W krainie niedźwiedzi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W krainie niedźwiedzi
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. A. OSSENDOWSKI
W KRAINIE
NIEDŹWIEDZI
WYDANIE TRZECIE
WARSZAWA, 1936
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA




Zatwierdzone przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Ośw. Publicz.
jako lektura obowiązująca dla uczniów klasy VI
Szkół Powszechnych.
Odbito 3200 numerowanych egzemplarzy.
№ 1447
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka
Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8
Zakł. Graf. Leona Wolnickiego, Warszawa, Długa 46 tel. 11.37-00.



I.
MAŁY LAPLANDCZYK.

Europa — ten stary, przeludniony ląd — bynajmniej nie jest jeszcze dobrze znana!
Poza Polską, Niemcami, Francją i Anglją, Italją i Hiszpanją, Austrją i Belgją istnieją duże połacie a nawet ludy, do naszych czasów zbadane i poznane zaledwie pobieżnie, czasami prawie zupełnie nieznane.
Takim krajem jest półwysep Kolski, leżący pomiędzy Północnym Oceanem Lodowatym, a Morzem Białem. Wchodzi on, jako część składowa, jako zwykły powiat, do Rosji, a posiada wspólne granice z Finlandją, ojczyzną bystronogiego Nurmiego, i Norwegją, krajem malowniczych fjordów, odważnych wikingów-wojowników i „wilków morskich“, Ibsena i Hamsuna — wielkich pisarzy.
My — Polacy pamiętamy nazwę tego półwyspu, bo z jego pobrzeża Murmańskiego przybyła do Polski część naszej armji, przywożąc z sobą wolę do zwycięstwa i... białą niedźwiedzicę „Baśkę“, mieszkankę dalekiej północy.
Na południowym brzegu jeziora Imandry, mieszczącego się w środkowej części półwyspu Kolskiego, stanął w r. 1923 nowy „pogost“. Tak nazywa miejscowa ludność — laplandczycy swoje obozowiska zimowe. „Pogost“ składał się z kilkudziesięciu niskich, drewnianych chałup i innych mniejszych zabudowań, gdzie stały krowy. Poza tem osiedlem, wpobliżu rzadkiego lasu brzozowego i olszowego, widniały otoczone zagrodą z cienkich żerdzi pastwiska północnych jeleni, czyli reniferów.
Te nieduże, przysadziste zwierzęta, oddawna już przez ludność oswojone, chodziły i leżały w zagrodzie, a nad niemi, niby zwikłany gąszcz suchych gałęzi, poruszały się szerokie, łopaciaste rogi. Małe, kosmate pieski o gęstych kitach ogonów, śpiczastych uszach i pyskach, nad któremi połyskiwały bystre i podejrzliwe oczki, biegały wokół, poszczekując, węsząc i warcząc; od czasu do czasu zbliżały się do skraju lasu i, podniósłszy głowy, poruszały chrapami, badając, czy nie skradają się gdzieś drapieżne wilki — ta plaga krain północnych.
Z chałupy, stojącej na wjeździe do osiedla, wyszedł mały, barczysty chłopak. Czarne, twarde włosy rozsypały mu się po czole; opalona, szeroka twarzyczka — zupełnie dziecinna jeszcze — wydawała się dziwnie poważną, a z ciemnych oczu biła już męska stanowczość i odwaga.
Tuż za nim szła starsza kobieta, niosąc pęk rzemieni. Miała łzy w oczach i ciężko, a często wzdychała.
Gdy doszli oboje do zagrody, szepnęła, dotykając ramienia chłopca:
— Muto... Muto... synku mój!
Chłopak podniósł na nią poważne i śmiałe oczy.
— Boję się o ciebie... masz dopiero dwanaście lat!...
Muto spokojnie wzruszył ramionami, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Cóż ja poradzę na to?! Nie moja w tem wina, mamo!
Matka przyglądała mu się z miłością, lecz po chwili płakać zaczęła, zasłaniając rękawem kożuszka steraną i zrozpaczoną twarz.
Muto machnął ręką. W ruchu tym nie było jednak lekceważenia; odczuwało się raczej zrozumienie, że to, co się stało, odmienić się nie może.
W chałupie bowiem rodziców Muto zaszły niedawno okoliczności istotnie niespodziewane i bardzo ciężkie.
Ojciec chłopca — sławny łowiec i rybak, znany od Waranger-Fjordu aż do zatoki Kandałakszy — laplandczyk Samutan, zaniemógł nagle. Widać odezwały się dawne łowy, gdy myśliwy miesiące całe spędzał w kniei, w nędznych „kotach“ — szałasach, skleconych z gałęzi i kory, głodując i marznąc podczas szalejących wichur śnieżnych, zrodzonych na szczytach Chibeny. Nieraz też moknął i ciężko, ponad siły pracował na swej „szniace“ — jednożaglowej łodzi, zapuszczając się na niej na otwarte, burzliwe morze. Na półwyspie Kolskim nie rodzi pszenica, żyto i jęczmień. Ludność zmuszona jest zatem kupować pożywienie, płacąc tem, w co obfituje jej ojczyzna. Są to skóry dzikich zwierząt i ryby.
Oddawna, zapewne, przeczuwał spracowany Samutan, że padnie nań ta obezwładniająca choroba, pozbawiając go możliwości dźwignięcia się z pryczy i dręcząc nieznośnym bólem w każdym stawie.
Niezawodnie obawiał się tej strasznej chwili, bo od dwóch już lat brał ze sobą do lasu i na morze jedynego synka, Muta, chociaż chłopak mały był jeszcze i słaby. Podczas łowów leśnych i pracy na łodzi Muto zmężniał szybko, stał się zwinny i krzepki, nauczył się strzelać z karabina, a potrafiłby też w razie potrzeby rzucić do morza sieć i wyciągnąć ją, chociażby trzepotały się w niej największe ryby: siomgi[1] i sztokfisze, płynące ławicą.
Chłopak rozrósł się i spoważniał też bardzo. Niktby nie uwierzył, że ma zaledwie dwanaście lat. Wiedziała jednak o tem zbiedzona Bełut, matka Muta i to doprowadzało ją do łez i budziło w sercu męczącą troskę.
Śnieg już spadł i okrył całą ziemię. Ślady dzikich zwierząt z łatwością można było znaleźć na białych polanach w lesie i na tundrze[2]. Nastał okres łowów, należało się więc śpieszyć.
Muto wiedział, że musi zastąpić ojca i zdobyć tyle skór, ażeby rodzina nie odczuwała nędzy i mogła zapłacić podatki. Nie namyślał się nad ogromem i niebezpieczeństwem pracy, bo i tak na nicby się to nie przydało. Bez gadania i wahań przystąpił do przygotowań, uważnie słuchając rad nieruchomo leżącego na pryczy ojca. Zabrało mu to dwa dni. Zaczął od najważniejszego: opatrzył, oczyścił broń i przyrządy myśliwskie.
Stary Samutan kupił przed laty dobry, amerykański pięciostrzałowy karabin, którego wszyscy mu zazdrościli. Nabył go przypadkowo. Koczował wtedy nad brzegiem Waranger-Fjordu i spostrzegł nagle stojący na kotwicy kuter amerykański. Postanowił odwiedzić statek, aby sprzedać wiązkę sześćdziesięciu skórek bielutkich gronostajów. Targując się z Amerykanami, spostrzegł karabin, oparty o maszt i, oceniwszy wmig jego zalety dla łowca, zaproponował zamianę, na którą właściciel strzelby chętnie przystał. Był to wspaniały nabytek. Nikt z łowców kolskich nie był lepiej od Samutana uzbrojony, bo myśliwy miał teraz dwie bronie: starą strzelbę na małego zwierza i ptactwo, na grubą zaś zwierzynę — niezawodny karabin amerykański.
Muto raz jeszcze przetarł go starannie, naoliwił naftą; oczyścił starą flintę, złożył do skórzanej torby naboje, blaszanki z prochem, kapiszony i kulki, pakuły, butelkę nafty, paczkę zapałek, hubkę z krzesiwem i maść na rany, sporządzoną przez matkę z łoju borsuczego i ziół, rosnących na zboczach urwistego Lawoczoru, którego szczyt widniał na wschód od jeziora Imandry, gdy słońce świeciło jasno.
Drugą torbą zaopiekowały się kobiety — matka Muta i starsza siostra chłopca, dwudziestopięcioletnia, kulawa Ramna. Układały do torby sól, placki z mąki razowej, cegiełki herbaty prasowanej, wędzoną słoninę, suche ryby, kociołek, dwa kubki, łyżkę drewnianą, dwie miski — jedną dla Muta, drugą dla psa i różne potrzebne do życia w puszczy drobiazgi.
One też opatrzyły i sporządziły „kiereże“ — małe, lekkie, do kajaka podobne saneczki, ciągnione przez jednego renifera.
Kobiety złożyły torby na sankach i umieściły tam duży tobół z ciepłem ubraniem i obuwiem chłopca, poczem okryły wszystko dwiema skórami jeleniemi, które miały mu zastąpić pościel i koc, i, osłoniwszy je szeroką płachtą, z rybich skór zeszytą, wysmarowały łojem płozy sanek i rzemienie uprzęży.
Teraz pozostały czynności, które musiał załatwić jedynie sam Muto.
Właśnie dlatego to przyszedł do zagrody, gdzie pasły się jelenie, wygrzebujące z pod śniegu mech i zwarzoną przez mróz trawę.
Chłopak, nie zwracając już uwagi na płaczącą matkę, rozsunął żerdzie i przyglądał się reniferom. Rodzina posiadała trzydzieści głów tych pożytecznych zwierząt, niezastąpionych na śnieżnej i mroźnej północy. Muto znał je wszystkie, więc, zbliżywszy się do starego jelenia o rogach rozłożystych i mocnych, krzyknął:
— Hej, Ran!
Leżący renifer natychmiast powstał i, wyciągnąwszy szyję, parsknął. Na piersi i na bokach jego wystąpiły głębokie wklęśnięcia i łysiny od rzemiennego chomąta i szlej.
— Ho, ho, ho, stary, chodź, chodź! — mruczał do niego Muto, a renifer, chrapiąc cicho, szedł za nim, ostrożnie stąpając szerokiemi racicami.
Wyprowadziwszy Rana, chłopak zamknął zagrodę żerdziami i jął się rozglądać dokoła.
Kilka psów uwijało się przy stadzie, lecz Muto nie dostrzegł wśród nich tego, którego szukał. Włożywszy dwa palce do ust, gwizdnął przeciągle. Ledwie przebrzmiał ten sygnał, z lasu wynurzył się nieduży, biały piesek i stanął, przekręciwszy łeb nabok. Mały Laplandczyk uśmiechnął się radośnie i figlarnie, patrząc na pieska.
— Wou, echej! — zawołał, podnosząc rękę nad głowę.
Piesek drobnym truchtem ruszył ku niemu i, podbiegłszy zupełnie blisko, przykucnął mu przy stopach, nie zmieniając pytającego wyrazu oczu. Muto wziął z rąk matki obrożę z cienkiego rzemyka i założył ją na szyję kosmatego Wou. Była to odpowiedź na zdumione pytanie pieska. Zrozumiał ją odrazu. Już wiedział, że ma wyruszyć z Mutem na łowy, że rozpocznie się ciężki okres życia: trudy, zimno, niebezpieczne śnieżyce, tropienie drapieżnych mieszkańców kniei i bezkresnych, zamarzniętych teraz bagien tundry. Zrozumiał, spoważniał nagle i, stanąwszy przed małym myśliwcem, przeciągnął się, jakgdyby mówiąc:
— Trudno! Skoro trzeba iść, to chodźmy, a polegaj na mnie!
Muto schylił się nad pieskiem i pogłaskał go po białych kudłach. Wou dość obojętnie przyjął tę pieszczotę, bo, jak każdy północny szpic, urodził się do pracy i pomocy człowiekowi, ufał mu, wiedząc, że nie porzuci swego psa w niebezpieczeństwie, lecz na innych uczuciach nie znał się, jak zresztą i ludzie tej surowej, niegościnnej krainy.
Muto jął nakładać chomąto na Rana i nie spostrzegł, że do pieska podbiegła ulubiona, łowcza suka ojca — Nao, matka Wou. Z opuszczonym ogonem i nastawionemi uszami, obwąchiwała i oglądała obrożę na piesku, chrapliwie wciągając powietrze. Wreszcie pisnęła cichutko, zaczęła skakać koło chłopaka, szczekać głucho i chwytać zębami trzymane przez niego rzemienie.
Muto spojrzał na nią i zamyślił się. Spostrzegła to matka i rzekła proszącym głosem:
— Nie chciałeś zgodzić się z ojcem, utsuke[3], że lepiej wziąć ze sobą dwa psy? Mały jesteś Muto, więc dobre psy mogą ci się przydać. Lepszych od Nao i Wou nie znajdziesz w całym kraju, a stara, doświadczona suka nieraz już ratowała nam Samutana, obroni i ciebie w ciężkiej potrzebie. Weź ze sobą Nao! Weź, synku!
Pies zrozumiał, że o nim mowa, więc szczekał coraz zajadlej.
— Starczy mi Wou... — mruknął chłopak.
— Zrób to dla mnie, Muto, i zabierz Nao! — prosiła Bełut.
— No, dobrze już, wezmę — uspokoił ją chłopak i, objąwszy Nao za szyję, założył i jej obrożę.
Suka pisnęła radośnie, lecz po chwili spoważniała i uspokoiła się. Od czasu do czasu tylko zerkała czarnemi oczkami na kosmatego syna, który śledził każdy ruch Muta, gdy ten prowadził za sobą rogatego Rana.



II.
MUTO WYRUSZA NA WYPRAWĘ.

Minęło jeszcze dwa dni, ostatnie dwa dni przygotowań do długiej i ciężkiej wyprawy małego Muta, który stał się teraz głową rodziny. Chłopak zaprzęgał do sanek starego Rana i, gwizdnąwszy na psy, które, od założenia im obroży, nie odstępowały go, odbywał dalsze wycieczki, żeby się wytrenować, przyzwyczaić renifera do biegu po zaśnieżonych polanach i nauczyć się kierowania zmyślnem i silnem zwierzęciem. Musiał też ułożyć psy, właściwie ożywić w ich pamięci słowa rozkazu — krótkie a wyraziste.
Wreszcie pewnego razu, powróciwszy do osiedla, rzekł do rodziców:
— W lesie spotkałem wczoraj jednookiego Sajdę. Mówił mi, że popielice dążą już na południe do lasów nad Warzugą. Jutro stary wyrusza na łowy. Zgodził się, żebym wraz z nim wyjechał przed świtem. Będziemy polowali wpobliżu: ja — koło jeziora Wyr, jednooki — wśród pagórków, z których wypływa rzeka...
— Ach, jak to dobrze! — zawołała Bełut. — Sajda doświadczony łowiec i dobry sąsiad. Pomoże ci w razie potrzeby!
— Albo ja jemu... — mruknął chłopak, ziewając, bo znużony był i senny.
Leżący na pryczy ojciec zwrócił w jego stronę oczy i pomyślał, że dziwnie poważnie, zupełnie po męsku brzmi głos chłopaka.
Muto wyszedł z chaty i raz jeszcze obejrzał „kiereże“. Przekonał się, że wszystko było na miejscu, ułożone w porządku i starannie uwiązane. Ziewając, rzucił okiem na żującego siano Rana, stojącego przy chlewie, na psy, idące za nim i wpatrzone w małego myśliwca, poczem, wszedłszy do izby, rzucił się na posłanie.
Usnął odrazu i nie słyszał, że rodzice i starsza siostra rozmawiali aż do północy. Kobiety popłakiwały, chory Samutan wzdychał i jęczał, zaciskając zęby. Od zagrody jeleniej dobiegało poszczekiwanie psów, a im odpowiadało ciche warczenie Nao i Wou, leżących pod ścianą chałupy.
Noc przeminęła szybko.
— Niebawem świtać zacznie — wstawaj Muto! — posłyszał rozespany chłopiec głos ojca, więc natychmiast zerwał się ze skór, złożonych w kącie izby. Mruknąwszy słowa pozdrowienia, wybiegł na dwór i, opędzając się psom, jął nacierać sobie twarz, ręce i nogi śniegiem, że aż go palić zaczęły. Szybko się ubierał pod okiem ojca. Na bieliznę włożył zamszowe spodnie i koszulkę, a na wierzch grube futrzane portki, krótkie, miękkie trzewiki na zajęczym puchu i szeroką bluzę, podbitą lisiemi wyporkami, a pokrytą skórami cieląt reniferowych. Ściągnąwszy bluzę szerokim rzemieniem, zatknął za pas siekierę, przyczepił krótki i szeroki nóż, wkońcu zaś nacisnął na głowę futrzaną czapę z nausznikami i daszkiem, okrywającym czoło.
Matka, blada i strwożona, postawiła przed nim kubek gorącej herbaty i miskę kaszy, suto okraszonej słoniną. Podjadłszy dobrze, Muto wstał i podszedł do pryczy, mówiąc:
— Bądź zdrów, ojcze! Muszę już jechać. Sajda czekać na mnie będzie w uroczysku Girmy.
Samutan, sycząc z bólu, przycisnął głowę syna do piersi i powiedział cichym głosem:
— Niech Wielki Duch prowadzi cię szczęśliwie, utseke!
Bełut z płaczem tuliła do siebie chłopaka i przez łzy powtarzała:
— Wielki Duchu, broń Muta! Wielki Duchu, broń Muta!
Kulawa Ramna patrzyła na brata smutnemi oczyma i milczała.
Gdy chłopak podszedł do niej i ogarnął ją ramieniem, pochyliła się ku niemu i szepnęła:
— Będę codzień spoglądała w stronę Warzugi i jeziora Wyr. Myśl moja i serce będą biegły za tobą. Dusza moja wyczuje chwilę, gdy będziesz potrzebował pomocy i dam ci ją, Muto, mały, miły braciszku! Gdybyś zabrnął daleko i zbłądził na tundrze lub w borze...
Urwała i, poszukawszy w zanadrzu, wydobyła spory skrawek tkaniny.
— Daj powęszyć tę szmatkę Nao i każ jej biec do osiedla. Dobiegnie i przyprowadzi mnie do ciebie, Muto... — szepnęła, podając mu brudny łachmanek.
— Dziękuję, Ramno! — odparł. — Sądzę, że nic mi się nie stanie. Strzelam celnie, na nartach biegam szybko i wytrwale, psy mam dobre, łowcze... Hej tam, nic mi nie będzie!
— Niech Wielki Duch... — rozpoczęła zwykłe błogosławieństwo dziewczyna, lecz Muto nie słuchał już.
Wsiadł do sanek i rzucił okiem na swoje bagaże. Dwie strzelby... piła... podręczna torba z nabojami, prochem i kulami... druga z prowjantem... kociołek — wszystko w porządku!
Podniósł długą, cienką tykę, którą laplandczycy kierują reniferami, obejrzał się raz jeszcze na dom, przed którym nikogo już nie było, bo odprowadzanie na łowy uważane jest za zły znak, i krzyknął chrapliwym głosem:
— Ninosto! Naprzód!
Ran ruszył z miejsca i drobnym truchtem skierował się w stronę lasu, który zdawał się być szarą ścianą, podnoszącą się nad białą równiną, tonącą jeszcze w mętach przedświtu.
Psy, spuściwszy ogony, biegły za sankami, węsząc i prychając.
Gdy chłopak wjechał do lasu, ogarnął go mrok, lecz Ran, nie zwalniając biegu, pędził naprzód, zręcznie omijając przysypane śniegiem kłody i pnie. Muto nie kierował reniferem i nie poganiał go. Rozumne zwierzę odrazu zwęszyło ślad innego jelenia. Ujrzawszy brózdę od płozów niedawno przebiegających tu sanek, samo dążyło tam, gdzie na małego łowcę czekał stary, jednooki Sajda, przyjaciel i towarzysz wypraw chorego Samutana.
Słońce stało już dość wysoko, gdy nagle odezwał się Wou.
Szczeknął jeden tylko raz — głucho, ostrzegawczo.
Nao podniosła głowę i rozdęła chrapy. Po chwili szczeknęła cienkim, urwanym głosem i machnęła kitą opuszczonego ogona.
Muto stanął w sankach i spojrzał przed siebie.
Las skończył się właśnie i za nim leżała odłogiem obszerna równina, biegnąca aż hen — ku południowi, gdzie łączyła się z szarym, zamglonym widnokręgiem.
— Hej ha, Sajda! — przykładając dłonie do ust, krzyknął chłopak.
Zdaleka dobiegł go znajomy głos:
— Hej... hej... Mu-u-uto!
Ran nabierał teraz coraz większego rozpędu. Nic już nie stało mu na drodze. Stwardniały od mrozu śnieg skrzył się i zgrzytał. Z pod racic renifera wylatywały białe grudki, a za sankami kłębiła się lekka, mroźna kurzawa.
Nagle renifer parskać zaczął i zwolnił bieg.
W niedużej kotlinie, z kołyszącemi się nad śniegiem buremi trzcinami, stały sanki, a obok nich przechadzał się Sajda, uśmiechając się do szczekającego psa i pykając fajkę.
— Pozdrawiam ciebie, Muto, synu mego druha Samutana — zamruczał jednooki.
— I ja pozdrawiam ciebie, dobry Sajdo — odparł chłopak, podchodząc do niego.
Naradziwszy się krótko, ruszyli dalej. Jednooki jechał na przodzie, a za nim pędziły sanki Muta, który, korzystając z tego, że nie potrzebuje poganiać Rana, drzemał sobie najspokojniej w świecie.
Obudził go strzał, który padł wpobliżu.
Obejrzał się i ujrzał zgraję umykających wilków. Jeden z nich, otrzymawszy postrzał, co chwila padał, lecz podnosił się i biegł w stronę nikłych zarośli brzóz.
— Pokaż, mały, co umiesz! — krzyknął do niego Sajda.
Chłopak wyskoczył z sanek i zmierzył z karabina. Rozległ się huk, a wilk, trafiony w głowę, rozciągnął się na śniegu.
— Piękny strzał! — zawołał jednooki. — Po sprawiedliwości — twoja to zdobycz, mój mały!
Muto potrząsnął głową i odparł, jak dorosły, prawdziwy myśliwy:
— Nie biorę postrzelonych przez przyjaciół zwierząt! Twój to wilk, czcigodny Sajdo!
Laplandczyk ze zdumieniem spojrzał na chłopaka i mruknął łagodnie:
— Na dobrego wyrośniesz łowca, Muto!
— Dziękuję! — ucieszył się chłopak i ruszył renifera, aby przywieźć Sajdzie zabitego wilka.
Zdarłszy z niego skórę, pojechali dalej.
Na północy w porze zimowej słońce jest krótkim gościem ziemi, to też — w parę godzin po południu ściemniło się znacznie. Zapadał zmierzch. Wiatr stał się zimniejszy i bardziej porywczy. Gwizdał i jęczał, pędząc po równinie chochoły śnieżne, rozwichrzone, zgrzytliwe.
Sajda zatrzymał się przy gęstych krzakach wikliny, broniących przed wiatrem. Rozpalono ognisko i puszczono renifery na paszę. Psy poszły z niemi, strzegąc je przed wilkami.
Muto włożył śnieg do kotła i zawiesił go nad ogniem. Gdy woda się zagotowała, wrzucił do niej dwie garście prosa i szczyptę soli. Stary w mniejszym kociołku przyrządzał herbatę.
Po kolacji, która była jednocześnie drugiem śniadaniem, obiadem i podwieczorkiem, otulili się obaj skórami i usnęli przy ognisku, od czasu do czasu rzucając na węgle suche gałązki i trzciny.
Spali twardym, spokojnym snem, chociaż wilki wyły z różnych stron, zwabione zapachem jeleni i psów. Na ich jękliwe i ponure zawodzenie psy odpowiadały krótkiem lecz złem szczekaniem, renifery gniewnie kopały racicami stwardniały śnieg i, rozdymając chrapy, parskały.
Na niebie zapalały się gwiazdy, a Wielki Wóz zdawał się być zupełnie blisko, tuż-tuż nad okrytą śniegiem ziemią. Wyżej skrzyła się, jak djament, Gwiazda Polarna, patronka skrajnej północy i jej synów — dzielnych, uczciwych, łagodnego serca laplandczyków — Same.



III.
SAM W KNIEI.

Na trzeci dzień łowcy rozstali się na długo.
Sajda odjechał na wschód, do lasów, gdzie przepływała rzeka Warzuga; Muto tego samego wieczora dotarł do jeziora Wyr.
Chłopak zrozumiał, dlaczego ojciec doradził mu wybrać to miejsce na łowy zimowe.
Jezioro leżało na krańcu równiny, porośniętej zaroślami brzóz, krzaków olchy i wiklin, i tylko na południowym brzegu, niby nieprzystępny mur nieznanej twierdzy, na wzgórzach widniała ciemna, gęsta puszcza.
Chłopak miał tu dwa rodzaje polowania — leśne i stepowe.
— Dobra! — mruknął do siebie Muto i popędził renifera przez zamarznięte jezioro, kierując się ku południowi. Tam bowiem radził mu ojciec założyć obozowisko łowieckie.
Po dwóch godzinach odszukał miejsce, polecane mu przez Samutana.
Był to wąwóz, pełen niespodziewanych załamań, gdzie myśliwy mógł ukryć się przed wichurą i śnieżycą.
Zatrzymawszy się tu, Muto przystąpił do budowy „pyrty“ — szałasu z żerdzi, oplecionych gałęziami świerkowemi. Skończywszy budowlę, przykrył ją płachtą ze skór rybich i mocno ściągnął rzemieniami. Zgromadziwszy przed szałasem stos suchych gałęzi, pomyślał wreszcie o posiłku.
Rozpaliwszy ognisko i powiesiwszy nad płomieniem kocioł ze śniegiem, chłopak pozostawił Nao przy saniach, a sam, gwizdnąwszy na Wou, wziął starą strzelbę, nabijaną drobnemi kulkami, włożył na nogi krótkie, okrągłe narty i zapuścił się do lasu.
Piesek biegł o kilka kroków przed nim i węszył, od czasu do czasu machając ogonem. Wkrótce zatrzymał się. Kręcił głową, strzygł uszami i węszył.
Muto przygotował broń do strzału i, gdy Wou ostrożnie, co chwila przypadając do ziemi, sunął naprzód, szedł za nim, wpatrzony w gąszcz. Piesek drgnął nagle i pisnął cicho.
Z krzaków z lekkim trzaskiem suchych liści wyskoczył biały, jak śnieg, zając i, znacząc się czarnemi końcami uszu, pobiegł przez polanę. Widząc, że nikt go nie ściga, usiadł, poruszając czujnemi słuchami. To zgubiło bystronogiego mieszkańca leśnego, bo Muto, oparłszy lufę o gałąź, wycelował dobrze i strzelił. Po chwili powracał do obozu, niosąc zająca za skoki i mówiąc do psa:
— Nie łaś się tak do mnie, Wou! Wiesz przecież, że wszystkie flaki, głowa i nogi należą do ciebie, a nie zapomnij podzielić się z Nao, bo wczoraj mogłem wam dać tylko po dwa suchary... Cóż chcesz? Muszę oszczędzać na chlebie i słoninie... wy zaś wolicie surowe mięso, znam ja was!...
Piesek słuchał uważnie, kręcił śpiczastym pyszczkiem i merdał ogonem, jakgdyby się tłumacząc.
Zdarłszy skórkę z zająca, chłopak wypatroszył go, odrąbał mu głowę i skoki i oddał te przysmaki psom, resztę zaś włożył do gorącego popiołu, aby mięso się upiekło. Zaparzywszy herbatę, zaczął rozpakowywać rzeczy i znosić je do szałasu. Odprzęgłszy Rana, spętał go i puścił na paszę. Renifer czuł się doskonale, bo znalazł zarośla młodych krzaków olchowych i jął je obgryzać.
Cały dzień zeszedł chłopakowi na urządzaniu obozowiska; najwięcej zaś czasu zabrało mu zbudowanie zagrody dla renifera. Musiał zostawić go w obozie, więc należało ochronić zwierzę od napadu drapieżników. Muto wykorzystał kilka stojących obok siebie drzew, połączył je gęstą siecią żerdzi i zbudował coś nakształt dachu, najeżonego zaostrzonemi patykami.
W tym „chlewie“ miał stać Ran, żywiąc się narąbanemi dlań gałązkami drzew, z których najbardziej mu smakowały olcha i wierzba.
Pierwsza noc minęła zupełnie spokojnie.
Westchnąwszy do dobrego Wielkiego Ducha, Muto starał się wyobrazić sobie, co w tej chwili robią rodzice i kulawa Ramna, lecz nie udało mu się to, bo, gdy naciągnął na siebie ciepłą skórę jelenia, usnął natychmiast. Nie słyszał parskania renifera i cichego warczenia psów, coś wietrzących zdaleka; nie doszły uśpionego, znużonego drogą i pracą chłopaka różne dziwne nieraz i tajemnicze głosy puszczy, ledwie uchwytny szelest zwisających nad szałasem gałęzi i zgrzyt śniegu na krawędzi wąwozu. Księżyc zajrzał na dno jego, zatrzymał swe blade promienie na dogasającem ognisku i zwiniętych przy nim, objedzonych, kosmatych pieskach i popłynął dalej, aby wszystko zbadać i zobaczyć.
Muto obudził się, kiedy już na dobre świtać zaczęło, szybko się umył, posilił i, wziąwszy strzelbę, pobiegł w głąb kniei, poprzedzany przez Nao. Suka oglądała się co chwila i piszczała. Zapewne wołała syna, którego Muto uwiązał do sanek i kazał pilnować „domu“.
Chłopak umyślnie wybrał Nao na dzisiejszą wyprawę. Był to doświadczony, znakomicie przez Samutana ułożony pies łowczy. Młody Wou miał ostrzejsze powonienie, był wytrwalszy i bardziej zacięty w tropieniu i pościgu za zwierzem, lecz matka jego posiadała zato niezwykłą wprawę myśliwską i spryt.
Muto tego dnia nie zamierzał polować, lecz chciał zbadać, jaką może spotkać zwierzynę w puszczy nad Wyrem.
Odszedłszy daleko od obozu, spojrzał na idącą przy nim Nao i rzekł do niej cichym, lecz rozkazującym głosem:
— Urr...
Pies obejrzał się na pana i, pochyliwszy głowę, pobiegł naprzód.
Chłopak szedł za nim, nadążając na nartach, lecz Nao znikła wkrótce.
Muto stanął i czekał.
W ciszy przywalonej śniegiem puszczy żaden dźwięk nie ginął.
Chłopak łowił uchem daleki furkot skrzydeł zrywającego się z ziemi jarząbka, głuche, kłótliwe okrzyki czarnych, czerwonobrewych cietrzewi, żerujących na olchach, ostry zgrzyt zębów łasicy, niewidzialnej w gmatwaninie krzaków, krakanie kruka, szelest spadających szyszek i inne, znane mu i nieznane odgłosy, rozlegające się raz daleko, to znów blisko nad nim lub też, zda się, pod nogami stojącego nieruchomo chłopaka.
Umiał tak stać, bo go tej sztuki nauczył ojciec na łowach.
Stał teraz bez ruchu, w swem futrze prawie niedostrzegalny na tle szarych i burych pni i gałęzi, i uśmiechał się, widząc zająca, który wyszedł z krzaków i kicnął tuż przed nim, spokojnie ogryzając korę. Bielak pierzchnął w popłochu dopiero wtedy, gdy Muto syknął przez zęby, ledwie wstrzymując ogarniający go śmiech.
Nagle chłopiec spoważniał i zamarł, zamieniony w słuch.
Echo leśne przyniosło mu szczekanie Nao. Piesek odezwał się tylko dwa razy, odezwawszy się krótko, a potem wydając urwane wycie.
— Aha — ucieszył się Muto — pies odnalazł żerowisko popielic, ale cóż to znowu?
Nao gdzieś daleko rzuciła w mroźną dal przeciągłe, pełne nawoływania wycie.
Chłopak popędził na głos psa.
Nao biegła mu na spotkanie, zdyszana i przejęta.
Oglądając się raz po raz, poprowadziła go za sobą i zatrzymała się w krzakach nad podłużną kotliną, zarośniętą wysokiemi trzcinami. W lecie musiało tu być jezioro, które znikło teraz pod grubą warstwą lodu i śniegu.
Suka, wystawiwszy pysk z krzaków, głośno węszyła, poruszając uszami i drżąc w drapieżnem oczekiwaniu.
Muto rozglądał się po okolicy. Długo nic nie spostrzegał, aż zauważył, że w trzcinach coś się poruszyło i szło, ostrożnie rozsuwając szuwary. Jeszcze chwila i ujrzał starego łosia, o ogromnych łopatach. Wspaniały zwierz prowadził za sobą całe stado. Składało się z klęp[4], cieląt i młodych byków, nie podejrzewających, że z ukrycia przygląda im się chłopak laplandzki o celnem oku i bystrych nogach.
Muto zaszył się do gąszczu, aby nie spłoszyć pięknej zwierzyny, bardzo przez łowców poszukiwanej. Patrząc na drżącego psa, głaskał go po głowie i szeptał:
— Musimy dać im spokój, Nao! Nie mogę przecież strzelić do łosia małą kulką, aby go zranić tylko i oddać na pożarcie wilkom czy rysiowi? Nie ukryją się od nas, skoro tu się pasą! Ty mi je odnajdziesz znowu, gdy przyjdę tu z karabinem... Dostaniesz zato wątrobę i śledzionę... Lubisz to, starucho?
Nao cichutko pisnęła, a gdy chłopak bez szmeru wycofał się z haszczy, pobiegła za nim.
Muto powracał do obozu. Postanowił od jutra zapolować na łosie. Uśmiechał się sam do siebie, rad, że wiedział już o najważniejszem.
— Będzie tu roboty na dobry tydzień! — myślał.
Doszedłszy do obozu, zdumiał się, bo ujrzał Wou, spokojnie idącego mu na spotkanie.
— Któż to spuścił cię ze smyczy? — spytał, lecz wnet zrozumiał wszystko.
Wou obraził się na Muta, że go uwiązał na rzemyku. Przegryzłszy smyczę, pozostał na miejscu. Teraz, zdawało się, przekonywał swego pana, iż nie należy go przywiązywać, gdyż, otrzymawszy rozkaz, wykona go zawsze bez przymusu.
— Ach, to tak? No, dobrze, będę pamiętał! — mruknął do siebie chłopak.
Zabrał się do rąbania i znoszenia pokarmu dla renifera. Składał młode gałęzie i korę w chlewie, wprowadził tam Rana i długo pocił się nad mocnem zamknięciem zagrody. O wodę się nie troszczył, bo renifery prawie nigdy nie piją w zimie, zresztą miałby poddostatkiem śniegu.
Posiliwszy się resztkami upieczonego zająca i kawałkiem słoniny, rzucił psom kości oraz dwie suszone ryby i udał się do szałasu na spoczynek, postawiwszy przy sobie kociołek z dymiącą herbatą.
Marzył o jutrzejszem polowaniu na łosie.
Drżał na samą myśl, jak po raz pierwszy w życiu będzie mierzył do tak wspaniałego zwierza.
— Strzelę go pod lewą łopatkę, na komorę, gdzie bije serce! — myślał. — Ani mi drgnie i — padnie! Potem Nao wytropi mi młode byki... Będę miał piękną zdobycz!
Tak marząc, usnął i spał twardo, jak kamień.
Obudziło go stado wron, z krakaniem przelatujących nad wąwozem.
Świtało...



IV.
TROPEM ZWIERZĄT I CZŁOWIEKA.

Obejrzawszy starannie chlew i dobrze osłoniwszy swój szałas, Muto wyruszył na pierwszą swą wyprawę do puszczy nad Wyrem.
Szedł powoli, dźwigając na plecach ciężki worek i dwa karabiny.
Psy szły przy nodze małego łowcy. Pozornie nie zdradzały żadnego niepokoju, lecz chłopak dostrzegł drapieżne błyski w oczach szpiców i lekkie drżenie ich ogonów.
Wyszli wreszcie z wąwozu i jęli przedzierać się przez gąszcz krzaków, co chwila znikając pod rozłożystemi łapami świerków i strząsając z siebie śnieg, spadający z gałęzi.
Muto tam i sam napotkał ślady swoich nart. Szli więc dobrze.
Rozmyślając o tem, jak dojdzie do kotliny i zobaczy pasące się w trzcinach łosie, przystanął nagle i obejrzał się.
Kosmaty, przyprószony śniegiem Wou przytrzymywał go zębami za nogę.
Muto spojrzał na niego pytająco. Szpic puścił nogawicę i warknął cicho.
— Coby to mogło być? — pytał siebie zdumiony chłopak.
Wiedział, że nie można zwlekać, więc zrzucił worek i przygotował strzelby. Stał teraz, trzymając w ręku karabin i rozglądając się na wszystkie strony.
Wou odrazu się uspokoił i, podniósłszy głowę, skradał się, ostrożnie stąpając po głębokim śniegu. Matka jego spostrzegła te ruchy i stała nieruchomo, wpatrzona w syna. Muto zrozumiał, że nie zwietrzyła jeszcze zdobyczy, którą zdaleka widać poczuł kosmaty Wou, posiadający niebywale ostry węch. Nao bała się poruszyć z miejsca, aby nie przeszkodzić synowi w tropieniu. Stała z podniesioną przednią łapą i patrzyła za oddalającym się szpicem.
Przeszedłszy znaczną przestrzeń, Wou zatrzymał się i jął obwąchiwać śnieg.
Muto, wziąwszy ze sobą obie bronie, skinął na Nao, aby pozostała przy worku, i bez szmeru posuwał się za młodym pieskiem. Wkrótce dostrzegł na śniegu wyraźne ślady dwu zwierząt. Poznał, że były to kuny, doskonała, bardzo pożądana zdobycz.
Pies, opuściwszy głowę, biegł już, idąc pewnym tropem. Chłopak spostrzegał teraz inne, drobne ślady — cztery dołki, a wśród nich jakgdyby zlekka poruszony śnieg.
— Popielice... — mignęła mu myśl. — Całe stado popielic, koczujących na południe!
Rozumiał teraz, że powinien spotkać tu sporo kun, które ścigały wędrujące gromadnie popielice.
Tymczasem Wou co chwila podnosił głowę i, oglądając drzewa, parskał, jakgdyby z pogardą, lecz szedł, nie zatrzymując się wcale. Muto wiedział już, że piesek w ten sposób wskazuje mu na zaczajone wśród gałęzi wiewiórki — rude, popielate i bardzo ciemne, niemal czarne. Chłopak nie chciał jednak strzelać do nich, tropiąc drogocenne kuny, zresztą Wou wyraźnie wskazywał swojem zachowaniem, że myśliwy powinien iść naprzód.
Szli jeszcze dość długo, aż szpic przywarł do ziemi i, drżąc cały, utkwił wzrok w samotnie stojącym świerku.
Chłopak, ślizgając się bez szmeru, podszedł, trzymając w ręku starą strzelbę ojca, nabitą drobną kulką. Była to broń niezawodna, wypróbowana. Stary Samutan używał jej na ptactwo i drobne zwierzęta, lecz, gdy nie miał jeszcze karabinu, strzelał z niej nawet do niedźwiedzi i łosi, trafiając je pomiędzy oczy lub za uchem. Muto umiał również posługiwać się tą starą flintą i był jej pewny.
Sunął więc ostrożnie, trzymając palec na cynglu.
Stanął przy zaczajonym psie i wzrokiem badał każdą gałąź, każde zagłębienie strzelistego pionu świerka.
Długo stał wpatrzony i nieruchomy, nie mogąc jednak dojrzeć zdobyczy.
Nagle z poza grubego konara wychynęła zwinna, niby czarny wąż, kuna i przylgnęła do gałęzi, poruszając drapieżną mordką.
Padł strzał. Zabite zwierzątko runęło w śnieg. W tej samej chwili druga kuna w błyskawicznym pędzie śmignęła na sąsiedniej gałęzi i wdrapywać się poczęła na szczyt drzewa.
Chodziło teraz, aby ją tam zatrzymać, zanim łowiec zdąży powtórnie nabić broń.
Muto szepnął do pieska:
— Haj, Wou!
Szpic zerwał się z ziemi z głośnem szczekaniem.
Biegał i skakał dokoła świerka, drapał łapami korę i ujadał wściekle.
Kuna, zdumiona i zaciekawiona, wybiegła na sam koniec gałęzi i pałającemi oczkami wpatrywała się w szalejącego na dole pieska. Trwało to kilka chwil zaledwie, bo po drugim strzale małego łowca, spadła, ześlizgując się z gałęzi na gałąź.
Muto był ucieszony z pięknej zdobyczy.
Nie miał jednak czasu oddawać się radosnym uczuciom, gdyż na odgłos jego strzałów zbiegały się zewsząd ciekawe popielice. Śmigały na śniegu, skakały wśród gałęzi, czepiały się kory drzew, zbliżając się coraz bardziej.
Muto gwizdnął przeciągle. Wołał Nao. Mogła mu być potrzebna.
Suka przybiegła natychmiast i stanęła przed myśliwym, czekając na rozkaz.
— No, pieski, urr! — zawołał, nabijając strzelbę.
Szpice jęły biegać wokół i szczekać.
Popielice znieruchomiały i, kołysząc się na gałęziach, przyglądały się hałasującym intruzom.
Muto strzelał raz po raz, celując starannie i dbając o to, aby nie zużywać bez skutku prochu i kulek.
Na niewielkiej przestrzeni zdobył trzydzieści skórek popielicowych, zanim ciekawe zwierzątka zrozumiały grożące im niebezpieczeństwo. Nie zwracając już uwagi na ujadające psy, mknęły teraz, przenosząc się z drzewa na drzewo i znikając w dalekich ostępach.
Muto uśmiechał się i myślał:
— Nie uciekniecie daleko! Wou odnajdzie was...
Chłopak poczuł głód. Musiał jednak zdjąć jeszcze skórki z zabitych zwierząt. Była to robota żmudna, bo wymagała ostrożności, aby nie podziurawić i nie powalać krwią szarych, delikatnych futerek.
Słońce już stało wysoko, gdy ruszył do swego wąwozu, schylony pod ciężarem worka. Stał się znacznie cięższy, bo chłopak włożył do niego kilka zabitych wiewiórek. Laplandczycy i inni koczujący myśliwi uważają mięso tych zwierzątek za niebylejaki przysmak. Zresztą trzeba było nakarmić poczciwe psiska.
Wracając do szałasu, przechodził przez zwaliska leżaniny. Na okrytych śniegiem kłodach spostrzegł liczne ślady gronostajów, a może zwykłych łasic. Północni myśliwi nie tracą na nie kul. Łapią je zapomocą potrzasków.
Muto postanowił, że po obiedzie zastawi kilka „stępic“.
Wnet po zjedzeniu dwóch pieczonych przy ognisku wiewiórek, które bardzo mu smakowały, chłopak wziął się do roboty.
Przygotował pięć „stępic“ na gronostaje.
Były to najprostsze pułapki, a raczej potrzaski.
Chłopak wyciosał kilka desek i krótkich patyczków i wyruszył z niemi tam, gdzie widział ślady drobnych drapieżników.
Zrzuciwszy śnieg z leżących drzew, umieścił na nich deski. Każdą z nich podparł patykiem, a wkońcu pod samą deską położył na przynętę kawałek mięsa. Otoczywszy pułapkę śniegiem, pozostawił tylko jedną wąską szparkę do wejścia. Gronostaj, wślizgując się, nie mógł ominąć patyczka, zawadziłby o niego i zrzucił na siebie deskę, przytłoczoną ciężkim odłamkiem kamienia.
Pięć takich „stępic“, zdradliwych potrzasków, zastawił Muto i powrócił do domu, gdy już zmierzch zapadał.
Chłopak udał się wcześniej na spoczynek, ponieważ zamierzał jeszcze tejże nocy wyjść na łowy.
Śpieszno mu było zmierzyć się z łosiami o potężnych rosochach.
Za skóry ich płacono drogo w Kole i Kandałakszy[5], a jeszcze drożej — w pogranicznych osiedlach norweskich, łosiowy bowiem zamsz ma wielki popyt w fabrykach obuwia i innych wyrobów ze skóry.
Muto wiedział o tem, więc palił się do zdobycia największej ilości tych skór.
Nie sądzone mu było jednak zapolować prędko na łosie, ponieważ zaszedł wypadek, który zmienił postanowienie chłopaka.
W nocy obudził się nagle. Wyrwało go ze snu złe warczenie psów. Biegały wokoło szałasu i głucho porykiwały. Muto dorzucił gałęzi na ognisko i nasłuchiwał.
Nao co chwila odbiegała od obozu i znikała w ciemności.
Gdy powracała, kiwała ogonem i znów odbiegała.
Najwyraźniej zamierzała gdzieś poprowadzić chłopaka, nie umiała tylko powiedzieć gdzie i poco. Muto zaś nie mógł się domyśleć. Zbił go też z tropu Wou. Stał, zamieniony w słuch, i wietrzył, od czasu do czasu warcząc gniewnie i jeżąc sierść na karku.
Myśliwy nic nie mógł zrozumieć, więc mruknął do Nao:
— Dokąd mam iść? Patrz, ciemno, choć oko wykol! Księżyc ukrył się za chmurami. Pewno śnieg spadnie... Daj spokój, stara!
Machnął w jej stronę ręką, a Nao, piszcząc żałośnie, znowu znikła za załamaniem wąwozu. Wou położył się, lecz co chwila podnosił głowę i pomrukiwał groźnie.
Posiliwszy się naprędce, przy pierwszych oznakach brzasku Muto gwizdnął na psy i ruszył za Nao. Nie wziął ze sobą nic oprócz podręcznej sakwy i karabina.
— Pozostań w domu, Wou! — kiwnąwszy głową, rzekł do młodego szpica.
Nao prowadziła chłopaka w kierunku jeziora Wyr.
Biegła tak szybko, że Muto z trudem nadążał za nią.
Gdy przedarli się wreszcie przez knieję, która na skraju lasu miała gęsty podszyt, Nao wbiegła na wysoki, urwisty brzeg jeziora i, nagle przywarłszy do śniegu, wydała cichy poryk.
Chłopak, nie wychodząc z krzaków, zbliżył się do niej i spojrzał nadół.
Jak okiem sięgnąć, aż ku krańcom widnokręgu rozpostarła się biała, skrząca się płaszczyzna, otaczająca zamarznięte jezioro. Niskie brzegi jego okryte były zaroślami trzcin. Na równinie, niby oazy na pustyni, widniały grupy posuszy — koszlawe sosenki i nikłe brzózki, co zginęły i poschły, gdy korzeniami przerwały grubą warstwę torfu i dotarły do czarnej, gnijącej wody. W różnych miejscach ciągnęły się pasma haszczy wiklinowych i małych wzgórz, nagich i ośnieżonych.
Rozglądając się po okolicy, Muto spostrzegł błękitną smugę dymu, podnoszącą się z poza zarośli.
— Człowiek... — pomyślał chłopak. — Któżby to mógł być? Co tu robi?
Przyjrzawszy się dobrze, dostrzegł wierzchołek szałasu. Nie wątpił już, że nieznany człowiek zatrzymał się na równinie dla łowów. Ujrzał go wreszcie.
Miał długie, wąskie narty i biegł szybko, migając pomiędzy krzakami.
Czarny pies poprzedzał go, a widocznie dobry był to, prawdziwie łowczy szpic, bo zatrzymał się, podniósł głowę, a wiatr przyniósł odgłosy jego szczekania.
Czarny piesek zwęszył Nao i Muta i zwracał na nich uwagę swego pana.
Nieznajomy łowiec, przykrywszy oczy dłonią, patrzał w stronę puszczy i, chociaż nie mógł dojrzeć chłopaka, machnął ręką przyjaźnie.
Muto postanowił odwiedzić sąsiada i jął ślizgać się zboczem urwiska.
Wkrótce wybiegł na równinę i dążył na dym.
Nao, warcząc ciągle, biegła za nim.
Chłopak znalazł nieznajomego przed szałasem.
Zawieszał właśnie nad ogniskiem duży czajnik.
Muto zdziwił się niewymownie. Człowiek ten nie miał tu ani „kiereży“, ani worów i tobołów. Cały dobytek jego składał się ze strzelby, małej torby i czajnika.
Ta okoliczność wprawiła w zdumienie małego łowca. Stał i szeroko rozwartemi oczyma rozglądał się wokół.
Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie i zaczął mówić.
Dobrze władał mową laplandzką, lecz Muto pochwycił wszakże cudzoziemskie brzmienie głosu.
— Pozdrawiam ciebie, mały przyjacielu! — mówił nieznajomy. — Wielka to radość spotkać dobrego człowieka na takiem odludziu! Dziwisz się, zapewne, patrząc na mój marny szałas i brak sanek, renifera i tobołów. Muszę ci wytłumaczyć, abyś nie brał mnie za zbiegłego z więzienia złoczyńcę, czy coś w tym rodzaju!
Nieznajomy zaśmiał się, a Muto już nie wątpił, że widzi przed sobą obcokrajowca. Mówił zbyt dużo naraz i śmiał się za głośno ten człowiek, posiadający czarnego szpica, podejrzliwie obwąchującego Nao.
— Jestem lekarzem... jechałem ze swoim pomocnikiem w stronę Koły, bo tam, podobno wybuchnął szkorbut... — ciągnął nieznajomy. — Mieliśmy zanocować w Agaracie, lecz dowiedziałem się, że w obozowiskach nad Warzugą są też chorzy ludzie. Posłałem tam felczera, a sam pozostałem tu do jutra. Lubię polowanie na pardwy, chłopaku, a tu właśnie piesek mego przewodnika spłoszył kilka stad...
Muto zrozumiał teraz, skąd się tu wziął ten gadatliwy człowiek bez tobołów i „kiereżi“, i zamyślił się głęboko, patrząc na niego.
— Wielki Duch posłał mi tego cudzoziemca! — pomyślał i, zwracając ku nieznajomemu rozradowaną twarz, zawołał:
— Dobry panie! Ulecz mego ojca... Nikt nie mógł mu pomóc, nawet siwy „nojch“[6] z Lacugi...
— Gdzie mieszka twój ojciec?
— W „pogoście“ nad jeziorem Imandra — odparł Muto, a nieznajomy wyjął z zanadrza duży arkusz papieru, okrytego czarnemi wężykami, strzałkami i kółkami, i wodził po nim palcem, mrucząc:
— Imandra... jezioro Ima... o, już je mam!
Coś obliczywszy, rzekł, klepiąc chłopca po ramieniu:
— Zrobione, przyjacielu! Trakt na Kołę przechodzi wpobliżu Imandry. Jakże jednak znajdę wasz obóz?
— O, to bardzo łatwo! — odpowiedział Muto. — Gdy ujrzysz górę Lawoczor, skręć w stronę, gdzie słońce codzień zapada do puszczy — tam znajdziesz ślady naszych stad. Pytaj zaś o Samutana!
— Dobrze! A teraz, czy nie mógłbyś nauczyć mnie, jak się poluje na pardwy? — poprosił nieznajomy. — Pies wynajduje coraz to nowe stada, lecz ptaki zrywają się zdaleka...
— Chodźmy! — rzekł Muto.
Wyszli na równinę. Chłopak doprowadził nowego znajomego do krzaków i, stanąwszy za nim, puścił Nao. Czarny szpic pobiegł jej śladem.
Psy okrążyły zarośla, węsząc na wszystkie strony. Po chwili suka szczeknęła cienko.
— Miej strzelbę w pogotowiu! — szepnął Muto do lekarza, patrząc na jego dubeltówkę.
Szpice myszkowały wśród krzaków i śnieżnych wydm, goniąc przed sobą uciekające po ziemi pardwy. Dobiegłszy skraju zarośli, ptaki poczęły się zrywać z głuchym krzykiem i łopotem skrzydeł.
Lekarz umiał celnie strzelać śrutem, więc za każdym jego strzałem padał ptak.
— Teraz rozumiem! — wołał. — A ja — głupiec, razem z psem przedzierałem się przez te przeklęte haszcze, no — i nic nie mogłem upolować.
Widząc, że znajomy sam już da sobie teraz radę, Muto rzekł do niego:
— Spotkamy się o zmierzchu, a teraz, skoro już tu jestem, — chcę zapolować na białe lisy...
Gwizdnął na swego szpica i szybko pobiegł ku trzcinom nadbrzeżnym.
Nao natrafiła niebawem na świeży trop i poprowadziła chłopca.
Weszli w zarośla i zatrzymali się na małej, niegdyś wypalonej polance, skąd rozbiegały się zawiłe ścieżki, wydeptane przez zwierzęta.
— Urr! — szepnął Muto i zaszył się w krzaki.
Nao pobiegła naprzód i nagle zaczęła ujadać, szybko przenosząc się z miejsca na miejsce. Czyniła to z taką szybkością, że niedoświadczonemu człowiekowi mogłoby się wydać, że to kilka naraz psów płoszy zdobycz.
Przez polankę, jeden po drugim przemknął sznur wilków, lecz Muto nie chciał strzelać do nich. Jako łowiec pogardzał niemi, bo polowaniem na te drapieżniki trudnili się wyłącznie hodowcy reniferów — pastuchy.
Wkrótce Nao ruszyła lisy.
Najpierw śmignęły przez krzaki dwa rude lisy, wlokąc po śniegu puszyste kity. W kilka minut po nich wybiegły na polankę mniej ostrożne i niezwykle ciekawe białe czyli polarne lisy. Stały, nie zwęszywszy chłopaka, i nasłuchiwały, pochłonięte ujadaniem psa.
Muto strzelił, kładąc trupem, większego lisa. Drugi, zrobiwszy wściekły skok, wpadł w zarośla. Nao długo goniła go, lecz nie udało jej się zapędzić spłoszonego zwierzęcia do trzcin, gdzie stał zaczajony myśliwy.
Muto nie śpieszył się z opuszczeniem swej placówki nad brzegiem jeziora.
Miał na to swe powody, a bardzo poważne.
Gdy szczekanie psa oddalało się coraz bardziej, chłopak spostrzegł coś niezwykłego.
Niedaleko brzegu, pośród sitowia, widniał na lodzie spory otwór, zupełnie okrągły lejek, od którego biegła wydeptana wąziutka ścieżyna. Z tej drobnej przerębli wysunęła się nagle ciemna, okrągła główka zwierzątka i, prychnąwszy głośno, znikła pod wodą.
Muto poznał wydrę, jedną z droższych zdobyczy myśliwych północnej krainy.
Postąpiwszy naprzód kilka kroków, aby być bliżej jeziora, stanął w pogotowiu.
Od ojca słyszał, że wydry mają nory w brzegu rzek lub jezior, a w zimie, gdy woda okrywa się grubą powłoką lodową, robią w niej jedyny otwór, przez który czynią bandyckie napady na uśpione ryby. Wiedział, że wydra nie może długo pozostawać pod wodą i musi wytknąć głowę, aby wchłonąć zapas świeżego powietrza lub wyciągnąć schwytaną pod lodem zdobycz.
Przekonał się niebawem, iż Samutan dobrze się znał na zwyczajach zwierząt.
Właśnie, gdy przypominał sobie opowiadania ojca, posłyszał plusk wody i zgrzyt lodu. Wydra, trzymając w pyszczku trzepocącą się rybę, gramoliła się na śliską powierzchnię. Obsuwała się co chwila i wpadała do wody, z uporem powtarzając swe ruchy. Zrozumiała wreszcie, że ryba zawadza jej. Silnym rzutem głowy cisnęła zdobycz na lód i wtedy wdrapała się po zboczach przerębli.
Otrząsnąwszy się z wody, podchodziła do miotającej się na śniegu ryby, lecz w tym momencie buchnął strzał. Ze strzaskaną głową wydra wykonała kilka skoków, jakgdyby zamierzając wpaść do wody, lecz siły ją opuściły, drgnęła kilka razy i zesztywniała.
Muto oglądał swoją piękną zdobycz i, wyciągnąwszy nóż z pochwy, zabierał się do zdejmowania skóry, gdy nadbiegła ze skowytem Nao, za nią zaś czarny szpic, zwabiony strzałem, i na końcu — pędzący na długich nartach lekarz.
Zdumiał się na widok tak pięknej zdobyczy i chwalił celność oka małego łowca, wypytując go o rodzinę i życie w puszczy.
Powrócili do szałasu lekarza i posilili się pieczonemi pardwami, psom oddawszy zająca, który podwinął się myśliwemu pod strzał.
Po posiłku Muto raz jeszcze prosił lekarza, aby odwiedził i pomógł choremu ojcu, a potem rzekł:
— Mam dobry „pyrt“, gdzie nie zalatuje najsilniejszy choćby wiatr... Możebyś, panie, spędził tam noc przy mojem ognisku? Przed świtem wyprowadzę cię na równinę, gdzie znajdziesz swoich ludzi i reny...
Lekarz dziękował chłopakowi, lecz postanowił zanocować wpobliżu jeziora, gdzie, być może, w nocy jeszcze przybędą jego sanki.
— Niech Wielki Duch ma ciebie w opiece, panie! — powiedział Muto, gotowy do drogi.
— I ciebie, mały przyjacielu, niech Bóg ochroni od złej przygody! — odparł lekarz. — Znajdę twego ojca i pozdrowię go w twem imieniu.
— Pozdrów też, panie, moją matkę i siostrę Ramnę, a powiedz im, aby nie troskały się o mnie — szepnął chłopak i, uczyniwszy ręką pożegnalny znak, pobiegł ku ciemnej ścianie puszczy.
Nao pędziła przed nim, a czarny szpic patrzył na znikających woddali nowych przyjaciół i poszczekiwał żałośnie.



V.
SZLAKIEM ŁOSI.

Nareszcie!
Zaopatrzywszy Rana w paszę, o świcie następnego dnia wyruszył Muto na łosie.
Znowu dźwigał na sobie ciężki worek i obie strzelby, za pasem zaś tkwiła mu siekiera.
W nocy wypadł śnieg, nogi chłopaka grzęzły w nim wraz z nartami. Droga była niezmiernie uciążliwa. Spocony cały i zziajany przedzierał się Muto przez gąszcz, a łapy świerków czepiały się ubrania, zrzucały mu czapkę z głowy i sypały śnieg za kołnierz.
Szedł jednak szybko, bo gnał go poryw łowiecki, a wietrzące tuż przy ziemi szpice pobudzały go.
Dopiero dobrze po południu dotarli do kotliny, gdzie w zaroślach trzcinowych i świerkowych pasły się widziane tu onegdaj łosie.
Usiadłszy w krzakach i przywoławszy psy do nogi, Muto zjadł naprędce suchary ze słoniną i, obiecawszy szpicom wątrobę łosia, wziął do rąk karabin.
Psy ruszyły naprzód.
Długo badały kotlinę, zaglądały wszędzie, obwąchiwały wszystkie ślady, lecz nic nie znalazły. Coś musiało spłoszyć łosie z tego żerowiska. Chłopak nie chciał nawet myśleć, że poszły gdzieś daleko, więc, machnąwszy szpicom ręką, wysłał je na tropienie.
Długo siedział samotnie, wsłuchany w echa leśne i wpatrzony w ukryte tu życie. Dostrzegł kilka łasic, które uwijały się dokoła zagryzionego cietrzewia; widział wiewiórki, skaczące po gałęziach świerkowych; uśmiechał się do niebacznych zajęcy, wpadających mu pod nogi; nasłuchał się głuchego krakania ponurego kruka, siedzącego na uschniętym wierzchołku starej brzeziny.
Muto zaczął rozmyślać o swych pułapkach na gronostaje, gdyż musiał je przysypać padający w nocy śnieg; o chałupie w „pogoście“, o gadatliwym lekarzu z nad jeziora i o jego czarnym szpicu, którego chłopak nigdy przedtem nie widział.
Z tego nastroju wyprowadził go obcy dźwięk, wrywający się do cichego chóru innych.
Zdawało mu się, że ktoś uparcie uderzał kijem o suche drzewo.
Chłopak miał jednak ostry słuch. Zrozumiał wmig, że to poszczekują psy, ostrożnie co chwila urywając. Następnie uświadomił sobie, że szpice zapędziły się, widać, daleko, lecz teraz zbliżają się szybko, bardzo szybko.
— Gonią łosie! — błysnęła mu myśl radosna.
Porwał za karabin i biegł już na echo szczekania.
Ujrzawszy polanę, przystanął, wcisnął się w gęsty, rozłożysty krzak, okrywający go do piersi i, wytężywszy słuch, wydał krótki świst.
— Niech wiedzą pieski, gdzie stoję! — mruknął do siebie.
Urwane ujadanie zbliżało się coraz szybciej. Muto mógł już odróżnić głosy Nao i Wou, gdy nagle coś zamajaczyło poprzez krzaki. Minęła straszliwie długa chwila aż na polanę, jednym susem przesadzając oszronione zarośla wikliny, wypadł młody łoś.
Łopaty rogów zarzucił na kark i, strzygąc uszami, słuchał i rozdymał chrapy.
Muto wziął go na cel. W chwili, gdy zwierz ruszył, gwizdnęła kula.
Chrapiąc i wierzgając, byk padł, próżno usiłując podnieść się i zniknąć w puszczy.
Chłopak zamierzał już biec ku leżącemu bykowi, aby dobić go nożem, gdy z poza tych samych krzaków, z łomotem i trzaskiem tratowanych gałęzi i suchych badyli, wybiegł stary łoś. Muto poznał go odrazu, bo takich potężnych łopat i grubego, najeżonego groźnie karku nie widział nigdy.
Byk pędził, sapiąc gniewnie i racicami rozrzucając śnieg i suche gałęzie.
Nie zatrzymał się nawet, ujrzawszy leżącego towarzysza, parsknął tylko głośniej i trwożniej, przyśpieszając biegu.
Muto nie miał chwili do stracenia.
Dawno już miał go na celu, prowadząc za nim lufę karabinu, lecz wciąż jeszcze mierzył, obawiając się, że chybi.
Do krzaków pozostawało zaledwie kilka kroków, gdy buchnął strzał, a echo pochwyciło go i poniosło od świerka do olchy, od białej brzozy do dalekich pagórków, uwieńczonych złocistemi kolumnami sosen.
Łoś nie drgnął nawet i nie zmniejszył rozpędu.
Niby ogromny, czarny ptak mignął nad krzakami i wpadł w gąszcz.
Zrozpaczony strzelec długo jeszcze słyszał tupot i łomot umykającego zwierza. Stał drżący, ze łzami w oczach i nie zdążył strzelić do starej klępy[7], która wybiegła na polanę, lecz zwęszywszy zabitego byka, zawróciła i znikła w lesie.
Wkrótce dopadły Muta zziajane psy. Dysząc ciężko, podbiegły do leżącego byka i jęły lizać krew, poczem pokładły się, wyczerpane długim pościgiem.
Chłopak zaczął obdzierać zdobycz ze skóry.
Nagle Wou poruszył się i głośno, ze świstem wciągnął chrapami powietrze.
Z trudem podniósł się i, opuściwszy głowę, podreptał przez polanę. Stanął wkrótce nad śladami starego byka i poszedł jego tropem.
Zanurzywszy się w krzaki, nagle zaszczekał radośnie. Zwabiona tem suka, pobiegła na jego głos i też naszczekiwała.
Zaciekawiony Muto odnalazł oba szpice. Stały nad małą kałużą krwi, już zczerniałej na śniegu.
— Aha! Trafiłem go przecież! Poszedł z moją kulą! — wyrwał się chłopakowi triumfalny okrzyk.
Psy spoglądały na niego pytająco.
Machnął im ręką i zawołał:
— Szukajcie, pieski, może gdzieś leży mój łoś!
Szpice ruszyły przez haszcze i śnieżne wydmy. Szły wolno, lecz chociaż znużone, nie traciły tropu.
Muto powrócił do swej pracy, zdarł skórę i naprędce zbudował coś nakształt szałasu, a raczej pochyłego dachu z żerdzi i gałęzi. Tkwił on jednym końcem w śniegu, drugim opierał się o dwie cienkie podpórki. Taki szałas miał tylko jedną ścianę — od tyłu; boki i front jego pozostawały odkryte. W takiem schronisku można jednak wytrzymać najsurowsze mrozy, dość tylko rozpalić przed niem ognisko. Cieplne promienie, odbijając się od pochyłej ściany, padają na siedzącego przy niej człowieka, ogrzewając go doskonale.
Do zmierzchu pozostawało jeszcze parę godzin, gdy Muto posłyszał ujadanie psów.
Rozległo się niedaleko, lecz wychodziło jakgdyby z jakiejś niziny.
Chłopak zrozumiał to odrazu, bo echo odbijało się od wierzchołków drzew.
Schwyciwszy karabin i nałożywszy narty, pobiegł natychmiast, wymijając kłody i sterczące pnie burzołomu.
Biegnąc śladem szpiców i łosia, w kilku miejscach ujrzał krwawe plamy, a pod rozłożystym świerkiem mocno udeptany śnieg.
— Zasłabł i kładł się tu... — domyślił się Muto, wpatrzony w ziemię.
Tak biegnąc, dotarł do kotliny, gdzie po raz pierwszy widział stado łosi. Z gąszczu trzcin dochodziło szczekanie Nao i basowe warczenie Wou. Przedarł się przez sieć zarośli i kępy, okryte buremi wrzosami i badylami wełnianki, a po chwili wydał okrzyk triumfu.
Na śniegu, grzęznąc w nim ogromnym, rogatym łbem, leżał martwy już byk. Psy kręciły się koło niego i poszczekiwały od czasu do czasu, nawołując myśliwego.
Długo mozolił się chłopak, aż zdarł skórę z ogromnego zwierza i wyciął mu najsmaczniejsze kawałki mięsa. Obładowany, ciężko dysząc, z trudem dobrnął do szałasu na polanie i tu rzucił psom wątroby łosi i ich obrośnięte grubą warstwą tłuszczu śledziony — ten ulubiony przysmak psów i drapieżnych zwierząt.
Rozpaliwszy ognisko, piekł na węglach kawałki łosiowego ozora i warg, a tłustą polędwicę zagrzebał w popiół, aby się upiekła przez noc. Popijając potem herbatę i pocąc się straszliwie, bo gorąco było pod pochyłą ścianą schroniska, dumał. Chełpliwe to były myśli. Rozważał, że choć jest jeszcze mały, o, niezawodnie najmłodszy z łowców w puszczy Kolskiej, jak dotąd w niczem nie ustępował dorosłym. Nie wypuścił ani jednej kuli napróżno, zdobył dwie kuny, wydrę, białego lisa, dwa łosie i całą grzywę[8] popielic, a przecież dopiero odniedawna poluje w puszczy!
W chałupie rodzicielskiej niepokoją się zapewne o niego, obawiając się, że nie da sobie rady, a tymczasem... dwie kuny, wydra, lis biały, o pięknem futerku puszystem...
Jeszcze raz wyliczył całą swoją zdobycz i zatarł czarne od dymu ręce.
Cóż to dopiero później będzie, gdy mróz stężeje, a zwierzęta nie będą już opuszczały swych nór, ostępów i stojanek pastewnych, osłoniętych przed wichrem w uroczyskach niedostępnych?!
Kto wie, czy nie będzie nawet królem tegorocznym wśród łowców?
Dlaczegóż-nie, jeżeli przyniesie do domu najobfitszą i najdroższą zdobycz?!
Coraz pyszniejsze i bardziej chełpliwe myśli ogarniały uszczęśliwionego chłopaka, lecz nagle się opamiętał, coś sobie przypomniawszy.
Zerwał się na równe nogi i, wpatrzony w połyskującą gwiazdę polarną, jął szeptać:
— Dziękuję ci, Wielki Duchu, żeś dał mi zdobycz, oko moje celnem uczynił, a rękę — pewną i twardą!
Usiadł znowu i śledził ruch niebieskich i czerwonych wężyków, biegających wśród płonących kawałków drzewa. Jak żywe, ślizgały się chyżo, ulatywały w powietrze i syczały wesoło.
Z głębi lasu odezwał się nagle puhacz, zwiastun nocy.
Muto wyciągnął się i, dorzuciwszy świeżej kory na węgle, wyciągnął się na śniegu.
Psy, wzdychając z objedzenia i stękając, bo odbiły sobie łapy, przysunęły się bliżej do ogniska.
Drzemały, lecz co chwila poruszały czujnemi uszami i ze świstem wciągały nieruchome, mroźne powietrze.
Rozlegające się tam i ówdzie głosy nie trwożyły jednak szpiców.
Znały tę zwykłą nocną mowę puszczy. Nie zagrażała ona śpiącemu chłopakowi, pełnemu zaufania do swych kosmatych, wiernych przyjaciół i obrońców.



VI.
WIELKIE ŁOWY.

Minęło już dwa miesiące od dnia, gdy mały Laplandczyk zamieszkał w szałasie, ukrytym w leśnym jarze. Muto bywał tu teraz rzadko. Przychodził tylko poto, aby narąbać świeżych gałęzi dla renifera i na krótko wypuścić go z chlewu. Zresztą poza paszą stary Ran niczego więcej nie potrzebował.
Jak wszystkie niemal zwierzęta skrajnej północy w zimie mógł spać bez przerwy, budząc się poto tylko, aby przeżuć kilkanaście gałązek, poczem znowu zapadał w sen głęboki, niczem niewzruszony.
Nie budziły go nawet jękliwe zawodzenia wilków, zabiegających tu z tundry, ponieważ zwęszyły wkońcu zamknięte w zagrodzie zwierzę. Jeden z drapieżników spróbował nawet podkopać się pod ścianę chlewu i wytknął z otworu łeb, świecąc krwawemi ślepiami. Stojący i pogrążony w drzemce Ran nie tyle posłyszał, ile zwęszył obecność wilka. Leniwie otwarłszy oczy, ujrzał zębatą paszczę. Nie namyślając się długo, walnął w łeb ostrą racicą, poprawił rogiem i znowu przymknął oczy, nie słysząc już żałosnego skowytu zmykającego zbója.
Muto zaglądał też do szałasu, sprawdzając, czy wszystko pozostaje tam w porządku, i zabierając potrzebne mu dla łowów zapasy.
Zima tego roku, wogóle nie bardzo surowa na półwyspie Kolskim, gdyż do brzegów jego dociera odnoga ciepłego prądu morskiego, wypadła niezwykle łagodna.
Starzy myśliwi tak ciepłej zimy nie pamiętali, kręcąc głowami na widok mokrego śniegu, padającego dużemi płatami.
Muto bez obawy spędzał większą część czasu w puszczy, nocując w skleconych naprędce schroniskach lub nawet wprost pod nisko zwisającemi nad śniegiem i okrytemi puszystą sadzią łapami świerków. Powodziło mu się niebywale.
Pod pułapem szałasu jego wisiał duży pęk drogich skór. Były tam kuny, wydry, łasice i gronostaje, schwytane w potrzaski, kilka białych lisów, bo, zachęcony pierwszem, przygodnem polowaniem, parę już razy zapuszczał się na równinę, okalającą jezioro Wyr.
Tylko skór łosi nie przyniósł do swego stałego obozowiska.
Ciężkie były i schły bardzo powoli. Obyczajem łowieckim zawiesił je na gałęziach, wysoko nad ziemią, siekierą zrobiwszy na pniu duży zacios. Jak knieja szeroka jest i rozległa, nikt nie tknąłby zdobyczy innego łowca. Takie bowiem istnieje uświęcone od niepamiętnych czasów, niepisane prawo puszczy.
Muto był spokojny o swoją zdobycz.
Upolował już tyle zwierzyny, że zabezpieczało to dostatnie życie rodziny jego do przyszłej zimy, gdy sam lub razem z ojcem wyruszy na nową wyprawę. Zresztą, zamierzał na wiosnę zastąpić ojca na morzu, łapiąc ryby, strzelając morsy i foki i ścigając rekiny, z których wytapiało się tłuszcz, skupowany chętnie przez Norwegczyków. Wierzył w swoje szczęście i tam również spodziewał się obfitej zdobyczy.
Obliczywszy wszystko dokładnie, postanowił polować teraz wyłącznie na najcenniejsze zwierzęta.
Strzelał więc popielice i kuny, czatujące na wiewiórki, zastawił kilka nowych „stępic“ na gronostaje, lecz marzył o spotkaniu raz jeszcze z łosiami, gdyż wspomnienie o tem polowaniu budziło w nim dumę i radość łowiecką.
Pewnego razu zapuścił się daleko na południe. Szedł, polując bez przerwy całe cztery dni. Domyślał się, że był już blisko Białego Morza. Świadczyły o tem wilgotniejsze, bardziej porywcze podmuchy wiatru i „słony zapach“ powietrza.
Polowanie miał obfite. Szedł, zgięty pod ciężarem worka z zapasami i sporej wiązanki skórek, i spoglądał na biegnące przed nim psy, mocno oszronione, z soplami lodu na pyskach.
Nagle Wou przystanął i podniósł przednią łapę, wciągając w siebie powietrze.
Po chwili to samo uczyniła Nao, cicho warcząc.
— Cóżeście tam zwęszyły? — pytał ich bezdźwięcznym głosem, na wszelki wypadek zrzucając na ziemię worek i pęk skór. Wiedział dobrze, że jego psy nigdy nie wszczynały fałszywego alarmu. Wziął do rąk karabin i kazał szpicom iść naprzód.
Po raz pierwszy nie usłuchały jego rozkazu.
Stały bez ruchu, strzygąc uszami i węsząc.
Muto zdumiał się, spostrzegłszy, że Nao ciągnie na prawo, Wou zaś wpatruje się i wietrzy wprost przed siebie.
— Hm... mruknął chłopak. — Coby to mogło znaczyć?!
Psy, zbadawszy węchem wszystko, co zwróciło ich uwagę i czujność, ruszyły wreszcie naprzód. Szły ostrożnie, chwilami pełzły nawet wśród zwalonych przez huragan drzew, patrzyły i słuchały.
I nagle stała się rzecz niepojęta, niemal cudowna.
Wou, obejrzawszy się na myśliwego, poszedł wprost przed siebie.
Nao jednak, czołgając się na brzuchu, natychmiast skierowała się na prawo.
Miała podwinięty ogon i stulone uszy.
Muto zmuszony był rozwiązać trudne zadanie. Za którym ze szpiców miał pójść?
Namyślał się krótko.
— Suka widziała już w swem życiu niejedno! Nie darmo ma wyrwane pazurem niedźwiedzia pasmo skóry na boku, a na karku blizny od rysich kłów... Ona da sobie radę! Natomiast Wou — młody jeszcze i, choć ma lepszy węch, jest silniejszy i odważniejszy, lecz może wszakże narobić głupstw... Pójdę wpierw za nim, a potem doskoczę do Nao...
Tak postanowił Muto, nie spuszczając z oka coraz ostrożniej idącego szpica.
Suka tymczasem już znikła wśród krzaków. W puszczy panowała cisza. Zrzadka tylko z lekkim zgrzytem spadały i grzęzły w miękkim śniegu stare szyszki jodłowe.
Przeszedłszy z kilometr, Wou stanął i nie chciał iść dalej, chociaż chłopak popychał go nogą.
Pies kręcił łbem i cichutko warczał.
Muto wpatrywał się w gąszcz. Nagle drgnął i przycisnął kolbę do ramienia.
Z krzaków wypadło kilka reniferów. Odbiły się widać od stada i zdziczały w puszczy.
Ujrzawszy człowieka, zawróciły w popłochu, lecz w tej samej chwili z prychaniem i wściekłem warczeniem na jednego z nich spadło jakieś duże zwierzę.
Rozległo się żałosne kwilenie, a po chwili rozpaczliwy ryk jelenia rozdarł ciszę puszczy.
Przejęty tą sceną chłopak ostrożnie rozsunął krzaki i wyjrzał.
Pod drzewem klęczał renifer, przygnieciony ciężkiem cielskiem jakiegoś ciemno-burego zwierza.
Napastnik wpijał mu się pazurami jednej łapy w kark, a drugą usiłował przekręcić mu głowę, ucapiwszy za pysk.
Muto nigdy nie widział takiego drapieżnika.
Był to rosomak, wielkości małego niedźwiedzia, lecz drapieżniejszy od niego i znacznie silniejszy.
Chłopak wiedział, że w puszczy nie wolno się guzdrać, więc złożył się i strzelił.
Rosomak puścił swoją ofiarę i, groźnie mrucząc, biegł ku krzakom, skąd padł strzał.
Błyskały mu duże, żółtawe kły i prężyły się mięśnie na karku, z którego spływała struga krwi.
Muto zrozumiał, że, celując w podłużną głowę zwierza, ugodził go w kark.
Padł drugi strzał. Rosomak podskoczył, rażony pomiędzy oczy, upadł i zaczął się wić, wydając ochrypły ryk, który urwał się nagle, i tym razem na zawsze. Pod drzewem zdychał śmiertelnie pokaleczony przez niego renifer.
Pozostawiwszy na miejscu niespodziewaną zdobycz, Muto wytężył słuch.
Po puszczy miotały się jeszcze i tłukły odgłosy ostatniego strzału, lecz chłopak posłyszał też wyraźnie ujadanie Nao. Dochodziło z poza pagórków, najeżonych szczeciną niewysokich sosen.
Muto pobiegł na szczekanie suki, a Wou pędził obok, warcząc bez przerwy.
Przebrnęli wreszcie głębokie zaspy śnieżne i przecięli pagórki, gdzie odnaleźli Nao.
Zachowanie jej zdziwiło chłopaka. Suka, nastroszywszy sierść i kłapiąc kłami, biegała dokoła świerka i szczekała wysokim, przeraźliwym głosem. Wygląd jej zdradzał najwyższe przerażenie i strach. Podskakiwała do pnia drzewa i odbiegała nagle z żałosnym skowytem. Wou, powęszywszy chwilkę, podwinął ogon i przyłączył się do matki. Zadarł głowę i, wpatrzony w gąszcz gałęzi, szczekał i wył.
Muto ze zdumieniem oglądał drzewo. Nic jednak na nim nie spostrzegł.
Grube czapy śniegu leżały na iglastych łapach, zlekka opuszczonych i nieruchomych.
Ostry syk, dochodzący z drzewa, przekonał go jednak o obecności niebezpiecznego zwierza, wzbudzającego trwogę w dzielnych i zuchwałych szpicach.
Gdy tak stał, wpatrzony w splot gałęzi, na jednej z nich mignęły mu przez chwilę gorejące, żółte ślepie. Wtedy dopiero dojrzał zaczajone zwierzę.
Poznał odrazu rysia. Jego centkowane ciało płaszczyło się na grubym konarze, do połowy ukryte innemi, zwisającemi nad nim. Drapieżnik poruszał czarnemi pędzelkami blado-żółtych uszu i, szczerząc ostre, straszliwe kły, wydawał przenikliwy syk.
Nie widział nic oprócz szczekających psów.
Chciałby skoczyć na nie, poszarpać je na szmaty, lecz przerażał go czyniony przez nie hałas i niepokoił nieustanny ruch.
Przyciskał się więc do gałęzi, prężył mocarne łapy, pazurami darł korę i drżał cały, gotowy do skoku i jednocześnie pełen niejasnych przeczuć i niepojętego strachu.
Muto oparł lufę karabina o sęk suchej olszyny, wycelował w rozwartą paszczę rysia i strzelił. Niby kamień, spadło zwierzę z przebitą czaszką i leżało bez ruchu.
Psy długo nie odważały się dopaść rysia. Wreszcie zbliżyły się ostrożnie, bojaźliwie, a zwęszywszy, iż nie żyje, zamierzały dobrać się do jego centkowanej skóry.
— Yj! — krzyknął Muto, odpędzając psy.
Po chwili zawiesił rysia na gałęzi i szybkiemi, wprawnemi ruchami zdzierał z niego piękne futro.
— Podaruję je Ramnie! — myślał. — Będzie miała piękny kołnierz do kożuszka i ciepły czepek z klapami na uszy i czoło.
Oprawiwszy zkolei rosomaka i posiliwszy się wraz z psami surowem mięsem renifera, ruszył do swego wąwozu. Nao pobiegła naprzód. Wou, od szczeniaka spędzający czas z Mutem, szedł przy jego nodze.



VII.
NIEBEZPIECZNY SĄSIAD.

Na piąty dzień dopiero, wyruszywszy z ostatniego noclegu, Muto spodziewał się przed południem dotrzeć do obozowiska w jarze.
Droga zabrała mu dużo czasu. Wypadł obfity, mokry śnieg. Narty nie utrzymywały chłopaka i grzęzły. Szedł więc powoli, z trudem dźwigając na sobie worek, pęk skór i dwie strzelby. Czuł się niezmiernie znużony i marzył o wypoczynku, gdy, obmywszy się po łowach, wyciągnie strudzone ciało na miękkiej skórze jeleniej.
Minął już zwaliska leżaniny, gdzie mu śnieg zasypał wszystkie pułapki. Do wąwozu pozostawało około dwóch godzin drogi, gdy nagle ujrzał mknącą ku niemu Nao.
Posłał ją naprzód i nie rozumiał teraz dlaczego takim pędem powracała.
Przypadła mu do nóg, tuliła się do niego i drżała.
Już wiedział, że spotkała ją jakaś przygoda i należy być przygotowanym na wszelkie niespodzianki, dość zwykłe zresztą w surowem życiu w puszczy.
Szedł więc ostrożnie, trzymając karabin w pogotowiu i rozglądając się na wszystkie strony.
Nie wszedł odrazu do wąwozu, lecz z nawisającego nad nim urwiska oglądał go uważnie.
Nic nadzwyczajnego nie spostrzegł narazie.
Uspokojony już ruszył ku swemu szałasowi, zatrzymał się jednak wkrótce, gdyż psy obwąchiwały ziemię niespokojnie. Chłopak spostrzegł jakiś ślad. Przypominał odciśniętą na śniegu bosą stopę ludzką.
Widział kilka już razy podobne ślady, gdy polował z ojcem na tundrze murmańskiej.
Nie wątpił, że przez wąwóz przechodził niedźwiedź.
— Dlaczego „bury“ nie śpi w barłogu? — zdumiał się chłopak.
Niedoświadczony Muto nie wiedział, że podczas lekkiej zimy niektóre niedźwiedzie opuszczają swe ciepłe legowisko i błąkają się po lesie głodne i niezwykle złe.
Chłopiec zbliżył się do szałasu i wydał okrzyk przerażenia. Wejście, założone żerdziami i przyciśnięte sporym klocem drzewa, stało otworem. Wyciągnięte z wnętrza torby skórzane leżały poszarpane. Na śniegu były porozrzucane w nieładzie naboje, blaszanki z prochem, talerze, miski i inny sprzęt. Znikły worki ze słoniną i sucharami, a zgnieciona i pogięta puszka z cukrem była pusta. Jakiś nieznany bandyta i rabuś podarł na strzępy nawet skóry jelenie, używane przez chłopaka na pościel.
Włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy przypomniał sobie o Ranie.
Pobiegł do chlewa, lecz westchnął z ulgą.
Renifer, ujrzawszy swego pana, zaryczał łagodnie.
Oglądając zagrodę, Muto przekonał się, że niedźwiedź usiłował dostać się do Rana, wyłamawszy już dwie żerdzie z zapory.
— Dlaczego nie wyrwał innych? — zadawał sobie pytanie chłopak i wkrótce znalazł odpowiedź.
Na łbie Rana spostrzegł krwawiący szmat skóry i jeszcze świeżą bliznę na pysku, pomiędzy chrapami. Widocznie stary renifer bronił zaciekle swej twierdzy.
Niezawodnie zranił nawet napastnika, uderzywszy go rogami. Świadczyły o tem krwawe plamy, w kilku miejscach pozostałe na śniegu.
— Poczekaj-no! — mruknął Muto i zgrzytnął zębami. — Poszukam ja ciebie, wstrętny szkodniku!
Nie tracąc czasu, zaczął zbierać porozrzucane przez niedźwiedzia rzeczy i naprawiać rozwaloną ścianę schroniska.
Wypuściwszy renifera pod okiem psów, zabrał się do przygotowania obiadu. Niestety, nie mógł być obfity i smaczny, bo nie miał już ani kaszy, ani też słoniny i cukru. W torbie pozostał mu kawał reniferowego mięsa i kilka wiewiórek. Upiekł to wszystko, zatknąwszy na drewnianym rożnie, posilił się i nakarmił psy.
Rozumiał, że zmuszony jest teraz czemprędzej powrócić do chałupy, bo inaczej głód i choroba zajrzą mu w oczy. Bez herbaty i soli opadłby go szkorbut, ta straszna choroba północna. Cukier, do którego przywykł od dzieciństwa, potrzebny mu był tak samo, jak suchary.
Samem mięsem nie mógłby się długo żywić bez obawy przed chorobą.
— Tak! — mruknął. — Chcę, czy nie chcę, a wracać muszę! Na szczęście, przywiozę obfitą zdobycz!
Wkrótce wlazł do szałasu i jako tako ułożył się na poszarpanych skórach.
Paliła go żądza zemsty nad niedźwiedziem-rabusiem, a taka wściekłość zawładnęła nim, że nie mógł usnąć i, wyszedłszy ze schroniska, usiadł przy ognisku.
Ran, niezamknięty w chlewie, stał wpobliżu z opuszczonym łbem. Oświetlony czerwonemi połyskami ognia, drzemał.
Psy, zwinąwszy się koło ogniska, spały, co chwila strzygąc uszami.
Cisza panowała w wąwozie, i nic jej nie mąciło, gdyż nie dobiegały tu nocne głosy puszczy.
Nagle psy zerwały się z głośnem szczekaniem i pomknęły ku czeluści jaru.
Ran podniósł głowę i chrapliwie pociągnął powietrze.
Zapewne poczuł wroga, bo jął tupać racicami i groźnie potrząsać rogatą głową.
Gdzieś wysoko, nad krawędzią wąwozu, rozległ się głuchy poryk, po chwili zaś — basowe mruczenie; kilka grudek śniegu i kamyki potoczyły się po stromem zboczu jaru.
Muto porwał za karabin i spojrzał wgórę.
Uspokoiło się tam nagle. Umilkło szczekanie psów. Szpice powróciły, merdając opuszczonemi ogonami. Pokładły się znów i już nie wszczynały alarmu.
Posiedziawszy przy ogniu, Muto wszedł do szałasu i, rzuciwszy się na posłanie, mruknął:
— Jeżeli nie dziś, to — jutro.
Usnął wkrótce.



VIII.
STRASZLIWE SPOTKANIE.

Muto zerwał się z posłania bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że nawet mroźna mgła, płynąca z tundry, nie zaczęła jeszcze opadać, jak to zwykle bywało przed brzaskiem.
Nietylko jednak oczekiwanie poważnego spotkania z burym władcą puszczy podniosło go na nogi i w jednej chwili spędziło sen z ociężałych powiek.
Chłopak odczuł dziwny, przejmujący niepokój.
Otworzył więc oczy i przeraził się. Przez szczeliny szałasu i przez otwór w stożkowatej strzesze wrywały się potoki światła.
— Dzień! Zaspałem! — miotała się trwożna myśl.
Zrzuciwszy z siebie skórę, którą był przykryty, wypadł z szałasu.
Zielony, różowy i niebieski blask, po tysiąc razy odbity od skrzepłego przez noc śniegu, oślepił go.
Przymknął oczy i długo je przecierał.
Gdy spojrzał znowu, zdziwił się jeszcze bardziej. Rogaty Ran leżał w pobliżu z głową wyciągniętą na śniegu. Szpice, niby dwie kosmate kule, spały i nawet nie poruszyły się na odgłos jego kroków.
Coś niezwykłego działo się na ziemi.
Muto spojrzał na niebo i — odrazu wszystko zrozumiał.
Różnobarwne, świetlne smugi, obłoki i mgliste płachty drgały na niebie; z poza nich wytryskiwały płomienne słupy, podnosiły się płonące krzyże i koła.
Chłopak, uspokojony nagle, uśmiechnął się. Znał to zjawisko. Laplandczycy nazywają je „społochami“; w Europie nadano mu nazwę — „zorzy polarnej“.
Potoki tego drgającego i zwodniczego światła spływały na ziemię, wrywały się do gąszczu leśnego, zapalały na śniegu miljardy różnokolorowych iskierek i ogników, a w niepewnej, ruchomej poświacie wszystko wydawało się odmiennem, dziwnem, jakgdyby roztapiając się w falistej powodzi zimnego ognia, pełnego drażniącej tajemnicy.
Muto, zmrużywszy oczy i przykrywając je dłonią, szukał na niebie gwiazdozbioru Wielkiego Wozu i Gwiazdy Polarnej. Z trudem rozejrzał ich blade połyski poprzez mgławicę z drżących i falujących promieni. Zmiarkował, że dopiero niedawno minęła północ. Nad puszczą więc zalegała jeszcze noc głęboka.
Skierował się już do szałasu, lecz zatrzymał się, marszcząc czoło.
— Wielki Duch posłał mi tę „noc ognistą“ — mruknął do siebie i dodał. — Pójdę na poszukiwanie niedźwiedzia!
Zaczął szybko się przygotowywać do polowania. Wiedział, że porywa się na rzecz niezmiernie poważną i niebezpieczną. Przypomniał sobie, że ojciec przestrzegał go przed strzałem do niedźwiedzia. Uważnie obejrzał karabin, naoliwił go i, założywszy świeże naboje, naostrzył siekierę i nóż.
Ubrawszy się lżej, niż zwykle, natarł tłuszczem narty i, wziąwszy do rąk karabin, poprowadził Rana do chlewu.
Zdumione psy szły za nim, przeciągając się i ziewając.
Zamknąwszy renifera, gwizdnął na szpice i ruszył ku wyjściu z wąwozu.
Psy ożywiły się odrazu. Muto poprowadził je ku miejscu, gdzie widział ślad krwi. Wskazał na nie ręką i zmusił Nao i Wou, aby obwąchały je dobrze. Psy głośno węszyły i warczały. Teraz pojęły ostatecznie, że muszą wytropić niedźwiedzia. Nastroszywszy kudły i stuliwszy uszy, wybiegły naprzód.
Trop prowadził na spychy jaru.
Psy natychmiast odnalazły miejsce, gdzie niedźwiedź leżał wieczorem, a nawet próbował zejść śliskiem zboczem wąwozu. Ślady zwierza biegły dalej i znikały w sosnowym borze, rosnącym na pagórkach.
Szpice brnęły w śniegu ostrożnie, co chwila przystając i nasłuchując.
Droga była ciężka. Zapewne burza podruzgotała tu niegdyś i obaliła najwyższe drzewa, pioruny zaś wznieciły pożar leśny. Wszędzie na ogromnej przestrzeni leżały przywalone śniegiem grube kłody sosnowe, otoczone młodą poroślą, ponad którą czerniał najeżony drzazgami złom i opalone, jakgdyby żałobne pnie.
Muto zmuszony był przełazić przez leżaninę, wpadał do wykrotów, pozostałych po zgniłych już korzeniach, wikłał się w zaroślach małych sosen i gęstego podszytu.
Pogorzelisko leśne, zda się, nie miało kresu.
Było to marne miejsce do polowania, więc chłopak prosił Wielkiego Ducha, aby dał mu spotkanie z niedźwiedziem w nietkniętej ogniem i burzą puszczy lub na odkrytej polanie.
Jednak Wielki Duch, który wie o wszystkiem, osądził inaczej.
Już dobre dwie godziny kluczył Muto po spalonym borze, idąc śladem psów, gdy wreszcie Wou zawył głucho, a Nao odpowiedziała mu natychmiast żałosnym skowytem.
Chłopak, wskoczywszy na zwaloną kłodę, szukał wzrokiem swoje szpice. Ujrzał je, przyciśnięte do siebie, o najeżonej sierści na karkach i podwiniętych ogonach.
Oglądając każde drzewo, każdą kępę i wystające pnie, Muto spostrzegł wkrótce pewną rzecz, która przykuła odrazu całą jego uwagę.
Jakie sto kroków dzieliło go od wielkiej kupy zwalonych w nieładzie pni, wyrwanych korzeni i suchych gałęzi. Ze szczelin pomiędzy gałęziami podnosiła się i rozpływała w powietrzu cienka struga pary. Dochodziła, zapewne, do gałęzi, rosnącej obok sosny, bo na igłach jej utworzyły się długie sople lodu, zwisające ku dołowi, a całe drzewo okryło się grubą, siwą sadzią.
Chłopak domyślił się, że odnalazł barłóg niedźwiedzia, a jej właściciel po nocnej włóczędze powrócił zapewne do swego schroniska. Jego to oddech tworzył tę strugę pary, co płynęła wzwyż i znikała pod szeroką koroną oszronionego drzewa.
Ostrożnie omijając złomy, czarną ścianę drągowin i gąszcz krzaków, zbliżał się Muto do legowiska wroga, w każdej chwili gotowy do strzału.
Psy ruszyły naprzód i zatrzymały się przed barłogiem, drżąc i szczekając kłami.
Mały myśliwy szybko obmyślił plan napadu.
Stanął plecami do północy, jarzącej się światłem polarnej zorzy, i nogami rozgrzebał śnieg, aby mocno stać na twardej ziemi, mając przed sobą pień, ukrywający go do połowy.
Raz jeszcze obejrzał karabin, spróbował, czy nóż lekko wychodzi z pochwy, i wbił siekierę w leżącą przed nim kłodę.
Był zupełnie gotów, mógł więc zaczynać.
— Urr! — krzyknął na psy i cisnął w barłóg odłamkiem gałęzi.
Szpice rzuciły się naprzód. Kręciły się wokoło legowiska, szczekały, wyły i łapami usiłowały rozrzucić śnieg i gałęzie, jakgdyby zamierzały wedrzeć się do wnętrza siedziby groźnego kosmacza.
Z palcem na cynglu i wzrokiem utkwionym w zwalone w nieładzie pnie i korzenie, Muto stał wyprężony i baczny na wszystko.
Niedźwiedź długo nie dawał znaku życia.
Psy szalały coraz bardziej i krążyły z wściekłem szczekaniem.
Nagle odbiegły i zaczęły ujadać zdaleka.
Muto posłyszał wreszcie głuchy, wychodzący z pod ziemi ryk, i podniósł karabin do ramienia.
Zupełnie niespodziewanie wyleciały w powietrze kawały drzewa i stwardniałego śniegu, buchnął gęsty kłąb pary, a po przez nią chłopak ujrzał czarny kadłub niedźwiedzia.
Zwierz jednym susem wyskoczył na powierzchnię i, niby ciemny głaz, szybko potoczył się ku gęstym zaroślom sosnowym. Niedźwiedź uciekał, lecz psy dogoniły go i szarpały mu kudły i skórę, wpijając ostre kły w tylne łapy.
Niedźwiedź, mrucząc i porykując żałośnie, usiadł, wymachując kosmatemi łapami i trzęsąc głową. Oganiał się psom, odpędzając je jak natrętne, tnące go muchy. Szpice odskoczyły o kilka kroków, przygotowane do natychmiastowego napadu.
Podrażnione i senne jeszcze zwierzę nie spuszczało z psów wzroku swych małych, wściekłych ślepi i nie widziało myśliwego.
Muto wykorzystał ten moment znakomicie. Oparł karabin o pień, starannie wycelował, mierząc w lewą stronę piersi swego wroga i — strzelił. Niedźwiedź potoczył się, jak gdyby gromem rażony, Wou natychmiast wpił mu się w szyję, Nao zaś szarpała mu bok, rycząc chrapliwie.
Niedźwiedź nic już nie czuł. Celna kula Muta przeszyła mu serce.
— Masz za swoje! — mruczał uradowany chłopak, podchodząc do zabitego zwierza. — Poszarpałeś i podarłeś mi torby, pożarłeś moją kaszę, słoninę i cukier. Teraz psy poszarpią na tobie skórę, zbóju!
Uśmiechnął się chełpliwie i, wydobywszy nóż, zabrał się do ściągania skóry. Z trudem odpędził psy, które nie odstępowały go na krok, warcząc i błyskając kłami.
Pracował długo, aż się spocił. Tymczasem świtać zaczęło, a w promieniach słońca powoli przygasać zaczęła zorza polarna.
Robota chłopca dobiegała już końca, gdy nagle posłyszał żałosne skomlenie psów, jakiś łomot i ryk, do grzmotu podobny. Podniósł głowę i struchlał.
O kilka kroków przed nim stał olbrzymi, szarobury niedźwiedź.
Podniósł się na tylnych łapach i, rozwarłszy straszliwą paszczę, wydawał grzmiący ryk.
Muto schwycił karabin i, uskoczywszy nabok, strzelił w pośpiechu, prawie nie mierząc.
Kula ześlizgnęła się po żebrach olbrzyma, zrywając mu szmat skóry. Doprowadziło to go do wściekłości. Błyskając kłami i roniąc z paszczy płaty piany, jął bić powietrze łapami, jakgdyby walcząc z niewidzialnym wrogiem. Trwało to jedno mgnienie oka, gdyż chłopak nie zdążył nawet złożyć się do niego poraz drugi.
Niedźwiedź, wydawszy przerażający, groźny ryk, raptem skoczył naprzód.
Już straszliwe, czarne pazury dosięgały głowy Muta, gdy nagle ziemia urwała się pod chłopakiem.
Muto poczuł, że spada, posłyszał trzask gałęzi, i po chwili ogarnął go mrok, a ostry zapach potu niedźwiedziego i parne powietrze zatamowały mu oddech.
Obejrzał się z przerażeniem i zrozumiał, że, poślizgnąwszy się, wpadł do barłogu zabitego przez siebie niedźwiedzia. Legowisko było już puste.
Z powierzchni ziemi dochodziły chłopaka żałosne porykiwania olbrzymiego zwierza, skowyt i szczekanie psów, tupot ciężkich łap i łomot rozrzucanych pni i gałęzi.
Muto, wziąwszy w zęby nóż i trzymając karabin w pogotowiu, wyjrzał przez otwór.
Niedźwiedź walczył z psami.
Szpice, widząc swego pana w niebezpieczeństwie, usiłowały odwrócić uwagę zwierza od barłogu. Narażając swe życie, atakowały olbrzyma, skubiąc go ztyłu i wyrywając mu kudły.
Z karku Wou spływała już struga krwi od zadraśnięcia pazurem, lecz szpic nie przerywał bitwy.
Z drugiego boku nacierała Nao. Przyskakiwała co chwila i szarpała niedźwiedzia, który odpowiadał na zadawane mu rany coraz wścieklejszym rykiem i próżno przeszywał powietrze rozmachem mocarnych łap.
Ostrożnie, aby nie być spostrzeżonym przez niedźwiedzia, gramolił się chłopak z głębokiego dołu.
Ziemia i gałęzie co chwila osypywały mu się z pod stóp.
Znalazł wreszcie jakieś twarde oparcie i, wyprężywszy się, wyskoczył z barłogu.
Niedźwiedź, napełniając swym rykiem całą puszczę, znowu skoczył ku człowiekowi. Ofiarne i śmiałe psy rzuciły się natychmiast do walki, wskakując mu na kark i wpijając się w zad.
Trzęsąc ogromnym łbem i rozbryzgując pianę, usiłował dosięgnąć Wou, tarmoszącego go za kark, lecz z tego skorzystała wierna Nao.
Suka zrozumiała, że śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad dwiema ukochanemi przez nią istotami— jej synem — Wou, i młodym panem — Muto. Nie myśląc już o sobie, skoczyła niedźwiedziowi do gardła i zawisła na nim, wbiwszy mu kły w skórę.
Olbrzym wydał jękliwy ryk i łapą przycisnął psa do piersi, łamiąc mu grzbiet i szarpiąc jego ciało. Zmiażdżona i na dwoje rozdarta Nao nie rozwarła jednak kurczowo zaciśniętych szczęk i, jak pijawka, wisiała na szyi wroga. Niedźwiedź, szarpiąc ją, ruszył ku chłopakowi.
Muto jednak zdążył już ustawić się mocno na nogach i dokładnie wziąć zwierza na cel.
Widział przed sobą jego małe, krwią nabiegłe oczki i wklęśnięcie nad rozwartą paszczą.
Tam właśnie postanowił umieścić dużą kulę karabinową.
Mrużąc lewe oko, mierzył spokojnie i starannie.
Wreszcie nacisnął cyngiel, a był tak pewny strzału, że nawet nie poruszył się z miejsca.
Niedźwiedź, ugodzony śmiertelnie, ostatnim wysiłkiem potwornych mięśni, skoczył przed siebie i padł tuż przed chłopakiem. Zdążył jednak dosięgnąć go słabnącą łapą, a tego prawie niedostrzegalnego ruchu starczyło, aby zerwać stojącemu przed nim wrogowi nogawicę futrzanych spodni, a z nią razem płat skóry i mięśni.
Krzyknąwszy przeraźliwie i jęcząc z bólu, Muto zacisnął szarpaną ranę, z której obficie płynęła krew.
Kulejąc, doszedł do wystającego pnia i usiadł na nim.
Obejrzał zadaną mu ranę, obmył ją śniegiem i, naciągnąwszy zdartą skórę, jął przewiązywać ją, odrywając od koszuli długie paski płótna.
Jęcząc, a chwilami wyjąc nawet z bólu, powlókł się do obozu.
Szedł długo, gdyż dwa razy przystawał, aby przebandażować skaleczone udo i odetchnąć, bo coraz częściej dziwna go ogarniała niemoc.
Wreszcie doszedł i wczołgał się do szałasu.
Raz jeszcze obejrzał zsiniałą, opuchniętą nogę. Wyglądała strasznie i stawała się coraz bardziej bezwładną. Obwiązał ranę szmatą z maścią, daną mu z domu, położył się, czując dreszcze w całem ciele i płomienie w głowie. Leżał, sycząc z bólu, i słyszał ciężkie westchnienia Wou, który napróżno starał się zalizać sobie rany na karku.
Gwizdnął na niego, a gdy szpic podszedł, posmarował mu maścią zranione miejsce.
Dla małego Muta rozpoczęły się straszne dni.
Uratowało go tylko miłosierdzie Wielkiego Ducha, który w dobroci swej nie zesłał ostrych mrozów.
Przez całą noc chłopak miotał się i majaczył. Napadła go gorączka. Ból w nodze wzmagał się z każdą chwilą. Walcząc z nieprzytomnością, zmuszał się do obmywania rany i leczenia jej maścią. W worku pozostawała jedna tylko koszula. Resztę podarł na paski do opatrunków.
Trwało to cały tydzień. Muto wychudł, zbladł i osłabł do reszty. Gorączka i ból wyczerpały go zupełnie.
Jednak ludzie północy silni są i wytrzymali.
Rana goić się zaczęła i zabliźniać. Gorączka ustąpiła. Na ósmy dzień Muto poczuł głód.
Jęcząc z bólu i wlokąc za sobą obandażowaną nogę, wyczołgał się z szałasu. Zajrzał do worów, lecz nic w nich nie znalazł oprócz herbaty. Rozpalił ognisko i zawiesił nad płomieniem kociołek ze śniegiem.
Patrząc w ogień, rozmyślał nad tem, czy będzie mógł poruszać skaleczoną przez niedźwiedzia nogą. Te smutne i trwożne myśli przerwał mu Wou.
Wyszedł właśnie z krzaków i w wysoko zadartym pysku niósł zająca.
Niekarmiony przez gospodarza postanowił zapolować samodzielnie.
Muto gwizdnął. Szpic podbiegł i patrzał na pana.
— Podzielmy się, piesku! — rzekł chłopak. — Oddawna karmię ciebie, nakarm teraz ty mnie... Starczy dla nas obojga, bo biedna Nao zginęła... i już nic nie potrzebuje....
Westchnął ciężko, a Wou, jakgdyby zrozumiawszy mowę ludzką, położył zająca na ziemi.



IX.
WOŁANIE O POMOC.

Tydzień jeszcze minął, zanim Muto przekonał się, że może władać poszarpaną przez niedźwiedzia nogą. Coprawda zrozumiał też, iż będzie utykał na nią, bo ogromna blizna nie pozwalała wyprostować jej całkowicie.
Nie zwracał na to uwagi, bo iluż to już spotykał łowców, których poraniły władcy puszczy — niedźwiedzie?!
Noga bolała go jeszcze i prędko się męczyła podczas krótkich nawet wypraw do kniei, gdzie musiał pozbierać skóry łosi i niedźwiedzi. Przeczuwał, że ciężką będzie miał powrotną drogę na Imandrę.
Wyruszył wreszcie, naładowawszy na sanki całą zdobycz.
Jechał, stojąc na płozach „kiereżi“ lub sunąc obok renifera na nartach.
Powoli szli naprzód, aby nie nużyć Rana.
Ocalenie chłopca zależało teraz od starego jelenia, ciągnącego ciężkie sanki.
Przecięli już tundrę nadwyrską i zbliżali się do puszczy, która, przerywana dolinami rzek, zbiegała ku Imandrze.
Pozostawał mu do przebycia ciężki szmat drogi, bo miejscowość stawała się górzysta, okryta głębokim śniegiem.
Pomagając reniferowi w wyciąganiu sanek, Muto nadwerężył sobie chorą i bardzo słabą jeszcze nogę.
Bolała go straszliwie. Chłopak jęczał, a chwilami nie mógł się wstrzymać od przeraźliwych krzyków cierpienia. Ponownie powróciła gorączka, a dreszcze wstrząsały znużonem i zbolałem ciałem chłopca.
Ran, pokaleczywszy sobie racice, ledwie szedł, pozostawiając na śniegu szkarłatny ślad.
Tak wlekli się powoli, coraz słabsi i smutniejsi.
Patrząc na Wou, idącego z opuszczonym ogonem, Muto coraz częściej zadawał sobie ponure pytanie:
— Czy zobaczymy naszą chałupę nad jeziorem?
Na to pytanie odpowiadał tylko świst i zawodzenie mroźnego wiatru, zgrzyt śniegu i chrapliwe westchnienia Rana.
Zatrzymawszy się pewnego wieczora na nocleg i piekąc na patyku upolowanego w dzień zająca, Muto z trwogą w sercu spostrzegł, że stary renifer nie tknął paszy i położył się na śniegu. Leżał nieruchomo, ciężko oddychając; zwisająca dolna warga trzęsła mu się żałośnie.
— Źle! — pomyślał chłopak. — Nie dojdzie mój Ran do „pogostu“...
Nie chciał myśleć o tem, co się z nim samym stanie, gdy padnie poczciwe zwierzę, dobiegające kresu swego życia...
Ze smutnego, bliskiego już rozpaczy nastroju wyrwały go odgłosy trzech, następujących jeden po drugim strzałów. Biegły zdaleka.
— Strzela ktoś z amerykańskiego karabina — rozważał Muto. — Do czego mógł strzelać po nocy? Niezawodnie daje znak, może, woła na pomoc?... Jeżeli tak, to powinien zapalić jakie suche drzewo, bo tak czynią łowcy, zbłąkani w puszczy...
Stękając i jęcząc, wszedł na wysoki pagórek i rozglądał się po okolicy, tonącej w mroku.
Nie pomylił się w swych przypuszczeniach.
Daleko za rzeką buchnął nagle słup ognia — i rozsypał się kaskadą iskier.
— Jakiś człowiek zapalił posusz jodłową... — rozmyślił się chłopak, a w duszy jego już dojrzewało postanowienie, aby natychmiast biec z pomocą nieznanemu, zbłąkanemu na tundrze człowiekowi. Musiał jednak doczekać się świtu. Z pierwszym brzaskiem z trudem podniósł Rana i, wsiadłszy mu na grzbiet, ruszył na poszukiwanie.
Wou biegł przed nim i węszył.
Przeciąwszy zamarzniętą rzekę, wyjechali na równinę. Liczne ślady wilków krzyżowały się w różnych kierunkach. Jadąc powoli, natrafili na prawie doszczętnie zjedzone resztki renifera, o kilometr dalej leżał drugi, któremu wilki wyżarły i rozwłóczyły po śniegu wnętrzności.
Muto zaczynał domyślać się już, co tu zaszło i szukał śladów płozów.
Długo nie mógł ich znaleźć, a gdy ujrzał wreszcie, spostrzegł, że Wou podniósł głowę i, zlekka porykując, szybkim i pewnym truchtem pobiegł w stronę pobliskiego lasu.
Muto zobaczył wkrótce duże sanie — „barże“, ciągnione zwykle przez parę reniferów a w nich zemdlonego człowieka.
Był to bogaty kupiec, który w drodze do Koły zbłądził. Niebawem opadły go wilki i zagryzły renifery. Kupiec ocalił sobie życie, wdrapawszy się na drzewo. Wycieńczony z głodu i zimna, nie ośmielił się brnąć dalej przez śnieżną pustynię, więc uczynił ostatnią próbę — dał zwykły sygnał łowiecki, strzelając i zapalając suche drzewo.
Muto nigdy nie widział tego człowieka. Z trudem ocucił go, a gdy posłyszał, że jest głodny i słaby upolował zająca i nakarmił nieznajomego.
Kupiec miał odmrożone nogi i nie mógł chodzić.
Muto zamyślił się. Ze smutkiem stwierdził, że Ran nie dowiezie ciężkich sanek, a cóż dopiero, jeżeli załaduje je bagażami uratowanego człowieka i wsadzi go do swej „kiereżi“!
Powiedział o tem kupcowi i wskazał mu na krwawiące racice zwierzęcia.
— Zginiemy!... — wyrwał się nieznajomemu rozpaczliwy krzyk. — Ratuj mnie! Ratuj! Jestem bogaty i dam ci tyle reniferów, ile zażądasz!
Muto zmarszczył brwi i odparł:
— Ratowałbym ciebie, panie, gdybyś był biedniejszy nawet od naszego bezrękiego Wlaha, którym opiekują się sąsiedzi... Zaczekaj, muszę się zastanowić...
Usiadł przy leżącym Ranie, głaskał go, przemawiając do zwierzęcia łagodnym głosem:
— Stary jesteś i słaby... Nie dociągniesz nas wszystkich, Ranie? Chcę, abyś doszedł do naszej zagrody... Służyłeś długo i wiernie Samutanowi i mnie w tej wyprawie... Nie bój się, nie zostawię ciebie, stary, wilkom na strawę... Matka zaleczy ci kopyta... wypoczniesz nad Imandrą... wydobrzejesz mi jeszcze!
Poklepał go po karku i gwizdnął zcicha, grzebiąc w zanadrzu, gdzie miał kieszeń.
Kupiec przyglądał się ze zdumieniem chłopakowi, rozmawiającemu ze zwierzęciem. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy ten, trzymając w ręku skrawek jakiejś tkaniny, zwrócił się do psa:
— Teraz na ciebie kolej, Wou! Matka twoja potrafiłaby załatwić tę sprawę i sprowadzić tu Ramnę... a ty? Nie wiem, czy zrozumiesz, o co mi chodzi... choć mądry jesteś i wierny... Powąchaj-no tę szmatkę!
Wou rozdął ruchliwe chrapy i pociągnął powietrze. Ze zdumieniem przekręcił głowę na bok, nastawił śpiczaste uszy i radośnie merdnął ogonem. Jeszcze raz powęszył i nagle cicho pisnął.
— Aha! — ucieszył się chłopak. — Poznałeś ten zapach? Biegnij więc co tchu do chałupy i sprowadź tu siostrę.
To mówiąc, Muto, stęknąwszy, wstał i wskazując ręką na zachód, zawołał rozkazującym głosem:
— Urr, Wou, urr!
Szpic spuścił ogon i cicho wślizgnął się w gąszcz krzaków.
Trzy dni i trzy noce płonęło ognisko przed sankami kupca.
Dwóch ludzi gwarzyło cichemi głosami, coraz częściej podnosząc głowy i nasłuchując. W oczach ich coraz częściej miotała się troska i obawa o coś, o czem nie śmieli mówić. Na czwarty dzień, w parę godzin po świcie, posłyszeli poszczekiwanie psa, nawoływania ludzi i tupot kopyt. W kilka minut potem rozrosła, kulawa Ramna tuliła już do siebie brata, radośnie piszczał i skowytał Wou, skacząc wokoło. Dwóch chłopaków, przybyłych sankami na ochotnika, przenosiło rzeczy kupca i układało chorego w „kiereżach“. Wkrótce wszyscy odjechali. Muto odnalazł swoje sanie i, zaprzęgłszy w nie przyprowadzonego luzem renifera, ruszył w drogę. Za nim szedł Ran i biegł niezwykle wesoły Wou.
Ramna mówiła o domu, o ojcu, który po oględzinach lekarza pije jakieś zioła i czuje się lepiej, o matce i o tem, że w chałupie czekają niecierpliwie na przybycie małego łowca.
Muto wyliczał siostrze zdobyte skóry i opowiadał o straszliwem spotkaniu z niedźwiedziem.
— Wielki Duchu! Wielki Duchu! — szeptała siostra, wznosząc oczy ku szczytowi Lawoczor, coraz wyraźniej kreślącemu się na mglistem niebie.

KONIEC.





  1. Gatunek ryb łososiowych.
  2. Błotnista, pokryta mchem i karłowatym lasem równina północnych krańców Europy i Azji.
  3. Mój mały (po laplandzku).
  4. Samica łosia.
  5. Portowe miasteczko na półwyspie Kolskim.
  6. Znachor.
  7. Północni myśliwi zabijają, niestety, samice łosi i jeleni, bo nie mają prawa łowieckiego, obowiązującego kulturalnych myśliwych. Wskutek takiej rabunkowej gospodarki łowieckiej, ilość grubej zwierzyny szybko się zmniejsza na północy Europy, Azji i Ameryki.
  8. Skórki, związane w jeden pęk.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.