W katordze na Karze/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W katordze na Karze |
Podtytuł | Ze wspomnień „proletarjatczyka“ |
Rozdział | X |
Data wyd. | 1908 |
Druk | W. Kornecki i K. Wojnar |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po tylu przejściach zdawało się, że nareszcie nastąpi chwilowy spokój. Walka nas zmęczyła. Spokoju tego pragnęliśmy. Nie dawano nam go jednak. Co pewien czas wpadali żandarmi z rewizyą. Szukali, szperali. Dawniej rewizyi takich dokonywano tylko formalnie, obecnie zaś z każdego ruchu żandarmów widać było, że rzeczywiście czegoś szukają, że na znalezieniu im bardzo zależy. Zachodziliśmy w głowę, szukając przyczyn tej nagłej ich gorliwości, ale nikt oczywiście nie mógł się domyśleć, że wywołał ją fałszywy donos Ossowskiego, który poruszył nie tylko władzę miejscową, ale nawet władze centralne. Szukano ni mniej, ni więcej jak materyałów wybuchowych, które rzekomo miały być na Karze na użytek rewolucyi przygotowane.
Gdyśmy kpili z żandarmów, dowiedziawszy się o tym donosie Ossowskiego, z tryumfem nam oznajmiono:
— A o zamachu na cara nie uprzedzano was!?...
Można sobie wyobrazić nasze zdumienie na takie dictum. Okazało się jednak, że w posiadaniu żandarmów znajduje się depesza z Petersburga, zaadresowana do nas, co do znaczenia której nie mogło być, jak się zdawało żandarmom, żadnej wątpliwości.
Treść owej depeszy była następująca:
„Wujaszek przyjechał. Operacya odbędzie się we wrześniu“. „Wujaszek“ — według interpretacyi żandarmów i Ossowskiego — to car; „operacya“ to zamach.
Dziwić się tylko należy, że mając taki niezbity dowód w ręku, nie oddano nas pod sąd...
Gdyśmy się o tem dowiedzieli, śmieliśmy się do rozpuku i podziwiali pomysłowość Ossowskiego, który doskonale wiedział, co znaczyła ta depesza i w tak znakomity sposób wyzyskał ją, by wyłudzić od Masiukowa kilka rubli. Sprawa ta była zupełnie prostą. Już wspominałem o tym, że nasze środki materyalne zawsze były szczupłe. W ciągu 1889 i 1890 roku zeszczuplały one jeszcze bardziej. Czas robi swoje. Nawet najbliżsi, ongi zrozpaczeni straszną karą, jaka na głowę ich krewnego spadła, powoli stopniowo przyzwyczajają się do jego nieobecności, a nieraz zapominać zaczynają o jego istnieniu... Takich zapomnianych było na Karze wielu i co rok ilość ich wzrastała...
Nędza i głód zmuszały do pomyślenia o sposobach zapełnienia coraz bardziej wzrastających luk w budżecie. Przez krewnych znanego poety-katorżnika Piotra Jakóbowicza-Mielszyna, który dzielił nasz los na Karze, zawiązaliśmy stosunki z wydawcami petersburskiemi i otrzymaliśmy obstalunek na tłumaczenie „Hygieny dziecka“ Uffelmana.
Cała trudność polegała na przesłaniu rękopisu tłumaczenia do Petersburga, jednakże pokonaliśmy tę trudność, rękopis szczęśliwie doszedł na miejsce przeznaczenia i on był tym „wujaszkiem“, którego miano „operować“, czyli poprostu mówiąc drukować we wrześniu. Zakaz zajmowania się wszelką pracą zarobkową, zmuszał do takiego konspiracyjnego zawiadomienia, a ta konspiracya przy łaskawym współudziale bujnej fantazyi Ossowskiego i jeszcze bardziej bujnej głupoty i bezmyślności żandarmów przekształciła się w zamach na cara.
Pytanie po co by nas o przygotowanym zamachu uprzedzać miano — dla żandarmów nie istniało. Oczywiście, według ich mniemania mieliśmy taką rangę rewolucyjną, że nie meldować nam o tak ważnym akcie było nie sposób.
W takich wypadkach jak ten, pomimowoli wspominaliśmy komendanta Nikolina. Był to łotr skończony, ale nie był głupcem i walki z wiatrakami by nie toczył. Ale cóż? Wszelki przez władzę zamianowany najwyższy urzędnik już przez to samo jest uosobnieniem rozumu, taktu i sprawności i uczciwości. „Prikażut i akuszerom budiesz!“ — Rozkażą i staniesz się akuszerem — mówią Rosyanie... Rozkazano i Masiukow — osioł, tchórz, nicpoń, człowiek bez charakteru i karciarz, stał się komendantem. Nie było sfery w jego działalności, w którejby się zorientował i postępował, jak należy, rząd go jednak trzymał na urzędzie. Skończyło się to panowanie na tym, że zdefraudował nam pieniądze. Systematycznie przegrywając w karty, „pożyczał“ sobie na odegranie od nas, oczywiście bez naszej wiedzy i woli, a gdyśmy się spostrzegli na tym, przyznał się do wszystkiego, błagając o litość, obiecując wszystko co do grosza wypłacić. Według mnie, nie należało mu przebaczać. Przeciwnie, sprawie tej należało nadać jaknajwięcej rozgłosu: niechby cały świat wiedział, jakiego komendanta tak zapamiętale rząd bronił do ostatka. Większość jednak była innego zdania, przebaczono mu, a gdy groźba sądu zniknęła, z długu się nie uiścił.
Cała ta defraudycya ujawnioną została już po wyjściu naszym na „wolne kwatery“, po przeniesieniu 13 towarzyszy do więzienia w Akatuju we wrześniu 1890 roku. O tym Akatuju już dawno od pięciu lat krążyły pogłoski, ale rząd wciąż się wahał i zwlekał. W 1890 atoli roku te pogłoski stawały się coraz bardziej uporczywemi, z wolności nam komunikowano, że stare więzienie akatujskie już odnawiają, że lada dzień mogą nas przenieść. Ze wszystkich tych zarządzeń widać było, że rząd pod wpływem wypadków listopadowych zdecydował się na krok ostateczny. Był to bowiem krok ostateczny.
Na Karze znajdowaliśmy się w specyalnym więzieniu dla politycznych, straż w tem więzieniu trzymali żandarmi, główny zarząd więzieniem też do żandarmów należał. Żadnych przymusowych robót nie było, obchodzenie się z więźniami było w czasach normalnych grzeczne, a w chwilach gdy rząd robił kroki w celu przeprowadzenia jakichkolwiek zmian, więźniowie występowali solidarnie i jednolicie przeciwko temu. Ta jednolitość i solidarność była solą w oku rządu. Skruszyć ją i złamać — było najbliższym celem rządu, pierwszym krokiem do przeprowadzenia zmian. Na Karze to się udać nie mogło. Trzeba więc było przedewszystkim przenieść politycznych do innego więzienia, ulokować w jednych celach z kryminalistami, znieść wszelkie przywileje, krócej mówiąc, zrównać z zwykłymi kryminalistami. Zdecydować się na to wcale nie było łatwo, bo ci polityczni mogli odpowiednio oddziałać na siedzących w jednej celi z nimi kryminalistów i w rezultacie zamiast ukorzenia politycznych mogło nastąpić zbuntowanie kryminalistów, wcale dla rządu oczywiście niepożądane. Był nadto jeszcze jeden bardzo poważny szkopuł. Dopóki polityczni korzystali z pewnych przywilejów, można ich było pod wielu względami upośledzać, nie wypuszczać po upływie prawem przewidzianego terminu na „wolne kwatery“, zabraniać pisania listów w pierwszej osobie i zmuszać do pisania w imieniu komendanta, wysłać po ukończeniu katorgi do krainy jakutów, podczas gdy kryminaliści pozostawali w położonym na południu kraju zabajkalskim, a nadto im pozostawiano wybór miejsca zamieszkania itd. Po zrównaniu w prawach z kryminalistami oczywiście wszystkie te „przywileje“ kryminalistów musiałyby być również stosowane do politycznych.
Wreszcie wieczna zmora rządu obawa — by kto z politycznych nie uciekł z wspólnego z kryminalistami więzienia, co zwłaszcza po usunięciu straży żandarmskiej, było bardzo łatwym — ochładzała zapały rządu... Sromotnie w listopadzie przegrana sprawa, skłoniła go jednak do tego ryzykownego kroku.
Wiadomości o przeniesieniu do Akatuja w połowie 1890 roku już nam komunikowano półoficyalnie, a w sierpniu dla uroczystego oznajmienia nam o tym, przyjechał nadamurski generał-gubernator baron Korf, ten sam, który onego czasu kazał wysłać Kowalską do Werchnieudińska, i którego podpis figurował pod słynnym rozporządzeniem o chłoście.
Zebrano nas w podwórzu, otoczono żołnierzami i żandarmami, i Korf wygłosił mowę. Oznajmił o przeniesieniu nas do Akatuja, o zrównaniu z kryminalistami... „Rząd będzie ściśle przestrzegał instrukcyi i ani w jedną, ani w drugą stronę, ani w stronę ulżenia, ani też w stronę pogorszenia waszego położenia od niej nie odstąpi...“
Mówił głosem niepewnym, wpatrując się w nasze twarze. Być może, że przeczuwał niebezpieczeństwo, jakie mu groziło, jeżeli nie z naszej strony, jako całości, to ze strony jednego z nas, chorego na umyśle Fomiczowa, tego carysty, o którym już wspominałem.
Ostatnie wypadki pogorszyły jego stan, był bardziej zdenerwowany, bardziej podniecony. Kilka dni spędził w ogólnym lazarecie, ale gdy pod oknami pokoju, który zamieszkiwał, ochłostano dwóch kryminalistów, powrócił do więzienia.... I teraz oto, gdy usłyszał słowa Korfa o zrównaniu nas „w prawach“ z kryminalistami, okropna scena chłosty, której był świadkiem, na nowo stanęła mu przed oczyma, niepostrzeżenie wymknął się z podwórza na korytarz, schwycił polano i już wracał z powrotem na podwórze, by doraźnie ukarać niegodziwego czynownika, tak opacznie wykręcającego miłościwe zarządzenia carskie, gdy ktoś z towarzyszy zauważył go, rozbroił i odprowadził do celi.
Dziwną moc ma milczenie. Jak przedtem Choroszchin, tak obecnie Korf doznał na sobie tej potęgi. Nikt mu nie odpowiadał, nikt nawet miną, ruchem, giestem nie ujawnił tego, że słyszy, że rozumie o co idzie... Pod wpływem tego grobowego milczenia Kotf plątać się zaczął, bełkotał coś, jakby chcąc się usprawiedliwić, że on osobiście nie przyczynił się w niczym do zmian jakie zaszły, wreszcie zapytał, czy nie pragnie kto postawić jakich pytań.
Nikt mu nie odpowiedział ani słowem, ani ruchem. Odczuł wówczas, że mamy go za kata i że dlatego milczymy. Jeszcze bardziej zmieszany, już zrobił kilka kroków w stronę bramy więziennej, gdy jeden z towarzyszy, wbrew wszystkim przemówił, stawiając jakieś dodatkowe zapytanie... Korf, jak gdyby się ucieszył, zaczął z ożywieniem odpowiadać, przekonywać, że będzie bacznie pilnował, by wszystkie ulgi, z jakich korzystają kryminaliści, stosowano i do nas.
Oburzeni na towarzysza, który tak niebacznie postąpił, słuchaliśmy tych słów zbroczonego we krwi Sigidy barona i nie mógł nas nie obrażać ton jego zapewnień....
— Nigdy nie pozwolimy na zrównanie nas z kryminalistami, zwłaszcza co do stosowania do nas chłosty — przerwał okrzykiem to przemówienie Korfa jeden z uwięzionych... Zdetonowany generał-gubernator zaczął zapewniać, że nikt o tym nawet nie myślał i nie myśli...
— A Sigida! — krzyknął drugi towarzysz.
Nie należało tego robić. Imienia tej męczennicy nie należało wymieniać w rozmowie z tym, którego ręka podpisywała rozkaz o ukaraniu jej... Nie należało sprawcy dawać sposobności do tłumaczenia, wykręcania się...
Stało się jednak... Ludzie już przestali panować nad swymi nerwami i postąpili niewłaściwie... Korf się tłumaczył, zwalał winę na innych, wzdychał, mówił, że należy zapomnieć o przeszłości, której cofnąć nie sposób....
Jakie to charakterystyczne! Kat, przekonywujący skatowanych o konieczności zapomnienia jego czynów!
Zadowolony, że mu się udało przełamać lody milczenia, Korf odszedł, a myśmy powrócili do swych cel poniżeni, oplwani.
Nie długo jednak trwał ten stan. Już o zmierzchu tego samego dnia, gdyśmy zebrali się w celach w oczekiwaniu kontroli wieczornej, naraz w korytarzu wszczął się niezwykły tumult, bieganina. Słychać było krzyk, jęk, trwożliwe jakieś wołania.
— Co się stało? Co się stało? — rozlegały się zapytania ze wszystkich cel...
Po chwili, która wydała nam się długą jak nieskończoność, otrzymaliśmy odpowiedź na to pytanie.
Fomiczow, bardziej niż inni podniecony wypadkami dnia, nie porzucił myśli o czynnej odpowiedzi na wyzwanie Korfa. Zaczaił się z polanem w ręku w ciemnym kącie korytarza, i gdy przyszedł nadzorca więzienia Pachorukow, z całej siły ugodził go polanem w głowę. Pachorukow runął bez zmysłów na podłogę, przestraszeni żandarmi z krzykiem „biją naszych“ rzucili się w kierunku bramy więziennej, i gdyby staroście nie udało się ich zatrzymać i uspokoić, zaalarmowaliby wojsko i polałaby się krew.
O Fomiczowie wiedziano, że jest umysłowo chorym. Spokój starosty wpłynął uspokajająco na żandarmów. Ze słowami: „Prawda! to waryat!“ powrócili na korytarz. Tu już Pachorukowa nie było. Znajdujący się przypadkowo w korytarzu towarzysze, pochwycili go na ręce i zanieśli do celi szpitalnej, gdzie towarzysz Prybylew udzielił mu pierwszej pomocy, poczym go odniesiono do jego mieszkania, gdzie po kilku tygodniach kuracyi wyzdrowiał.
Podczas całego tego zajścia, najbardziej spokojnym z nas wszystkich był Fomiczow. Przedewszystkim oznajmił on żandarmom, że on wykonał zamach na Pachorukowa, i że nikt z więźniów o tym jego zamiarze nie wiedział, potym na zapytanie towarzyszy, dlaczego właśnie na Pachorukowie zemścił się za czyny całej biurokracyi, objaśnił, że właśnie Pachorukow podczas jego pobytu w lazarecie więziennym kazał ukarać na ciele kryminalistów.
Tego samego dnia zabrano Fomiczowa do lazaretu. Tu uznano go za waryata, nieodpowiedzialnego za swe czyny, i sprawę formalnie umorzono. Miała ona jednak ogromne znaczenie. Było to groźne „memento“ skierowane pod adresem administracyi więziennej, z którym się ona nie rachować nie mogła.
Kilka dni po tym wypadku wypuszczono do tak zwanych „wolnych komand“ trzech żonatych towarzyszy: Rechniewskiego, Suchomlina i Luriego.
Świadczyło to o tem, że Korf dotrzymuje obietnicy i te ulgi, z których dotąd korzystali tylko kryminaliści i do nas nadal stosować zamierza... Minęło jeszcze trzy dni i zakomunikowano nam listę 17 osób, które mają być nazajutrz wypuszczone do „wolnych komend“. W ich liczbie byłem i ja. Pozostawało 13: Bierezniuk, Czujkow, Mojżesz Dikowskij, Dulęba, Dzwonkiewicz, Iwanow, Jakóbowicz, Lewczeńko, Mańkowski, Nagornyj, Sękowski, Spandoni i Zundelewicz, których wysłano do Akatuja.
Nigdym nie przypuszczał, że może nastąpić chwila, gdy staną otworem przedemną wrota więzienne, a ja z bólem i smutkiem będę opuszczał więzienie... A jednak tak było... Trzynastu towarzyszy, których pędzono o kilkaset wiorstw od Kary, których czekała bodaj że najstraszniejsza walka, walka na dwa fronty, z otaczającymi ich kryminalistami i z władzą, ciągle stało przed memi oczyma i, wychodząc z więzienia, czułem się winnym wobec nich, winnym tego, że nie podzielam ich losu, nie wezmę udziału w ich walce...
— Prędzej panowie: Czekamy na was! — pobudzali nas do wyjścia za bramę żandarmi, a myśmy się ociągali, jakiś wstyd niewypowiedziany trzymał nas na miejscu... Żegnaliśmy się z tymi skazanymi na dalszą mękę. Wielu płakało...
— Do widzenia!
Żegnaliśmy się tym słowem, zupełnie nie wierząc, żebyśmy się jeszcze kiedykolwiek w życiu ujrzeć mieli.
Komendant przysyłał coraz to nowych gońców, byśmy opuścili więzienie. Przedstawiciele nowej władzy, która po żandarmach obejmowała zarząd, też nas naglili do wyjścia.
Skorzystaliśmy z tego i zastrzegliśmy sobie prawo pożegnania się jeszcze raz w dzień ich wyjścia z Kary. Obiecano to nam i słowa dotrzymano... Na trzeci dzień wpuszczono nas znowu do więzienia... Wszyscy towarzysze byli na nowo zakuci w kajdany i wesoło pobrzękiwali łańcuchami. Było im lepiej, niż nam. Jedni żartowali, drudzy obiecywali za rok powrócić... O pierwszej godzinie po południu weszli do więzienia kozacy, kazano się nam pożegnać i wyjść...
Po półgodzinie wyprowadzono ich z więzienia. Pożegnaliśmy ich jeszcze raz zdaleka, bo już nas do nich niedopuszczono... Skręcili na drogę i poszli... Po chwili już tylko brzęk kajdan wskazywał na kierunek, dokąd ich prowadzono... Potem i ten dźwięk zamarł, a wraz z nim na zawsze istnieć przestało słynne więzienie karyjskie...