W głuszy (Mar, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan St. Mar
Tytuł W głuszy
Podtytuł Fragment
Pochodzenie Chimera
Redaktor Zenon Przesmycki
Wydawca Zenon Przesmycki
Data wyd. 1907
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda i Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zeszyt 28-29-30
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W GŁUSZY.

(Fragment.)

...Błądziłem po tej głuszy, nawpół oszalały
z tęsknoty żrącej duszę, z miłości dla puszczy,
oszalały z tych jęków, co wokół mnie łkały,
co ciągnęły od jezior, od kwiatów i kuszczy.
Błądziłem, w słuch zaklęty, nawpół oszalały...
Przysięgam!.. ten las mówił, mówił ludzkim głosem,
a jam go nie rozumiał, bom stał skamieniały
z martwym potem na czole, z podniesionym włosem...
W ciemnościach sine iskry niepewnie pełgały,
zmrok łopotał skrzydłami, aż przysiadł nad puszczą
i napełnił ją duchów niewidzialną tłuszczą,
co mnie w taniec powiodła wściekły, rozszalały:
słyszałem tętent kopyt i łap ciężkie kroki,
czułem jak skrzydeł pióra żarem na mnie wiały,
i echa ich furczenia płynęły w pomroki...

A we mnie był strach tylko. Z najeżonym włosem,
męczony ciekawością, stałem oniemiały.
A bór mówił wciąż do mnie, mówił ludzkim głosem.

Nareszcie zrozumiałem. On mówił: „Daleko,
„gdy przejdziesz te mokradła, hen w zachodniej stronie,
„za siedmioma górami, za trzynastą rzeką,
„leży pełne spokoju i ciszy ustronie.
„Tam, śród skalnych rozpadlin, w mroku pełnej niszy,
„rozsiadła się Martwota na bezdusznym tronie
„i pilnuje Królewny, co, uśniona w ciszy,
„leży pełna tęsknoty w niebytu koronie.
„Jeśli w piersi ci iskra wulkaniczna płonie,
„jeśli Duch twój się czuje niby rozpętany
„Tytan mocny, co tchnieniem gasi huragany,
„— idź i śpiącą pocałuj w wychłodłe jej skronie!..
„Ona wstanie zbudzona; lodowe pawęże
„stopione w mgłę się zmienią. Jej Dusza zapłonie,
„ramiona wokół ciebie splotą się jak węże!..
„I w tym uścisku doznasz nadziemskiej rozkoszy,
„co cię czarem nieznanym dotychczas owionie,
„co roztworzy ci niebo, lecz ci spokój spłoszy.“

Szedłem długo, tak długo, że rachuba czasu
zatarła się w mej myśli. Szedłem zadumany
w ciągłej nocy przez zmroczne korytarze lasu,
przez bagna i topiele, przez martwe polany...
Las milczał, lecz przebrzmiałe słowa opowieści
rozbudziły mi w duszy radosne peany,
pełne jakiejś roskosznej tajemniczej treści,
co mi noc zamieniały w cudny nimb świetlany.
Szedłem jakgdyby we śnie, słodko omotany
wiotką nicią tęsknoty, której ręka biała
na kanwie moich marzeń złotem haftowała
obraz śpiącej Królewny czysty, nieskalany.
Las się skończył. Już dawno zostawiłem w tyle
stepów i łąk bezbrzeżnych szumiące burzany
i wkroczyłem w krainę, w której jak w mogile
smutno było i cicho. Skalista korona
otoczyła głaz czarny księżycem oblany,
a na nim w śnie głębokim spoczywała Ona.

Poznałem ją, to Ona!.. W bezszmerne wieczory,
w noce pełne maligny, gdy duchy szalone
biją skrzydłem zranionem o tajne zawory,
widziałem jej źrenice we mnie zapatrzone!..
To Ona, co mi jątrzy rany zabliźnione,
i bierze dań z łez moich i z ducha osnowy...
(to ducha mego wieniec bolesny cierniowy!..)
Więc, gdym ujrzał to widmo w mą duszę wszczepione,
zadrżałem, bom miłował jak pies łańcuchowy...
Czasem siostrą mi była lub świetlanym widem,
to pełne wyuzdania jej oczy zielone
rozpalały mi we krwi żądze rozbestwione
tryskającym z nich ogni cielesnych bezwstydem.
Gdy pierś wzbierała żalem, chciałem na jej łono
paść, i w głośnem szlochaniu łzy wylewać słone;
lub znowu w męce szału jej włosów oponą
pragnąłem być spowity tak, by w ciało jedno
dwa duchy jednym żarem sobie zaślubione
weszły — i razem padły w miłości bezedno!

Chciałem przypaść do ust jej i zaszczepić w żyły
ten ogień, który gorzał w mojej duszy skryty,
chciałem przelać w nią męki, które mnie paliły,
i zbudzić ją dla siebie... Wtem stanąłem wryty.
Dreszcz mną wstrząsnął śmiertelny, jakiś chłód padalczy
wionął na mnie jakgdyby z pod mogilnej płyty,
zatopiwszy mi w piersi lodowe dziryty.
I uczułem, jak kona to, co we mnie walczy.
Spojrzałem — tuż przede mną w mgłę parną spowity
czerniał cypel, a na nim opuściwszy dłonie,
tak wielka jak najwyższe skalnych urwisk szczyty,
rozsiadła się Martwota na bezdusznym tronie...
Padłem w tedy na śpiącej zesztywniałe ciało,
lecz poczułem omdlały, że ogniowe nity
zagasły w duszy mojej — że sił mam zbyt mało.
Usta do ust zbliżyłem, i to uściśnienie
odemknęło na mgnienie ócz jej chryzolity
i wyrwało z jej piersi jedyne westchnienie.

J. St. Mar.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Stanisław Mar.