<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Żołnierze z rykiem i wrzaskiem hurmą rzucili się na nadjeżdżające w ciemnościach wagony.
Wmieszawszy się w tłum, Zaucha, z małą walizeczką pod pachą, nie ceremonjował się, lecz, prąc całem ciałem, świdrując i wiercąc sobą, wkliniony w szamocącą się masę ludzką, sunął ku drzwiom wagonu sanitarnego, zdobywanego właśnie przez jego „odcinek“. W dzień nie ryzykowałby może czegoś podobnego, bo wchodzenie w drogę żołnierzom łatwo mogło się skończyć połamaniem żeber, ale w nocy, gdzieś za stacją, gdzie szybowano wagony, podobne przedsięwzięcia zwykły się udawać.
Mimo że wagony biegły jeszcze dość szybko, schodki wozu dudniły już od ciężkich kroków żołnierzy, z rozgłośnem stękaniem ciągnących za sobą swe toboły. Ciemności nocne warczały pogróżkami i klątwami, blaszane kociołki brzęczały, kolby karabinów zdradliwie godziły w kolana, „sołdackie“ sumki, twardo wypchane łupem, ugniatały żebra i piersi. Nie zrażało to jednak Zauchy, przyzwyczajonego już do bezustannych bojów w sowieckiej Rosji, do zdobywania wszystkiego siłą zawsze i wszędzie. Zżył się z tem i nawet z pewnem radosnem podnieceniem nurzał się w krzyczących i huczących odmętach ludzkich, rad, gdy zdołał przedrzeć się przez nie i postawić na swojem, na złość pieniącym się z gniewu niedołęgom.
Nadeszła rozstrzygająca chwila.
Wciąż biegnąc wraz z pociągiem, zbita gromada żołnierzy ustawiła się jakoś tak, że Zaucha znalazł się przy stopniu, pod drzwiczkami wagonu. Teraz naprzód — i albo połamanie nóg, lub śmierć pod kołami, albo miejsce w tym jednym z ostatnich pociągów, uciekających z Ukrainy przed Niemcami. Więc Zaucha zaparł się w sobie, wstrzymał dech, naprężył wszystkie członki. Splątane razem z nim, zwikłane grono ludzkie dźwignęło się w górę i poczęło wśród walk i klątw piąć się ku drzwiczkom. Kilkunastu kanciastych olbrzymów szamotało się, grzmocąc ogromnemi pięściami i wywijając karabinami, zaś Zaucha prześlizgiwał się między nimi coraz bliższy celu, póki wreszcie, zgrzany lecz cały, nie stanął na skraju korytarzyka, zapchanego ludźmi i tobołami.
— Towariszcz, a, towariszcz! — odezwał się błagalny głos tuż za nim. — Posuń się odrobinkę naprzód, żebym choć nogę mógł postawić!
W milczeniu Zaucha ugiął się, jak mógł i przecie trochę miejsca zrobił jakiemuś kolosowi w szynelu. Było to w planie. Olbrzym zupełnie zatkał sobą wejście, a prócz tego na siebie już brał obowiązek walki z tymi, którzy jeszcze do wozu dostać się pragnęli.
Wciśnięty między dwa twarde szynele, przesycone wonią machorki, ognisk obozowych i kapusty, sam drobny i szczupły, Zaucha stał, wyczekując, co dalej będzie. Udało mu się zdobyć miejsce w wagonie, więc teraz już z pogardą myślał o „głupiem bydle“, dobijającem się wciąż do wozu.
— Gdzież leziesz jeden z drugim? — wołał w duchu, krzywiąc się z niesmakiem. — Żadnego porządku niema! Co za hołota!
— Towariszcz! — błagał ktoś, uczepiwszy się ramy wybitego okna w drzwiach już zatrzaśniętych. — Towariszcz! Cztery doby już czekam tu i do pociągu dostać się nie mogę. Wciąż — „miejsca niema!“ Puść mnie!
— Jakże ja ci miejsce zrobię, kiedy go niema?
— A ty, wszystko jedno, posuń się troszeczkę!
— Gdzie ja ci się posunę, duszo boża?
— Gołubczik, odrobinkę — a posuń się! Już ono się zrobi, miejsce, nie bój się, a to, mówią, ostatni już pociąg może... Hermaniec, mówią, idzie, w plen jego przeklęty popadnę...
— O, a tobie zaraz już i „Hermaniec idzie!“ Fu, ty czort, łżesz i grzech na duszę bierzesz, żeby cię tylko wpuścić. No, chodź, zobaczę ja, gdzie ty to miejsce znajdziesz.
Drzwi otwarły się. Wsunął się przez nie tobół. (— Pewnie rzeczy, zrabowane w którymś z rozgromionych dworów naszych! — pomyślał Zaucha). Za tym tobołem wepchnął się drugi, żywy, w żółtym szynelu, i tam, gdzie, zdawało się, igła już zmieścićby się nie mogła, znalazł przecie miejsce szeroki, barczysty żołnierz ze swym pakunkiem.
Scena ta powtarzała się co parę minut. Zaczynał ktoś skomleć pod oknem — odpowiadano mu niechętnie, odmownie, czasem okrzykami głośnego protestu, ale przecie po jakimś czasie drzwi się otwierały, nowy pasażer z westchnieniem radości i wdzięczności wciskał się w ciasny, zatłoczony korytarzyk, wymieniał z drugimi kilka ostrożnych, nic nie znaczących, dyplomatycznych zdań i chuchając w zziębnięte dłonie, zaszywał się w swój kąt, grzejąc się w cieple natłoczonych ludzi.
W miarę jednak, jak coraz dłuższym stawał się ten korek, zatykający ciasny korytarzyk, pasażerowie, znajdujący się w nim, posuwali się naprzód. Stłoczona masa ludzka ugniatała się, jak kapusta w beczce. Działo się to niezmiernie powoli, niewidocznie, tak, że nikt kroku naprzód nie zrobił, a jednak a jednak po pewnym czasie Zaucha o duży krok już oddalił się od drzwi i stanął u wejścia do malutkiego korytarzyka, prowadzącego do wozu.
Nareszcie kiszka ta tak się zatłoczyła, iż absolutnie już nikogo nie można było wpuścić. Wybuchło parę gwałtownych utarczek słownych, aż zapóźnieni podróżni, widząc bezowocność swych ataków, zaczęli wóz przepełniony omijać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.