W ludzkiej i leśnej kniei/Część trzecia/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część trzecia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
W OKOLICACH BARNAUŁU.

W Barnaule Zaleski zapoznał mię z doktorem Zassem, uczniem swoim z czasów, gdy profesor był rektorem uniwersytetu w Tomsku. Zass był to wysoki, chudy Niemiec, o niebieskich oczach krótkowidza i o zwichrzonej zawsze bezbarwnej czuprynie. Słynął w obwodzie Ałtajskim, jako doskonały lekarz, jakim był rzeczywiście.
Doktór Zass nie pił, nie palił, nie grał w karty, ale miał jedną namiętność, na którą się uskarżała jego żona: był zapalonym myśliwym, pierwszorzędnym strzelcem i doskonałym, szlachetnym sportowcem.
Nasza znajomość zaczęła się od tego, że Zass zaprowadził mię do swego gabinetu i pokazał zbiory broni myśliwskiej. Były tam strzelby różnego rodzaju, do wszelkiego polowania i, zdaje się, wszystkich bardziej znanych majstrów, a więc czeskie Lebeda, belgijskie Lepage’a, angielskie Scott, Pardey, Lancaster, Holland and Holland, amerykańskie Winchester i Remington, niemieckie Sauera, szwedzkie i francuskie. Pokazawszy mi te skarby i spoglądając na mnie przez okulary, zawołał;
— Wie pan co? Pojedziemy na dropie. Małe już zaczęły latać, a stare samce już się zbierają do kupy!
Naturalnie, zgodziłem się, i za parę godzin mały wózek doktora, zaprzężony w tęgiego karego konia, toczył się dobrą drogą pomiędzy brzozowemi gaikami. Za wózkiem biegł wyżeł. O jakie dwa kilometry od miasta, gdyśmy przejeżdżali przez dużą polanę z wysoką trawą, wyżeł wyciągnął szyję i ogon i zaczął się skradać w stronę krzaków. Zass natychmiast zatrzymał konie i porwał za dubeltówkę. Po chwili z krzaków wyleciało stado młodych cietrzewi. Zass dał dwa strzały i dwa ptaki upadły, lecz doktór zdążył założyć jeszcze jeden nabój i wytrącić ze stadka trzeciego, młodego koguta.
Celność i szybkość strzałów Zassa zadziwiła mię kilkakrotnie. W swem życiu spotkałem raz tylko strzelca o takiej wprawie i biegłości; był to znany na Syberji właściciel kopalni złota i rekordowy strzelec na standach w Petersburga i Monaco, K. J. Iwanicki.
Jadąc tak na miejsce głównego polowania, zastrzeliliśmy z Zassem 24 cietrzewie. Wreszcie gaiki brzozowe się skończyły i przed nami odsłoniła się północna część stepów Bałjagag.
Przebywszy niewysokie wzgórza, ujrzeliśmy równinę, na której pasło się stado dropi.
Przez lornetkę można było dobrze rozpoznać te duże szare ptaki na wysokich nogach i z bokobrodami około dziobów. Były bardzo podobne do indyczek, tylko większe i wyższe. Pomiędzy dorosłemi chodziły młode, wesołe, ciągle skacząc i bijąc się. Zdawało się, że, ujrzawszy nas, bardzo powoli zaczęły się posuwać, lecz maszerowały takiemi krokami, że szybko się oddalały.
Wyszedłszy z wózka, wyprzęgliśmy konia, a wyżła uwiązaliśmy do osi.
Gdy koń był wyprzężony, Zass zostawił na nim tylko uzdę, wziął do ręki rzemień od niej i kazał mi stanąć zboku tak, abyśmy byli obaj ukryci za tułowiem konia. Potem zaczęła się strategja prosta, ale długa. Doktór tak manewrował, żeby koń zataczał szerokie koło, i w ten sposób okrążał stado. Po pierwszem kole nastąpiło drugie, ale już mniejsze. I tak, zwężając koła coraz bardziej, dotarliśmy do dropiów na jakie 70 kroków. Ptaki zaczęły już zbyt niespokojnie kręcić głowami i przysiadać, przygotowując się do lotu.
— Niech pan strzela, ale dobrze, bo zdąży pan dać tylko dwa strzały! — szepnął do mnie Zass.
Wyskoczyliśmy z za konia i daliśmy ognia ze wszystkich luf naszych strzelb. Zass zabił dwa dropie, ja zraniłem jednego w skrzydło. Nabiegałem się za nim po stepie! Pędził, jakgdyby był strusiem. Długo nie dopuszczał mię na odległość strzału, aż wreszcie, straciwszy sporo krwi, zmęczony biegiem i bólem, zaczął słabnąć.
Wtedy, znowu strzeliwszy, dobiłem go.
Był to stary samiec, ważący 28 funtów.
Dla takiej zdobyczy warto było przejechać 40 kilometrów i zakurzyć się okropnie. Powracaliśmy już po zachodzie słońca, ale inną, krótszą drogą, bo Zass śpieszył się do szpitala. Przejeżdżaliśmy przez dużą wieś. Gdy zobaczono doktora, zaczęto go prosić, aby wstąpił do jednego domu, gdzie się stało jakieś nieszczęście. Wszedłszy, usłyszeliśmy jęki i zobaczyliśmy młodego chłopca w wieku lat 18, z rękami obwiązanemi pokrwawionemi i brudnemi szmatami. Opowiedziano nam, że przed paru dniami chłopiec ów, będąc na polowaniu, postawił nabitą strzelbę kolbą na ziemię i oparł się obiema rękami o lufę. Kurka widocznie przez roztargnienie nie spuścił, więc nastąpił strzał, a nabój śrutu przebił obydwie dłonie, odrywając palce i druzgocąc kości. Obejrzawszy rannego, Zass smutnie pokiwał głową i kazał go natychmiast odstawić do swego szpitala.
— Źle z biedakiem — rzekł do mnie w drodze — bardzo źle! Konieczne jest odjęcie obydwóch dłoni, ale obawiam się, czy to już nie za późno!
Tegoż wieczoru Zass amputował ręce nieostrożnemu chłopcu, który nie umiał obchodzić się z bronią, lecz w kilka godzin potem pacjent umarł, gdyż gangrena poszła już dalej i posuwała się z wielką szybkością.
Mieszkając w Barnaule, wraz z kilku znajomymi, robiłem wycieczki za miasto. Podczas jednej z nich zobaczyliśmy smętną postać w zniszczonem ubraniu, przechadzającą się po brzegu Obi. Spostrzegłszy nas, nieznajomy podszedł i poprosił o papierosa, gdyż, jak mówił, nie palił już od trzech dni. Zaczęliśmy go rozpytywać o jego przejścia, i wtedy opowiedział nam historję pospolitą we wszystkich złotodajnych obwodach Syberji. Był on drobnym urzędnikiem poczty. Uciuławszy trochę grosza, postanowił szukać złota i „zrobić odrazu miljony“. Ktoś usłużny wskazał mu za 10 rubli „pewne“ pokłady „złotego piasku“, on zaś uwierzył, przepracował tam całą wiosnę i lato, „zakopał“ swe oszczędności — i nic nie znalazł.
— Cóż będziecie robili teraz? — pytałem tego poszukiwacza złota.
— Wyglądam, czy nie płynie jaka tratwa po Obi. Wsiądę na nią i popłynę do Nowo-Mikołajewska, skąd przedostanę się do Tomska, aby tam znowu zasiąść na poczcie i skrobać piórem.
— Odechciało się wam miljonów! — wykrzyknął jeden z obecnych.
— O nie! — odparł niefortunny miljoner, energicznie potrząsając głową. — Zbiorę pieniądze i znowu tu przyjadę, i jestem pewny, że wtedy znajdę złoto!
— Ryzykujecie, nie mogąc uprzednio wykonać dobrych robót geologicznych — zauważyłem.
— Trudno! — odrzekł. — Ale ja już to mam we krwi. Zresztą piąty rok spotyka mię podobny zawód, już się przyzwyczaiłem, lecz wierzę w swe szczęście!
Poczęstowaliśmy go przekąskami i mlekiem, które mieliśmy z sobą, on zaś opowiedział nam szereg wypadków ze swego awanturniczego życia.
— Pewnego razu — mówił — szukałem złota niedaleko od miasta Kuźniecka, na rzece Tomi. Straciłem wszystko i, mając w kieszeni tylko 50 kopiejek, czekałem na tratwy. Wreszcie ujrzałem małą tratewkę z dziesięciu związanych drzew i człowieka, płynącego na niej z prądem. Na kamieniach, ułożonych na dziobie tratwy, płonął ogień, przy którym w kociołku gotowała się herbata. Człowiek sterował zapomocą grubo ociosanego wiosła. Począłem go wołać. Skierował tratwę do brzegu i zacząłem z nim targ. Płynął do Tomska, a za zabranie mnie chciał rubla. Dopiero wtedy, gdy, wywróciwszy wszystkie kieszenie, dowiodłem mu, że jestem posiadaczem tylko półrubla, zgodził się i za tą zapłatę zabrać mię ze sobą. Popłynęliśmy! Lecz tratwa zbudowana ze świeżo ściętych drzew, przepłynąwszy kilka dni, zaczęła się pogrążać. Wpobliżu Tomska siedzieliśmy już w wodzie, która dochodziła nam pod pachy. Chłopi z nadbrzeżnych wsi drwiąco się nam przyglądali i pytali chytremi głosami.
— Chłopcy! Na czem to płyniecie!
— Nie trudno było, stojąc na brzegu, wyśmiewać się z takich, jak my, żeglarzy; tymczasem każde bardziej wartkie miejsce, lub gwałtowny zakręt rzeki groziły nam zgubą, gdyż z nadludzką siłą musieliśmy się trzymać tratwy, pogrążającej się coraz głębiej. Z nóg, z brzuchów i z rąk od ciągłego moknięcia w wodzie zeszła nam skóra, pewnego zaś razu zawitał do nas nowy pasażer. Był to trup topielca, który, płynąc pod wodę, zaczepił się o nas i odbył w ten sposób spory kawał drogi, ponieważ, zmuszeni trzymać się tratwy, nie mogliśmy odtrącić go od siebie.
Kapitan „tratwy“, spostrzegłszy kościoły Tomska, obejrzał się i rzekł głosem pełnym pogardy:
— Tanio wziąłem od ciebie za ten przejazd!
— Oczywiście, 50 kopiejek — to niedrogo za przepłynięcie 600 kilometrów, lecz, doprawdy, dwie trzecie tej drogi płynąłem, stale łamiąc sobie głowę nad pytaniem, dlaczego właściwie i na zasadzie jakich fizycznych praw nie toniemy i wtedy zrozumiałe były dla mnie pytania chłopów, stojących na lądzie. No, ale się dopłynęło, a to najważniejsze, gdyż po paru dniach już siedziałem na poczcie i przyjmowałem listy polecone, marząc o tych miljonach, które mnie nie ominą. Wiem to i czuję, gdyż urodziłem się na miljonera!
Mówiąc to, z fantazją puszczał dym z papierosa i z miną pewną siebie popijał mleko z naszej flaszki myśliwskiej.
Takie typy często się zdarza spotykać na rzekach syberyjskich na jesieni. Są to awanturnicy, głowy śmiałe, ryzykanci i marzyciele zarazem. Wielu z nich ginie w kniei syberyjskiej, w falach rzek lub wprost z głodu i z wycieńczenia. Lecz za nimi idą inni, których pociąga urok złota, tej potęgi naszego wieku, w imię której zużywa się tyle energji, pomysłowości i zapału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.