<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł W katordze na Karze
Podtytuł Ze wspomnień „proletarjatczyka“
Rozdział XI
Data wyd. 1908
Druk W. Kornecki i K. Wojnar
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Niewesoło było nam na duszy, gdy nas wypuszczano z więzienia... Otworzono przed nami wrota, żandarmi poszli przodem, my za nimi... Szliśmy apatycznie, przeżywając w duszy chwilę pożegnania z towarzyszami, nie myśląc, ani zastanawiając się, dokąd idziemy i poco.
Ocknęliśmy się dopiero w chwili, gdy żandarmi zatrzymali się przed swemi koszarami i zadali nam pytanie: „A wy, panowie, dokąd?“ Okazało się że przyzwyczajeni długoletniem więzieniem, szliśmy... za żandarmami. Rumieniec wstydu oblał nam twarze... Odwróciliśmy się od tych naszych długoletnich aniołów opiekuńczych i poszliśmy szukać towarzyszy, już dawniej wypuszczonych z więzienia. Szliśmy długo... Zupełnie odzwyczailiśmy się od chodzenia... Dziesięć minut drogi ogromnie nas zmęczyło. Gdyśmy przechodzili koło jednej z izb, wybiegły nam na spotkanie psy i łasić się do nas zaczęły...
— Muszą tu nasi mieszkać — zauważył ktoś z towarzyszy.
Domysł jego był trafnym. Po chwili z izby wybiegła Witolda Rechniewska (z domu Karpowicz), administracyjnie zesłana w sprawie „Proletaryatu“ na pięć lat do Zachodniej Syberyi, której dopiero po upływie tego terminu pozwolono przyjechać do męża na Karę.
Zmęczeni zrobiliśmy w jej izbie pierwszy przystanek. Po kilku minutach byli tu już wszyscy towarzysze.
Rozmowa się jednak nie kleiła. Pozostawieni w więzieniu na pastwę rządu towarzysze nie wychodzili nam z głowy.
Nazajutrz wypuszczono z więzienia cztery towarzyszki. Wyszliśmy na ich spotkanie... Dziwnym zbiegiem okoliczności, te cztery towarzyszki reprezentowały trzy różne epoki ruchu rewolucyjnego. Najstarsza z nich, Zofia Leszern von Harzfeld, była przedstawicielką słynnego „chożdienja w narod“, epoki, kiedy rewolucyoniści po raz pierwszy jako apostołowie rzucili się do ludu z dobrą nowiną socyalistyczną. Drugą z kolei była Anna Korba, jedna z wybitniejszych działaczek „Narodnej Woli“, członek Komitetu Wykonawczego z czasów po 1 (13) marca 1881 r., kiedy z rąk rewolucyonistów padł Aleksander II. Korba razem z drugą, wypuszczoną tegoż dnia z więzienia, Iwanowską, była skazaną na 20 lat katorgi w sprawie Oraczewskiego w 1882 roku. Wreszcie czwarta, Dobruskina, była skazaną w sprawie ostatnich mohikanów, „Narodnej Woli“ — Hermana Łopatina itd. Towarzyszki też z niewesołem sercem opuszczały więzienie, w którem pozostawały słynna Jakimowa-Kobyzewa, uczestniczka zamachu na Aleksandra II, Sałowa, Trinidastka i Ananjina.
Z towarzyszkami spotkaliśmy się po raz pierwszy, a jednak od pierwszej chwili czuliśmy się z nimi jak bracia.
— Chodźmy na cmentarz! — zaproponowała Dobruskina.
Pragnęliśmy tego sami i udaliśmy się tam tego samego dnia... Tylu umarło na Karze, żeśmy już tu mieli „swój“ cmentarz...
Nie mogę się tu powstrzymać od podania niektórych cyfr, które lepiej, niż wszystkie opisy, kreślą stan rzeczy na Karze.
Skończyli samobójstwem: 1) Bobochow, 2) Iwanajn, 3) Kowalewska, 4) Kalużnaja, 5) Kalużnyj Iwan, 6) Siemianowskij, 7) Smirnicka, 8) Sigida, 9) Rodin. Zmarli: 1) Ananjina (już po moim wyjeździe), 2) Atanades, 3) Armfeld, 4) Bohomolec (po moim wyjeździe), 5) Wejmar, 6) Żukow, 7) Iljaszenko, 8) Lebiediewa, 9) Lisowska, 10) Opryszko, 11) Popko, 12) Rogaczew, 13) Uspieński.
Ogółem było przez cały czas istnienia więzienia na Karze 217, umarło 22, a zatem przeszło 10 proc. Zwłaszcza ogromnym jest procent zmarłych kobiet. Na 32 umarło na Karze 9, a do tego dodać należy jeszcze Rossikową, przewiezioną z Kary do więzienia w Irkucku, gdzie wkrótce umarła.
Długo staliśmy nad grobami towarzyszy, przeżywając jeszcze raz w duszy ostatnie zajścia w więzieniu, i dopiero na odchodnem zauważyliśmy, że o kilka kroków od „naszych“ grobów znajdował się grób zmarłego na Karze jakiegoś żandarmskiego oficera... Sprawiło nam to przykrość... Tu już można się było chyba obejść bez takiego sąsiedztwa. To jedno raziło, bo poza tem cmentarzyk ten, „nasz cmentarz“ — jak się wyrażano — był bardzo schludnie utrzymywany przez towarzyszy.
Już zmierzchać zaczynało, gdyśmy opuszczali cmentarz... Trzeba było pomyśleć o noclegu i dla Dobruskinej i dla siebie... Rząd, co prawda, oddał nam do dyspozycyi kilka domków, ale nie były one jeszcze podzielone między towarzyszy, którzy i tu się rozlokowywali według sympatyi, i czasowo spaliśmy, gdzie się dało... Dopiero po upływie kilku dni zaprowadzono jaki taki ład, rozlokowano wszystkich i rozpoczęto przygotowania na zimę. Dotąd tej troski nie mieliśmy. Opiekuńczy rząd dostarczał drzewa na opał więzienia. Na „wolności“ sami musieliśmy się o to troszczyć. Nie było to przykrem. Przeciwnie. Po tylu latach siedzenia nawet jesienny las nas nęcił. Uzbrojeni w siekiery i piły, udaliśmy się o świcie do lasu i rozpoczęła się robota... Niektórzy, a bodaj że nawet większość, po raz pierwszy w życiu wykonywali taką robotę; to też dziwić się należy, żeśmy względnie cało wyszli z tej pierwszej próby... Były wypadki, że drzewo, już zupełnie spiłowane, stało dalej jak zupełnie nietknięte... Spychaliśmy go i wówczas padało, ale niekiedy w zupełnie inną stronę, niż przewidywaliśmy i tylko wypadek zarządził, że nikogo nie zdruzgotało. Niekiedy znowu niezupełnie przepiłowane drzewo przedwcześnie padało i znowu w najmniej pożądanym kierunku.
Z wypadków, jakie się wówczas zdarzyły, zapamiętałem trzy: w jednym wypadku Luri i Dejcz już zwalone drzewo przepiłowywali na polana. By te polana były równe, Dejcz odmierzał pięć ćwierci, a Luri siekierą robił znak na drzewie, gdzie piłować należy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć — odmierzył Dejcz i zatrzymał palec na miejscu. Luri uderzył siekierą i kawałek palca Dejcza odleciał... W dwóch innych wypadkach, mniej zresztą poważnych, odznaczyła się Polonia: Tadeusz Rechniewski i ja. Stanowiliśmy parę w piłowaniu. On był fizycznie silny, ja znacznie słabszy i nieraz piły pociągnąć do siebie nie byłem w stanie. Chcąc mi dopomódz, Tadeusz pchnął ją, piła się zgięła i padła mi na palce. Nie widząc tego, Rechniewski pociągnął piłę i rozpłatał mi palec do kości. Innym razem, już w jaki miesiąc później, piłowaliśmy drzewo przed domkiem, zamieszkanym przez Rechniewskich. Głęboki śnieg pokrywał całe podwórze. Klęczeć do piłowania w śniegu było bardzo niedogodnie, to też postanowiliśmy położyć ogromne drzewo na kozłach, by piłować, stojąc... Rechniewski uniósł w górę z jednego końca drzewo, ja podstawiłem kozioł, on je opuścił mniej powoli, niżby należało, kozioł pękł i rozstrzaskał się na drobne kawałki i jeden z tych kawałków ugodził mnie w skroń... Padłem, jak nieżywy. Wniesiono mię do mieszkania Rechniewskiego, cucono, sprowadzono towarzysza-lekarza. Doznałem wstrząśnienia mózgu, ale wkrótce przyszedłem do siebie...
Nie zważając na te drobne wypadki, roboty te miały dla nas wielki urok i pozostawiły bardzo przyjemne wspomnienia... „Wolność“ jednak niosła z sobą i mniej przyjemne zjawiska. W „wolnych komendach“ z konieczności ta równość materyalna, jaka cechowała nas w więzieniu, znikła... Jedni znaleźli zarobki lepiej płatne, inni gorsze, jeszcze inni żadnych znaleźć nie mogli. Podatek postępowy, wprowadzony dla zmniejszenia tej nierówności, łagodził ją tylko, ale nie niweczył. A tej nierówności materyalnej towarzyszyły i inne wyróżnienia: jedni żyli lepiej, ubierali się lepiej, mogli korzystać z wszelkich dobrodziejstw wolności, inni byli tego pozbawieni...
Mnie osobiście to już niemal nie dotyczyło wcale. Byłem na wylocie z Kary... Dni mego pobytu tu już były policzone. „Wylot“ ten nie obył się atoli bez charakterystycznego dla biurokracyi rosyjskiej curiosum. Pewnego pięknego poranku zostałem wezwany do nadzorcy, który mi oznajmił, że otrzymał depeszę od zarządzającego nerczyńską katorgą z następującem zapytaniem: „Zapytaj pan Kona, gdzie pragnie zamieszkać po wyjściu z katorgi“. Odpowiedziałem, że w jednem z miast kraju zabajkalskiego, i coprędzej pobiegłem do towarzyszy zawiadomić ich o tej tak ważnej dla wszystkich nowinie. Był to pierwszy wypadek, że nas zrównano z kryminalistami i pytano, gdzie chcemy zamieszkać, nie wysyłając bez pytania do kraju Jakutów... Wielka radość zapanowała wśród towarzyszy... Winszowano mi, winszowano sobie... Projektowano nawet urządzenie uczty... Po kilku dniach jednak nadszedł drugi telegram: „Wysłać Kona do kraju jakuckiego do dyspozycyi miejscowego gubernatora“...
Okazało się, że naczelnik katorgi zbyt był naiwnym i rzeczywiście uwierzył w owo zrównanie z kryminalistami... Gubernator skarcił go za to i... sprawiedliwości stało się zadość: politycznych po dawnemu wysyłano do Jakutki.
Towarzysze namawiali mię, bym pod pretekstem choroby zatrzymał się jeszcze kilka tygodni i przeczekał mrozy styczniowe. Nie zgodziłem się na to... Ciężko mi było rozstawać się z ludźmi, z którymi tyle czasu spędziłem razem, obok których walczyłem; żal mi było porzucać drogie wielkie mogiły karyjskie... Ale „dołgije prowody — lisznija śliozy“ długie pożegnania — to zbyteczne płacze. Pożegnałem wszystkich i znowu z partyą kryminalistów ruszyłem w świat.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.