W Roztokach/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W Roztokach |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jesień, posuwając się roztokami w górę, stanęła wreszcie w Hucisku. Tchnienie jej urokiem padło na całą dolinę. Najpierw trawy leśne po wrębach poczęły tracić zieloność przybladłą i przybierać różne stroje, coraz to czerwieńsze. Zdaleka patrzeć, zdawało się, jak gdyby chusty olbrzymie, stu kolorami wyszywane, rozciągnął ktoś po zboczach; takiem bogactwem barw nieznanych kraśniały teraz wręby. Potom krzewy przyleśne, na które padł od spłomienionych traw odblask, poczęły się rumieńcem krwawić, i czerwieniały zdala purpurowymi płatkami. Wreszcie po wszystkich zboczach roztrącone buki, gdzieniegdzie udające las rozgałęzieniem, poczęły żółknieć i rdzawić się liśćmi, przez co nadawały dolinie ubranej jakiś wyraz przedśmiertny.
Jedynie smreki i jedle nie zmieniły stroju. Tak samo czerniły się i zieleniły, jak przedtem. Ale ich mało znać było wśród bogato wzorzystych, zżółkłych i zczerwieniałych obrazów. Gdzieniegdzie tylko w skraju wrębu czerniały smugami, albo wyskakiwały z traw, jak kępy ciemne; przestrzeńsze płaty zrzadka były widne. Jedyny większy płat czarnego lasu, który okrywał całą ubocz stromą, już się minął tym latem. Kosmyk jeno ostał w górze, u czoła wierchu.
Franek z towarzyszami kończył już docinać. Z dnia na dzień spodziewał się ostatecznego docięcia. Potem jeszcze spychanie drzew, i po niewoli. Ze spychaniem, wierzył, łatwo pójdzie, bo ubocz bystra, sam sobie da radę. Ino żeby już to ostatnie drzewo obalić! — myślał codzień i rachował stojące. Rachowaniem trudno było przyspieszyć robotę, to też z dnia na dzień koniec się odwlekał.
A tu się już pierwsze zwiastuny zimy ukazywały. Ludzie ze wsi przychodzili i przyjeżdżali furami po cetynę. Dolina koło południa wypełniała się rozgwarem, turkotem kół i głośniejszemi nad inne głosy klątwami. Widziało się Frankowi, patrzącemu z góry, jak gdyby życie, przepełniające się w niżach, sięgnęło jedną falą w zaciszne Hucisko, podobnie, jak morze sięga w najskrytszą zatokę, gdy się przypływem wzniesie jego pierś przestrzenna.
Do tego życia tęsknił już gorąco. Wszystkiemi myślami tam był, w dole i płomieniste przeżywał chwile w wyobraźni. Niespokojność serca tłumił nadzieją prędkiego obaczenia wsi, wiarą powodzenia najbliższego, gdy ludziom objawi plan swój i zbawienie im poda, tem upewnieniem wreszcie, iż nie słyszał z nikogo potwierdzenia bajki, jaką mu Tekla przyniosła. Znał ludzi trochę i wiedział, żeby nie omieszkali pożałować go w oczy, gdyby prawdy było w tem choć na paznokieć.
Spytywał się spotykanych na uboczy ludzi, co tam na dole słychać, czy nie zaszło co nowego od czasu, jak wyszedł ze wsi; ale mu odpowiadano, że nic się nie odmieniło, ino biedy przyrosło trochę i tyle.
Ogółem byli to ludzie nędzą zbici, w ziemię patrzący przy rozmowie, zahukani od świata, bojaźliwi; każde pytanie trwożyło ich, nasuwając obawę, czy niema w niem zdrady jakiej ukrytej. To też Franek po paru próbach rozmowy przestał się z nimi rozznajamiać, mijał ich pochwałą Boga lub życzeniem szczęścia.
Aż raz spotkał chłopinę niedużego wzrostu, który, jak mu się zdało, był mu znajomym kiedyś, ale nie mógł na razie zbaczyć, skąd. Wlókł on wysoką ociepkę cetyny z uboczy stromej na dół ku wozowi. Dojrzawszy Franka zatrzymał się i, nie odpowiadając na powitanie, rzekł:
— Wiecie? Jaś umarł...
Franek nie mógł pomiarkować odrazu, o kim mówi, tembardziej, że nie zdołał jeszcze na myśl przyjść, skąd pochodzi ten człowiek, z jakiego osiedla.
— Który Jaś? — spytał z niejaką obawą.
— E, wiecie, ten Jaś Zatracony, bo sie tak pono nazywał, co tu u was za młodu sługował...
— Co powiadacie!
— No dy prawdę powiadam, bo go już kiesi schowali.
Franek się zadumał ciężko. Stanął mu przed oczyma taki sam, jakiego znał od mała, osierocony, smutny, o pacholęcym wyglądzie...
— Ociec mu niedawno pomarł. On sie też zadumał i... co bedę żył? — powiada, zabrał sie i poszedł z tego świata. Ani nic nie chorował — tak umarł. Nikt nie może zgadnąć, na co...
— Na przerośnięcie serca — szepnął Franek.
— Bywa to taka choroba?
— Bywa, rzadko, ale bywa.
— No powiedzcie... Ktoby sie spodział! O żabie w mózgu tom już słyszał i o robaku w nodze też. Ale o takiej...
Kręcił głową z podziwem i niedowierzaniem. Franek go pożegnał.
Idąc w górę, myślał wciąż o Jasiu. Przychodziło mu na pamięć wszystko, co z nim przeżył; jak razem pasali z młodu, jak się lubili, choć on dużo był młodszym od Jasia, jak mu ten ze smreczkowych wierchów fujarki wyrabiał, jak go uczył różnych śpiewek, jak przy ognisku zesiedzieli nieraz do późna w noc, jak się przytem rozmarzali, gwarząc o przyszłości... «Ty bedziesz panem» — mówił Jaś — «we wielgiem mieście bedziesz mieszkał, a my oboje ze Zosią bedziemy gospodarować na gruncie. Przyjedziesz do nas na Święta, to sie ucieszymy razem. A jak nie, to my do ciebie... Ale kto wie, kany ty bedziesz, w jakim kraju, czyby my sie dopytali»... «Cobyście sie nie mieli dopytać!» — z radością upewniał, i w końcu się schodzili oba w jednem zdaniu. Nic ich nie rozdzielało, a łączyło mnóstwo jednakich upodobań, pragnień i zamysłów. Nareszcie rozdzieliło ich życie. On do szkoły poszedł, a Jaś ostał; skoro wrócił, już Jasia w domu nie było. Nie wywróżył nieborak sobie ani jemu... Cała budowa, którą stawiali we snach przy ognisku, zwaliła się za jednym podmuchem, jak mały domek z patyczków.
— Jak sie to niemiłosiernie stało...
Nie chciał przypominać dalej, bo mu żal serce obejmował i gniew na swoich blizkich. Nawet cień matki swej musiałby winić!
— Nie, lepiej nie wspominać. Wszystko już cieniem jest. Przeszło. Żyjącym może jeszcze nieraz ten cień na serce padnie...
Myślał o siostrze. Przybaczył też spotkanie z Jasiem w sadzie i skargę jego, którą trudno z pamięci odegnać.
»Oj, sługował ci ja, Zosiu«...
Tak się te słowa spoiły z melodyą znaną, jak z ugorami smutek, szum z wodą lub jęk z jesiennym wiatrem. Z melodyą znajomą przychodziły na myśl, a ze słowami Jaś stawał na oczach.
— Dziwne... Już go niema... A zdaje mi sie, że jest... że sie jeszcze spotkamy...
Ze smętnych tych zamyśleń wyrwał go okrzyk:
— Ostatnie!
Chudomięt z Bekacem obalili je. Jękło tak rozgłośnie, padając, jakby skon całej uboczy odezwał się w niem.
— Nareszcie!... — zawołał Franek. I uczuł taką ulgę w sercu, jak gdyby po długiej słocie mgła się podniosła naraz i niebo się odkryło.
Dzień jeszcze Bekac z Chudomiętem zabawili u Franka.
Odpoczywali, siedząc i gwarząc swobodnie, jak zwykle po ukończeniu długiej, ciężkiej pracy. Drózd się wysadził naostatku na tak wspaniałą wieczerzę, że się jej najeść i nachwalić nie mogli do syta. Chudomiętowi tembardziej żal było opuszczać Franka. Przymawiał się też parę razy, żeby mógł ostać do spychania drzew, jakby trza było. Ale Franek, uradowany skończeniem najgłówniejszego, już się nie trapił o insze. Wypłacił obu towarzyszów pracy i podziękował im za pomoc.
Po ich odejściu Drózd posmutniał. Siedział długo na gnatku ze zwieszoną głową. W końcu, westchnąwszy ciężko, podniósł się i zaszedł przed oczy Franka.
— To ja wam już niepotrzebny...
— Nie bajcież. Kanyżbyście szli? Tak samo wasz dom, jak i mój. Co jest, to zjemy, i mnie bedzie milej z wami, a potem, jak sie bedę miał zabierać na dół, to wam ostawię pieniędzy na żywność, na tymczasem, dopokąd we wsi nie urządzę tak, cobyście sie i wy tam mogli zmieścić...
Drózd się począł wypraszać nieśmiało od tylu naraz dobrodziejstw, wreszcie ze łzami w oczach przystał, obiecując do śmierci wdzięczność i za grobem.
— Zaraz mie do was cosi ciągło, jakech was ino zaznał — mówił.
I, uradowany w sercu, legł na ławie, poskurczał się, aby jak najmniej miejsca zająć, i nakrył głowę starym płaszczem, aby módz lepiej rozmyślać nad przypadłościami życia.
Na nalepie jarzyła się niewygasła watra. Franek, opodal siedząc, zapatrzył się w te dobłyskujące iskry, a głowę podał myślom serca, płomieniącym mózg.
— Zmieszczą sie wszyscy... I ten wodny ptak osierocony, i ten pustelnik leśny, i ci samotnicy wieczni, których nędza ukochała wyjątkowo stale; ci pokaleczeni w sercach i duszach bogatych, których niemiłosierne życie stłukło i odrzuciło na bok, podobnie jak mętna rzeka, wezbrana powodzią, otłuka pnie, zabrane w drodze, po kamienistych dnach i samorodziach, a potem je, stłuczone, wynosi na falach, wyrzuca na spokojny brzeg i ostawia na piasku; życie płynie dalej mętną rzeką, a oni patrzą na nie z brzegu, jakby już raz śmierć przeszli; to też im i śmierć nie dziwna; rozpacznie jednak smutny musi być ten drugi żywot...
Wszystkich tych, dumał, wiatrem usypianych, ogrzeje ziemskiem szczęściem i nawróci do życia. A życie to będzie jasne, bez krzywd i nieprawości, jak ta polana na wierchu, gdzie swoboda wyleguje się w słońcu południa.
Widzi swą gminę, wykąpaną w jasności białego światła... Od czasu powstania swego zwyraźniała mu w oczach, każdy załom się odkrył, każdy rys stał się widocznym, doznaku tak, jakżeby ptakiem uniósł się nad Przysłop, kołował nad nim w powietrzu i z góry przepatrywał wszystko najdokładniej. Wiosna, lato i jesień zeszły się w tym słonecznym dniu i zharmonizowały się przedziwnie.
Widzi... Od białej szkoły rozsypują się paciorki różnobarwne: dzieci. Wyszły, widać, po nauce i toczą się, jedne pomalej, drugie prędzej ku oddalonym i blizkim osiedlom. W osiedlach czystość taka jak na łąkach; każdem oknem wyziera uśmiechnięte szczęście. Sady się kwiecą, czerwienią i osłaniają domy, niby roztoczone skrzydła wielkie o grających tęczami piórach. Wzdłuż dróg, po obu stronach, wije się zieloność drzewna, barwią się rzędy zasadzonych przez dziatwę jabłoni, snują się aż za widnokrąg wstęgi śliw, siwiejących przejrzałym owocem. Ogromne płaty zbóż srebrzą się i złocą w słońcu. Otacza je zieloność o przeróżnym stroju. Na jednym łanie skraja widać długi rząd kosiarzy; chylą się równo, ochotnie i pobłyskują kosami. Opodal taki sam długi rząd młodych żniwiarek; co która garść odrzuci, to się uśmiechnie życiu i zawiedzie jakąś pieśń zapamiętaną z niedawno minionych czasów. Hanusia im przoduje...
Ocknął się z tego pół-snu i uczuł, że płomień mu do serca doszedł. Gorzało całem pragnieniem, całą wezbraną tęsknotą — za szczęściem. Za szczęściem swojem i ludzi...
∗ ∗
∗ |
Przyszło spychanie. Od samego świtu do nocy późnej dolina jęczała głucho, trzęsła się od nieustającego huku i łomotu. Ktoby z za góry słuchał, mógłby myśleć, że dwa wojska zacięte zeszły się w Hucisku i toczą walkę bez upamiętania, a z równą prawie mocą; dudnienie idzie ziemią, turkot nie ustaje; noc tylko dzieli walczących, i na tę chwilę zapada cisza, a po niej wstaje łoskot z większą siłą; i tak dzień po dniu mógłby mijać w trwodze mieszkającemu za górą człekowi.
W Hucisku samem echa się ze sobą biły; gdyż od wielu naraz zboczów odskakiwały wraz i zderzały się czołami w roztoce.
Przez to nie wiedzieć było, skąd się huk wyrywa. Przyjeżdżający po cetynę musieli dawać baczność wszędy, bo ich uszy zwodziły co chwila. Widzieli ubocz przed sobą, po której drzewa śmigały, ale huk słyszeli zewsząd, niekiedy z całkiem przeciwnej strony. To też nie nabliżali się zbytnio ku żadnemu zboczu, a już zdaleka trzymali się od stóp uboczy, zaścielonej drzewem. Woleli mniej cytyny i ścieli uzgarnować, a być na dole z wołmi w bezpieczeństwie, nie narażając lekkomyślnie siebie i bydląt na przypadek. Chociaż Franek, w obawie, aby się ktoś z przyjezdnych bliżej nie zaplątał, za każdem zepchnięciem drzewa wolał przeciągle na cały głos:
— Wa-ruj!
I powtarzał wołanie coraz to rozgłośniej, dopóki drzewo nie wpadło w roztokę.
Dzień za dniem dudniała ziemia, huk się rozlegał, i szedł łoskot po całej dolinie. I z niedużymi przestankami słychać było:
— Wa-ruj!
Już połowę zaścielonej drzewami uboczy odkrył Franek, połowę drzewa zepchnął do roztoki. Teraz trudniej było puszczać, bo drzewa nie leciały wprost na dół, ku drodze, ale się w biegu skręcały na prawo i, wydostając się za przechylenie, wpadały w przylaski boczne, niekiedy w debrze i w wodę. Franek się złościł i wszelakich sposobów zażywał, aby je nakierować tak, coby na drogę spadały. Udawało mu się to w większej części i przy ogromnem natężeniu sił, ale się trafiały drzewa, zwłaszcza hrube jedle, które nijak nie chciały lecieć tam, gdzie on je popchnął, ba obierały drogę swoim własnym ciężarem i pędem.
Raz nad wieczorem ostawił najhrubszą z jedli, nie mając już sił, po całodziennem znużeniu, mocarzyć się z nią, tembardziej, że była dużo na bok wychylona.
— Wyjdę świtaniem, to ja cię tu sproszczę...
I wyszedł, jak rzekł, świtaniem nazajutrz i zabrał się odrazu do wykręcania tej jedli. Folgi na pniakach pozakładał i dźwigał drągiem od cieńszego końca, próbując, czy się nie da w ten sposób naprościć. Ale po chwili widział, że to na nic. Więc ujął jedną z dużych folg, założył końcem pod drzewo i, oparłszy ją o pniak, począł wyważać. Napierał z całych sił do ziemi, z ogromnem natężeniem, mniemając, że się drzewo, jak często, odtoczy po podłożonych gnatkach i naprości. Tymczasem drzewo, oślizgłe, ruszyło... Franek ledwie miał czas odskoczyć, i obaczył, jak mignęło jeno za przechyleniem, dudniąc i hucząc rozgłośnie. Pomyślał w tym momencie, że tam nikogo niema; jeszcze zawczas... Ale przyzwyczajeniem popchnięty, wrzasnął z gorączką:
— Waruj!
Echo nie dobiegło jeszcze przeciwległych zboczów, kiedy usłyszał z dołu krzyk przeraźny, krótki...
Wzdrygnął się w sercu i popędził, co sił, w kierunku drzewa. Powietrzem prawie zleciał po uboczy, minął jeden przylasek, wpadł w drugi — i tu dostrzegł już z dala drzewo, zaryte końcem w ziemię. Z błyskiem nadziei, że się nic nie stało, dobiegł bliżej — i teraz dopiero zmartwiał przerażeniem.
Pod drzewem, w dolince wązkiej, leżał człek, w którym Franek odrazu poznał Dyabła. Rzucił się ku niemu patrzeć, czy się da jeszcze zratować, ale obaczył wnet, że już po skutku. Drzewo, zwyczajnie, przeszło po nim i zgniotło pierś doznaku.
Leżał na poprzek, twarzą do góry zwrócony; w twarzy zsiniałej widać było strach i śmiech pospołu; oczy wyskakiwały z orbit, przerażając.
Odwrócił się też Franek, nie mogąc znieść tego wyrazu, i postrzegł obok ziemię, wyrytą niedawno, przy niej kopaczkę porzuconą.
— Dokopałeś się... — szepnął.
Postał jeszcze chwilę, postał i odszedł na dół po ludzi.
∗ ∗
∗ |
Upłynęło dni parę. Franek zepchnął wszystko drzewo i oczekiwał odbiorcy, któremu miał oddać je i otrzymać resztę należności. W wyczekiwaniu łaził po dolinie, nie wiedząc, co z czasem począć.
Od dnia wypadku w dolince jakiś męczący rozstrój owładnął nim. Nie mógł w kolebie usiedzieć. Wolał snuć się i łazić ponad wodę. Przypatrywał się Drozdowi, który za rybami hledał, chciał czembądź myśli zająć, aby go nie opadały. Wierzył, że jak się stąd wyrwie, to wszystko smutne ostawi za sobą.
Idąc w górę koło wody, doszedł do miejsca, gdzie się dwie roztoki łączą. Na prawo piętrzyły się kupy zwalonego drzewa, naprzeciw wstawała ubocz, którą ogołocił. Przybaczył sobie jej zieloność, która go przywitała spokojem, gdy tu przyszedł. I ten spokój, którego sam w tym kącie szukał, sam z tej doliny wypędził.
Chcąc uciec myślom przykrym, posunął się dalej. Naraz uderzył go obraz, który napływem żalu ścisnął jego serce.
Oto przed nim, na wzniesieniu, u stóp wstającego zbocza leżała, złamana całkiem, biała, płacząca brzoza...
Drzewo i po niej przeszło. Nie ochronił jej, choć przyrzekł.
Zsmutniały, usiadł na najbliższym pniu i długo, długo siedział nieruchomie, jak gdyby myślom czynił spowiedź z grzechów, które popełnił w tej uboczy.
Wreszcie, westchnąwszy ciężko, podniósł głowę — i ujrzał Cyrka przed sobą. Stał, milcząc równie, kto wie już jak długo, i patrzał zielonemi oczyma na niego z cichym, bolesnym wyrzutem.