W katordze na Karze/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W katordze na Karze |
Podtytuł | Ze wspomnień „proletarjatczyka“ |
Rozdział | IV |
Data wyd. | 1908 |
Druk | W. Kornecki i K. Wojnar |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielki urok ma życie! Nawet skazany na dożywotnie więzienie czepia się go i chwyta, jak konający chwyta powietrze... Zaledwie przychylna odpowiedź władz na całoroczne niemal domagania się więźniów, została nareszcie wydartą, gdy już wszyscy znowu chwytali całą piersią to nędzne życie więzienne...
I znowu w więzieniu zawrzało, jak w ulu... Korzystając z lata, więźniowie całe godziny spędzali na podwórzu więziennym, zabawiali się grą w rodzaju kręgli, urządzili gimnastykę i systematycznie nią się zajmowali.
Minął maj, czerwiec... Zbliżyła się chwila wielkiej rocznicy — stulecia wzięcia Bastylji... Tej chwili zburzenia symbolu tyraństwa Kara nie mogła nie świętować uroczyście. Ze szczupłych funduszów więziennych wydzielono część środków na urządzenie tego dnia lepszego obiadu, więźniowie ubrali się odświętnie, nastrój zapanował uroczysty, a wspaniały chór w ciągu kilku godzin osładzał uwięzionym pobyt w dusznym więzieniu pieśniami wolności:
Vous avez pris l’Alsace et la Lorraine
Mais malgré vous nous resterons Français
brzmiały słowa pieśni.
Z jakim zapałem one były śpiewane! Jak więzieni Alzatczycy na przekór Prusakom zaprzysięgali wierność ojczyźnie, której zostali pozbawieni, tak ci rzuceni na kraj świata do lochów więziennych rewolucyoniści temi słowy podobną przysięgę składali. „My piesniu swobody i w pytkach spojom!“ — „I na torturach pieśń wolności zaśpiewamy!“
Nikt w tej chwili nie przewidywał, że te słowa tak prędko się ciałem stać miały...
Dźwięki pieśni Karyjczyków ściągały na sąsiednie „sopki“ — pagórki — wielu słuchaczy zupełnie nie rozumiejących tego ożywienia „martwego domu“, gubiących się w domysłach, co mogło więźniów usposobić tak uroczyście, a wolny śpiew wolnych duchem ludzi po przez tajgę i góry, rzeki, jeziora i morza biegł do dalekiej Francyi, do wolnych duchem Francuzów, którzy przed wiekiem zdołali skruszyć więzy tyranji.
Cały świat tego dnia posyłał pozdrowienia wielkiej Francyi — wielkiej bojowniczce o wolność, wątpię jednak, by gdziekolwiek te pozdrowienia miały tak wzniosły, tak szczery, a zarazem tak prosty w swej uroczystości charakter.
Dzień 14. lipca 1889 roku był niemal, że ostatnim radosnym dniem na Karze... Mieliśmy jeszcze w 1890 roku jedną uroczystość: uczciliśmy patryarchę rewolucyi rosyjskiej Piotra Ławrowa, ale już tego nastroju, co 14. lipca poprzedniego roku nie było. Mary zmarłych towarzyszy na zawsze nas tego nastroju pozbawiły...
Dzień upływał za dniem, a Masiukow zostawał na urzędzie...
Oszukano nas, w najniecniejszy sposób oszukano! Być może, że liczono na to, że czas ukoi nasze rany, że zapomnimy o swych żądaniach, o przyrzeczeniach rządu, że wreszcie sami będziemy radzi zapomnieć... O, jakże grubo się mylono!
Wytworzona sytuacya już dławić zaczynała. Wielu dochodziło do wniosku, że węzeł nie da się rozplątać, że trzeba go rozciąć. Wytworzyło się kółko ludzi, gotowych na wszystko, byle uwolnić więźniów od tego stanu.
Nie było to jednak łatwym... Chwiejny, poniżający się, tchórzliwy Masiukow rozbrajał. Jakże podnieść rękę na taką osobistość? I pomimo woli ręka ta się opuszczała bez względu na to, że każdy wiedział, iż za plecami tego tchórza sterczą bagnety, nahaje i rózgi. Z tym jednak dalibyśmy sobie jeszcze radę. Był jednak inny szkopuł, o który się rozbijały wszystkie nasze plany. Wszelki krok skierowany przeciwko Masiukowowi mógł się fatalnie odbić na całym więzieniu, bo zwykle postępek jednego więźnia ściąga zemstę władzy na wszystkich.
Był jeden sposób — dać policzek i otruć się... Śmierć rozbraja... Ale czy jeszcze kielich goryczy nie był przepełniony, czy wiara w możność wydobycia się z piekielnych murów więzienia i przyjęcia udziału w walce jeszcze nie wygasła, dosyć, że na ten krok się wówczas jeszcze nie ważono.
Dnie upływały. Już sierpień miał się ku końcowi. Najpiękniejsza na Syberyi pora roku — jesień — zalewała ponure podwórze więzienne morzem światła. Więźniowie wywabieni z dusznych cel tymi pożegnalnymi uśmiechami słońca, jak zwierzęta po klatce, kręcili się po podwórzu, a niektórzy przylgnęli do szpar w ogrodzeniu w nadziei, że może ujrzą jaką żywą istotę, nie należącą do świata więziennego.
Naraz ktoś krzyknął:
— Przywieźli kogoś!
Apatycznie spacerujący dotąd po podwórzu więźniowie rzucili się do pal, szukając szczelin, przez które mogliby zobaczyć, co się na zewnątrz dzieje.
Rzeczywiście. Kogoś przywieźli.
Obdarzeni lepszym wzrokiem wkrótce zakomunikowali, że przywieziono kobietę i poprowadzono do komendanta.
Po kilku minutach już w całym więzieniu wrzało. Opowiadano, że komendant wyskoczył przez okno, że przewiezioną natychmiast odprowadzono do „karaułki“ — niewielkiego zabudowania dla żołnierzy, — że coś się musiało stać.
Dar spostrzegawczy jest bardzo w więźniach rozwinięty, najmniejszy drobiazg nie ujdzie ich baczności, najmniejszy szczegół wystarcza nieraz do odtworzenia obrazu rzeczywistości.
Poruszenie śród uwięzionych nie da się opisać. Coś się stało. To coś mogło mieć decydujące dla nas wszystkich znaczenie, a przeklęte ogrodzenie nie dawało w możności dowiedzenia się co...
Dopiero po kilku godzinach przez żołnierzy, żandarmów i kryminalistów, którzy przywozili wodę do więzienia, dowiedziano się, że jedna z niedawno przybyłych na Karę towarzyszek, Nadieżda Sigida, wybrała się do komendanta i, według jednych wersyj dała mu policzek, mówiąc: „Oto masz zapłatę za Kowalską!“, według drugich — zagroziła mu policzkiem w razie jeżeli nie spisze protokołu, że został spoliczkowany.
Wszystkie te opowiadania, jak zwykle w takich razach, były bardzo mało wiarygodne, ale „poczta“ miała nadejść dopiero następnego dnia i czasowo musieliśmy się temi wersyami zadowolić.
Niestety, oczekiwana poczta została przełapaną, dzięki zdradzie jednego z tych, którym rząd nadał rangę „politycznych“. Tym zdrajcą był Stiepan Ossowskij, o którym już wspominałem.
Tegoż samego dnia, kiedy więźniowie z taką gorączkową chciwością chwytali wszelką wiadomość o Sigidzie, Ossowskij udał się do komendanta w celu podania prośby o ułaskawienie, a chcąc go sobie zaskarbić i otrzymać zapomogę, wskazał, w jaki sposób więźniowie komunikują się z towarzyszami na wolności.
Komendant nie omieszkał skorzystać z otrzymanej od Ossowskiego wskazówki i następnego dnia „poczta“ została przełapaną, a komunikacya z światem zewnętrznym na dłuższy czas przerwaną.
Dopiero po czterech tygodniach dowiedzieliśmy się szczegółów o Sigidzie i o okropnej głodówce w więzieniu dla kobiet. Sigida, którą stosunkowo niedawno przywieziono na Karę, która zatym niemal, że wcale dotąd nie miała do czynienia z komendantem Masiukowem, nie znała go, jako człowieka bez charakteru, tchórza, gnącego się przed wszelką siłą, nie miała tych skrupułów, jakie powstrzymywały wielu towarzyszy od czynnego wystąpienia przeciwko niemu. A że dla niej, z natury wrażliwej, atmosfera, jaka panowała w więzieniu, była nie do zniesienia, postanowiła poświęcić się dla ogółu i przez danie policzka komendantowi zmusić go do opuszczenia stanowiska.
Czy spoliczkowała Masiukowa, czy też groźbą spoliczkowania zmusiła go do spisania protokołu, że został spoliczkowany — niewiadomo dotąd.
Charakter jednak tej kobiety łagodnej, a wyrozumiałej, gotowej własne życie nieść w ofierze, ale zawsze bardzo ostrożnej względem życia i godności innych, pozostawia wielkie wątpliwości co do tego, zwłaszcza, że Masiukow o postępku Sigidy zawsze mówił bez wszelkiego rozdrażnienia i zawsze uporczywie twierdził, że nie został spoliczkowany.
Jest to prawdopodobne. Odpowiada to jej charakterowi, jak widać chociażby z faktu, jaki miał miejsce w czasie jej aresztowania w Tahanrogu.
Nie znaleziono wówczas pocisków wybuchowych, które zakopała w podwórzu. Okoliczność ta ją i męża ratowała od niechybnej katorgi. Dla Sigidy jednak stało się to powodem strasznych męczarni.
We dnie i w nocy, zwłaszcza w nocy, wyobraźnia rysowała jej obrazy spustoszenia, jakie te pociski sprawiły: widziała rozszarpanych ludzi, dzieci. Chwila, gdy żandarmi z tryumfem jej oznajmili, że pociski owe znaleziono i zabrano, była dla niej chwilą uspokojenia, niemal szczęścia, a wszak rozstrzygało to o jej losie i o losie męża.
Ten rys charakteru, jak gdyby wyklucza przypuszczenie co do spoliczkowania komendanta.
Zaznaczamy to, nie dla usprawiedliwienia Sigidy, bo warunki wywiezienia Kowalskiej i sytuacya, jaka się po tym fakcie wytworzyła, aż nadto usprawiedliwiały by ten czyn, gdyby on został dokonany. Zależy nam li tylko na oddaniu oblicza tej męczennicy we właściwym świetle.
Wspomniałem wyżej, że Sigidę izolowano od reszty towarzyszek i ulokowano w „Karaułce“. Wiedząc, że inne towarzyszki następnego dnia rozpoczynają głodówkę, by wreszcie zmusić władze albo do usunięcia komendanta, albo do przeniesienia Kowalewskiej, Kalużnej i Smirnickiej, jako obecnych w więzieniu podczas gwałtu nad Kowalską do innego więzienia, Sigida też wzięła udział w tym strasznym proteście. Początkowo władze nie zwracały najmniejszej uwagi na ten protest, prawdopodobnie łudząc się, że towarzyszki, nie poparte przez męskie więzienie, które nic o tym nie wiedziało, same zaniechają głodówki...
Po ośmiu dniach, gdy te wyrachowania omyliły, władze, obawiając się, by ta, dla której szykowano wykwalifikowaną karę śmierci przez śmierć głodową nie uszła z ich rąk, oddały rozkaz lekarzowi więziennemu by sztucznie nakarmił Sigidę...
Wiele z głodzących się było w bardziej niż Sigida opłakanym stanie, do nich jednakże takich środków nie zastosowano, na ich życiu rządowi wcale nie zależało.
Lekarz, zwykły typ lekarza więziennego, traktujący medycynę jako rzemiosło, nawet się nie zastanawiał nad tym, dlaczego rząd mu nakazuje ratować Sigidę, nie dając odpowiedniego rozkazu co do innych. Widział chorą, której życie było w niebezpieczeństwie i odpowiednie środki zarządził, by ją uratować, nawet nie myśląc o tym, że utrzymuje ją przy życiu, by śmiercią inną, bardziej męczeńską zginęła... Nie wiedział co czyni i rozkaz wykonał. Kilku kryminalistów trzymało Sigidę za ręce i nogi, a lekarz sztucznie ją nakarmił...
Lotem błyskawicy wieść o sztucznym karmieniu doszła do więzienia dla kobiet. Był to już dziesiąty dzień głodówki. Wszystkie towarzyszki były osłabione, niektóre już nie wstawały z tapczanów... Ten nowy gwałt dokonany na Sigidzie, ta nowa groźba walki za pomocą sztucznego karmienia, groźba wytrącenia i tego środka walki z rąk, wywołały wśród tych chorych z głodu kobiet straszne oburzenie. Jedna z nich Marya Kowalewska, zawezwała do siebie pod jakimś protekstem lekarza i spoliczkowała go...
Nieszczęśliwy, dopiero po tym policzku zrozumiał całą ohydę swego czynu i, z natury uczciwy i prawy, nie miał żalu do Kowalewskiej za wyrządzoną mu krzywdę, przeciwnie był jej niejako wdzięczny za otworzenie mu oczu i zawsze z największym uszanowaniem się o niej wyrażał...
Po tym wypadku Kowalewską natychmiast do innego więzienia przeniesiono. Nie zaniechała jednak głodówki, nie zaniechały jej i inne towarzyszki. Władze nie ustępowały. Dwunastego dnia głodówki od lekarza zażądano, by co dzień zawiadamiał drogą telegraficzną zarząd gubernialny o stanie zdrowia głodzących się. Trzynastego dnia lekarz zatelegrafował do gubernatora, że stan wszystkich głodzących się jest nader groźny. Czternastego dnia — że u jednej skonstantował już owrzodzenie żołądka. Piętnastego — że zrzuca z siebie wszelką odpowiedzialność, gdyż każda chwila jest groźną... Władze w dalszym ciągu się łudziły, że towarzyszki same się ulękną śmierci i zaniechają głodówki... Nie ulękły się, nie zaniechały... Dopiero siedemnastego dnia, gdy już śmierć zawisła nad głodzącymi się — rząd uwzględnił żądanie i kazał przenieść Smirnicką i Kalużną do innego więzienia... Ale i tu bez okrucieństwa obejść się nie mógł. Kowalewską, znajdującą się w innym więzieniu „zapomniano“ zawiadomić o uwzględnieniu żądań i ona się dalej głodziła jeszcze w ciągu kilku dni, dopóki ostre ataki pomięszania zmysłów nie „przypomniały“ o niej władzom.
Zdawaćby się mogło, że rząd po tej niebywałej głodówce, zaniecha dalszych kroków, obliczonych na zgnębienie więźniów stanu... Bo pocóż w przeciwnym razie miał ustępować? Czyż towarzyszki swą głodówką nie dość jasno mu powtórzyły słowa Uhlanda:
Erzittre feiges Herz!
So löst man Eisenbanden!“
Czyż po tej głodówce mógł rachować na inne wyniki przedsięwziętych kroków?
Rząd jednak, nie zważając na zrobione ustępstwo, nie dawał za wygranę... Jak się zdaje, pragnął on sprowokować ostre wystąpienie, a nie bierny protest, chciał mieć pretekst do użycia broni, do odniesienia wielkiego zwycięstwa wojennego nad uwięzionymi... Inaczej przynajmniej przedsięwziętych przezeń wkrótce potym kroków wytłumaczyć sobie nie można.