W krainie niedźwiedzi/Szlakiem łosi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W krainie niedźwiedzi |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nareszcie!
Zaopatrzywszy Rana w paszę, o świcie następnego dnia wyruszył Muto na łosie.
Znowu dźwigał na sobie ciężki worek i obie strzelby, za pasem zaś tkwiła mu siekiera.
W nocy wypadł śnieg, nogi chłopaka grzęzły w nim wraz z nartami. Droga była niezmiernie uciążliwa. Spocony cały i zziajany przedzierał się Muto przez gąszcz, a łapy świerków czepiały się ubrania, zrzucały mu czapkę z głowy i sypały śnieg za kołnierz.
Szedł jednak szybko, bo gnał go poryw łowiecki, a wietrzące tuż przy ziemi szpice pobudzały go.
Dopiero dobrze po południu dotarli do kotliny, gdzie w zaroślach trzcinowych i świerkowych pasły się widziane tu onegdaj łosie.
Usiadłszy w krzakach i przywoławszy psy do nogi, Muto zjadł naprędce suchary ze słoniną i, obiecawszy szpicom wątrobę łosia, wziął do rąk karabin.
Psy ruszyły naprzód.
Długo badały kotlinę, zaglądały wszędzie, obwąchiwały wszystkie ślady, lecz nic nie znalazły. Coś musiało spłoszyć łosie z tego żerowiska. Chłopak nie chciał nawet myśleć, że poszły gdzieś daleko, więc, machnąwszy szpicom ręką, wysłał je na tropienie.
Długo siedział samotnie, wsłuchany w echa leśne i wpatrzony w ukryte tu życie. Dostrzegł kilka łasic, które uwijały się dokoła zagryzionego cietrzewia; widział wiewiórki, skaczące po gałęziach świerkowych; uśmiechał się do niebacznych zajęcy, wpadających mu pod nogi; nasłuchał się głuchego krakania ponurego kruka, siedzącego na uschniętym wierzchołku starej brzeziny.
Muto zaczął rozmyślać o swych pułapkach na gronostaje, gdyż musiał je przysypać padający w nocy śnieg; o chałupie w „pogoście“, o gadatliwym lekarzu z nad jeziora i o jego czarnym szpicu, którego chłopak nigdy przedtem nie widział.
Z tego nastroju wyprowadził go obcy dźwięk, wrywający się do cichego chóru innych.
Zdawało mu się, że ktoś uparcie uderzał kijem o suche drzewo.
Chłopak miał jednak ostry słuch. Zrozumiał wmig, że to poszczekują psy, ostrożnie co chwila urywając. Następnie uświadomił sobie, że szpice zapędziły się, widać, daleko, lecz teraz zbliżają się szybko, bardzo szybko.
— Gonią łosie! — błysnęła mu myśl radosna.
Porwał za karabin i biegł już na echo szczekania.
Ujrzawszy polanę, przystanął, wcisnął się w gęsty, rozłożysty krzak, okrywający go do piersi i, wytężywszy słuch, wydał krótki świst.
— Niech wiedzą pieski, gdzie stoję! — mruknął do siebie.
Urwane ujadanie zbliżało się coraz szybciej. Muto mógł już odróżnić głosy Nao i Wou, gdy nagle coś zamajaczyło poprzez krzaki. Minęła straszliwie długa chwila aż na polanę, jednym susem przesadzając oszronione zarośla wikliny, wypadł młody łoś.
Łopaty rogów zarzucił na kark i, strzygąc uszami, słuchał i rozdymał chrapy.
Muto wziął go na cel. W chwili, gdy zwierz ruszył, gwizdnęła kula.
Chrapiąc i wierzgając, byk padł, próżno usiłując podnieść się i zniknąć w puszczy.
Chłopak zamierzał już biec ku leżącemu bykowi, aby dobić go nożem, gdy z poza tych samych krzaków, z łomotem i trzaskiem tratowanych gałęzi i suchych badyli, wybiegł stary łoś. Muto poznał go odrazu, bo takich potężnych łopat i grubego, najeżonego groźnie karku nie widział nigdy.
Byk pędził, sapiąc gniewnie i racicami rozrzucając śnieg i suche gałęzie.
Nie zatrzymał się nawet, ujrzawszy leżącego towarzysza, parsknął tylko głośniej i trwożniej, przyśpieszając biegu.
Muto nie miał chwili do stracenia.
Dawno już miał go na celu, prowadząc za nim lufę karabinu, lecz wciąż jeszcze mierzył, obawiając się, że chybi.
Do krzaków pozostawało zaledwie kilka kroków, gdy buchnął strzał, a echo pochwyciło go i poniosło od świerka do olchy, od białej brzozy do dalekich pagórków, uwieńczonych złocistemi kolumnami sosen.
Łoś nie drgnął nawet i nie zmniejszył rozpędu.
Niby ogromny, czarny ptak mignął nad krzakami i wpadł w gąszcz.
Zrozpaczony strzelec długo jeszcze słyszał tupot i łomot umykającego zwierza. Stał drżący, ze łzami w oczach i nie zdążył strzelić do starej klępy[1], która wybiegła na polanę, lecz zwęszywszy zabitego byka, zawróciła i znikła w lesie.
Wkrótce dopadły Muta zziajane psy. Dysząc ciężko, podbiegły do leżącego byka i jęły lizać krew, poczem pokładły się, wyczerpane długim pościgiem.
Chłopak zaczął obdzierać zdobycz ze skóry.
Nagle Wou poruszył się i głośno, ze świstem wciągnął chrapami powietrze.
Z trudem podniósł się i, opuściwszy głowę, podreptał przez polanę. Stanął wkrótce nad śladami starego byka i poszedł jego tropem.
Zanurzywszy się w krzaki, nagle zaszczekał radośnie. Zwabiona tem suka, pobiegła na jego głos i też naszczekiwała.
Zaciekawiony Muto odnalazł oba szpice. Stały nad małą kałużą krwi, już zczerniałej na śniegu.
— Aha! Trafiłem go przecież! Poszedł z moją kulą! — wyrwał się chłopakowi triumfalny okrzyk.
Psy spoglądały na niego pytająco.
Machnął im ręką i zawołał:
— Szukajcie, pieski, może gdzieś leży mój łoś!
Szpice ruszyły przez haszcze i śnieżne wydmy. Szły wolno, lecz chociaż znużone, nie traciły tropu.
Muto powrócił do swej pracy, zdarł skórę i naprędce zbudował coś nakształt szałasu, a raczej pochyłego dachu z żerdzi i gałęzi. Tkwił on jednym końcem w śniegu, drugim opierał się o dwie cienkie podpórki. Taki szałas miał tylko jedną ścianę — od tyłu; boki i front jego pozostawały odkryte. W takiem schronisku można jednak wytrzymać najsurowsze mrozy, dość tylko rozpalić przed niem ognisko. Cieplne promienie, odbijając się od pochyłej ściany, padają na siedzącego przy niej człowieka, ogrzewając go doskonale.
Do zmierzchu pozostawało jeszcze parę godzin, gdy Muto posłyszał ujadanie psów.
Rozległo się niedaleko, lecz wychodziło jakgdyby z jakiejś niziny.
Chłopak zrozumiał to odrazu, bo echo odbijało się od wierzchołków drzew.
Schwyciwszy karabin i nałożywszy narty, pobiegł natychmiast, wymijając kłody i sterczące pnie burzołomu.
Biegnąc śladem szpiców i łosia, w kilku miejscach ujrzał krwawe plamy, a pod rozłożystym świerkiem mocno udeptany śnieg.
— Zasłabł i kładł się tu... — domyślił się Muto, wpatrzony w ziemię.
Tak biegnąc, dotarł do kotliny, gdzie po raz pierwszy widział stado łosi. Z gąszczu trzcin dochodziło szczekanie Nao i basowe warczenie Wou. Przedarł się przez sieć zarośli i kępy, okryte buremi wrzosami i badylami wełnianki, a po chwili wydał okrzyk triumfu.
Na śniegu, grzęznąc w nim ogromnym, rogatym łbem, leżał martwy już byk. Psy kręciły się koło niego i poszczekiwały od czasu do czasu, nawołując myśliwego.
Długo mozolił się chłopak, aż zdarł skórę z ogromnego zwierza i wyciął mu najsmaczniejsze kawałki mięsa. Obładowany, ciężko dysząc, z trudem dobrnął do szałasu na polanie i tu rzucił psom wątroby łosi i ich obrośnięte grubą warstwą tłuszczu śledziony — ten ulubiony przysmak psów i drapieżnych zwierząt.
Rozpaliwszy ognisko, piekł na węglach kawałki łosiowego ozora i warg, a tłustą polędwicę zagrzebał w popiół, aby się upiekła przez noc. Popijając potem herbatę i pocąc się straszliwie, bo gorąco było pod pochyłą ścianą schroniska, dumał. Chełpliwe to były myśli. Rozważał, że choć jest jeszcze mały, o, niezawodnie najmłodszy z łowców w puszczy Kolskiej, jak dotąd w niczem nie ustępował dorosłym. Nie wypuścił ani jednej kuli napróżno, zdobył dwie kuny, wydrę, białego lisa, dwa łosie i całą grzywę[2] popielic, a przecież dopiero odniedawna poluje w puszczy!
W chałupie rodzicielskiej niepokoją się zapewne o niego, obawiając się, że nie da sobie rady, a tymczasem... dwie kuny, wydra, lis biały, o pięknem futerku puszystem...
Jeszcze raz wyliczył całą swoją zdobycz i zatarł czarne od dymu ręce.
Cóż to dopiero później będzie, gdy mróz stężeje, a zwierzęta nie będą już opuszczały swych nór, ostępów i stojanek pastewnych, osłoniętych przed wichrem w uroczyskach niedostępnych?!
Kto wie, czy nie będzie nawet królem tegorocznym wśród łowców?
Dlaczegóż-nie, jeżeli przyniesie do domu najobfitszą i najdroższą zdobycz?!
Coraz pyszniejsze i bardziej chełpliwe myśli ogarniały uszczęśliwionego chłopaka, lecz nagle się opamiętał, coś sobie przypomniawszy.
Zerwał się na równe nogi i, wpatrzony w połyskującą gwiazdę polarną, jął szeptać:
— Dziękuję ci, Wielki Duchu, żeś dał mi zdobycz, oko moje celnem uczynił, a rękę — pewną i twardą!
Usiadł znowu i śledził ruch niebieskich i czerwonych wężyków, biegających wśród płonących kawałków drzewa. Jak żywe, ślizgały się chyżo, ulatywały w powietrze i syczały wesoło.
Z głębi lasu odezwał się nagle puhacz, zwiastun nocy.
Muto wyciągnął się i, dorzuciwszy świeżej kory na węgle, wyciągnął się na śniegu.
Psy, wzdychając z objedzenia i stękając, bo odbiły sobie łapy, przysunęły się bliżej do ogniska.
Drzemały, lecz co chwila poruszały czujnemi uszami i ze świstem wciągały nieruchome, mroźne powietrze.
Rozlegające się tam i ówdzie głosy nie trwożyły jednak szpiców.
Znały tę zwykłą nocną mowę puszczy. Nie zagrażała ona śpiącemu chłopakowi, pełnemu zaufania do swych kosmatych, wiernych przyjaciół i obrońców.