły na chwiejnych stopniach ciasnych schodów, gdzie chłodził je powiew, wpadający przez otwarte okno.
— A ja wiem, co Jelly tak boli! — odezwała się Inka, mówiąc z taką miną, jakgdyby prowadziła konwersację w dalszym ciągu.
— Cóż to takiego? — zapytały jej przyjaciółki z zaciekawieniem.
— Pokłóciła się z tym Wawrzyńcem Gilroy, dyrektorem elektrowni. Pamiętacie, jak dawniej wciąż się włóczył po Zakładzie? A teraz wcale się nie pokazuje. Podczas feryj Bożego Narodzenia przychodził codzień. Chodzili na przechadzkę razem, bez duenny, sami! Możnaby pomyśleć, że Wdowa zrobi o to straszne piekło, ale jakoś nie zrobiła. Trzeba było widzieć, jak Miss Jellings traktowała tego człowieka — to było poprostu straszne! Sposób, w jaki się rzuca na Irmę Mc Collough, jest niczem w porównaniu ze sposobem, w jaki rzucała się na niego.
On nie ma obowiązku robić ćwiczeń za karę. Jest warjat, jeśli to znosi! — rzekła Ludka poprostu.
— To też nie znosi tego więcej!
— Skąd wiesz?
— No, jakby to powiedzieć — coś niecoś słyszałam. Podczas feryj Bożego Narodzenia siedziałam jednego dnia w bibljotece, w niszy, czytając „Morderstwo przy ulicy Morgue“, gdy naraz weszła Jelly z panem Gilroy. Nie zauważyli mnie, a ja zpoczątku też nie zwracałam na nich uwagi — i właśnie doszłam do miejsca, w którem detektyw mówi „czy to ślad ludzkiej ręki?“ — gdy naraz oni zaczęli się sprzeczać tak, że chcąc nie chcąc musiałam słuchać, a w dodatku wstyd mnie było przerywać im.
— Cóż mówili? — zapytała Ludka, niecierpliwie przechodząc do porządku nad jej usprawiedliwianiem się.
— Niezupełnie rozumiałam. On próbował jej coś wytłumaczyć, ale ona nie chciała nawet słuchać tego, co mówił — była wprost straszna! Wiecie, jak ona to mówi: „Ja to doskonale rozumiem, nie chcę słuchać żadnych usprawiedliwiań się, masz dziesięć wypracowań za karę i przyjdziesz w sobotę na osobną lekcję gimnastyki.“ Kłócili się tak jaki kwadrans i zwolna stawali się coraz sztywniejsi. Wreszcie on chwycił kapelusz i wyszedł. I wiecie, nie przypuszczam, żeby od tego czasu kiedykolwiek był przyszedł. Przynajmniej ja ani razu go nie widziałam. A teraz ona taka smutna. Od tego czasu jest jakby odmieniona.
— A może być strasznie miła — rzekła Zuzia.
— Tak, może być — potwierdziła Inka. — Ale jest zanadto zacietrzewiona. Chciałabym bardzo, aby ten pan wreszcie się zjawił i pokazał jej należne miejsce.
Członkowie maskarady weszli do galerji i zaczęła się robota. Pozowała cała pensja do grupy, później od tej grupy oderwała się nieskończona ilość mniejszych grup, które pozowały każda zosobna, podczas gdy te pensjonarki, które już nie pozowały, stały w kamerze i rozśmieszały pozujące.
— Proszę pań! — błagał zrozpaczony fotograf. — Może panie raczą stać spokojnie przez dwie sekundy? Zepsułem już przez panie trzy klisze. Czy ten mnich tam, na końcu, przestanie raz chichotać? Teraz! Proszę o spokój! Proszę patrzyć w kierunku rury od pieca i stać, nie zmieniając pozycji, póki nie naliczę do trzech. Raz, dwa, trzy! Dziękuję paniom!
Wyjął wyszukanym gestem kliszę i pośpieszył z nią do ciemnej komórki.
Teraz zkolei miała być zdjęta Inka z Ludką, ale św. Urszula i jej Jedenaście Tysięcy Dziewic domagały się pierwszeństwa na tej podstawie, iż jest ich więcej i narobiły takiego hałasu, że cyganki grzecznie usunęły się na stronę.
Keren Hersey, jako św. Urszula i jedenaście małych dziewczynek z niższej wstępnej — każda reprezentująca tysiąc dziewic — stanowiły grupę. Jak Keren tłumaczyła, miał to być obraz symboliczny.
Kiedy na cyganki drugi raz przyszła kolej, Inka nieszczęśliwie zaczepiła suknią o gwóźdź i na samym przodzie wydarła sobie trójkątną dziurę. Dziura była tak wielka, że nawet cyganka musiałaby się jej powstydzić, wobec czego Inka wycofała się do garderoby i przyfastrygowała jej brzegi ściegiem białej nici.
Wreszcie na samym końcu pojawiły się w swych łachmanach i całym swym brudzie. Fotograf był artystą, to też powitał je z pełnym uznania zachwytem. Dotychczas wszystkie panienki były zwykłemi, banalnemi figurami z maskarady, te dwie były prawdziwe. Zdjął je w tańcu, i wędrujące przez pustynne moczary na posępnem tle chmur. Właśnie zamierzał je zdjąć w lesie, przy ognisku, koło kotła, wiszącego nad trzema polanami, gdy nagle Ludka zauważyła dziwną ciszę, panującą dokoła.
— Gdzie one się podziały?
Wybiegła pośpiesznie do poczekalni i wróciła, napół śmiejąca się, napół skonsternowana.
— Inko! Karawan odjechał! A te, które jadą powozami, czekają pod Marshem i Ellinsem.
— O, szelmy! Przecież wiedziały, że my tu jesteśmy.
Inka rzuciła swe polana i wstała żywo.
— Bardzo mi żal! — zwróciła się do fotografa, który pilnie omiatał kocioł z kurzu. — Musimy uciekać!
— A nie wzięłyśmy płaszczów? — jęknęła Ludka. — Miss Wadsworth nie zechce nas wziąć do powozu w tych sukniach.
— Będzie musiała! — rzekła Inka poprostu. — Nie może nas zostawić na bruku.
Zbiegły nadół, ale przez chwilę namyślały się w ciemnej sieni. Jednakże nie pora była na wahanie, wobec czego, zebrawszy całą odwagę, wmieszały się w sobotni popołudniowy tłum, tłoczący się w głównej ulicy.
— Och, mamo! Prędko! Popatrz na te dwie cyganki! — zawołał jakiś chłopczyk, kiedy przebiegały koło niego.
— Boże! — szepnęła Ludka. — Mam wrażenie, jakbym występowała w cyrku.
— Śpieszmy się! — zawołała Inka i chwyciwszy się za ręce, puściły się biegiem. — Powóz zatrzymał się i one wsiadają. Zaczekajcie! Zaczekajcie!
Gorączkowo wymachiwała tamburynem nad głową.
Na skrzyżowaniu ulic zatrzymał je przejeżdżający szybko tramwaj. Ostatnie z Jedenastu Tysięcy Dziewic już wsiadły, nie obejrzawszy się nawet za siebie, a powóz ruszył obojętnie i po chwili był już tylko żółtym punktem w oddali. Cyganki stanęły na rogu ulicy i spoglądały po sobie w osłupieniu.
— Nie mam przy sobie ani centa. A ty?
— Ja też nie.
— Jakże się dostaniemy do domu?
— Nie mam pojęcia.
Inka uczuła naraz, że ją ktoś chwycił za łokieć. Odwróciwszy się, ujrzała młodego Johna Drewa Dominika Murphy’ego, protegowanego Zakładu i swego dobrego znajomego. Murphy przyglądał się im z złośliwą radością.
— Hej, wy! Zaśpiewajcie nam co i zatańczcie.
— Przynajmniej nasi przyjaciele nie poznają nas — rzekła Ludka, czerpiąc bodaj tę pociechę w swem „incognito“.
Zebrał się dokoła nich już cały tłum, który z każdą chwilą wzrastał. Spieszący przechodnie musieli skręcać w boczne ulice, aby tłum wyminąć.
— Zdaje mi się, że w krótkim czasie mogłybyśmy zarobić na powóz — odezwała się Inka z błyskiem złośliwego humoru, który zaczynał brać górę nad trwogą. — Ty będziesz biła w tamburyn, ja zatańczę im taniec marynarski.
— Inko! Opamiętaj się! — apelowała Ludka błagalnie do zdrowego rozumu przyjaciółki. — Przecie w przyszłym tygodniu mamy zdać egzamin dojrzałości! Na miłość boską, czy chcesz, żeby cię teraz wyrzucono z gimnazjum?
Złapała ją za łokieć i przemocą odwiodła ją na boczną ulicę. John Drew Murphy i jego przyjaciele szli za niemi jakiś czas, ale nagapiwszy się im i widząc, że cyganki nie myślą dać żadnego przedstawienia, stopniowo odpadli.
— Cóż teraz poczniemy? — zapytała Ludka, odpędziwszy idących wciąż za niemi małych chłopców.
— Może pójdziemy piechotą?
— Piechotą? — Ludka pokazała na swój trzewik z kłapiącą podeszwą. — Nie wyobrażasz sobie, że zdołam ujść trzy mile w tym trzewiku.
— No to nie! — rzekła Inka. — Zatem co zrobimy?
— Mogłybyśmy wrócić do fotografa i pożyczyć od niego na powóz.
— Co to, to nie! Ani myślę paradować znowu przez całą długość głównej ulicy z tą dziurą w pończosze.
— Bardzo słusznie! — wzruszyła Ludka ramionami. — Wymyśl co innego.
— Mogłybyśmy pójść do biura wynajmu powozów i tam —
— To po drugiej stronie miasta. Nie mogę taki kawał drogi kłapać wciąż podeszwą. Za każdym krokiem muszę podnosić nogę na dziesięć cali od ziemi.
— Też słusznie! — tym razem Inka wzruszyła ramionami. — Może ty wymyślisz coś lepszego.
— Mnie się zdaje, że najmądrzej byłoby wsiąść do omnibusu i poprosić konduktora o kredyt.
— Oczywiście! I wobec wszystkich pasażerów opowiedzieć, że jesteśmy z Zakładu św. Urszuli. Rozniosłoby się to w tej chwili po całem mieście, a Wdowa byłaby wściekła.
— Więc i to nie! Co robić?
Stały właśnie przed okazałą drewnianą willą z werandą, na której bawiło się troje dzieci. Dzieci na ich widok zaprzestały zabawy, stanęły na schodach i przyglądały się im.
— Chodź — gwałtownie rzekła Inka. — Zaśpiewamy „Na cygańskim szlaku“. (Była to najulubieńsza w ostatnich czasach pieśń całej pensji.) Ty będziesz mi akompanjowała na tamburynie i możesz przytem kłapać swą podeszwą. Może być, dadzą nam dziesięć centów. Będzie to wspaniały „kawał“, jeśli nam się uda zarobić na koszta powrotu do domu — a jestem pewna, że mój śpiew wart dziesięciu centów.
Ludka spojrzała w pustą ulicę. Nigdzie nie było widać posterunkowego. Niechętnie dała się Ince pociągnąć za sobą i rozpoczął się śpiew. Dzieci z zapałem biły brawo i obie przyjaciółki już były pewne, że się im przedstawienie nadzwyczaj udało, gdy naraz drzwi otworzyły się i pokazała się w nich jakaś pani — rzekłbyś, rodzona siostra Miss Lord.
— Zaprzestańcie natychmiast tych hałasów. Tu leży ktoś ciężko chory.
Ton również przypominał łacinę. Odwróciły się i uciekły tak prędko, jak na to podeszwa Ludki pozwalała. Kiedy już oddzielały je od łacińskiej kobiety trzy boczne ulice, usiadły na jakimś gościnnym stopniu, oparły się o siebie ramionami i roześmiały się.
Z za rogu wyszedł jakiś mężczyzna, który pchał przed sobą kosiarkę.
— Hej, wy tam! — zawołał na nie. — Popchajcie trochę.
Wstały posłusznie i pchały maszynę dalej. Szły w kierunku przeciwnym od Zakładu św. Urszuli, ale że i tak nie wiedziały, co ze sobą począć, wciąż pchały maszynę mimowoli. Tak zaszły aż na przedmieście i naraz znalazły się wprost naprzeciw wielkiego komina i grupy niskich budynków, szeroko murem obwiedzionej. Była to wieża ciśnień i elektrownia.
Błysk nadziei zaświecił w oczach Inki.
— Słuchaj! Pójdziemy do pana Gilroy poprosić go, żeby nas odwiózł swojem autem.
— Czy znasz go dobrze? — zapytała Ludka z pewnem powątpiewaniem w głosie. Tyle się już wstydu najadła, że zaczęła się robić nieufna.
— Ależ tak! Znam go doskonale. Plątał się wciąż pod nogami podczas feryj Bożego Narodzenia. Raz nawet biliśmy się śnieżkami. Chodźmy! On nas z przyjemnością odwiezie. To mu da sposobność do pogodzenia się z Jelly.
Ciasną, asfaltową uliczką skierowały się ku budynkowi z cegieł z napisem „Biuro“. Kiedy stanęły w progu pierwszego pokoju, czterech urzędników wraz z panną do pisania wybuchnęło na ich widok śmiechem. Siedzący najbliżej nich młody człowiek okręcił się wraz z krzesłem, aby je lepiej widzieć.
— Hallo, dziewczęta! — rzekł z wesołą poufałością. — Skądeście się tutaj wzięły?
Panna pisząca na maszynie zaczęła robić głośne uwagi na temat dziurawych pończoch Inki.
Twarz Inki oblała się ciemnym rumieńcem pod czarną kawą.
— Przyszłyśmy do pana Gilroy — rzekła z godnością.
— Pan Gilroy jest dziś bardzo zajęty — odpowiedział z uśmiechem młody człowiek. — Czy nie wołałabyś raczej mnie powiedzieć, z czem przyszłaś?
Inka wyprostowała się dumnie.
— Proszę powiedzieć panu Gilroy — natychmiast — że chcemy z nim pomówić i czekamy.
— Oczywiście. Proszę bardzo o przebaczenie.
Młody człowiek zerwał się z przesadną uprzejmością. — Czy panie mogą łaskawie dać mi swe bilety wizytowe?
— Dziś przypadkiem nie mam przy sobie biletu wizytowego. Proszę powiedzieć poprostu, że dwie damy życzą sobie mówić z nim.
— A, w tej chwili. Proszę bardzo, chwileczka! Czy pani raczy usiąść?
Podsunął Ince swe krzesło i przyniósłszy drugie, podsunął je Ludce z ukłonem, pełnym prowincjonalnej galanterji. Urzędnicy zadygotali z radości na widok tej komedji, ale cyganki nie widziały w niej nic śmiesznego. Usiadły z chłodnem „dziękuję“ i siedziały sztywno, wpatrzone w kosz na papiery, z jak najbardziej nieprzystępną miną. Podczas gdy uniżony młody człowiek pośpieszył do biura swego szefa, uwaga opinji publicznej przeniosła się z pończoch Inki na trzewiki Ludki. Młody człowiek natychmiast wrócił i z nieudaną grzecznością wskazał im drogę. W drzwiach ukłonił im się nisko.
Pan Gilroy pisał i dopiero po krótkiej chwili spojrzał na cyganki. Oczy jego otwarły się szeroko ze zdumienia — urzędnik bowiem powtórzył mu słowa cyganek dosłownie. Oparł się o oparcie krzesła, zmierzył cyganki wzrokiem od stóp do głów, a potem rzucił krótkie:
— Czego?
Po wyrazie oczu jego widać było, że ich zupełnie nie poznał.
Jedynym zamiarem Inki było w pierwszej chwili zgłosić się do niego i prosić go, aby je odwiózł do Zakładu. Nie mogła jednak nigdy iść prostą drogą do celu, gdy można było trafić do niego labiryntem. Wciągnęła w siebie głęboko oddech i ku przerażeniu Ludki zaszyła się w labirynt.
— Pan jest Wawrzyniec K. Gilroy? — zapytała, dygając. — Przyszłam pana szukać.
— Widzę! — odpowiedział pan Wawrzyniec K. Gilroy sucho. — A kiedyście mnie wreszcie znalazły, powiedzcie, czego chcecie?
— Ja chcieć wróżyć panu. — Inka zręcznie wpadła w gwarę, którą wraz z Ludką posługiwała się w szkole zeszłego wieczoru. — Pan da mi srebrny pieniążek — ja przepowiedzieć przyszłość.
Sytuacja ta nie przypadła Ludce bynajmniej do gustu, ale Ludka była zawsze wierną towarzyszką.
— Piękna przyszłość — podnieciła Inkę. — Wysoka młoda dama. Bardzo piękna.
— Naprawdę bardzo piękna.
Pan Gilroy siedział oparty o poręcz krzesła i spoglądał na nie surowo, ale nie bez humoru.
— Skąd wiecie, jak się nazywam — zapytał.
Inka skinęła ręką w stronę otwartego okna i dalekiego horyzontu — widnego między szopami z węglem i halami maszynowemi.
— Cyganie znają różne znaki — tłumaczyła mętnie. — Niebo, wiatr, chmury — wszystko mówi, tylko wy nie rozumiecie. Mam dla pana nowinę — panie Wawrzyniec K. Gilroy — i przyszłyśmy zdaleka, aby panu wróżyć. — Z patetycznym gestem wskazała na zniszczone obuwie i pończochy. — Bardzo zmęczone. Idziemy zdaleka.
Pan Gilroy sięgnął ręką do kieszeni i wyjął dwie srebrne półdolarówki.
— Macie tu pieniądze, ale teraz mówcie już prawdę! Co to za komedje i skąd, do djabła, wiecie, jak się nazywam.
Wzięły pieniądze i dygnęły mu, nie odpowiadając na niewygodne pytanie.
— My panu wróżyć — rzekła Ludka, zmierzając prosto do celu. Wyjęła talję kart, usiadła na podłodze i rozłożyła karty wkoło. Inka ujęła ręce gentlemana w swoje małe, ciemne od czarnej kawy łapki i odwróciła je tak, aby móc przyjrzeć się dłoni. Zakłopotany, starał się wydrzeć jej ręce, ale ona trzymała je silnie i uporczywie, jak małpka.
— Widzę damę! — objawiła nagle.
— Wysoka, młoda dama — bure oczy, złote włosy, bardzo piękna — odezwała się Ludka z podłogi jak echo, pochyliwszy się naprzód i pilnie przyglądając się damie „coeur“.
— Ale ona sprawia panu dużo kłopotu — dodała Inka, marszcząc się nad jakąś linją na jego dłoni — widzę tu małą kłótnię.
Brwi pana Gilroy ściągnęły się. Scena mimowoli zaczęła go interesować.
— Pan ją bardzo kochać — oznajmiła Ludka z podłogi.
— Ale pan jej już nie widuje — zawtórowała Inka — raz, dwa, trzy, cztery miesiące, pan jej nie widzieć, nie gadać z nią. — Spojrzała w jego zdziwione oczy. — Ale pan codzień myśli o niej.
Zrobił szybki ruch, jakby chciał odejść, ale w tej chwili Inka dodała nowy szczegół:
— Ta wysoka, piękna dama także bardzo nieszczęśliwa. Nie śmieje się już tak, jak dawniej.
Stanął i czekał z trwożną poniekąd ciekawością, co powie mu dalej.
— Jej jest bardzo źle — bardzo zmartwiona, bardzo nieszczęśliwa. Ona wciąż myśli o tej małej kłótni. Od czterech miesięcy siedzi i czeka, ale pan już nie przychodzi.
Pan Gilroy wstał nagle i poszedł ku oknu.
Te niespodziewane odwiedziny spadły na niego jak z nieba właśnie w momencie psychologicznym. Przez dwie długie godziny popołudniowe siedział przy swem biurku, mordując się z problemem, który one swą łamaną angielszczyzną tak łatwo ujęły. Czy miał wyrzec się swej dumy i jeszcze raz prosić o przebaczenie? Wakacje w Zakładzie św. Urszuli były już u progu, za parę dni ona mogła wyjechać — i prawdopodobnie już nigdy nie wrócić. Daleki świat pełen był mężczyzn, a Miss Jellings mogła się podobać.
Ludka spokojnie przyglądała się swym kartom.
— Jeszcze — jedna — próba! — powiedziała z powagą Sybilli greckiej. — Jeśli pan spróbuje jeszcze raz, wygra pan. Jeśli nie, przegra pan.
Inka oparła się o ramię Ludki, pragnąc koniecznie wtrącić swą zbawienną radę.
— Ta wysoka, młoda dama zanadto — zawahała się przez chwilę, szukając odpowiedniego wyrażenia — zanadto głowa do góry. Zanadto pan. Pan nauczyć ją skromna. Zrozumiał.
Ludka, patrząc na pucułowatego, grubego króla trefl, wpadła na nowy pomysł.
— Widzę drugiego mężczyznę — mruknęła. — Czerwone włosy — i — i — tłusty. Nie zanadto ładny, ale —
Bardzo niebezpieczny! — wtrąciła Inka. — Nie ma pan czasu tracić. On przyjść wnet.
Wymyśliły sobie ten szczegół z fantazji i patrząc na pana Gilroy’a, przypadkiem jednak dotknęły otwartej rany. Był to żywy portret pewnego bogatego, młodego człowieka z sąsiedniego miasta, okazującego na każdym kroku Miss Jellings swe względy, a którego pan Gilroy nienawidził z głębi duszy. Przez całe to popołudnie, wypełnione postanowieniami, wahaniem i wątpliwościami, wciąż widział przed sobą gładką, pucułowatą twarz swego domniemanego rywala. Jako człowiek interesu, posiadający zdrowy rozum, pan Gilroy pozbawiony był wszelkich przesądów, ale mężczyzna zakochany wierzy w dobre i złe znaki.
Uporczywie wpatrywał się przez znane sobie dobrze swoje biuro w szopy z węglem i hale z maszynami, aby się upewnić, że naprawdę stoi na tej ziemi. Spojrzenie jego z nieba powróciło znów do dziewcząt w absolutnem, pełnem trwogi i skargi osłupieniu.
Wciąż jeszcze przeglądały karty, napróżno starając się wymyślić coś nowego. Ich wyobraźnia była zmęczona. Inka czuła, że dała mu już dość za jego pięćdziesiąt centów i rozmyślała, jakby doprowadzać rozmowę do szczęśliwego końca. Zrozumiała, że komedja zaszła zbyt daleko, aby mogły teraz odsłonić swe incognito i poprosić o odwiezienie do domu. Jedynym sposobem było teraz zachować incognito, wymknąć się jak się da i wrócić do domu jak będzie można — teraz miały przynajmniej dolara na koszta podróży!
Spojrzała na niego, układając sobie w duchu przemowę.
— Widzę szczęście — zaczęła — jeżeli —
Nagle rzuciła okiem przez otwarte okno i serce w niej zamarło. Pani Trent i Miss Sara Trent, przybyłe, aby się użalić na nowo zaprowadzone oświetlenie elektryczne, najspokojniej w świecie wysiadały z powozu w odległości nie większej, niż jakie dwadzieścia stóp.
Inka kurczowo złapała Ludkę za ramię.
— Sallie i Wdowa! — syknęła jej do ucha. — Uciekajmy!
Jednym ruchem ręki Inka zebrała karty i wstała. Nie było możliwości wymknąć się drzwiami, głos Wdowy słychać już było w przedpokoju.
Wspięła się na parapet i skoczyła z okna z wysokości jakich ośmiu stóp. Ludka poszła za jej przykładem.
Pan Wawrzyniec K. Gilroy stał z otwartemi ustami, patrząc w miejsce, gdzie znikły. W następnej chwili składał już dworski ukłon kierowniczkom Zakładu św. Urszuli, z trudnością i wielkim wysiłkiem starając się skoncentrować myśli na wypadku krótkiego spięcia w Skrzydle Zachodniem.
Inka i Ludka wysiadły z tramwaju w ogniu ciekawych spojrzeń pasażerów, na rogu, nie dojeżdżając do samego Zakładu. Okrążywszy mur, póki nie stanęły pod stajniami, skromnie tylnem wejściem wróciły do domu. Na szczęście nie spotkały po drodze nikogo prócz kucharki, i tak nareszcie dotarły do swego pokoju w Rajskiej Alei — z dziewięćdziesięciu centami w kieszeni, nie licząc przygód.

Kiedy nadeszły długie, jasne wieczory, wychowanki św. Urszuli nie wypełniały już przerwy między obiadem a wieczorem odrabianiem lekcyj w hallu, lecz wybiegały na trawniki, okalające szkołę. Tego dnia, jako że to była sobota, wolne były od odrabiania wieczornych lekcyj, skutkiem czego wszystko wyległo na dwór. Rok szkolny był już prawie skończony, zbliżały się długie wakacje — dziewczęta były rozigrane, jak sześćdziesiąt cztery młode jagniątka. Bawiono się w „ślepą babkę“, w „chowanego“ i inne gry. Jeden chór, który się ustawił na schodach, wiodących do hali gimnastycznej, przekrzykiwał drugi, mniejszy, śpiewający koło bramy wjazdowej. Pół tuzina panienek z obręczami uganiało dokoła owalnego placu rekreacyjnego, roztrącając grupki przechadzających się, zderzając się na wąskich ścieżkach i pokrzykując wesoło.
Inka, Ludka i Zuzia, umyte, ubrane i wyświeżone, przechadzały się pod rękę o letnim zmroku wieczornym, rozmawiając — trochę poważnie — o tak długo oczekiwanej wolności i przyszłości, która teraz była już tak bliska.
— Wiecie! — odezwała się Inka jakby z pewnym lękiem — za tydzień będziemy już dorosłe!
Stanęły i w milczeniu spojrzały w stronę rozbawionego tłumu na trawnikach, w stronę wielkiego, jakby zamyślonego budynku, który przez cztery burzliwe, wesołe, beztroskie lata był im tak miłem schronieniem. Ta długo oczekiwaną „dojrzałość“ wydawała się im teraz jałową. Chciałyby teraz wyciągnąć ręce i złapać dzieciństwo, którem tak lekkomyślnie szafowały.
— O, to straszne! — westchnęła nagle Ludka z jękiem. — Ja chcę zostać młodą!
Niezbyt towarzysko w tej chwili usposobione, odmówiły współudziału w zabawie w „zbójów i żandarmów“, i ominąwszy chór, śpiewający na stopniach hali gimnastycznej — śpiewano „Na cygańskim szlaku“ — wyszły „pergolą“ na murawę, usianą opadłem kwieciem jabłoni. Na końcu ogrodu niespodziewanie natknęły się na samotnie przechadzającą się parę i na jej widok stanęły jak wryte z krótkim okrzykiem niedowierzania.
— To Jelly! — szepnęła Ludka.
— I pan Gilroy! — dodała Inka.
— Mamy zmykać? — zapytała Ludka z udaną trwogą.
— Nie — odpowiedziała Inka. — Udajmy, że ich nie widzimy.
Zbliżały się z wzrokiem dyskretnie wbitym w ziemię, ale Miss Jellings powitała je radośnie, gdy ją mijały. W jej zachowaniu się było jakby jakieś nieuchwytne, pełne podniecenia i szczęścia drżenie — coś elektrycznego, jak to określiła Inka.
— Hallo, wy niegrzeczne, małe cyganeczki!
Ten okrzyk powitalny był, jak na złość, jak najgorzej wybrany, ale z uśmiechniętej twarzy Miss Jellings widać było, iż nie wie o niczem.
Cyganeczki?
Pan Gilroy powtórzył to słowo i jego zamglony umysł zaczął pracować. Stanął i przez chwilę uważnie przyglądał się trójce. Wszystkie trzy miały na sobie schludne sukienki muślinowe i wyglądały na trzy tak słodkie i niewinne dziewczątka, jak tylko być może. Ale Inka i Ludka, nawet w gasnącem już świetle, wciąż jeszcze były wyraźnie smagłe — ślad kawy, rozpuszczonej we wrzątku.
— O!
Z ulgą odetchnął głęboko, a na jego twarzy odbijały się zwalczające się wzajem uczucia. Zakłopotana Ludka wbiła wzrok w ziemię, ale Inka podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Przez chwilę patrzyli tak sobie w oczy. Spojrzeniami wzajemnie prosili się o zachowanie tajemnicy — i oboje milcząco przyrzekli.
Łagodny powiew przyniósł śpiew chóru, śpiewającego „Cygański szlak“. A kiedy tak szły powoli, Miss Jellings zaczęła zwolna nucić wraz z śpiewaczkami w oddali:

Cygańska krew do cygańskiej krwi
Na całym szerokim świecie,
Dziewczęta, na całym świecie,
Gdzie piosnka na szlaku cygańskim brzmi,
Nad ziemią czy choćby pod ziemią,
Wierne zostańcie cygańskiej krwi.

Słowa skonały w cieniu.
Inka, Ludka i Zuzia stały trzymając się za ręce i patrzyły za Miss Jellings i panem Gilroy.
— Szkoła straciła Jelly! — rzekła Inka — i obawiam się, że to nasza wina, Ludko!
— Ja się z tego tylko cieszę! — rzekła Ludka żywo. — Jest stanowczo za ładna, aby trawić całe życie na uczeniu Irmy Mc Collough, jak stać prosto i wciągać brzuch.
— W każdym razie — dodała Inka — nie ma się o co gniewać, ponieważ — bez nas — on nigdy nie zdobyłby się na odwagę.
Szły przez łąkę, aż wreszcie stanęły przy ogrodzeniu, gdzie usiadły i oparłszy się o mur, podniosły głowy i zapatrzyły się w ciemniejące niebo. Z niepokojem myślały o czekającej je przyszłości i Przygodzie, czekającej na nie za zakrętem.
— Wiecie co? — odezwała się Ludka po dłuższem milczeniu. — Myślę, że mimo wszystko to może być ciekawe —
— Co? — zapytała Zuzia.
Ludka wyciągnęła przed siebie ramię i szerokim ruchem ogarnęła noc.
— O, wszystko!
Zuzia przytaknęła głową na znak, że to rozumie, i dodała trochę wyzywająco:
— Ja zmieniłam swój plan. Zdaje mi się, że już nie pójdę na uniwersytet.
— Nie pójdziesz na uniwersytet! — wykrzyknęła Inka. — Czemu?
— Zdaje mi się, że zamiast tego — wyjdę zamąż.
— Och! — zaśmiała się Inka zcicha. — A ja zrobię jedno i drugie!

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: Jerzy Bandrowski.