W Roztokach/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Nareszcie nadszedł dzień, długo przez Franka wyzierany. W niedzielę, późnem ranem pożegnał się z Huciskiem. Kiedy już minął wąwóz, zamykający kotlinę, i wydostał się na otwartą przed oczyma przestrzeń, wtedy ciążące duszy niepokoje opadły zeń, niby płaszcz zmoknięty na deszczu. Stało mu się lżej na sercu i dużo swobodniej. Tam, za nim pozostały wszystkie utrapienia — przed nim wstawały uśmiechy, darzące nadzieją, jakiemi go witało zbliżające się rozgwarem życie. Miał wrażenie, jak gdyby po długiej i uciążliwej słocie wyszedł z domu i obaczył przeświecające błękitem od zachodu niebo, które zwiastuje pogodę. Nie baczył, że podobne wrażenie miał na wstępie do tej doliny, gdy tu szedł spokoju szukać, uciekając od widoku ludzi.
Teraz cieszył się w sercu na wspomnienie, że ich obaczy niezadługo, i w tęsknocie, zrodzonej z długiego osamotnienia, myślą pozdrawiał wyłaniające się z pamięci znajome ludzkie twarze. Wszystkie dobrocią, uśmiechami patrzały ku niemu.
I zdato mu się, że czekają nań z takiem utęsknieniem, z jakiem on ku nim dąży.
Widzi poczciwą twarz Gnieckiego, jak się przyjaźnie doń uśmiecha. «Powiem ci, Franuś, że ty masz rozum niegłupi»... Wyraźnie słyszy głos jego cichawy. A za nim widzi inszych z rodowego stanu, jak się życzliwie słowom przyśmiechują. Myśli o nich wdzięcznem sercem: Dobrzy z kościami ludziska. Nawet w obliczu Suhaja nie widać tej zawziętości, którą jakoby przez sen przypomina z dawna, lecz dobrotliwość z niej przeziera i zaduma tkliwa, jaka zwyczajnie smętniła mu oczy, gdy się rozgwarzył z rówieśnymi o minionych czasach. Wychyla się niby ze mgły i twarz siostry, Zośki. Zwraca ku niemu załzawione oczy i zdaje się przez nie mówić: «Takeś już o nas doznaku zabaczył?» Słowa te idą za nim, wracają uparcie, a za każdym ich powrotem zjawiają się inne oczy, pełne łez i rozżalenia. Widzi mnóstwo tych oczu, patrzących wyrzutem, które mu litość z serca piją, a zarazem czuje jakby niepopełnioną przez się winę, o którą go oskarża łzami ten milczący sąd. I rozpoznaje pomału twarze komorników, którym kiedyś u kościoła przysięgał obronę. Wnet jednak wszystkie te zjawy naoczne zasłania obłok, który leci, kształtnieje i rozwija się w postać smukłą, białą, w której Franek ze ździwieniem poznaje Hanusię. Bieży ku niemu, wyciąga ramiona i oczami, rozświeconemi do płomienia, wita... «Och, co ja cię sie naczekała!»
Dzień był pogodny. Ani chmurki na błękitnem niebie. I cisza, że się zdawało: myśli mówią...
Franek nie spieszył się, i umyślnie tak późno wyszedł z Huciska, aby prawie zajść do kościoła na sumę, gdy się już naród wszystek pozgromadza.
Idąc pomału chodnikami, rozkładał sobie w myślach czas pozostały do wieczora i rozmieszczał w nim, jak zwykle, zamiary najbliższe. Zajdzie do kościoła, zobaczy się z Hanusią, opowie jej o wszystkiem, co go tam w lesie trapiło, i z uśmiechem tajemniczym nadmieni jej o niespodziance, jaką ludziom w umyśle swoim chowa.
Po sumie pójdą razem do domu jej ojca, któremu szczegółowo wyłoży swój plan. Stary Sołtys zwoła radę, może jeszcze dziś... I wszystko się odrazu w jeden dzień rozjaśni. Wieść będzie leciała po wsi, jak radosny dzwon. Kto nie uwierzy, przyjdzie — cała wieś może się zgruchnie, i będzie rada trwała trzy dni i trzy noce. A potem ludzie z weselem powrócą do swoich domów.
Wyobraźnia rozpalała jego myśl gorączką, ledwie się zdołał przemódz, by nie myśleć już o tem, co będzie. Lękał się wprost blizkości tego, o czem marzył, co mu się już jawą rzeczywistą zdawało istnieć przed oczami. W takich razach ucieczką dla rozmarzonych myśli jego była mu Hanusia, którą widział swojemu sercu tak blizką i tak istocie swojej nieodstępną, iż nie mógł siebie nijak bez niej pojąć.
— Tak sie spoiła ze mną, jak ta jedla z bukiem, i tak rośniemy razem oplecieni. Ani nas wiater nie rozerwie, ani burza nie rozczepi, chyba śmierć podetnie które... a i to jeszcze nie rozłąka, bo możemy paść razem — na wieki. I cóż nas zdoła rozdzielić? Jak nas to mądrze splotło przeznaczenie! Jedła, gdyby sama rosła, byłaby lękliwą, każdemu wiatru kłoniłaby wierch, a przy mnie czuje bezpieczną ochronę i przytula sie z wiarą, że jej nie dam złamać. Rośniemy razem prosto w niebo. Ja przy niej rosnę w moc.
Rozpostarł ramiona swe, jak buk konary, mocujące się z naremnym wiatrem, albo jak orzeł skrzydła, próbujący, czy wytrzymają zamierzony lot.
— Ciężka przeprawa bedzie, ale brzeg jasny już widać. Niech jeno wszyscy zobaczą na oczy... Najpierw Hanusi pokażę. A gdy sie zdumieje w sercu i zapyta: «Toś ty wymyślił?», powiem jej: «To my razem wymyślili...» I, tłómacząc zadziwionej, bedę jej powiadał o połączeniu naszem, o miłości, jakiej ludzie nie pojmują. «Coby ja począł sam? Byłbych jak cień onego smutku, który sie włóczy po ugorach. Przy tobie serce moje, rozżarzone szczęściem, pragnie wszystkim ludziom świecić, i stąd sie rodzą myśli, które darzą... Przy tobie dusza moja, opętana władztwem, pragnie coraz większej władzy, i stąd sie rodzi moc, która zdobywa... Uważ, czyś nie współdziałała ze mną?...» I tak jej bedę mówił, aż zrozumie, że ja i ona — to jedno.
Z coraz większą tkliwością zwracał się marzeniem ku niej.
— Moje najdroższe! moje skarby! Moje najmojejsze! Co sie to tam musiało nawyzierać, natesknić... Pewnie oczka wilgotne, jak ranne kwiatki, od płakania... Czy też przeczuwa, że idę? Pewnie teraz w kościele, bo gdzieżby inędy? Widzę, jak klęczy przy ławce z boku przed ołtarzem, głowę nizko pochyliła, udaje, że czyta z książki, a myśli jej lecą, lecą... «Co też ta robi mój Franek?» I tęsknota ją taka przejmuje, że często wzdycha głęboko, a ludzie klęczący obok myślą, że się tak gorąco modli. Już ja znam swoje kochanie, przecie my razem na odpust chodzili...
I mimowoli uśmiechnął się na przypomnienie tych myszy w Janiołowej stodole, na boisku.
Ani się opatrzył, choć pomału szedł, jak się ujrzał w samym środku wsi pośród osiedli na drodze, prowadzącej wprost ku kościołowi.
Ludzi nijakich nie spotykał, poszli już na sumę. A kto został, to się modlił w chałupie na książce, albo pacierze z pamięci szeptał, nie umiejąc czytać, albo i spał w jakim kącie na jakimś barłogu, rad, że w niedzielę może odespać tydzień zmitrężony.
Cisza była niewzruszona. Świętowało wszystko. Jesień zamierającym uśmiechem patrzała od pól. Po białych, pustych ścierniskach snuło się, jak omamienie, niknące w oczach babie lato, pobłyskiwało do słońca nitkami, czasem zasrebrzyło się całem polem przędzy rozetkanej misternie na ścierni lub zalśniło niby woda stojąca na młakach. Słońce przetaczało się nizko ponad wierchy, świeciło jasno, a nie grzało, zdawało się taflą lodu, w której odbija się pełnem światłem ukryte kędyś rzeczywiste słońce.
Coraz częściej spotykane domy koło drogi zasłaniały oczom Franka ziemię i pół nieba. Znalazł się wreszcie u kościoła. Nie zatrzymywał się w rynku ani przy sklepach kramarskich, bo widział z pustki, jaka była wszędzie, że już ludzie dawno poprzechodzili na sumę. Przyspieszył kroku, minął furtkę i przepchał się przez ciżbę stojących we drzwiach pod dzwonnicę. Posuwał się pomału dalej wśród natłoku, aż wydostał się pod chór, skąd widok miał na całe wnętrze.
Kazanie właśnie było. Ksiądz kazał o tych, co to w łakomstwie nienasyconem sąsiadom swoim szkody wyrządzają, po ich koniczynach pasą, po nocach cudze ziemniaki grzebią i znoszą do swoich dołów, spólnikom główki kapusty co najpiękniejsze wykradają, z kościelnego lasu cetynę i mech wysmykują, przez co dwa grzechy popełniają, bo i świętokradztwo, sami uczciwie na się nie pracują, bogatszym mienia lepszego zazdroszczą i zgoła nie szanują własności niczyjej, choćby to było kościelne dobro, nie ludzkie...
Franek tymczasem rozglądał się po ludziach, szukając znajomych twarzy, bo się już dużo natęsknił za niemi. Przez podobieństwo położenia przybaczył sobie odpust w Ludźmierzu, jak on tam szukał Hanusi, i teraz ponad głowy stojących przed sobą patrzał ku kazalnicy przed ołtarz, w nadziei, że może głowę jej zobaczy zdala. Może tknięta przeczuciem w serce, poczuje, że Franek stoi pod chórem, i obejrzy się... Ale napróżno śledził, nie mógł jej odnaleźć.
Kazanie dobiegało końca. Poznać można było po tem, że ksiądz o piekle, w którem dyabli smołą zalewać będą gardła nienasycone za życia, począł mówić — a wiadomo było wszystkim, iż po strasznych obrazach piekła pokaże jeszcze przebłysk nieba, jako ten promień słońca, spadający z wysokiego okna, i zakończy: «...wtedy dostaniecie się do królestwa niebieskiego, czego wam i sobie życzę. Amen».
Nie mylono się. Kiedy ksiądz powiedział «amen», zachwiał się cały kościół, podobnie jak staw, który stał w ciszy nieruchomo, naraz uderzony wichrem, wstrząsnął się i długi czas chwieje się powierzchnią, nim się nareszcie uspokoi.
Ksiądz, otworzywszy książkę, przewrócił w niej parę kartek i, przychylony, począł czytać wyraźnym, powolnym głosem, aby ludzie wobec niespokoju mogli dobrze słyszeć. Mimo to słowa traciły się w ciżbie, i pod chórem stojący nie wszystkie mogli rozumieć. Nagle stała się większa cisza.
Franek drgnął. — Co to?
— Michał Cichański, syn Józefa i Reginy z Chybów, z Anną Sołtys-Suhajówną, córką...
— To nieprawda! — chciał krzyknąć, ale tylko szept mu wyszedł z ust.
— ... urodzeni i zamieszkali w Przysłopiu... Zapowiedź pierwsza... Ktoby wiedział o jakiej przeszkodzie...
Franek jeszcze nie mógł wyrozumieć. Jakto? Ktoby wiedział o jakiej przeszkodzie... Patrzał wielkiemi oczami po ludziach, jakby szukał odpowiedzi, i zewsząd widział oczy, zwracające się ku niemu — to żałujące, litościwe, to śmiejące się, szyderskie... Teraz dopiero zrozumiał.
Serce poczęło mu tłuc o piersi tak, że chwiało nim. Cały kościół wraz z ludźmi począł drgać, trząść się i wirować kołem. I pogasły mu w oczach naraz wszystkie światła. Na okamgnienie zatracił przytomność, szum jeno słyszał dziwny wkoło siebie. Poczem war, obłęd rodzący, buchnął mu do głowy, i gniew okrutny począł rozsadzać mu piersi.
Sto myśli naraz, sto zamiarów targnęło nim całym.
— Rzucić sie przez wszystkich ludzi, zwlec księdza z ambony i trząść nim, by odwołał...
— Znaleźć w ciżbie Michała i sprać go na miazgę...
— Wypaść w pole i całemu światu obwieścić, że Hanka jego...
— Gdyby sie kto sprzeciwiał — zabić...
— Cały świat wyzwać do walki!
Ale równocześnie z tymi zamiarami wołał głos stłumionego rozumu i siłą go wstrzymywał w miejscu.
— Coż ksiądz winien? Coż winien ten woli łeb, Cichański? Coż z tego, że sie świat dowie? Z kimże bedziesz wojował? Z wiatrem?
I opadła go tępa, głucha złość niemocy, serce przysiadła skała ciężka, że ledwo dyszał.
Z głębi serca przywalonego ciężarem dobywał się żal kłujący ostrymi nożami, rozchodził się męczarnią po ciele i ogarnywał bólem całą duszę: okrutny żal do Hanki...
— Jakże ona mogła przystać? Jak mogła dać sie nakłonić? Jak mogła, jak mogła!...
To znowu gniew i oburzenie na Suhaja tamowały żal, cisnący się już do ócz łzami kolącemi.
— A może on ją zmusił, zniewolił przemocą? Może ją katował strasznie i musiała sie pozornie zgodzić, nie mogąc dłużej znieść bolu i męki... Co ona tam teraz musi cierpieć w sercu! Jakie udręczenia straszne!... O, żeby ja cię teraz dopadł! Odpłaciłbych ci za nią, kacie! Słowami bych cię zabił naprzód, nim bych jeszcze dłoń podniósł...
Oburzenie, klątwami wyrzucane, cichło, a żal do Hanki znowu się przywracał i rósł gorzkimi przypływami serca.
— Jak mogła jednak dać sie tak przymusić? Choćby ją i niewolili — to cóż, to mogła uciec! Wiedziała przecie, kany Franek mieszka... I nawet mu ani słówkiem o swojej biedzie nie doniesła! Przecie jej chyba nie więzili w domu... Gdyby tam był wiedział o tem, ostawiłby wszystko i przybiegłby jej na obronę, albo zabrałby ją z sobą, nie pytając sie nikogo o przyzwolenie. Niechżeby wtedy Suhaj wściekłość swoją żenił z przysłopskim wiatrem, niechby mu na tem weselu dyabli tańcowali, a drużbowal stary gróbarz, niechby sie działo, co chciało!
I tak, różnemi uczuciami chwiany, stał pośród ludzi, nie widząc nikogo, nie czując chwilami nawet siebie. To żal, to gniew, to oburzenie miotały nim naprzemiany i nieczuliły zmysły, a w duszy jego rozbolałej tworzyły piekło prawdziwe.
Stał, jak człowiek przygłuszony ciężkiem uderzeniem — i, jak z dalekiej bardzo dali, słyszał organy, dzwonki, śpiewy, nie umiejąc zgoła pojąć, skąd ich głos się bierze. Chwilami nawet zatracał czuwanie, zdawało mu się, że go jakiś sen niedobry trapi, podobny tym, jakie nieraz w gorączce go opadały. Tamte się przecie kończyły, i ten się musi skończyć. Czyżby to miało być prawdą?... Począł w rozumie mieszać się i wątpić w to, czy naprawdę słyszał, czy mu się jeno zdawało, począł nie wierzyć w rzeczywistość otoczenia, w te głosy tak dziwnie, obco, niezwyczajnie brzmiące.
Pracował w myślach pamięcią i starał się poznać, gdzie jest w obecnej chwili, w tym śnie... I obaczył się w nieznanym lesie pośród ciemnej gęstwi; a wiatr szumi po gałęziach, a wodospady gdzieś huczą, a z polanki się donosi turlikanie owiec... wyraźnie słychać dzwonki... I huk się przybliża... a szum dokoła rośnie, jęczy, jak chór potępionych... w uszach świdrami wierci...
Ocknął się.
— Przecie to kościół...
Nad głową huczały mu organy, naród dookoła jęczał, od ołtarza, od świateł przedzierał się głos dzwonków.
— Suma stoi... — pomyślał — kazanie już było...
Na nowo wieść bolesna zadzwoniła mu w uszach, i znowu straszna męka oplotła jego duszę. Jakby się znalazł w głodnem wężowisku... Każde zbaczone słowo zapowiedzi jadem trującym kąsało go w serce. A do tego przyłączył się wstyd płomieniami palący, gdy sobie uświadomił, że stoi wśród ludzi, którzy musieli równie zapowiedzi słyszeć. Te oczy zewsząd zwrócone ku niemu już samem przypomnieniem parzyły jego mózg.
Nie śmiał głowy obrócić, aby nie napotkać tych szyderstwem patrzących, uśmiechniętych ócz. Przezdało mu się, że stoi wśród wrogów, którzy go otoczyli nienawistną ciżbą i szydzą zeń niemiłosiernie. Za co? — pytał się w sercu, bo nie mógł zrozumieć. «Za to — podszepnął mu głos jakiś nieznany — żeś jest od nich o głowę wyższy...» I Franka jeszcze większy wstyd ogarnął, nieśmiałość trwożna, jakiej nigdy nie czuł. Począł się kurczyć w sobie i maleć przed ludźmi, aż zmalał tak, iż się sam rozpoznać nie mógł. Przezdało mu się, że jest Jasiem, stojącym w kościele, kiedy Zośce wołają z Jędrkiem zapowiedzi... I taki go żal serdeczny nad sobą mizernym objął, iż ledwo ostatkiem woli powstrzymał się od płaczu.
Organy dudniły w chórze, naród wszystek śpiewał, kościół drewniany trząsł się od nabrzmiałych głosów.
Franek powoli zaczął przychodzić do siebie. Odróżniał się już wyraźnie od Jasia i nawet przybaczył sobie, że Jaś na cmentarzu leży. On zaś, Franek Rakoczy, opuścił rano Hucisko, przyszedł do wsi z nowiną i...
Jakby słońce strzeliło na ołtarz, cały kościół rozwidnił mu się naraz w oczach. Stanął mu w myślach plan odkryty gminy...
Wszystko mu naraz pojaśniało w oczach, wszystko poczęło inne wdziewać barwy. Nawet i zapowiedzi, które go tyle strapiły, wydały mu się teraz czemś tak marnem, że ani chwili myślą postawać przy nich nie warto. Przecie to wszystko nic wobec nowiny, jaką ludziom w myślach swoich niesie. Niech jeno powie — a wszystko się, jak cudem, odmieni.
— Nie dziwota, nie wiedziano nic, co sie z nim dzieje. Mogli ludzie różnie myśleć... Ale, że Hanka! No, odpłacze za to. Choć może i nic nie winna... Zresztą, czem sie po próżnicy trapić? Pierwsze zapowiedzi, nie ślub... Mógł ktoten księdzu zapłacić, kazał wołać, i wołali... Gdy sie dowiedzą — wszystko ku jego dobru sie zwróci. Nawet Suhaj, choć tak twardy, musi zmięknąć w sercu...
I począł śmielej patrzeć po kościele.
Widział, że ludzie nie zajmują nim swojej uwagi, lecz każde chwali Boga, jak zdoła i może, to śpiewem z całego gardła, to przebieraniem pacierzy, to wreszcie snem sprawiedliwym (według słów pisma, iż, kto śpi, nie grzeszy myślą, mową ni uczynkiem) przeto tem wyżej dźwigał głowę oswobodzoną z utrapień i zwolna nabierał w serce pewności krzepiącej, jaką daje samotność wśród tłumnej gromady i zamiar czynów blizkich a dalekich.
Postanowienie już miał: Zaraz po sumie, nie szukając Hanki, pójdzie do wójta i tam Radzie nowinę ogłosi. Potem na wszystko czas będzie...
Zatopił się w myślach nad tem, jakim najprostszym sposobem mógłby wyłożyć plan swój ludziom, aby łatwo zrozumieli, a potem, z jaką, pomocą weźmie się do wprowadzania w czyn zamiarów ciężkich. I ze ździwieniem spostrzegł teraz, że najwięcej nadziei pokłada w Suhaju, w jego do gminy przywiązaniu, w jego rozumie roztropnym, wreszcie w jego doświadczeniu a i powadze niezwykłej, jakiej zażywa u przysłopskich ludzi. To go trochę zmieszało, tembardziej że w sercu chował ciężki gniew do niego, jako do ojca Hanki. I nie mógł się z tem pogodzić, że do Suhaja ma pójść teraz z uraczeniem serca, a nie z oburzeniem głośnem, jakie mu się cisnęło na usta przed wszystką mową zamierzaną. Przecie pomału zmógł się i złagodził swoje wewnętrzne krzyki i protesty, bo wobec szczęścia ludzi, wychylającego się twarzą słoneczną z poza chmur teraźniejszości wydały mu się swoje strapienia marnemi. Jakżeby mógł z powodu swojej do kogoś niechęci pomijać pomoc najpewniejszą, skoro o ludzkie dobro idzie? Dumał też i tak w rozwadze:
— Suhaj, zawzięty w swoich własnych sprawach, o dobro gminy pewnie dba i leży mu ono na sercu, bo przecie ludzie przez tyle lat oduczyliby sie go szanować, gdyby inaczej było; a że o rodach myśli więcej, to tu nie przeszkadza, bo tu i rodom nie stanie sie krzywda, każdemu bedzie lepiej niż obecnie. I on sie może dużo przyczynić do dzieła...
Podobnemi słowami myślał i rozważał, czując się w tej ciżbie ludzkiej przy huku organów, jak w lesie przy szumie wietrznym.
Tymczasem chwile zbiegły, suma się skończyła. Ludzie poczęli opuszczać kościół pomału.
Franek miał wyjść za innymi, ale se uważył, że byłoby to zawcześnie. Nim się rada niespieszliwa u wójta zgromadzi, to jeszcze zejdzie spory kawał czasu. A miałby się z ludźmi witać, postawać po drodze, to już lepiej tu poczekać. Nie miał chęci do rozgwary, tembardziej po takim wstydzie, jaki go spotkał w kościele. Żałowaliby go pewnie, a onby się ciskał — i pocóż ludziom czynić widowisko, a sobie nową udrękę?
Tak sobie to tłómaczył, nie chcąc się przed sobą przyznać, że go blizkość wyjawienia planu po cichu w sercu trwoży. Czuł wyraźnie, gdy miał wyjść za ludźmi, jak go coś wstrzymało zlekka i szepnęło mu słów parę, które niepokój śpiący w nim zbudziły. Zapragnął jeszcze choć godzinę urwać i czasu tego użyć godnie na umocnienie serca swego i utrwalenie wiary.
I usunął się ludziom wychodzącym, postanawiając zatrzymać się, dopóki go drugie postanowienie z kościoła nie wypchnie. Pragnął jeszcze raz wszystko dokładnie przemyśleć, aby wyjść przygotowanym i mocnym w zamiarze. Jednak uwagę jego rozpraszały śpiewy, które mu się wwiertywały w pamięć mimowoli tak, iż począł sam bezwiednie brać współudział w nich i przenosić się do czasów, kiedy z nieboszczką matką chłopięciem do kościoła chadzał.
Teraz w kościele było jakoś swojsko. Po «Anioł Pański» organy ucichły; gazdowie osiwiali, siedzący w ławkach pod chórem poczęli śpiewać hrubymi glosami na swoją znaną, staroświecką nutę, niewiasty za każdą zwrotką cienko im odpowiadały. Zbaczył się Frankowi adwent i te wieczory w chałupie, kiedy rodzice z czeladzią śpiewowali godzinki na pamięć. Przeniósł się myślą do tych czasów, i kościół teraz zdawał mu się izbą, a ci ludzie sąsiadami, którzy się poschodzili na wspólne pacierze. I tak, chcąc nie chcąc, odśpiewał z nimi Koronkę, Różaniec i Litanię do Pana Jezusa, i pewnie byłby nieszpór przebył, gdyby nie organy, które go hukiem uderzyły w głowę i zatrwożyły przypomnieniem, że już czas opuścić kościół.
Chwilę jeszcze stał, zgarnował w serce moc krzepiącą, wreszcie, oddawszy pokłony ołtarzom, zawrócił ku drzwiom, pod dzwonnicę. Przechodził prędko i nie widział ócz, pozierających za nim rozmaicie, to ciekawością, że tak długo ostawał w kościele, to zgorszeniem katolickiem, że nieszpór opuszcza.
Na rynku nie spotkał człeka, bo kto do domu, lub do kościoła nie poszedł, to w ratuszu, albo w innej szynkowni przebywał, krzepiąc się darem boskim w załzawieniu serca. Nie spotkał też nikogo i na dalszej drodze, czemu był rad niemało, bo miał teraz straszną wolę być sam. Idęcy, myślał nad sposobem, jakim przywita Suhaja i radnych, a następnie, jak, od czego przemowę rozpocznie, by ich uwagę odrazu zniewolić.
— Potem już sam plan ich zajmie. Najgorzej z początku. Kto wie, w jakich są ku mnie usposobieniach...
O tem poprzód nie myślał ani trochę. Teraz go to zaniepokoiło. Tak dawno ich nie widział...
Myśli jego przerwał krzyk i klątwy, wylatujące z blizkiego osiedla. Ze słów, ku drodze doleciałych, dowiedział się, że chłopiec jednego z gazdów złamał szczep w sadzie drugiego, ten go sprał — i o to piekło. Zwykła, sto razy znana historya. Frankowi jednak nie była teraz tem, czem dawniej: nie dającym się zmienić, smutnym obyczajem.
— Za rok bedzie inaczej! — pomyślał z radością — bo drzewa bedą wszystkich i każdego. Przeto każdy bedzie je ochraniał.
Ta uwaga po drodze wprowadziła go w plan cały pożytków, jakie widział niedaleko w obmyślanej gminie. I na nowo już po setny raz przechodził myślą swoje darzące dobrem, ukochane dzieło.
— Nareszcie sie uwidoczni...
Myśl, że jest tak blizkim celu, płomieniem go obiegała. Gorączka go pchała naprzód — szedł wartko i coraz prędzej. Na nic dokoła nie zwracał uwagi, był całą bacznością w sobie i u wójta. Już tam wyobraźnią bawił, już mówił, już się zapalał, i znowu napowrót w siebie po tem myślowem wyczerpaniu wracał.
Gdy dochodził do Sołtysowego osiedla, serce poczęło mu tłuc się niespokojnie w piersiach — na moment owładnęło nim zwątpienie nagłe — i zwolnił nieco kroku. Dziwna przytem bojaźń powiała zimnym dreszczem po jego strwożonem sercu.
Cała nadzieja jego w tem odkryciu... Ostatnia deska tonącego szczęścia... Co będzie, jak się nie uda?
Ale gwałtem, siłą zmógł się i, nie dając myślom czasu do zastanowienia, przeszedł prędko osiedle, wpadł prawie przez próg do sieni i szarpnął drzwi od świetlicy.
W izbie uczyniło się duże poruszenie. Widać nie spodziewali się tu Rakoczego, i nagłe jego zjawienie się wszystkich zaniepokoiło. Nawet na «pochwałę Boga» mało kto co odpowiedział. A ludzi było dość. Cała prawie rada gminna i insi podletni, wśród nich Suhaj, jako zwykle, siedzący za stołem.
Zmieszał się nieco i Franek, ujrzawszy tylu naraz samych ojców rodów. W obliczu ich wszystkie zabaczone niechęci wróciły mu na pamięć, wszystkie doznane od nich krzywdy poczęły mu się w sercu odnawiać, i nie mógł się odrazu oswoić z tą myślą, że on tam szczęście na ziemi im ścielił i że tu przyszedł do nich z dobrem uraczeniem. Przytem na widok starego Suhaja, który siedział zasępiony i zdawał się wejścia jego nie zauważać, Rakoczy uczuł dotkliwy ból w sercu, a ogień gniewu na twarzy.
Stał więc chwilę w milczeniu i zmagał się z myślami. A i gazdowie pozierali po sobie różnie, nie nie powiadając. Nareszcie jeden z Gnieckich wyrychlił się z pytaniem:
— Ponoś ta, Franuś, gdziesi długo bawił?
Rakoczy, który w myślach gotował przemowę, nie słyszał prawie wyrzeczonych słów, ale zaczepiając o pierwsze pytanie i nabierając odwagi w serce, rozpoczął:
— Przychodzę do was z gór... Przychodzę z zaufaniem otwartem i z wiarą, że, co tu przed wami powiem — przyjmiecie z radosnem sercem i szczerością za szczere słowa odpłacicie...
Mówiąc to, czuł wyraźnie całą dziwność tych słów, które tak obco w tej izbie zabrzmiały, jak świecki śpiew w kościele albo modlitwa w karczmie. Podniósł głos, aby ten dźwięk serce trwożący przygłuszyć:
— Przychodzę z nowiną ważną...
Wiele głów z ciekawością obróciło się ku niemu.
— Oto, siedząc tam w górze, z daleka od gwaru, miałech czas o wszystkiem myśleć. Myślałech też o Przysłopiu i o narodzie tutejszym. Z wysokich wierchów patrzyłech na tę smutną ziemię, na tych ludzi, grzebiących w niej zgrabiałemi dłońmi, na ich rozpaczne szarpanie sie z życiem. I nieraz mi sie zdawało, że stoję na wyspie, a dokoła opływa mnie wielkie morze nędzy, to znowu zdawało mi sie, że widzę człowieka, skazanego na śmierć pewną, który o tem nie wie... A tym człowiekiem był naród przysłopski, idący z roku na rok ku zagładzie pewnej, dzielący tę ziemię pustą na coraz mniejsze okruszyny, staczający sie zwolna nad przepaść okropną i już stojący prawie nad urwiskiem...
Przerwał, wzruszony, a gazdowie strwożyli się w sercach i sposępniały im twarze, jak chmury pod jesień, z niektórych oczu lęk wyjrzał w stronę mówiącego.
— Przerażony tą otchłanią, jaka mi sie odsłoniła u stóp narodu, chodziłech jak blizki śmierci, zabaczyłech doznaku o spaniu i jadle, i już mnie nic nie weseliło na tym świecie. W sercu było mi tak ciężko, jakżeby mnie wszystka nędza tej ziemi przysiadła. Błąkałech sie po wrębach, po wierchach wysokich i szukałech ratunku jakiego dla gminy. Aż nareszcie znalazłech go w takim oto planie...
Tu począł z zapałem mówić o wiadomych zmianach, jakie mają przeinaczyć istniejącą gminę. Mówił więc: o innym podziale gruntów, o innej uprawie, o wspólnych pracach i wspólnem pożytkowaniu owoców tej ziemi, o spichrzach gminnych, o pastwiskach, o zaprowadzeniu kopalń, fabryk i warsztatów, o wykształcaniu synów i o wszystkiem, co myśl, zapałem pędzona, nadniosła.
Mówił bezładnie, ciżbą słów, w gorączce coraz to większej, pragnąć dojść prędko do pożytków, jakie z tych zmian wynikną ludziom. A nie postrzegł rozumem dwóch rzeczy, w następstwach dla niego ważnych. Naprzód, że mówił tak, jakby z słuchającymi już nieraz ogadywał wszystko, jakby oni z nim wspólnie nocami nad tem myśleli, jakby rozumieli nawet to, czego nie dopowie — powtóre, że plan jego, choć w krótkiem skreśleniu, był ciężkim sądem na dzisiejszą gminę.
To też gazdowie starzy otrząsnęli się wnet z niepokoju, jakim ich przejął obraz, rzucony przez Rakoczego, o ostatecznym upadku narodu, i poczęli w sercach chmurnieć, pozierać na siebie i na wójta, jakby wyglądali, co on na to powie.
Suhaj, który z początku sądził, że Rakoczy przyszedł o zapowiedzi piekło stroić, i już się na to odpowiednio w obojętność przybrał, począł teraz za stołem niespokojnie sapać i ciskać złe spojrzenia w stronę Rakoczego.
Nie zauważył tego Franek, natomiast widział z trwogą, że słowa jego nie wywierają wrażenia, jakiego się spodziewał na pewne. Tem większa opanowywała go zapalność, gdy mówił:
— Rozwidni sie świat ludziom, jak po długiej nocy. I ujrzą oczami światłość, bo jej dotąd nie mogą oglądać. Dziś każdy ma kamień ciężki, uwiązany na sznurze u szyi, który go ku ziemi ciągnie i nie dozwala indziej patrzeć, jak ino na biedę swoją, na ten wieczysty grób. A wtedy ludzie popodnoszą czoła, wyprostują do góry przygarbione plecy i staną sie odrazu, jak drzewa, piękniejsi. W oczach im wesołość siędzie, na twarze uśmiech przyleci i dusze ich pojaśnieją, jak dzień, gdy słońce ranem wstaje po długiej, szarej słocie. Wszelkie zwyczajne kłopoty przeminą. Nie bedzie troski o życie, ani o przyszłość, ani o nic, bo sie wszyscy razem wspólnie bedą o to troszczyć. Nie bedzie zazdrości grzesznej, ani łakomstwa żadnego, bo każdy bedzie miał we wszystkiem jednaki współudział. Nie bedzie kłótni, zabijatyk, ani gniewów nijakich między sąsiadami, bo zajadłość ustanie odrazu, skoro przyczyny sie stracą. Nie bedzie sądów, bo sie ludzie nie bedą mieli o co sądzić. Całe dzisiejsze piekło zgaśnie, sadze wiatr rozwieje, i stanie cichy ogród na tem miejscu... Ludzie, którzy dożyją tego, nie bedą mogli uwierzyć, że sie tu pourodzili, i że to ta sama ziemia... Bedzie sie im wydawało, że na tamtym świecie są i drugi żywot przebywają w jakimś niebieskim kraju... Czy ja wam wreszcie umiem opowiedzieć, jakie czuję i widzę korzyści w tej gminie, którą wam przed oczy stawiam! Ani setnej części tego, co sie z nowego życia narodzi, nie wysłowiłech przed wami. To sie nie da słowami wszystkiego wymówić. Ale tego już chyba dosyć, aby widzieć, że to jedyny ratunek dla gminy, ochrona od zatraty i ucieczka od nędzy, która morzem wstaje... Wtedy ratunek zapóźny, gdy zatopi wszystko. W jesieni nad tem trza sie zastanowić, w zimie rozważyć wszystko należycie, a z wiosną fundamenta już założyć pierwsze... Nie upłynie lat dziesiątek — co mówię — lat parę, jak sie wszystko przeodmieni, i powstanie nowa gmina o innym wyglądzie...
— A ty w tej gminie bedziesz wójtem — dokończył szyderczo Suhaj.
Cała izba zahuczała śmiechem.
Rakoczy zbladł — ogromny ból ścisnął jego serce i odbił się na twarzy męką. Długo nie mógł słowa wyrzec. Dopiero, gdy się całkiem już uspokoiło, powiódł żałości pełnemi oczyma po zgromadzonych i zaczął:
— Ja z otwartością szczerą do was przyszedł.. Mógłbych iść do ludzi inszych, lub zebrać cały naród z gminy i wyłożyć im wszystko tak, jak wam przed chwilą. A kto wie, czyby sie śmiali... Przecie do was udałech sie naprzód, jako do ojców familii dużych, o przyszłość których nieraz pewnie serce wam lękiem zadygoce... Nędza, to nie śmieszna rzecz! A plan mój powstał z serca cierpiącego na widok nędzy, jaka sie dokoła pleni. Macie lepszy na nią sposób, to odkryjcie głośno, a ja piewszy przystanę ku wam do pomocy... Ino nie trwajcie w ludzkiej pysze, bo mnie tu idzie o wszystko!... Ja zabaczyłech niesprawiedliwości, jakieście lichszym od siebie czynili, bo mam wiarę w grunt dobry serca waszego, ojcowie! Ja nawet i do was, wójcie, urazy nie żywię, choć uczyniliście mi w zawziętości swojej niemało ciężką krzywdę. Ja wszystkim pragnę dobra... Gdybych mógł serce oskroić przed wami — ujrzelibyście na oczy to, co wam słowami gadam... Jedna jest wiara, jeden Bóg i jedno prawo: szczęście... Ja szczęściu cały oddał się na służbę. Służę mu całą duszą, całem życiem swojem... Chciałbych, aby sie bogaciło dla wszystkich i dla mnie, aby darzącem światłem strzelało wysoko, aby świeciło jaknajszerzej po tej smutnej ziemi; chciałbych, aby sie stało słońcem w niepogodę, deszczem w posuchę, cieniem w upał; aby sie stało spokojem dla wszystkich, i błogosławieństwem życia, i całem niebem na ziemi... Ja z takiem pragnieniem do was — a wy mi śmiechem w twarz! Gdybych tu martwy padł przed wami, zabity smutkiem o was żywot — uwierzylibyście?... Któż nie ma nad sobą litości? Chyba ten, co czucia nie ma. Miejcież litość i nad dziećmi, nie ostawiajcie ich w takiem opuszczeniu, bo sie potopią w nędzy ostatecznej...
Mówił potokiem słów płynących z serca, aby ich porwać dla zbawienia. Czul, że i swoje szczęście postawił na los niepewny. Trwoga o nie budziła w nim coraz większy zapał, wywoływała w jego słowach coraz szczerszą nutę.
Suhaj z niepokojem postrzegł, jak się twarze słuchających poczynają ognić i oczy łzawić niektórym. Coraz też gorsze spojrzenia rzucał w stronę Rakoczego.
A Rakoczy już na nic uwagą nie baczył i grzmiał w tej izbice jak budzący dzwon.
— Spójrzcie dokoła siebie, idźcie na wierch i stamtąd przypatrzcie sie tym roztokom smutnym... Jeżeli was strach nie porwie i w całej istocie waszej nie odmieni — to niech wam ziemia bedzie lekką... Nie przeto, iżbych wam miał starość wypominać — bo i drzewo, choćby stare, zazielenić sie może od wierzchołka, ale umarli sie nie odradzają... Odmłódźcie dusze swoje! Pokażcie, że was stać na drugie życie! Niech was nie straszy nieznane, bo co serce w skrytości swej uczuwa dobrem, to to i wobec rozumu nie może być złem! Idźcie za szczęście swoje w bój z naturą trwożną!... Wstańcie świtaniem odważni, bo na dzień jasny wstaniecie!... Otwórzcie serca na oścież, jak ja otwieram przed wami... Całą istotę swoją pokazuję wam dzisiaj przed oczy. Ale chcę jeszcze bardziej być szczerym... We mnie nie to tylko jest, co sie słowami ujawnia. Jest tłumna ciżba pragnień, których wysłowić nie zdołam. Są nienazwane moce, którym czynów zamało na ziemi. Dajcie mi ludzi! a stworzę dla nich świat tak piękny, że raju nie bedą pragnąć...
I już nie słowa, ale iskry z gorejącego serca wyrzucał. Zdawało się: lada moment krwią serdeczną chluśnie.
— Jeżeli ma być życie, to niech bedzie życiem! A nie — to niech sie wszystko zatraci! Miast powolnego konania niech bedzie raczej śmierć! Niech wszystko zginie odrazu, niech sie rozsypie w proch, niech pamięć straci o istnieniu, a niech nie cierpi! Niech nie cierpi!!
Płomieniał, szalał prawie z przetężonego uczucia.
— Tę gminę trzeba wwieść do życia, a nie, to popchnąć w grób...
W te razy Suhaj stanął przed nim i wpatrzył się weń groźnie. Rakoczy odpowiedział mu równie oczami. I poczęła się między nimi bezgłośna walka dusz. W izbie uczyniła się cichość niezwyczajna, gazdowie wstrzymali oddech, czując wszyscy, że się coś dziwnego dzieje. Suhaj z Rakoczym stali w niemym bezruchu naprzeciw siebie, a duchy wyszły z nich i poczęły się ze sobą zmagać: ten nienawistny, groźny, a ten płomienny, nieustępujący... Walka toczyła się zawzięta, krwawa, niby walka dwóch bogów o rządy. Nareszcie duch Rakoczego porwał ducha Suhaja za włosy i przygiął do samej ziemi...
— Wiążcie go!! — wydobył się krzyk przyduszonego. I Suhaj pierwszy rzucił się na Franka. Franek odepchnął go ręką, tak, że ten upadł nieszczęśliwie i o róg stołu ciemieniem uderzył. Gazdowie, widząc obrazę ojczaska, runęli lawą na Franka. Zamigotały nad nim pięści — parę już spadło mu na głowę... Rakoczy naraz poczuł, że dziwnie osłabł w sercu i nikomu nie zdołałby się bronić. Przeto się cofnął do drzwi i do sieni, poprostu mówiąc: uciekł...
A stało się to wszystko w niedużym momencie.
Gazdowie, skoro ochłonęli nieco, pospochylali się nad Suhajem i poczęli go obzierać.
— Ciemię nadwerężone...
— Rana dosyć spora...
— Żeby sie ino rozum nie naruszył...
— Niechże też Bóg zachowa!
— Przynieście-no wody...
Paru gazdów wyszło do piekarni. Niezadługo Hanka wpadła z wodą i lamentem.
— Matko Ludźmierska! Co sie to tatowi stało?
— Dy sie przypatrz... Twój Franuś tak go uczęstował — odrzekł z przycinkiem jeden z dalszych stryków.
Hanka jeszcze bardziej zalękła się.
— Je o co?
— Dy sie ty tu dowiesz...
Podnieśli Suhaja z ziemi i posadzili go na ławie. Paru doświadczonych w składaniu nóg i leczeniu bydła «dochtorów» zajęło się z powagą jego opatrunkiem, reszta stała nad nimi, przyzierając się ciekawie, lub dalej po całej izbie w rozgwarzonych grupach. Mówiono naturalnie o sprawcy całego nieszczęścia, o Rakoczym.
— Wiecie, ja takiego człowieka tobych wnet zabił...
— I ni miałbyś dużego grzechu, wierz mi...
— Niech światu nie bontuje, niech nie robi mątu...
— Dejno spokój, mój Szymuś — przerwał, wtrącając się, Gniecki — boś ty tu nie największy... Rakoczy nie tak doznaku źle gada — zwrócił się do paru gazdów — jak wam sie zdaje... A nawet powiem wam — przyciszył głos — że on ma rozum niegłupi. Ino to bieda, że zastanowienia nie ma nijakiego...
W innej znów grupie dowodził Cichański:
— A ja od czasu powiadał, że on cosi w rozumie niepewny...
Wreszcie po długich uradach większość przystała na to, że z jego rozumem źle... I poszli spać do domów, bo noc nadchodziła, a Suhaj z pomocą Boską i «dochtorów» zaczynał przecie przychodzić do siebie.


∗             ∗

W zamroku gęstym, we mgle jeszcze czarniejszych myśli siedział opodal drogi na drzewie Franek Rakoczy. I już nie dumał, jako dawniej; siedział w tępem zapatrzeniu, jak to drzewo ścięte. Co dotąd przebył od czasu, jak wypadł z chałupy wójta, to się zwyczajnemu człowiekowi w najgorszych snach o piekle nie przyśni.
Snem to już wszystko, bo przeszło... ten szum straszny, który krew w mózgu czyniła, że zdawało się: lasy lecą — ten łoskot, gdy się w nim wola złamała, jakoby ziemia zapadła — te płomienie palące, które go objęły, że czuł się cały pochodnią płonącą — to morze żalu, które go zalało tak, że tonął w niem bez pamięci, nie myśląc o ratunku — te wszystkie męczarnie przebył, przecierpiał w tej chwili krótkiej... I teraz tylko ciemność gęstą widział przed oczyma, dziwnego po tych przejściach doznając spokoju. Jak gdyby większą częścią duszy swojej zamarł i ostała w nim jeno okruszyna świadomości życia, ale to nawet nie życia, lecz koniecznego istnienia. Ten spokój, jaki uczuwał, był chyba podobny temu, jaki pod kamiennem wiekiem uczuwać może serce nie doznaku zmarłe, z którego ból wypłoszył życie, a ono jeszcze tętni, nie ustając.
Ciemność przed oczyma jego gęstniała pomału, aż nareszcie stanęła lasem nieprzebytym, nocą wieczystą, murem... Widziało się Rakoczemu w niejasnem pojęciu, że ten mur ciemności wiecznej pragnął był rozwalić — i stąd jego obecna niemoc. Oto rzucił się naprzeciw z młodzieńczym zapałem — pokrwawił ręce i odpadł, jak od bramy śmierci... Oto sokołem strzelił przeciw niemu — pierś strzaskał, skrzydła zwichnął, i teraz ze zranionem sercem leży u stóp jego... I poczuł krwią swojej piersi, że ten mur z kamiennych serc stawiany powstał. Któżby go zdołał obalić? A za tym murem — wierzył sercem — musi być dolina szczęścia... Ku niej wszystkiemi pragnieniami gnał... A teraz oto, padając, jak w momencie skonu obaczył jasno zdala, że tam ugór pusty... Dolina szczęścia była w jego duszy. Strasznie bolesna pomyłka! Otoć i w jego duszy teraz pustka... A w sercu niemoc i ból tak okrutny, że się już żyć nijak nie chce. Z czem teraz żyć? O mur się wszystkie pragnienia rozbiły...
— Ja im chciał duszę dać... całą... bogatą...
I pierwszy raz od czasu chłopięctwa swojego rzewnemi łzami zapłakał.
Od kościoła wiatr przywiewał echa głośnych śpiewów. Ludzie szli z karczmy do chałup, zawodząc po drodze. Powoli zbliżały się odgłosy pijanych. Niezadługo już wyraźnie z drogi doleciało:

«Hej!... powiadają Miemce,
Że my cudzoziemce —
A my se Polacy
Chłopcy Ostryjacy!...»

I grały echa niemilknące po cichych osiedlach. Wiatr je roznosił po roztokach z przeciągłym chichotem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.