W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
CZARNE DIAMENTY.

— Nasz półwysep — mówił do mnie jeden z dawnych mieszkańców Władywostoku — możnaby nazwać „czarnym diamentem“, ponieważ stanowią go pokłady węgla kamiennego!
Moje badania w tym kierunku najzupełniej potwierdziły to zdanie obywatela Władywostoku. Zaczynając od północnej części półwyspu i kończąc na ostrym przylądku na południu, w obrębie samego miasta ciągną się grube warstwy węgla kamiennego, przeważnie brunatnego. Cały szereg kopalni i szybów zwiedzałem wzdłuż linji kolei Ussuryjskiej; są one z technicznego punktu widzenia mniej lub więcej dobrze urządzone i zaopatrują w paliwo kolej, zakłady przemysłowe i drobne statki parowe. Bardzo charakterystyczną okolicznością dla wszystkich prawie węgli tego okręgu jest domieszka bursztynu. Niektóre pokłady są wprost przesycone bursztynem, ową smołą dawno zaginionych drzew, tak dalece, że byłoby praktycznem i zyskownem wydobywanie go i przerabianie na lakier.
Cały półwysep Murawjew-Amurski pokryty jest gęstemi lasami o florze mięszanej, północnej i południowej, iglastej i liściastej. Wielka ilość deszczów, wygodna orografja półwyspu jest wspaniałym terenem dla rozwoju lasów. Widocznie takie warunki istniały i w poprzednich epokach geologicznych, co spowodowało tworzenie się licznych pokładów węgla kamiennego w głębokich wąwozach górskich, gdzie się nagromadziły wielkie masy drzew, które spadły ze stoków gór. Podobne warunki istnieją we wszystkich dolinach południowej i środkowej części grzbietu Sichota-Alin, gdzie istotnie spotykałem bardzo często większe lub mniejsze pokłady węgla brunatnego niedawnego pochodzenia.
W lasach półwyspu widziałem prawie dżunglę, knieję trudną do przejścia, oplecioną, jak lianami, dzikiem winem i różnemi pnącemi się roślinami, jak naprzykład chmielem i bluszczem europejskim.
W lasach tych jest mieszanina północnych drzew iglastych, jak cedr, sosna i świerk, i liściastych: brzoza, osina, oraz gatunków południowych: korkowy dąb, orzech grecki, lipa, czarna brzoza i nawet pokrewny palmie południowej, dimorfant. Olbrzymia ilość krzaków kwitnących, jak głóg, malina, agrest, bzy, czyni knieję Ussuryjską prawie nie do przejścia; podróżnik musi przedzierać się przez nią z pomocą siekiery. W takich dżunglach rozwija się niesłychanie bujnie życie różnych zwierząt. Tem się tylko daje objaśnić fakt, że o jakieś 15 kilometrów od Władywostoku, miasta o ożywionym ruchu kolejowym, z gęstą ludnością i z portem, gdzie w dzień i w nocy rozlegają się przeraźliwe jęki okrętowych syren i potężne ryki statków parowych, spotkać można władcę tej kniei — tygrysa lub niedźwiedzia, o polowanie zaś na bażanty lub cietrzewie nietrudno było tuż niemal za miastem.
Mieszkając o 30 kilometrów od miasta, w kopalni węgla towarzystwa rosyjsko-angielskiego, wyszedłem pewnego poranka z domu i w ogrodzie spostrzegłem psa podwórzowego, który, podniósłszy głowę, ujadał patrząc na wierzchołek drzewa. Zacząłem się bacznie przyglądać i zauważyłem nieduże zwierzątko o ślicznem, prawie czarnem futerku; przykucnęło ono na gałęzi i jarzącemi oczkami spoglądało na szczekającego psa. Wyjąłem z kieszeni rewolwer i dałem kilka strzałów. Gdy zwierzę spadło na ziemię martwe, przekonałem się, że był to soból[1]. Jak wiadomo, jest to najdzikszy i najsamotniejszy drapieżnik leśny, postrach wszelkiego ptactwa i wiewiórek, a jednak zabiłem go o 20 kroków od domu mieszkalnego! Niezawodnie przekradł się tu z kniei, z tajgi Ussuryjskiej, zwabiony domowemi kurczętami i kaczętami.
Podczas wycieczek do lasów, rosnących na zboczach tej odnogi Sichota-Alin, spotykałem tuż wpobliżu Władywostoku całe stada bażantów, cietrzewi i głuszców. Gęstemi zaroślami krzaków, ze złośliwem chrząkaniem sunął dzik, a po ziemi, porośniętej wysoką trawą i krzakami różanecznika, mknęły spłoszone sarny-męczennice, które stale tropiła Ussuryjska pantera, czyli „bars“, ryś, żbik, tygrys i wreszcie najstraszliwszy i najbardziej krwiożerczy ze wszystkich wrogów — człowiek.
Nigdzie jednak nie spotykałem ludzi. Tylko ślad ich wił się tu i ówdzie poprzez knieje w postaci rzadkich, ledwie dostrzegalnych w gąszczu ścieżek. Ale widocznie rzadko chodzono niemi, gdyż były one już prawie zarośnięte nietylko trawą, ale nawet małemi krzaczkami. Lasy tu rąbią tylko wpobliżu plantu kolejowego lub na skraju, więc w głębi puszczy nikt nie ma nic do roboty, i zrzadka jeno jaki myśliwy lub włóczęga-przyrodnik zagłębia się w serce tych dżungli, oddając się żywcem na pożarcie: w dzień — olbrzymim bąkom gryzącym, w nocy zaś — komarom i drobnym muszkom.
Podczas jednej ze swych wycieczek szedłem wraz z pomocnikiem z laboratorjum — żołnierzem. Przedzieraliśmy się przez gęstwinę leśną, plącząc się w mocnej pajęczynie, jakby z jedwabnych nici splecionej, ze wstrętem zrzucając czepiające się twarzy pająki i od czasu do czasu strzelając do podrywających się bażantów, które żerowały pod bukami i dębami, żywiąc się żołędziami. Gdyśmy wyszli na niewysokie pagórki, za któremi rozciągał się piaszczysty brzeg morski, zauważyliśmy dżonkę, przywiązaną do leżących tam drzew zwalonych przez burzę. Ludzi nie spostrzegliśmy narazie, lecz, gdyśmy zaczęli schodzić z pagórków, trzech biało ubranych Koreańczyków wybiegło z krzaków, ciągnąc za sobą dużą, ciężką skrzynię.
Krzyknęliśmy na nich. Porzucili swój ciężar i pomknęli w stronę łodzi. Wpadli na pokład i w chwili, gdy dwaj z nich z nadzwyczajną szybkością i sprawnością podnosili fałdowane, prawie czarne żagle, trzeci rozpoczął bardzo ożywioną strzelaninę z karabinu w naszą stronę. Kule świstały blisko nas, uderzały w drzewa i wzbijały w górę niewielkie obłoczki piasku. Mój żołnierz położył się za kamieniem i dał do łodzi dwa strzały.
Schowałem się również za kamień i obserwowałem Koreańczyków. Dopomagając żaglom, zaczęli wiosłować z całych sił. Łódź szybko oddalała się od brzegu, skąd spłoszyliśmy tych białych gentelmenów, a gdy wydostała się za mały występ skał, porwał ją wiatr, nadął żagle i szybko poniósł na otwarte morze.
Obejrzeliśmy skrzynię. Były tam karabiny wojskowe, skradzione lub nabyte u łapowników i złodziei — urzędników rosyjskich w fortecy. Z wielkim trudem zawlekliśmy skrzynię w krzaki i po powrocie do Władywostoku zawiadomiliśmy o zajściu władze wojskowe.
Zima tego roku przeszła na pracy w laboratorjum i na opracowaniu zebranych materjałów naukowych.







  1. Mustela Zibellina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.