W Roztokach/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Niema siły, powiadają, którejby trzech nie zmogło. To też ubocz przelękła się, gdy białym rankiem wyszło ku niej trzech chłopów do walki. A każdy dzierżył w dłoni piorun o błyszczącej stali, która na ostrzu niosła zgubę i niechybną śmierć. Z trzaskiem podały harne smreki, waliły się, niby maszty druzgotane burzą. Jedle zaś, upadając, wydawały jęk przeciągły, który po ziemi dudnił jeszcze długo po ich rozgłośnym skonie.
Ubocz, odziana lasem, poczęła się kurczyć i zmniejszała się widocznie z dniem każdym. Płat lasu topniał, jak płat szarego śniegu, który, przez wiatr nakryty ziemią, uszedł oczom słońca, aż ono, wyszedłszy nad wierch, dojrzało go z góry i w gniewie swe ogniste groty nań wypuszcza.
Coraz więcej bielejących, odartych ze skóry drzew zaścielało zbocze. Widziało się patrzącemu, że to pobojowisko jakieś smutne, gdzie trupy schną na słońcu niegrzebane, i świecą gęsto odziobane przez wrony piszczele. Groza zniszczenia i śmierci szła od tego zbocza. A łoskot walki posunął się wyżej, i zdawało się, jakby burza stała nad cmentarzem. Raz po raz trzask u wierchu, jęk i grzmot przewlekły, piorun, zda się, rozszczepia chmurosiężne drzewa — a na dole martwota zarośniętych zgliszcz, pniaki stoją omszałe, jak dawne grobowce.
Setnie dopomagali Rakoczemu: Chudomięt i Bekac. Przez dzień razem tyle położyli drzew, co sam przez tydzień. Bo też trzem łatwiej było podzielić się robotą, zastąpić sposobem siłę i nie dać się czasowi wyprzedzić. Dwóch podrzynało, a jeden podcinał i kliny bił, aby pile nie było duszno przedzierać się rdzeniem. W minutach kładli drzewo; potem je łupili i obrabiali dokoła na gładko. Szło tak sprawnie, jakżeby kto wiatr zaprzągł w maszynę i rozpędzoną roztokę dodał ku pomocy. Koniec już widać było; przez drzewa, gdy się spojrzało do wierchu, przeświecało niebo. Te białe okna wskróś zieleni przerzedniałych drzew patrzały w serce Rakoczego słońcem, jak jasne oczy wytchnienia.
Bekac z Chudomiętem schadzali na noc do wsi; chałupy ich bowiem były blizko, na kraju Przysłopia; chyba jak padła noc ciemna, że drogi nie uznać było, wtedy przyostawali w kolebie, i Franek ich gościł.
Obiady jadali razem; najczęściej ziemniaki piekli, bo im to najporęczniej było i najtaniej. Przy obiedzie też jedyne mieli za dzień chwile wypoczynku. Rakoczy swoim zwyczajem siadał na najbliższym pniaku i zwieszał głowę, oddając się medytacyom przeróżnym. Bekac zaś kucał nad watrą, co chwila wygarnował z popiołu żarzące się węgle, rozbijał je na dłoni i kładł do małej fajczyny, która mu ciągle, nieustannie gasła; cierpliwości się już nauczył przy niej i nie szacował sobie trudu, póki ognia stało. Chudomięt znowu legał na wznak opodal na ziemi, zakładał dłonie splecione pod głowę i rozprostowywał plecy, na które narzekał.
— Mnie nic tak nie pomoże, jak ta ziemia święta... Dziwny i to ból doprawdy, ni mogę go pojąć. Jak sie zweźmie nieraz, to tak drze, jakżebyście szczeciami jeździli. A przy robocie, to go nie czuć, kanysi sie straci. Dopiero, jak człek odetchnie, wtedy skądsi besterja psia sobacza wyjdzie. Co ja już nie używał na to! To ani... Co kto doradził, co ino apteki mają. A wszystko na nic, tak, jakżebyś za płot prał, bo nie inaczej. Jedna ziemia kochana, ta mnie trochę nituje i krzepi. Jak sie tak urobię dużo, a legnę se na gołej trawie, to mnie na chwilę opuści. Ale potem znowu wraca. Żebyś tak miał czas wiecznie leżeć...
Przymykał oczy, oddając się błogości spoczynku.
— Co ono w tej ziemi jest — myślał na głos — co tak człowieka ku sobie przyciąga. Wielu przed śmiercią kazuje sie na ziemię składać. Ono ta lżej na ziemi, ja sam po sobie czuję. Jakaś moc musi być w niej, co ma swój walor. Ssie niemoc z człeka, jak pijawka zmordowaną krew. Żeby mogła ten ból z pleców doznaku wyssać...
Bekać chwycił okazyę, żeby opowiedzieć powieść o ziemnym duchu.
On zawdy, gdy kto mówił, zdawał się nie słuchać, zajęty nieustannem zapalaniem fajki, a w rzeczywistości słuchał i równocześnie jeszcze myślał, jakąby tu historyę przyczepić do gwary. Tym razem łatwo było dostosować.
— Powiadacie: Ma swój walor... Juści, że musi mieć. Ale wy nie dufajcie, że zrazu pomoże, bo to najgorszy z duchów ten duch ziemny. On sie ino tak łasi, żeby was przycapnąć. Nie ujrzycie go nigdy, bo sie wam nie pokaże. Popod sam wierch ziemi chodzi i czyha na człeka. Ale nie do każdego ma walor. Jakeście nie bierzmowani...
— Juści nie...
— To sie strzeżcie.
Co chwila zapalał fajkę, przerywając gwarę.
— Miałech raz taki wypadek... Ale to już dawno było, jeszcze za nieboszczyka księdza...
— O, to już setnie temu!
— Hej. Drużbowałech z Jantkiem z Brzegu na jednem weselu. Ten, wiecie, Chudy od Pociechy wtedy sie żenił. Wesele padło na takie zadymki, że mało kto i do kościoła szedł, bo zaspy były straszne, co nierada. A tu nam wypadało ludzi zganiać. Poszliśmy jeszcze od kościoła na Lubomierz, tam-eśmy cały dzień prawie zmitrężyli, nikt, nawet z blizkich krewnych, nie dał sie uprosić, coby szedł z nami na wesele. Coż było robić! Zebraliśmy sie oba, już pod wieczór, i zdążaliśmy na prost przez przylaski, zapadając po pas i głębiej w zaspy. Jantka-ście znali, wiecie, że był chłop rosły i mocny. Ja przy nim był jak mizera. To też szedł naprzód i torował drogę, i tak-eśmy sie dopchali do Równi. Wtedy tam jeszcze las stał, śniegu było mniej, niż na otwartem polu. Widziało sie, że już łacwo dojdziemy do chałup. Dyć niedaleko było, bo ino ćwierć mili, a uszliśmy sporo więcej, nie rachując zboczeń. Ale jak nieszczęście ma spotkać, to i przy chałupie spotka. Noc nas przysiadła w lesie, jak płaneta, i oślepiła całkiem. Telo widno było, co od śniegu, że ino człek o drzewa nosem nie zawadzał. Ale więcej sie na domysł szło, niż na pewność, bo sie pamięć straciła doznaku z przed oczu. Naraz mój Jantek poczyna coś kwękać, o, i przyostaje za mną, spoczywa co chwila. Poczekuję go, widzę, że mu cosi chybia. «Coż ci to Jantuś?» — pytam. — «Nic mi, nic»... — powiada, i zbiera sie i chce iść naprzód, a nijak ni może. Wziąłech go pod ramię i z wysiłkiem prowadzę, a ten mi leci przez ręce i leci. Zmordowałech sie przy nim, co myślicie, przecie chłop, jak drzewo. Nieporada go było nad ziemią dotrzymać. Tak sie ku tej ziemi ciągnął. Upadł wreszcie na ręce, i poczyna sie gramolić, jak po ślizkim lodzie. Pomagam mu wstać, ale darmo, widzę, że nie wstanie. Proszę go: «Jantuś! Przecie też miej rozum... Ktoż widział tak sie dać osłabić?» Zaklinam na wszystko w świecie, ale ten nie słyszy, ino się ku tej ziemi prze i prze uparcie. «Jezus kochany! — myśle se. Coż ja tu z tobą bedę robił? Ani chałup poblizce, ani człeka»... I tak stoję bez rady przy nim, widzę, że chce sie jeszcze gratać, a tu już nie sposób. Pomyka sie na raczku i walczy z czemś i walczy, i nijakiej se ni może dać rady. A ja też nic widzę znikąd, jak mu i czem dopomódz. Wziąć go na się? Nie uniesę. Czekać, aż pomrze? Coż mu z tego...
— Ho! ho! moiściewy... — dziwił się Chudomięt, który tę historyę już słyszał od niego — I jakżeście poczęli?
— Rozum mi wtedy doradził, cobych po ludzi szedł. Juścić, nie zwłócząc, zabrałech sie wartko i poszedłech przez zaspy i śniegi na domysł. Musicie wiedzieć, jakech szedł, skoro już po czepinach było, kiedych sie zjawił na weselu. Przelękli sie mnie, jak ducha jakiego, bo nie inaczej musiałech wyglądać. W rękawach pełno lodu, jak mi potem powiadali, we włosach sople, a odzież cała śniegiem otulana. Telo zdołałech ze siebie wyjąkać, żeby szli wartko po Jantka, i powiedziałech, kany ostał. Więcej nie baczę, co ze mną robiono, bom sie dopiero po miesiącu leżenia osatał.
— A coż sie z Jantkiem stało?
— To sie stało, co sie miało stać. Nadeszli go koło pniaka, jeszcze ciepły był. A na ustach pełno pian, a w tem miejscu, kany leżał, śnieg tak staraszony, jakby sie tam co najmniej z pięciu chłopów biło. Niemałą widać walkę musiał przebyć. Chcieli go jako ratować, zapalili parę ociepek słomy, co ze sobą przynieśli, grzali go, obracali, to znowu śniegiem tarli, ale na nic. Temu sie ino dziwowali, że nie stwierdnął. Tak stawy chodziły w nim, jak za życia. I na twarzy miał rumieńce do samego grobu! Ktoby nie wiedział, że umarł, toby nie uwierzył.
— Ho! ho! moiściewy, drodzy — dziwił się Chudomięt, a po chwili zapyta! z wahaniem: — To myślicie, że sie z «nim» spotkał?
— Juści nie co inszego. Bo jak wam powiadam: «on» chodzi wiecznie ziemią, zaraz popod wierchem, jako ten kret podziemny, ma swoje chodniki. Trafi kto, jaki nieszczęsny, na jego tor przypadkiem, to sie już musi z tym światem pożegnać. Potąd sie z nim pasuje, pokąd go nie zdławi. Tak, moiściewy...
— To źle. Nie wiedzieć, czego sie strzedz...
— Strzeżcie sie ziemnego ducha.
— Ba, dyabliż wiedzą, którędy on chadza...
— Ja wam też nie powiem nijak.
— Opieka boska najpewniejsza...
Dźwignął się Chudomięt i tym osądkiem zamknął gwarę, bo się ruszali do ścinania.
Franek, zazwyczaj rozmowny, zmilknął jakoś i nie dał się długo wciągnąć do ich poobiednich gawęd. Zaczepiony pytaniem, rzucał słowo, częściej kiwnięciem głowy odpowiadał. Dziwili się niepomału, co go tak urzekło. I nieraz, idąc z góry na wieczór do chałup, mówili między sobą:
— Już to nie ten Franek...
— Widywaliście go dawniej?
— Ba, dy nie raz, nie dwa...
— Jak sie znalazł miedzy ludźmi, to końca mowy nie miał.
— Może i temu teraz taki smutny, że sie od ludzi odstrychnął.
— Coby! To nie to. Jemu cosi chybia... Jakaś płaneta wisi nad nim i tak go osępia.
— Ale też człek z niego walny! Ktoby wam drugi telo płacił?
— Chyba jaki szlachcic może...
— Ba! też dopiero szlachcic nie rad płaci.
— Powiedzcie mi, moi drodzy, co ono go tu dognało, że sie tak tej uboczy jął? I to sam jeden. Kiedy by on ją skończył?
— Ha no, ktoż wie... Takiemu sie, moiściewy, i dziwić nima co. Nigdy nie wiedzieć, co zamyśli.
— Ja to sie go, poprawdzie, i trochę pobawiam. Z tobą gada, widzi ci sie, a kanysi daleko poza ciebie patrzy...
— Inakszą ma naturę, i telo powiedzieć.
— Abo też ta płaneta...
— Ktoż wie...
Franek od czasu widzenia się z Teklą niemało przeżył zgryzot. Niejedneby z tych utrapień na lata starczyły. Nie dziw, że mu się i mówić nie chciało.
Największą męką jego serca była wyobraźnia. Ta mu przed oczy nasuwała przeraźne obrazy i włóczyła jego myśl po wszystkich piekłach. Nieraz go lęk przed życiem objął, nieraz strach opadł go, jak ryś w zamkniętej kniei. Nie było niepokoju, któryby mu nie zastąpił, patrząc zielonemi ślepiami w jego oczy. Widziało mu się, że idzie wśród pieczar po jakiś zaklęty skarb, a dziwaczne potwory zastępują drogę, straszą i przerażają okropnością serce. W tej piekielnej wędrówce niósł, ochylając zazdrośnie, niby czarodziejską lampę — swój plan. I to go przed wątpieniem strzegło.
Po jakimś czasie ochłonął. Najcięższe minął bramy. Co przeszedł, było tylko snem, majaką złudną. A życie przed nim otwarte. A czarodziejską lampę dzierży w dłoni...
— Niech ja ino ubocz zetnę... Niech stanę we wsi i opowiem... Wszystko sie naraz rozwidni!
Wiara, smutkiem przygasła, poczęła się na nowo żarzyć w jego sercu. Strzelały z niej promienie, jak z onej jutrzenki, która się po nocy ciemnej pojawi na widnokręgu. I rozjaśniała mu się dusza nadzieją dnia słonecznego.
— Kłamstwo wierutne... Czem ja sie nie trapię! Przecie by mnie pierwszemu powiedziała, jakby ją musili... Zresztą dowiem sie naocznie wnet. Żeby ino skończyć...
To mu najwięcej dodało otuchy, że już widział koniec blizki tego utrapienia. I myślą już wybiegał naprzód, ostawiając za sobą ubocz niedociętą, jako ten pielgrzym utrudzony, który, obaczywszy zdala kres swojej wędrówki, pragnącą duszą przelatuje w mgnieniu resztę drogi i przeżywa już naprzód chwile wypoczynku, nie patrząc, ile jeszcze padnie przejść manowców.
— Jednego dnia staję we wsi, jakbych z wierchów spadł... Ludzi ogarnia ździwienie, jednych radosne, drugich trwożne. Rozpytuję sie, co słychać. Mówią: tak a tak, u wójta sie tam cosi stroi... Zwyczajne bajtki. Nie słucham, rozumie sie, ludzie sie jeszcze bardziej dziwią, że mnie to nic a nic nie trwoży. Idę prosto do urzędu, zastaję radę, siedzącą na ławach, Suhaja w pośrodku. Radzą o czemsi z powagą. Przerywam im bez namysłu i przedkładam plan... Nie mogą odrazu pojąć, ale coraz dalej poczyna im we łbach świtać — zrozumieli w końcu. Wszyscy sie na to godzą, z radością przystają. I poczyna sie wesele, święto całego narodu. Hanusia z wielkiej uciechy ledwie mnie nie zdusi... Stary Suhaj błogosławi... Wszystkie ujne płaczą...
Sam rozczulił się tym obrazem i przywodził go parokrotnie na myśl z nadzieją w sercu, że co się w myśli utrwali, to się tem pewniej stanie jawą. Nagłą przemianę Suhaja i radnych usprawiedliwiał przed rozumem swoim poprostu cudem, który ich przemieni. Urok powszechnego szczęścia, wierzył, to grot, który w serca pada, to zorza złota, która wschodzi oczom od roku niewidzącym słońca.
Z wiarą budziła się w nim chęć rozchwały głośnej, ale ją tłumił wobec towarzyszów, wiedząc, że dusze ich zapałom obce. Gdyby je oświecić lepiej, naprowadzić na myśl... Ku temu nadarzyła się sposobność blizka. Jednego dnia nie przyszli do roboty aż koło południa. Znając ich obu, jako nieleniwych, ździwił się Franek i zapytał, co ich tak zbawiło. Bekac splunął czystą żółcią, a Chudomięt nieskwapliwie, i jakby ze wstydem, odrzekł:
— Wyjmowali-my cielę z pod sekwestracye...
— Jakto?
— Ano tak: Przyszli i pojęli, trza było iść i wyjąć, chcący sie dochować krowy...
— I wyjęliście?
— Nie — odparł z ciężkiem westchnieniem.
— A za coż to?
— Za podatek.
— No i widzicie, jacyście wy nieopatrzni. Nie mogliście to powiedzieć zawczasu? Dałbych wam naprzód co pieniędzy...
— Ho! Moiściewy! Ani wyrachować, kielo jeszcze na to czeka. Trza dokupić ziarna, bo to, co sie zebrało, do siana sie schowa. Ziemniaki trza zaochabiać, bo ich niema dużo; padnie potem do sadzenia — co począć, jak braknie? Trza czem módz, pokiel sie da, oszukiwać czas. I mlekoby sie przydało, a darmo. Wszystkiego naraz nie sprawi.
— To kiepsko, kiedy tak...
— Juści, że niedobrze. Dziś raniutko kumotr nadszedł, mieli-my sie zabierać do lasa, a ci wchodzą. Popatrzeli po izbie — nima nic do wzięcia. I byliby sie bez niczego pieknie ładnie zabrali, bo już na osiedle wyszli, kiedy na to szczęście dyabeł nadniósł kumoszkę sąsiadową, i ta im poraiła, kany cielę stoi. W oborze nic nie było, bo żyd krowę, którą nam przynajął, już na przedwieśniu z mlekiem zabrał, a to jedyne od niej cielę, to stało w komórce, przymykane zazwyczaj na skóbel, bo ja czuł, że oni ta już o niem myślą. No i nie omyliłech sie. Wzięli zwyczajnie i wywiedli, i teraz ich proś. Kumotr sie haw za mną ujął, niech mu Bóg da długie lata, ale coż z tego?
— To niepoczciwy naród — wtrącił Bekac, który się dotąd nie odzywał. — Idę za nimi i powiadam: «To tak Paniezus uczył?» A ci z pięściami do mnie. Dy widzicie... — odkrył kapelusz i pokazał łeb otłuczony setnie. — To taka z nimi gwara, moiściewy.
— Inszej rady niema, ino trza wykupić — rzekł Franek.
Lecz Chudomięt innego był zdania.
— Co bedę wykupował! Niech zjedzą. Ja choćem taki biedak, to i tak bez tego cielęcia wyżyję, a rząd choć taki możny, niechże sie pokrzepi.
I wylał dużo słów kipiących złością, aż mu się w sercu uczyniło lżej.
Franek w czasie obrabiania drzewa zwrócił się do obudwóch.
— Powiadacie: źle jest... Ja temu wcale nie przeczę. Ale któż wam winien? Jak sie tak dalej bedzie pchało, jak sie dotąd pcha, to ani gadki, żeby było lepiej. Możecie kląć po cichu, coż wam to pomoże? Teraz niema na podatek, a za lat parę, myślicie, skąd bedzie? Na opatrzność niebieską darmo sie opuszczać. Bo Pan Bóg na to człekowi dał rozum, aby sam o sobie radził. Pomyślcie ino trochę. Tak źle, to trza inaczej gazdować. Sposób sie znajdzie, jak sie go poszuka. Przypuśćmy: jedziecie z sianem; wóz wam sie obalił; mocy tyle niema w rękach, żeby go podźwignąć; wtedy szukacie sposobu i musicie znaleźć.
— Kiedy to życie, moiściewy, cięższe od tego wozu...
— A i tak je dźwigacie na plecach.
— Co robić!
— Nie stękać pod niem, ino sie ratować, póki do ziemi nie przyciśnie. Życie, powiadacie, cięższe, niż ze sianem wóz. Chałupę można przenieść, nie burtając dachu, jak sie sposobu zażyje. Ale człek naski to tak: rękami bedzie myślał, zamiast głową. To sie też jak wół narobi, ręce do łokci poudziera, i to wszystko na skapane.
— Dyć tak, bo nie inaczej. Ale kto na to poradzi?
— Człek ledwie rad, że żyje. Jeszczeby miał dumać!
— Skorośmy już o wozie zaczęli, to przypowiedzmy dalej. Widzieliście wy kiedy, żeby wóz woły uciągnęły, choćby ich i dziesięć było, jak sie je tak pozaprzęga, że każdy w inną stronę ciągnie?
— Któżby znowu był głupi tak je pozaprzęgać!
— Ha, widzicie. Miarkujecie, że ani z miejsca nie ruszą. A w gminie przecie tak sie dzieje. Każdy w swoją stronę ciągnie, i wszyscy od środka. Każdy o sobie ino myśli, nikt o wspólnem dobru. Przeto coraz ciężej ludziom, coraz to rozpaczniej. A skąd może być jakie wspomożenie, kiedy jeden drugiemu gorzej, niż wróg...
— Dyć niejak!
— Miasto jakiego poratunku, jeden drugiego ciągnie w przepaść na oczywistą zatratę. A żeby sie naród ocknął, uważył, co robi, toby sie przeląkł sam siebie, swej lekkomyślności. Jeszczeby sie mógł zratować...
— Ja to w to nie wierzę..
Franek uczuł bezsilność całą swej wymowy wobec tych paru słów. Chciał jednak wypowiedzieć wszystko, co zamierzył.
— Jakby sie wszyscy wzięli w kupę, jakby zaczęli ciągnąć w jedną stronę, jakby sie wspólnie krzepili, to kto wie... Gromada wielka siła! Uważcie, coby to za dobro było, jakby wszyscy ku jednemu szli — ku dobru wszystkich... Wtedy człek by sie nie bał jutra, niczego na świecie, ino jednego Boga i sumienia.
Na to Chudomięt:
— Dyćby dobrze było... Ale poradzicie to z ludźmi?
— To też trza iść i nawracać...
— Jak haw kumotr Bekac... Poszedł ich nawracać i wrócił z guzami na łbie.
Poczęli się śmiać gorzko, a Franek uczuł przykrość w sercu i zaprzestał gwary.
Za chwilę Bekac, który miał czas rozglądać się dookoła, zapalając nieustannie gasnącą fajczynę, pokazał ręką na blizką polanę i zawołał ze szczerem rozbawieniem:
— Patrzcie, on sie hań o nic nie trapi. Chodzi se całymi dniami, jak jaki konwisarz...
— A piesek przed nim — dorzucił Chudomięt.
— Ba, dy bez pieska trudno se go pojąć.
— Któż to? — zapytał Franek.
— To nie wiecie? — ździwił się mocno Bekac — Stary Dyzma, ten z Gronia, z Burkiem, niby swoim psiną...
— Aha, przypomina mi sie z dawna...
— No to on taki sam dosiela, jaki był, nic sie nie odmienił. Bedzie miał z osiemdziesiąt roków, abo więcy, a nie znać tego po nim. Latem przy bacy owczaruje, jak za młodych czasów, a resztę roku to tak przemitręży, prześpi lub przespaceruje, jak i dzisiejszego dnia.
— Co ono go tu przywiedło?
— A przyzwyczajenie, myślę. Zbaczyło mu sie, widać, jak se za owcami chodził i: «pódź, Dyzmo, do lasa!» — pociągnęło go, i poszedł. Co bedzie inszego robił? Kiedy nic nie umie. Bez owiec to on kiepski, jakoś mu wsze czegosi brak. Z owcami nawykł, to go ino cieszy, jak sie lato poczyna rozrabiać.
— Z czego oni z tym psem żyją? — zagadnął Chudomięt.
— Ho! oni se ta umieją radzić, nie bójcie sie. Ten pies dla niego, to duże zbawienie. Sprzedał go na przedwieśniu księdzu z Mostownicy. Pies pobył u księdza parę czasów, wreszcie sie zabrał i przyszedł do Dyzmy. Ten, nie czekając, aż sie ksiądz upomni, sprzedał go zaraz organiście za parę papierków. Pies znowu przyszedł. Mój Dyzma znowu sprzedał go komuś inszemu. I tak go w krótkim czasie po kiela razy sprzedawał. Aż pies urósł w taką sumę, że sie oba za ten pieniądz godnie wyprzednowkowali.
Frankowi zbaczyło sie owo przykazanie, którego trudno było cygana oduczyć.
— Tak, tak... «Siódme: żyj, jak możesz...» Jest w tem i rozgrzeszenie z win zawczasu... Jeden cygan chciał iść prawdą — i nie dali mu.
A Chudomięt z Bekacem, śmiejąc się z Dyzmy i psa jego, zapomnieli doznaku: jeden o guzach na łbie, drugi o cielęciu. Jakby ich nic nie było spotkało.
Czas umykał, przeplatany robotą, gwarą, śmiechem.
Bekac i Franka potrafił rozbawić, zmyślając często wesołe powieści o swojej własnej biedzie. A miał czas opowiadać, gdyż teraz częściej z Chudomiętem przyostawali na noc w kolebie. Dni się króciły, za to noce były dłuższe. Naopowiadał się też dość o różnych duchach, o strachach, o boginkach i o płanetnikach. A jeszczeby mu starczyło powieści na sto i jedną noc.
Chudomięt się i wydziwić nie mógł.
— Ho! ho! — powtarzał co chwila — Skądeście wy też telo tego nazbierali do głowy?
— Od starych ludzi, najwięcej od stryka, który sie jeszcze pląta, choć mu już sto lat dochodzi. Abo i kto wie, może mu już przeszło.
Franek też rad słuchał gadek, choć je już i nieraz słyszał, czem ujął Bekaca bardziej, niż hojną gościną. Nie rozstawali się teraz, robiąc i nocując razem, chyba, gdy padło na jaką noc zajrzeć do chałupy, dowiedzieć się, co tam słychać, i dostać żywności. Wtedy Franek pozostawał myślom na udrękę, a oni szli pod wieczór i wracali rankiem. Zwykle Franek przy witaniu pytał się ich o wieści z dołu, a ci zazwyczaj powiadali, że nic nie słychać ciekawego.
— Zresztą, jak wiecie, siedzimy pod lasem. Nikto do nas ode wsi z dołu nie dochodzi; mógłby sie w poniedziałek naski kościół spalić, a nie dowiedzielibyśmy sie o tem aż w niedzielę.
Jednego razu przecie przynieśli nowinę.
— Widzieli-my Dyabła na swoje oczy! Nie wierzycie?
Franek zmiarkował zaraz.
— Aha! Skądże on sie tam wziął?
— Szedł, jak powiadał, na kopanie... «Jakto? — pytamy sie go — to na pieniądzach siedzisz, a za zarobkami bedziesz chodził?» Ale cobyście sie z nim dogadali! Roześmiał sie i poszedł.
— Spotkali-my też i Drozda... Musicie go pamiętać, jeszcze z dołu?
— Wiem — odrzekł zciekawiony — ten, co to ma chałupę przy wodzie...
— Ho! Już jej niema...
— Jakto? Co sie stało?
— Pamiętacie te ulewy, co to trzy dni trwały? Wtedy mu ją zabrała woda. Z kamieńca nie ostało ani śladu znaku.
— I coż on, biedny, teraz robi?
— O je to, co i przedtem. Chodzi se wodą i łapie ryby kryjomo. Zwyczajnie: drózd... Edyć ten ma święte życie. Sam jeden jest. Co mu trzeba? O nic sie nie zaturbuje.
— Gdzieście go naszli?
— Na roztoce, wiecie, koło tego jazu...
— Wiem. A nie mówiliście mu o mnie?
— Nic my sie dużo nie rozgadowali, bo raz, że czasu nie było — a po drugie, co z takim bedziecie gadać?
Franek, doprasnąwszy chwili, umyślnie zeszedł ku roztoce, aby się z Drozdem obaczyć. Nie napotkał go jednak aż w trzeci dzień, kiedy schodził z towarzyszami na noc ku kolebie. Bekac go pierwszy ujrzał.
— Widzicie wy? Drózd...
Franek się rozglądał wszędzie i nie mógł go dostrzedz.
— Ku wodzie patrzcie, bo on inędy nie chadza.
Teraz dopiero Franek zauważył niedużego człeczynę, rzecby można: chłopca, zachylonego za wystającą z brzegu skałę tak, że go trudno było uznać, bo szary był, jak ta skała, i nieruchomo do niej przywarł. Na jego widok Frankowi serce się rozełzawiło.
— Idźcież, moiściewy, naprzód — szepnął towarzyszom — nagotujcie wieczerzę, ja ta zaraz przyjdę...
I zbiegł ku wodzie, przedostał się na drugą stronę roztoki, za chwilę stal już nad wystającą z brzegu skałą.
— Czy sie nie mylę?...
Na dźwięk padłego z góry głosu Drózd sie w przestrachu przyniżył, a potem podniósł z ciekawością głowę.
— To to wy? — zawołał z radością wielką i począł się odrazu wyczołgiwać na brzeg.
Skoro się już wydostał, ujął ręce Franka i przyciskał je długo w milczeniu do piersi, jakby chciał wcisnąć w nie ze serca wszystkie skargi i udręczenia swoje.
Franek się też roztkliwił i, zapobiegając, aby nie ranił powtórnie opowiadaniem serca swego, rzekł ze współczuciem:
— Wiem, co was spotkało... Opowiadali mi ludzie.
— Ludzie i tak nie wiedzą wszystkiego — szepnął, puszczając jego dłonie. Poczem usiadł na brzegu za przykładem Franka. Po niemałej chwili zaczął:
— Ja sie wam nie skarżę. Ja sie jeszcze nikomu na świecie nie skarżył. Ale sie już przepełnia w sercu...
Oczy mu zaszły łzami. Odwrócił twarz, aby je ukryć. I znowu chwila przeszła.
— Nie chcę prorokować... Ale sie cosi musi stać na świecie za to, że mnie ten los tak prześladuje strasznie.
Zapatrzył się na wodę i rachował w myśli, nie wiedząc, że głos powtarza za nim.
— Naprzód chudoba, potem dzieci, potem nieboszczka, potem chałupa, potem...
Osatał się i przerwał, kończąc po niedużej chwili:
— Tak sie mści i mści, nie wiedzieć, za co...
Roztoka bełkotała, to cichnąc, to podnosząc w zadyszeniu pierś okrytą pianą, jak ten czas głuchy na wszystko, zamyślony w sobie i w swojej drodze, której koniec za wiecznością ginie.
— Co ja sie też naspodziewał: przyjdzie i mnie koniec... Padło nieszczęście, myślę: zabiere i mnie... A tu sie nie i nieporada nijak dowyzierać. Zabrało wszystko, a ja ostał. Sam, jako ten kamień. Dyć najlichsze stworzenie ma sie do czego przytulić... Ale już nie narzekam. Może kto za mnie szczęśliwszy...
Zwiesił głowę na piersi i zamilkł, zapatrzony w połyskujące u stóp fale. Franek też nie co inszego robił. Oba się tak pogrążyli w zadumie i zapatrzeniu. Aż mrok, zastępując oczom, przebudził Franka pierwszego. Wstając, rzekł:
— Pójdziecie ze mną...
Drózd w ździwieniu widocznem podniósł ku niemu twarz.
— Kany?
— Niedaleko, za wodę, do mojej chałupy.
Widząc, że ten w niewiadomości za żart może wziąć jego zaproszenie, opowiedział mu krótko, jak się tu znalazł i jak mieszka. Ale mimo to Drózd nie chciał iść za nim. I ciągnącemu wypraszał się, mówiąc:
— Po co ja wam mam kłopot robić? Człek ta już wezwyczajony, to sie jakbądź wyśpi.
Ale Franek: «Musicie, i musicie» — nalegał i prawie gwałtem zabrał go ze sobą.
Po drodze Drózd z wdzięczności, niemogącej się niczem inszem objawić, jak tylko szczerością serca, począł się Frankowi zwierzać z ostatnich swoich przejść. Mówił jednak obojętnie, jakby je już dawno przebył i nie on sam, ale ktoś mało, mniej, niż człek, znaczący. Przytem swoim zwyczajem rozglądał się w koło i zdawał się uwagą swą zajmować wszystkiem, najmniej tem, co mu się gada.
— Ja by tu był nie przyszedł — prawił — ale tak.. Na dole już nieporada było wybyć. Wszystko sie razem zawzięło na jednego człeka, i, chcący żyć, trzeba sie było wyżej pomknąć. Dość, że żywiny mało tego lata, bo woda wytłukła, co nie zdołała zabrać, to sie jeszcze na dopłatek i ludzie tacy naleźli, co im sie krzywda widzi, jakbyś dostał jakiego głóca z pod kamienia, choćbyś pół dnia i dłużej za nim hledał. Siedzę jednego rana i pozieram we wodę, jak zwyczajnie, a ten mnie łaps! niemiłosiernie za kark i powiada: «Heresztuję cię, boś pstrągi chytał». — «Idź» — mówię mu — «dej mi spokój». A ten mi na to pokazuje blachę mosiężną na jakimś pasie. «Czy ja wiem, co to?» A ten powiada: «Prawo!» No i gadajcież z nim... Dopiero musiałech przysiądz, żem od lata nie widział pstrąga na oczy, bo i święta prawda była, wtedy mię popuścił. Na odchodnem powiada jeszcze: «Żebyś se pamiętał, że ci nie wolno nad wodą wystawać. Jak cię drugi raz ujrzę, to zaheresztuję, choćbyś sto razy przysięgał». No dy heresztuj — pomyślałech, ale potem mi przyszło do głowy, że lepiej głupiemu ustąpić. Prawem sie przekazuje... No dyć dobrze... Ja też miarkuję trochę, co to prawo. Ale mi sie nijak nie chce wierzyć, żeby zaś takie prawo było. Zresztą, kto ta wie... Niczemu sie dziwować nie trza.
Franek przybaczył Jasia.
— Słusznie. Niczemu sie dziwować nie trza...
— Ja też z tego wszystkiego zabrałech sie w górę... Bo se myślę: Bóg-że wie, co sie może trafić. Przyheresztują... no dyć dobrze... żeby to choć na śmierć sądzili odrazu... Bo wam powiem — zniżył szeptem — że czasem to i śmierć lepsza od życia. Ale jak do lochu wepchną, do jakiej ciemnicy... To już lepiej tak pomykać do jakiegoś czasu. A znowu myślałech se: Ledz na ziemi i czekać, aże śmierć nadejdzie, to też niedobry rozum. Może śmierć akurat obejść i oszukać człeka. Juści trza żyć — myślę se — bo kto bedzie za mnie?... I z tego dopierom tu przyszedł.
Przerwał, bo już stanęli u progu koleby. Bekac z Chudomiętem niechętnie i w ździwieniu przyjęli wchodzącego bojaźliwie Drozda, ale widząc, że Franek go opieką darzy, poczęli się i oni słowom jego przyuśmiechać i raczyć go wieczerzą, którą zgotowali.
Nazajutrz, po śniadaniu, skoro się już do roboty trza było zabierać, zwrócił się Drózd do Franka z podziękowaniami. Przyczem nieśmiało zagadnął:
— Może bych sie wam na co przydał w lesie. Bo jeść, a nic nie robić...
— Ho! ho! ho! — rozśmiał się Franek — My wam tu robotę damy. Nie jedną, ba sto robót, jeźli o to idzie. Bedziecie nam stroić obiad, gotować wieczerzę...
— Hej! — przytwierdzili Bekac z Chudomiętem.
— Przez to nas dużo skrzepicie. Bo dni sie krócą, czasu bardzo mało. A tak sie nie bedziemy odrywać od pracy. Hań macie drwa, tu ziemniaki, tam mąkę, sól i co potrzeba.
— Czy ja to bedę umiał wam dogodzić? — wymawiał się uradowany Drózd.
— Tem sie nie trapcie. My tu wszyscy niegrymaśni. Byle przez ogień przeszło, to już dobre.
Zabrali się do ścinania, on ostał w kolebie. I tak se wziął do serca to zadanie swoje, że już od rana myślał o obiedzie, a od południa o wieczerzy. Mając tyle celów przed sobą naraz, poweselał i okrzepnął na siłach, ba, nawet odmłodniał.
Komora Franka była dość zasobna, zresztą i ci dwaj dokładali, co który mógł i zdołał przywlec. Ale Drózd nie opuszczał się na gotowiznę. Nauczony biedą swoją, zawdy się obzierał na potem i na dalej, bojąc się, że może braknąć i to na złym czasie. W chwilach wolnych, których miał dość, zachodził ku wodzie, szukał pod kamieniami pstrągów, a jak tych nie mógł naleść, to łowił na płytszej wodzie głóce i przynosił. Parło go też ku temu wieloletnie przywyknienie, które naturze jego stało się potrzebą. Ryby umiał przyrządzać bez przypraw — nauczył go już oddawna mus, pan wiele możny — to też, gdy miał sól i masło i mąkę ku temu, jedzący nie mogli się nadziwić, że takie dobre rzeczy żyją w wodzie.
Zachęcony pochwałami, Drózd się sadził i coraz wymyślniejsze gotował potrawy. Franek z zadowoleniem patrzał na jego rozochocenie, Bekac na nowo zaczął swoje opowieści, aby je mógł i Drózd usłyszeć, a Chudomięt, zmlaskując przy każdej wieczerzy, powtarzał z rozradowaniem:
— Teraz człek wie, że żyje!
Cóż dopiero, gdy Drózd za łaską opatrzności znalazł, idąc ku wodzie, przeszło pół zająca, którego lis w ucieczce nie miał czasu zabrać, i gdy tę połowinę upiekł po swojemu i z uśmiechem tajemniczym podał na wieczerzę! Były gody, o jakich się Chudomiętowi w głodowych snach nie śniło. Drózd urósł nagle w czarodzieja, który z niczego, jakby na zaklęcie, potrafi stworzyć różne cuda smaku. Odtąd Bekac z Chudomiętem darzyli Drozda przyjaźnią i obiecywali mu dośmiertną pamięć.
I tak się wiodło. Schodziły dni na robotach, wieczory na pogwarce i opowieściach Bekaca — bez zamąceń.
Franek, mając zajętą myśl wciąż swoim planem, żył w kole towarzyszów, jak snem upowity. Przez dzień w robocie się pochłaniał cały, a wieczorem drętwiał na swoim gnatku, zadumany, i nieraz po trzy razy musieli wołać na niego, nim się do wieczerzy podniósł. Zaś po wieczerzy siadywał na progu, zapatrzony gdzieś w ciemność, w majaczącą ubocz, albo kładł się na swój wyrek i z oczyma otwartemi nieruchomo przeleżał nieraz do północy — nie wiedzieć: słuchał powieści Bekaca, czy też o czem inszem myślał, śnijąc tak na jawie. Już sie u niego z tem ozwyczaili, i nikt go zagadywaniem nie napastnął, gdy sam nie począł gwary.
Jednego dnia z wieczora — jeszcze widnawo było na polu — Franek siedział na nizkim gnatku, podparty, Bekac z Chudomiętem coś majstrowali przy nalepie, aby im widniej było od ognia, a Drózd z jodłowym pogrzebaczem w dłoni kucharzował, jak zwykle. Dopiero co wrócili z lasu.
W te razy zadudniła po za ścianą ziemia — i do wnętrza wpadł Dyabeł z okrzykiem radości:
— Jest! Jest! Jest!
— Co takiego? — wszyscy się poporuszali.
Dyabeł, ujrzawszy tylu niespodzianie chłopów, strwożył się i mimowoli cofnął się do progu. Przytem prawicę, w której dzierżył coś, szybko za siebie ukrył.
Patrzyli nań pytająco, co go jeszcze więcej trapiło. Przyośmielił go Franek, który, powstając, rzekł:
— Pójdźcież dalej... czego sie trwożycie? Przecie my tu sami swoi.
Wtedy przewalczył obawę, zaszedł koło ściany bokiem i zbliżył się do Rakoczego. A rzucając ostrożnie spojrzenia ku pozostałym, zachycił się przed ich oczyma za Franka i pokazał mu strzelbę, którą z za plec nieznacznie wysunął. Ciemno było, bo stali od ognia zwróceni, i Franek jej nie mógł dokładnie obejrzeć. Myślał, że nabył strzelbę i przyszedł się pochwalić. A Dyabeł, patrząc to na niego, to na strzelbę, którą dzierżył w dłoniach, uśmiechał się, jak dziecko, któremu ktoś daruje zabawkę wyśnioną.
— Jakżeście ją nabyli? — półgłosem zapytał.
— Tsssy! — uciszał prędko, pokazując oczyma siedzących przy nalepie.
Franek teraz pewnym był, że nabył strzelbę w celu kłusowania, i boi się, aby go ktoś na karę nie zdał.
— Nie bójcie sie, ci was nie wydadzą...
— Ho! ani bratu nie wierzę. We was mam ino ufność. To też wam jednemu powiem...
Przysunął się jeszcze bliżej i szeptem, urywanym przez niepokój i radość, mówił:
— Pamiętacie, com wam o tej dolince opowiadał? jaka o niej opowieść, ba nie jedna, ale jedna z wielu?... Nie wiecie?... Jest tam kłoda, pod tą kłodą strzelba, a od tej strzelby na sto kroków...
Głos mu wzruszeniem silnem osłabł, rozpłynął się w nadzieji szczęścia.
Teraz Franek zmiarkował wszystko. Dyabeł, widać, znalazł jego strzelbę, którą on przypadkiem przy tej dolince schował, a zapominał zawdy, ile razy szedł tamtędy, wziąć ją do koleby. Musiała dużo przyrdzewieć.
— Pokażcie-no ją — szepnął. — Ta sama...
— Jakto? Toście wy ją znali?!
W oczach Dyabła, radością promieniejących, zamigotał tajemny przestrach.
Franka zdjęła ogromna litość nad nim. Nie wiedział, co ma powiedzieć. W każdym razie nie będę mu rozwiewał złudy — pomyślał — to jego jedyne szczęście...
I omijając odpowiedź wyraźną, rzekł z powagą na twarzy, a litością w sercu:
— Los was obdarzył... I cóż myślicie począć?
Nie dosłyszał słów Dyabła, bo ich wszyscy trzej pozostali przy ogniu poczęli razem wołać do wieczerzy. Dyabeł się wymawiał zrazu i chciał się wycofać za próg, ale go Franek ulegował tem, że mu strzelbę doradził schować pod swój wyrek tymczasem, zanim będzie wieczerzał i gościł. Sam mu ją zaniósł i wraził za deski, obiecując, że jej tam żadne oko nie wyśledzi.
Podczas wieczerzy Dyabeł znalazł sposobności tyle, że, nachylając się do ucha Franka, zwierzył mu się z drugiej radości swojej.
— Mam już kopaczkę! — szepnął, a po chwili: — Musiałech za nią trzy dni ludziom kopać.
Po wieczerzy długo jeszcze zesiedzieli w noc. Franek, na gnatku sparty, z początku brał udział w gwarze, potem się pogrążył w myślach i zdrętwiał w zadumie. Drózd, skulony przy nalepie, dorzucał na ogień szczypy i przy migającem świetle obierał ziemniaki. Bekac się koło niego plątał, wygarnywał z watry węgle, tłukł je na dłoni i wpychał do gasnącej nieustannie fajki, przytem bez przerwy opowiadał historye różne; to o jednym wisielcu, który się sam odciął i nie mógł do ziemi dolecieć, bo już był w piekle, to o strzygoniach, które drzewiej były, aże je jeden ociec święty uśpił, to wreszcie, z powodu gościny Dyabła, o zaklętych skarbach. Chudomięt, w kącie drzemiący, budził się co chwila i, chcąc zaznaczyć, że pilnie słucha powieści, powtarzał z zadziwieniem; «Ho! ho! moiściewy...» A Dyabeł, siedząc na małym stołeczku, zdala od światła i ludzi, zatopił się w szczęśliwości i uśmiechał się tak słodko, jakby już w zanadrzu miał skarb, o którym marzył.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.