Właśnie Inka/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
SREBRNE KLAMERKI.


— Być skutą przez trzy tygodnie z dwiema najgłupszemi dziewczynami w szkole —
— Kid Mc Coy nie jest wcale taka głupia — rzekła Ludka pocieszająco.
— To straszny, mały urwis.
— Ale sama wiesz, że ona jest wcale zabawna, Inko.
— Nie mówi nigdy inaczej, jak tylko gwarą uliczną i ja myślę, że jest niemożliwa!
— W każdym razie Henrjetta Gladden —
— Jest straszna i wy same doskonale wiecie o tem. Wolałabym spędzić Boże Narodzenie raczej z aniołem płaczącym na grobie, niż z nią.
— Tak, ona jest dość nudna! — przyznała Zuzia. — Trzy święta Bożego Narodzenia z nią spędziłam. Ale w każdym razie nie będziesz się nudzić. Możesz się spóźniać na jedzenie, ile ci się będzie podobało, a Nora pozwoli ci smażyć w kuchni cukierki.
Inka parskała pogardliwie, kiedy zaczęła przeprowadzkę po radosnem podnieceniu pakowania się przed świętami. Dwie przyjaciółki pomagały jej z milczącem współczuciem. Prawdę mówiąc, nie było tu nic, czemby ją mogły pocieszyć. W czasie świąt Zakład był tylko nikłą namiastką domu. Zuzia, której ojciec był oficerem marynarki i która właściwie nie miała żadnego stałego miejsca zamieszkania, niezbyt przejmowała się świętami, ale tego roku jak na złość miała je wesoło spędzić u krewnych w Nowym Yorku — zabierając ze sobą trzy nowe suknie i dwa nowe kapelusze! Zato Inka, która jechała do domu wszystkiego dwie godziny pospiesznym pociągiem, musiała zostać w Zakładzie dlatego, że sześcioletni pan Tomasz Wyatt właśnie ten czas obrał sobie na przebywanie szkarlatyny. Choroba nie była ciężka; pan Tomasz siedział sobie w łóżeczku, otoczony całemi pudłami ołowianych żołnierzy, ale reszcie rodziny nie wiodło się bynajmniej tak dobrze. Niektórych izolowano w domu, innych do domu nie wpuszczano. Pan sędzia Wyatt zamieszkał w hotelu i telefonował do Wdowy, aby na czas świąt zatrzymała Inkę w Zakładzie św. Urszuli. Biedna Inka właśnie z radością pakowała się, kiedy ta wiadomość nadeszła; wyjmując znowu rzeczy z kufra, popłakiwała trochę — nie bez racji zresztą — nad szufladami biurka.
Zwykle pewna ilość pensjonarek zostawała w Zakładzie na czas świąt — panienki, których domy były na Zachodzie lub na Południu, albo też, których rodzice znajdowali się gdzieś w podróży lub rozwodzili się — ale tego roku ta ilość była bardzo mała. Inka została sama w Rajskiej Alei. Małgorzata Mc Coy, z Texas, przebywała na końcu Korytarza Południowego, zaś Henrjetta Gladden z Nikąd miała do swej dyspozycji osiemnaście pokojów w „Szpalerze Skowronkowym“. Te trzy panienki i nauczycielki pozostały jako jedyne, prócz części służby, mieszkanki Zakładu podczas świąt.
Henrjetta Gladden mieszkała w Zakładzie św. Urszuli siedem lat — w czasie nauki i w czasie wakacyj, bez przerwy. Przybyła tu jako niezgrabna, dwunastoletnia dziewczynka, nigdy nie wiedząca co zrobić z rękami i nogami, i była teraz siedemnastoletnią, niezgrabną panienką, również nie umiejącą ruszać rękami i nogami. Nigdy niewidziany ojciec, czasami tylko wspominany w katalogu, przysyłał pani Trent czeki, a pozatem nie dawał nigdy znaku życia. Biedna Henrjetta była smutnem, cichem, zaniedbanem dzieckiem, zupełnie nie na miejscu wśród otaczającego ją bujnego życia.
Nigdy nie przychodziły do niej paczki z domu na urodziny, nigdy na Boże Narodzenie nie dostawała prezentów, wyjąwszy prezenty, jakie rozdzielała szkoła. Gdy inne dziewczęta hałaśliwie dopominały się swych przesyłek, Henrjetta stała wtyle milcząca i niespodziewająca się niczego. Miss Sallie wybierała dla niej suknie, a pogląd Miss Sallie na ubranie hołdował raczej użyteczności niż estetyce. Henrjetta była bezwarunkowo najgorzej ubraną panienką w Zakładzie. Nawet jej mundurki szkolne, wierne kopje sześćdziesięciu trzech innych mundurków, wisiały na niej z wdziękiem worka na mąkę. Przezorna i przewidująca Miss Sallie kazała je zawsze szyć na wyrost i Henrjetta stale je znosiła, zanim mogły dobrze na niej leżeć.
— Co na miłość boską, robi Henrjetta Gladden podczas wakacyj? — zapytała pewnego razu Zuzia.
— Trzymają ją w lecie w lodowni! — brzmiała odpowiedź Inki. — Dlatego nigdy nie może roztajać.
I w istocie Inka była do pewnego stopnia bardzo bliska prawdy. Miss Sallie obierała jakąś spokojną, wygodną, zdrową farmę i umieszczała tam Henrjettę pod dozorem żony farmera. Pod koniec trzymiesięcznego siedzenia na wsi czuła się tak samotną, że z przyjemnem podnieceniem myślała o dłuższem wyzwoleniu z życia wiejskiego.
Pewnego dnia Inka podsłuchała rozmowę dwóch nauczycielek o Henrjecie, i to, co potem z niej powtórzyła, było bardzo ciekawe.
— Jej ojciec przez długie lata jej nie odwiedzał. Wsadził ją tu, płaci za nią i koniec.
— Nie dziwię się, że nie chce trzymać jej w domu.
— On nie ma żadnego domu. Matka jej rozwiodła się i wyszła drugi raz zamąż i mieszka w Paryżu. Oto przyczyna, dla której Henrjetta nie mogła zeszłego roku pojechać do Paryża z wycieczką szkolną. Ojciec jej obawiał się, że jak przyjedzie do Paryża, matka ją tam porwie, ponieważ oni lubią sobie wzajemnie dokuczać, ale nie dlatego, żeby ją naprawdę chciała mieć.
Zuzia i Ludka siadły zaintrygowane. Tu, przed nosem, miały tragiczną intrygę, taką, jakiej się zwykle szuka tylko w powieści.
— Wy, dziewczęta, któreście pędziły szczęśliwe życie w domu, nie możecie sobie wyobrazić tak osamotnionego dzieciństwa, jak dzieciństwo Henrjetty — mówiła Inka z uczuciem.
— To okropne! — wykrzyknęła Ludka. — Jej ojciec musi być chyba skończonem Bydlęciem, żeby tak o niej zapomnieć!
— Henrjetta ma oczy swej matki — tłumaczyła Inka. — Ojciec nie może na nią patrzeć, ponieważ ona przypomina mu czas szczęścia, który umarł na zawsze.
— Czy Miss Wadsworth to powiedziała? — zapytały jednym głosem.
— Nie dosłownie — wyznała Inka — ale ja wyciągnęłam z jej słów ten wniosek.
Ta historja, ozdobiona różnemi ciekawemi dodatkami, obiegła natychmiast całą szkołę. Gdyby Henrjetta chciała wtedy odgrywać romantyczną i pełną melancholji rolę, jaką los jej narzucił, mogłaby uzyskać pewną popularność; ale Henrjetta nie miała w sobie najmniejszej żyłki aktorskiej, więc tylko chodziła smutna i w dalszym ciągu była nudna i nieinteresująca. Inne, bardziej zajmujące rzeczy zwróciły na siebie uwagę i Henrjetta, wraz ze swem nieszczęśliwem dzieciństwem poszła w zapomnienie.
Inka stała na werandzie, wymachując chusteczką na pożegnanie „karawanowi“, pełnemu ostatnich dziewcząt, wyjeżdżających na święta, poczem wróciła, mając przed sobą perspektywę trzech długich tygodni. Kiedy obojętnie zbierała się wejść na schody, przystąpiła do niej Małgosia, oświadczając:
— Pani Trent pragnęłaby mówić z panią w swej kancelarji, Miss Inko.
Inka zawróciła, rozmyślając, za jaką to znowu najnowszą sprawkę zamierzają ją pociągnąć do odpowiedzialności. Wizyta w kancelarji Wdowy oznaczała zwykle nadciągającą burzę. Zastała cztery pozostałe nauczycielki wygodnie usadowione dokoła stołu i ku wielkiemu zdziwieniu została przyjęta z uśmiechem:
— Siadaj, Inko, i napij się z nami herbaty.
Wdowa skierowała ją ku krzesłu, a podczas gdy nalewała herbatę, Miss Sallie podała jej serwetkę z frendzlami, Miss Jellings podsunęła grzanki z masłem, a Miss Wadsworth solone migdały. Inka była trochę zakłopotana, ale przyjęła, co jej dawano. Być obsługiwaną przez cztery nauczycielki, to było czemś zupełnie nowem. Kiedy w duchu zaczęła sobie układać, jak to opowie Zuzi i Ludce ku ich zabawie i radości, poczuła się dumną. Kiedy przestała się już dziwić, dlaczego ją tu tak honorowano, wyszło szydło z worka.
— Przykro mi bardzo — zaczęła Wdowa — że tego roku niema tu żadnej z twoich bliższych przyjaciółek, jestem jednak pewna, że z Małgosią i Henrjettą będziesz zupełnie szczęśliwa. Śniadanie będzie o pół godziny później niż zwykle, a co się tyczy zakazu niewychodzenia poza Zakład, to będą pewne ulgi — tylko swoją drogą będziesz musiała nam zawsze powiedzieć, gdzie będziemy cię mogły znaleźć. Ja wybiorę może jaki poranek artystyczno wokalny w mieście, a Miss Sallie zabierze was z sobą na jeden dzień na folwark. Lód jest już dość gruby, tak że będziecie się mogły ślizgać, a także powiem Marcinowi, żeby wam wyszukał saneczki. Musisz przebywać jak najwięcej na świeżem powietrzu i będę bardzo zadowolona, jeśli ty, wraz z Małgosią, potrafisz nakłonić Henrjettę do sportów na świeżem powietrzu. Jeśli już mówimy o Henrjecie —
Tu Wdowa zrobiła pauzę, a sprytna Inka zrozumiała w mgnieniu oka, że teraz dopiero Wdowa dochodzi do jądra sprawy. Herbata i grzanki to była tylko przynęta. Słuchała tedy podejrzliwie, gdy Wdowa mówiła ciszej, z miną nieledwie konfidencjonalną:
— Jeśli już mówimy o Henrjecie, to chciałabym pozyskać dla niej twe współczucie, Inko. Ona jest bardzo łagodna i dobra. Jest to dziewczynka, której przyjaźń mogłaby stanowić dumę każdej z was. Jednakowoż przypadkiem, jak to czasem zdarza się na tym świecie, w społeczeństwie rojnem, wiecznie zapracowanem i krzątającem się a samolubnem, została zapomniana i pominięta. Henrjetta nie umiała się nigdy dostosować do swego otoczenia tak jak inne dziewczęta i obawiam się, że to biedne dziecko jest często bardzo samotne. Cieszyłabym się bardzo, gdybyś postarała się zaprzyjaźnić się z nią. Jestem pewna, że zbliżyłaby się do ciebie za pierwszem skinieniem.
Inka wyjąkała kilka grzecznych frazesów i wyszła, aby się przebrać do obiadu, z niezłomnem postanowieniem trzymania się od Henrjety zdaleka, jak tylko to będzie możliwe. Jej przyjaźń nie była towarem, który można było kupić za herbatę i grzanki z masłem.
Trzem panienkom podano obiad przy małym stoliku w rogu jadalni, podczas gdy nauczycielki zajęły stolik w przyzwoitem oddaleniu w przeciwległym kącie.
Inka była zpoczątku tak małomówna, jak tylko mogła, ale to nie leżało w jej naturze, i kiedy podano cielęcinę (było to w środę wieczór) z całego serca śmiała się z pomysłów Kid. Słownik Miss Mc Coy zawierał ogromne bogactwo dialektycznych wyrażeń z równin i podczas feryj nie podlegał karom. W zwykłym czasie, ze względu na kary, jakie nakładano na wyrażenia gwarowe, musiała starać się mówić jak najmniej, inaczej cała jej pensja powędrowałaby do kasy publicznej.
Było prawdziwą przyjemnością pozwolić płynąć rozmowie, w którym kierunku chciała. Zwykle w towarzystwie nauczycielki, zwracającej na wszystko uwagę i kierującej konwersacją, skutkiem krępujących formalności nastrój był sztuczny. Przez pięć wieczorów tygodniowo podczas trzech pierwszych dań obowiązkowa była konwersacja francuska i każda panienka musiała wziąć w niej udział zapomocą co najmniej dwóch zdań. Nie można powiedzieć, aby podczas wieczorów, w których obowiązywał język francuski w jadalni było bardzo rozmownie. Sobotni wieczór poświęcony był dyskusji angielskiej o wypadkach aktualnych, o których czerpano wiadomości z gazet porannych. Nikt w Zakładzie św. Urszuli nie miał dużo czasu na czytanie dzienników, nic tedy dziwnego, że nawet w „angielską sobotę“ konwersacja toczyła się leniwo. Szkoła wynagradzała sobie to w niedzielę. Tego dnia, jako w dzień świąteczny, wolno było mówić, o czem się tylko chciało. To też najgłośniejsze skrzeczenie sześćdziesięciu czterech srok byłoby milczeniem w porównaniu z jadalnią Zakładu św. Urszuli w niedzielę.
Cztery dni poprzedzające święta Bożego Narodzenia przeleciały z niespodziewaną szybkością. Pierwszego dnia była wielka zawierucha śnieżna, po której nastąpiły trzy dni cudownie słoneczne. Marcin wyciągnął z szopy saneczki bobslayowe i dziewczęta używały na nich do sytości i jeździły do lasu po barwinek. Miały też do załatwienia wiele interesów w mieście, a już samo to, że im nauczycielki nie deptały po piętach, było zabawne i przyjemne.
Inka znalazła w obu koleżankach narzuconych przez zbieg okoliczności bardzo miłe towarzyszki. Ślizgały się razem, jeździły na saneczkach i obrzucały śnieżkami, a ku wielkiemu zdumieniu Inki Henrjetta okazywała w zabawach niemałe ożywienie. W wigilję wyjechały wraz z Marcinem, aby wręczyć koszyki z podarunkami dawnym protegowanym szkoły. Wracając do domu rozbawione i trochę rozhukane przywiązały saneczki bobslayowe do sań i tak jechały przeszło milę, póki wreszcie nie wleciały głową naprzód w kupę śniegu. Otrząsnąwszy śnieg z sukien, śmiejąc się i pokrzykując, pobiegły ku wrotom. Policzki Henrjetty były zaczerwienione, włosy, zwykle gładko zaczesane, teraz niesfornie spadały na twarz, a jej wielkie, ciemne oczy straciły swój żałosny wyraz. Były to znowu wesołe, przekorne oczy dziewczęce. Była nietylko ładna, ale wprost piękna w jakiś dziki, niezwykły, cygański sposób, zwracający uwagę.
— Słuchaj! — szepnęła Inka do Kid, kiedy w hallu na parterze zdejmowały kalosze i kamasze. — Popatrz na Henrjettę! Może nieładna!
— Bycza! — mruknęła Kid. — Gdyby umiała jak się patrzy zawracać ślepiami, byłaby najmorowszą pięknością w szkole.
— Zrobimy ją z niej! — rzekła Inka.
Na górze spotkały Osaki’ego z młotkiem i dłótem.
— Ja otwierać duże paczki — oznajmił. — Jedną dla Miss Małgorzaty Mc Coy, jedną dla Miss Inki Wyatt.
— Hurra! — wrzasnęła Kid i popędziła galopem w stronę Skrzydła Południowego.
Pakunek na święta Bożego Narodzenia oznaczał dla Kid Mc Coy przehojne bogactwo różnych dodatków do deseru. Jej opiekun, kawaler, cierpiał na ataki tak chorobliwej szczodrobliwości, że Wdowa regularnie musiała mu przypominać, iż Małgorzata jest tylko pensjonarką z prostemi upodobaniami. Na szczęście stale zapominał o tem do następnych świąt Bożego Narodzenia — a może być, zbyt dobrze znał Kid, aby w to uwierzyć — i pakunki przychodziły w dalszym ciągu.
Inka również bez większych ceremonij ruszyła biegiem ku Rajskiej Alei, kiedy nagle zauważyła opuszczoną Henrjettę, wlokącą się powoli ciemnym Szpalerem Skowronczanym. Pobiegła zpowrotem i złapała ją za łokieć.
— Chodź, Harry! Pomożesz mi otworzyć paczkę.
Na twarz Henrjetty buchnął rumieniec z niespodziewanej radości. Najlepszą rzeczą po otrzymaniu własnej paczki z upominkami na Boże Narodzenie jest asystowanie przy otwieraniu paczki przyjaciółki.
Była to wielka czworoboczna skrzynka drewniana, naładowana mnóstwem mniejszych skrzyneczek, paczek i paczuszek, przewiązanych wstążeczkami i ozdobionych zielenią, podczas gdy szpary wypchane były różnemi zabawnemi i pociesznemi figurkami. Rzuciwszy tylko okiem na ten ładunek, odrazu można było wyobrazić sobie dom, z jakiego go wysłano, dom pełen żartów, psot, figlów i miłości.
— To pierwsze święta Bożego Narodzenia, które spędzam poza domem — rzekła Inka z lekkiem drżeniem w głosie.
Ale ta jej powaga nie trwała długo; kwestja badania wnętrza paczki zbyt ją pochłaniała, aby mogła pozwolić na uczucia mieszane. Henrjetta siedziała na brzegu łóżka i przyglądała się w milczeniu, podczas gdy Inka wesoło zaśmiecała podłogę bibułkami i ponsowemi wstążeczkami. Wypakowała wielki komplet rękawiczek, książek i drobiazgów toaletowych, do których załączone były życzenia wesołych świąt i zapewnienia miłości. Nawet kucharka postarała się o upieczenie dla niej tortu świątecznego, bogato przybranego, a mały Tommy niepewną rączką drukowanemi literami wypisał na etykiecie na słoniu pełnym cukierków „Dla kochanej Siostszyczki od Tomcia.“
Inka śmiała się, zapychając sobie równocześnie usta czekoladą, i rzuciła słonia Henrjecie na kolana.
— Czy to nie pięknie z ich strony, że sobie zadali dla mnie taką masę trudu? Powiadam ci, czasem to się opłaci nawet być gdzieś daleko, więcej wtedy o tobie myślą. To od mamusi — dodała, zdejmując wieko z wielkiego pudła od krawcowej i wyjmując z niej powiewną sukienkę do tańca z różowej gazy.
— Czyż to nie cudowne? — zapytała. — A w dodatku ja tej sukni wcale nie potrzebowałam. Czy lubisz dostawać rzeczy, których nie potrzebujesz?
— Nigdy ich nie dostaję — odpowiedziała Henrjetta.
Ale Inka wetknęła już nos w drugą paczkę.
— „Od Tatusia, który Cię kocha nad życie“ — przeczytała. — Dobry, kochany tatuś! Jak myślisz, co to może być? Spodziewam się, że mamusia jakąś myśl mu poddała, bo on sam nie ma pojęcia o wybieraniu prezentów, chyba że — Oh! — pisnęła. — Różowe jedwabne pończochy i pantofelki, a patrz, jakie to śliczne klamerki!
Dała Henrjecie do obejrzenia różowe pantofelki, ozdobione prześlicznemi klamerkami i z wysokiemi, cienkiemi, zgrabniutkiemi francuskiemi obcasikami.
— Czy mój ojciec nie jest cudowny? — Inka wesoło przesłała całusa w kierunku pełnego godności napozór surowego portretu na biurku — Mamusia podsunęła myśl o pantoflach, rozumie się, ale te klamerki i obcasiki to już jego własny pomysł. Mamusia chce, żebym była rozsądna, a tatuś woli mnie widzieć beztroską i wesołą.
Była zupełnie pochłonięta przymierzaniem sukienki przed lustrem dla przekonania się, czy w tym kolorze będzie jej do twarzy, kiedy nagle usłyszała łkanie. Odwróciwszy się, spostrzegła, że Henrjetta, leżąc wpoprzek łóżka, z twarzą wtuloną w poduszki, zanosi się od płaczu. Zdumiona Inka patrzyła na nią szeroko otwartemi oczami. Ona nigdy nie pozwalała sobie na podobne demonstracje uczuciowe i nie mogła sobie nawet wyobrazić przyczyny, któraby była zdolna wywołać je. Odsunęła różowe pantofelki, tak, aby opadające nogi Henrjetty ich nie dotknęły, podniosła upuszczonego słonia, pozbierała rozsypane czekoladki i usiadła, aby przeczekać atak.
— Co się stało? — zapytała łagodnie, kiedy łkania Henrjetty ustąpiły miejsca ciężkim westchnieniom.
— Mój ojciec ani razu nie przysłał mi srebrnych klamerek.
— On jest daleko w Meksyku — rzekła Inka, podsuwając jej pierwszą lepszą pociechę.
— On mi wogóle nigdy nic nie przysłał, on mnie nawet nie zna. Gdyby mnie spotkał na ulicy, nie poznałby mnie.
— O, tak, poznałby cię z pewnością — wyjechała Inka z wątpliwą pociechą — od czterech lat zupełnie się nie zmieniłaś.
— A gdyby mnie poznał toby mnie nie polubił. Nie jestem ładna. Moje sukienki są zawsze źle skrojone i —
Henrjetta znowu zaczęła płakać.
Inka przyglądała się jej przez chwilę w pełnem zamyślenia milczeniu, a potem powzięła nowe postanowienie. Wyciągnęła rękę i potrząsnęła Henrjettę silnie.
— Na miłość boską, przestań płakać. To właśnie z pewnością do wściekłości doprowadza twego ojca. Żaden mężczyzna nie wytrzyma, jak mu wciąż ciekną łzy na kark.
Zdumiona Henrjetta powstrzymała łkanie.
— Gdybyś widziała tylko, jak wyglądasz, kiedy płaczesz! Zupełnie, jak gdybyś była w paski. Chodź tu!
Wzięła ją za ramię i obróciła twarzą do lustra.
— Widziałaś kiedy podobne straszydło? A ja właśnie myślałam o tem, zanim zaczęłaś beczeć, jaka ty jesteś ładna. Jak Boga kocham, słowo honoru daję. Mogłabyś być tak ładną, jak każda z nas, gdybyś tylko choć trochę chciała —
— Nie, jabym nie mogła! Jestem tak brzydka, jak tylko być może, nikt mnie nie lubi i —
— To twoja własna wina! — rzekła Inka ostro. — Gdybyś była tłusta, jak Irma Mc Collough, lub gdybyś miała taką brodę, jak Ewelina Smith, mogłaby być w tem jeszcze jakaś racja, ale tu niema najmniejszego powodu, wyjąwszy ten jeden tylko, że jesteś taka rozlazła. Wciąż płaczesz, a mieć ciągle współczucie dla kogoś i litować się — to wkońcu męczy. Mówię ci prawdę dlatego, że zaczynam cię naprawdę lubić. Niema sensu dokuczać ludziom przez mówienie im prawdy, jak się ich nie lubi. Dlatego, że my trzy, Ludka, Zuzia i ja, mówimy sobie zawsze prawdę i wytykamy sobie wzajemnie wszystkie nasze błędy, żyjemy z sobą w takiej zgodzie i przyjaźni. Bo my mamy zawsze możliwość poprawienia się — i dlatego jesteśmy takie grzeczne i powszechnie lubiane! — dodała skromnie.
Henrjetta siedziała z otwartemi ustami, nazbyt zaskoczona, aby mogła płakać.
— A co się tyczy twoich sukien, to one naprawdę są straszne! — mówiła dalej Inka z szczerem zajęciem. — Nie powinnaś pozwalać, aby Miss Sallie ci je wybierała. Miss Sallie jest bardzo dobra, ogromnie ją lubię, ale na sukniach zna się, jak kura na pieprzu; można to łatwo poznać choćby z tego, jak się sama ubiera. A prócz tego byłabyś o wiele ładniejsza, gdybyś nie była taka sztywna i nienaturalna. Gdybyś się trochę śmiała, jak to my robimy —
— Jakże się mogę śmiać, kiedy nie widzę, żeby to wszystko było śmieszne! Figle dziewcząt są strasznie niemądre.
Nie można było dłużej o tem mówić, bo Kid Mc Coy biegła przez korytarz, czyniąc hałas niemniejszy od całej kawalkady. Miała na sobie futrzany kołnierz, naszyjnik wysadzany perłami, a na głowę włożyła mufkę, wielką jak bęben; haftowana chusteczka i wachlarz z kości słoniowej wyglądały jej z kieszeni bluzki, a różowy szal szyfonowy zwisał jej z ramion. Wschodnia bransoletka zdobiła prawy przegub jej ręki, a w ramionach huśtała nabijane srebrem siodło meksykańskie, takie właśnie, jakie znakomicie może się przydać na równinach meksykańskich, lecz nigdy nie może być użyte do jazdy w szanującej się okolicy, w której leżał Zakład św. Urszuli.
— Niech żyje opiekun! — krzyknęła, wleciawszy na dziewczęta. — Złoty chłop, cudowny, fajny! Widziałyście kiedy takie zwarjowane siodło?
Rzuciła siodło na krzesło, z różowego szala zrobiła uzdę, „wsiadła“ na konia i „ruszyła“.
— Wio! Hetta! Z drogi!
Henrjetta cofnęła się, bojąc się, żeby jej Kid nie kopnęła, podczas gdy Inka porwała różową sukienkę i usunęła ją z drogi rozhukanej amazonki. Aż piszczały z uciechy, nie wyjmując płaczliwej Henrjetty.
— Widzisz teraz sama! — rzekła Inka, przerywając zabawę. — Zupełnie łatwo śmiać się, jeśli tylko człowiek nie broni się śmiechowi. Kid bynajmniej nie jest śmieszna, ani komiczna. Jest poprostu tak narwana, jak tylko być może.
Kid zatrzymała konia.
— Ja to lubię!
— Wybacz, że mówię prawdę! — mówiła Inka grzecznie. — Użyłam cię specjalnie jako ilustracji. — Rany Boskie! Dzwonią na kolację!
Jedną ręką zaczęła rozpinać bluzkę, drugą wypychała gości za drzwi.
— Przebierzcie się prędko i przyjdźcie tu pozapinać mnie. Będzie z naszej strony bardzo delikatnie, jeśli się dziś nie spóźnimy. Od czasu, jak się zaczęły wakacje, stale się spóźniamy.
Przedpołudnie pierwszego dnia świąt spędziły dziewczęta na saneczkowaniu. W porę wróciły na obiad — a z jakiemi apetytami!
Były właśnie w połowie obiadu, gdy wszedł Osaki z depeszą, którą wręczył Wdowie. Wdowa przeczytała ją ze zdziwieniem i pewnem wzruszeniem i podała depeszę Miss Sallie, która podniosła brwi i wręczyła ją Miss Wadsworth; ta była najwyraźniej wzruszona.
— Na miłość boską, co się mogło stać? — dziwiła się Kid.
— Lordunia zwiała i one napewno szukają nowej nauczycielki łaciny — brzmiało wyjaśnienie Inki.
Kiedy dziewczęta odchodziły od stołu, Wdowa przystąpiła do Henrjetty.
— Wstąp na chwilę do mojej kancelarji. Właśnie nadszedł telegram.
Inka i Kid szły po schodach w głębokiem zdumieniu.
— Nie może to być nic złego, bo Miss Sallie uśmiechała się — rozważała Inka. — Ale ja nie mogę sobie wyobrazić, aby Henrjetta mogła otrzymać jakąś pomyślną wiadomość.
W dziesięć minut później dały się na schodach słyszeć kroki i Henrjetta, podniecona, wpadła do pokoju Inki.
— On przyjeżdża!
— Kto taki?
— Mój ojciec.
— Kiedy?
— Teraz zaraz, dziś popołudniu. Był w interesach w Nowym Jorku, a teraz przyjeżdża na święta odwiedzić mnie.
— Tak się cieszę! — wykrzyknęła Inka serdecznie. — No, sama teraz widzisz, że przedtem nie przyjeżdżał do ciebie dlatego, że był w Meksyku.
Henrjetta potrząsnęła głową i nagle ożywienie jej zniknęło.
— Mnie się zdaje, że on przyjeżdża dlatego, że myśli, że powinien.
— Głupstwo!
— Tak jest. Naprawdę — zupełnie o mnie nie dba. Lubi, żeby dziewczęta były wesołe i ładne i pełne energji, jak on sam.
Oczy Henrjetty poszukały lustra i napełniły się łzami.
— Jesteś skończona idjotka! — rzekła Inka, doprowadzona do rozpaczy.
— Przecież ja w tej swojej zielonej sukience wyglądam, jak strach na wróble.
— Tak jest — przyznała Inka. — Jak strach na wróble.
— I spódnica jest za krótka, a stan za długi.
— A rękawy są wprost dziwaczne.
Inka zdając sobie sprawę z tych zniechęcających faktów, uczuła, że entuzjazm i energja wzbierają w niej.
— Która godzina? — zapytała.
— Czwarta.
— Wobec tego mamy dwie godziny czasu — zbierała Inka swe siły. — Za dwie godziny można zrobić bardzo dużo. Gdybyś nie była wyższa ode mnie, mogłabyś wziąć moją nową różową sukienkę — tylko że ja się obawiam —
Z powątpiewaniem spojrzała na długie nogi Henrjetty.
— Wiesz co? — dodała w nagłym porywie wspaniałomyślności. — Spuścimy zakładkę sukienki —
— Ależ, Inko!
Harry aż na płacz się zbierało na myśl o popruciu sukni. Ale jak Inkę, zaangażowaną w jakiejś sprawie, ogarniał zapał, wszystkie względy szły nabok. Wyjęto z szafy nową suknię i zaczęło się prucie.
— Możesz także wziąć nowy perłowy naszyjnik Kid i różową szarfę i moje jedwabne pończochy i pantofle — a także koronkową halkę Ludki, przysłano ją z pralni tak późno, że nie można jej było zapakować i — oto Kid!
Współudział Miss Mc Coy został pozyskany i w przeciągu kwadransa transformacja podnieconej, broniącej się, a chwilami popłakującej Henrjetty w piękność szkolną, wesoło i szybko postępowała naprzód. Kid Mc Coy uchodziła za niepoprawnego urwisa, ale w decydujących chwilach „das ewig Weibliche“ wybijało się w niej na pierwszy plan. Zasiadła do roboty z Inki nożyczkami do „manicure“ i przez trzy kwadranse cierpliwie pruła zakładkę.
Tymczasem Inka zajęła się włosami Henrjetty.
— Nie zaczesuj ich tak gładko! — komenderowała. — Wyglądasz, jak przylizana. Czekaj, daj mi grzebień!
Posadziła Henrjettę na krześle, owinęła jej szyję ręcznikiem i przemocą uczesała ją po swojemu.
— Jak to wygląda? — zapytała Kid.
— Bajecznie! — mruknęła Kid, z ustami pełnemi szpilek.
Włosy Henrjetty, luźno opuszczone na twarz, były przewiązane różową wstążką. Wstążka należała do Ludki i dotychczas używana była jako pasek, ale wobec tej sprawy, indywidualne prawa własności musiały pójść w kąt.
Okazało się, że pończochy i pantofle są za małe, wobec czego Inka gorączkowo przeszukała jakich dwanaście pokoi koleżanek w daremnej nadziei, że wygrzebie skądś różowe pantofle. Wreszcie z żalem pozwoliła włożyć Henrjecie jej własne, czarne, wełniane pończochy i skórzane „patentowe“ trzewiki.
— W gruncie rzeczy — dodawała jej Inka odwagi — lepiej ci będzie w czarnem obuwiu. W różowem twoje nogi zanadto rzucałyby się w oczy.
Była wciąż jeszcze w zapale.
— I wiesz co? — wykrzyknęła. — Możesz wziąć moje srebrne klamerki.
To mówiąc, zaczęła z zawziętością odrywać je od różowego jedwabiu.
— Inko! Nie rób tego! — zawołała Henrjetta, patrząc na to świętokradztwo.
— To właśnie to ostatnie „wykończenie“, którego twój strój potrzebuje — mówiła Inka, bez najmniejszego miłosierdzia prowadząc dalej dzieło zniszczenia. — Jak twój ojciec zobaczy te klamerki, z pewnością powie, że jesteś piękna.
Przez godzinę pracowały gorączkowo. Ubrały ją tak wspaniale, jak tylko mogły. Cały korytarz dostarczył odpowiednich szczegółów toaletowych, włącznie do obszytej koronką chusteczki z ręcznie wyhaftowaną literą „H“. Chusteczkę tę znaleziono w szufladzie Heli Pringle. Wreszcie dwie przyjaciółki zaczęły na wszystkie strony obracać Henrjettę przed lustrem, jako najświetniejszą, w ich oczach, kreację. Jak to Kid słusznie przepowiedziała, Henrjetta stała się istną pięknością pensjonarską.
Irlandka Małgosia pokazała się w drzwiach.
— Pan Gladden czeka w salonie, Miss Henrjetto!
Urwała i spojrzała z podziwem.
— Jak Boga kocham, nie myślałam, że panienka jest taka piękna!
Henrjetta wyszła ze śmiechem — i z blaskiem walki w oczach.
Inka i Kid natychmiast zabrały się do doprowadzenia do jakiegoś porządku chaosu, jaki powstał w Rajskiej Alei skutkiem przemiany poczwarki w motyla — a to przykre zajęcie zbierać i podnosić rzecz po rzeczy, w chwili, gdy wydarzenia dochodzą do szczytu.
W godzinę później na korytarzu dały się słyszeć szybkie kroki i do pokoju wpadła — wbiegła tanecznym krokiem Henrjetta z świecącemi oczami. Była żywym obrazem młodości, szczęścia i zapału.
— No? — wykrzyknęły Inka i Kid razem.
Wyciągnęła ku nim rękę ze złotą bransoletką z malutkim zegareczkiem.
— Patrzcie! — zawołała. — Przywiózł mi to na Boże Narodzenie. Będę już mogła mieć suknie, jakie tylko zechcę i nie Miss Sallie będzie je dla mnie wybierała. A dziś zostanie u nas na kolacji i będzie jadł z nami przy małym stole. A w sobotę zabierze nas do miasta na obiad i na przedstawienie popołudniowe, a Wdowa powiedziała, że możemy jechać.
— Cie-wy! — odezwała się Kid. — To się nam cała robota opłaciła.
— I co na to powiecie? — mówiła Henrjetta, jąkając się nieśmiało. — On mnie lubi i mówi, że jestem ładna!
— Wiedziałam, że się weźmie na srebrne klamerki! — rzekła Inka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: Jerzy Bandrowski.