W masce
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | W masce |
Pochodzenie | Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Dusze ludzkie bywają zamknięte w sobie i milczące jak grób; ciekawe jak tytułem i treścią nęcąca książka nieczytana. Przesuwają się przez życie lękliwie, czasem z szyderczym, czasem z fałszywym uśmiechem, a często ze spokojnym, marmurowym wyrazem twarzy.
Z tym wyrazem tak zgodnym z jego wyniosłą postawą, tak przyrosłym do myślącego oblicza, błąkał się wśród ludzi od lat dziecięcych. Nie pamiętał pieszczot matki, tylko poważną i smutną twarz ojca. Gdy pytał o nią, całowano go w czoło i z tłumionem westchnieniem mówiono, że umarła.
Nie rozumiał wówczas tego słowa, tak jak potem nie wiedział, co znaczy, że zmarła tylko dla świata, a gdy pojął wielki dramat rodzinny, ona w zimnym legła grobie.
Ojciec zagrodził przed nim świat cały, pragnąc wszystkie wrażenia duszy chłopięcej stopić w uczuciu własnego smutku i przygnębienia. Jad ze swego serca szczepił w młode serce dziecka, tłumił w niem każde żywsze uczucie, każde rwanie się do tego, co lepsze, niepowszednie w życiu.
Wcześnie też zatruł w nim wiarę w dobroć ludzką, w sprawiedliwość losu. On uwierzył w te nauki jak w przykazanie boże, bo gdy czytać począł w książce, zwanej prozą życia, doświadczył tych prawd na sobie samym.
Wadliwa wymowa, której pozbył się później, narażała go w szkole na szyderczy śmiech kolegów. Poznał, jak wygląda zdrada w przyjaźni i co to jest pierwsza, gorąca, zawodna miłość kobiety, ciągnącej ku sobie wszystkiemi powabami i nieprzebranem bogactwem wdzięków niewieścich.
To wszystko stworzyło w nim lękliwość i wrażliwość nadmierną, serce przed czułością ludzką zamknęło na silne zamki, a twarzy nadało spokój, przerywany czasami bajrońskim uśmiechem ironji.
I mówili o nim jedni, że chodzi w masce, którą uważa za tarczę przed głupotą ludzką i pociskiem szyderców, inni wzruszali ramionami i zwali go ironicznie sfinksem lub mumją.
Niewielu jednak było takich, którym ten ciągły spokój oblicza wydawał się podejrzanym, marmurowa maska przejrzystą, kryjącą błyski tłumionego żaru uczucia.
Od pewnego czasu spotykała go, a potem śledziła bacznie młoda i rozumna kobieta. Z początku nie zwróciła na niego szczególniejszej uwagi; nie znała nawet jego nazwiska, które jej się zdało trudnem do spamiętania. Lecz w ożywionej rozmowie towarzyskiej uderzył ją oryginalny i śmiały sąd tego milczącego często człowieka. W trakcie pogawędki dowiedziała się zdziwiona, że skończył dwa uniwersytety i poświęcał się obok obowiązkowych zajęć poważnej pracy naukowej. A gdy znienacka spytała go z uśmiechem:
— Co też pan umie najlepiej?
— Pływać — odrzekł z nieudaną szczerością.
— Co? — rzekła zdziwiona.
— Tak pani! Otrzymałem nagrodę na dwóch konkursach pływackich.
Nie zwątpiła o tem, spojrzawszy na jego szerokie piersi i muskularne ramiona, lecz poczęła przypatrywać mu się bliżej. Dostrzegła to, co tylu innych przed nią: spokojny i zimny wyraz twarzy, matowe spojrzenie głęboko osadzonych oczu, a czasem tylko uśmiech łagodny, który krasił jego pełne, różowe usta.
Zaciekawiał ją z początku trochę, potem więcej, tak, że rada była zawsze, gdy zbliżał się do niej na dłuższą pogawędkę. Podziwiała jego wiedzę wszechstronną i umysł lotny, więziony w niesympatycznej skorupie.
Nareszcie odezwała się w niej kobieta, która poczęła rozwijać przed nim stopniowo cały zasób wdzięków niewieścich, darzyć go wymownem spojrzeniem bardzo pięknych oczu i pełnym powabu uśmiechem... Lecz żadna struna nie zadrgała na tym niemym instrumencie, żadna kropla krwi nie zawrzała w jego sercu zamkniętem; nawet lekki rumieniec nie pokrasił bladej twarzy...
A ludziom się zdawało, że nastąpiła w nim zmiana, i że pod blaskiem pięknych oczu topniał lód serca, że nawet drgnął raz silnie, gdy ona wesoła, świeża i jak kwiat wonna niespodzianie weszła do pokoju. Ona jednak nie była pewną, czy wyróżnia ją z pośród kobiet innych, chociaż coraz częściej bywał w jej domu.
Częściej przebywali też z sobą, tak, że mogła poznać go bliżej. Mimo to wydał jej się do poznania trudnym, a nawet po upływie sporego czasu nie znała go jeszcze, nie znała myśli, które wirowały w jego zatroskanej głowie, nie znała pragnień duszy rwącej się do serdecznych objęć życia, nie słyszała westchnień często głośnych, jak krzyk rozpaczny, często tłumionych niewiarą we wszystkie lepsze uczucia...
Poczęła jednak czuć do niego sympatję, która tylko skutkiem dziwnego, czy niepojętego dla niej postępowania, przeradzała się nagle w gniew starannie ukrywany.
Było to na jednym z zimowych wieczorów, gdy na ulicach szalał wicher mroźny, a oni z wyborem najlepszego towarzystwa spotkali się na raucie, wśród zbytkownych i z przepychem urządzonych salonów.
W buduarze, kilkanaście osób żywo rozprawiało o przeczytanym w „Gazecie Wieczornej” fakcie, wstrząsającym duszę i nerwy. Był to opis nędzy, nędzy największej, gnieżdżącej się w brudnej, wilgotnej suterynie opustoszałego domu. Dwoje staruszków, z których on był ślepy, a ona dawno tknięta paraliżem, zmuszonych było opiekować się dwojgiem drobnych, niedołężnych sierot. Była to spuścizna po zmarłej na tyfus przed kilku dniami córce, która, praniem zarabiała na życie, żywiła i opiekowała się tym rojem biedaków.
Łzy zakręciły się w oczach młodej panny. Nie ukrywała ich, tylko wstawszy czemprędzej z miejsca, poczęła rozglądać się po pokoju. Ze stojącego na stoliku koszyka wyjęła kwiaty i wsypała tam wszystkie drobne i papierki ze swej portmonetki. Poczem, wziąwszy pod rękę jednego z panów, poczęła na serjo kwestować.
— Bis dat, qui cito dat — lecz i datek musi być znaczny! — rzekła kłaniając się nizko gospodarzowi domu i podsuwając koszyk z prośbą błagalną w oczach.
W ten sposób obeszła wszystkich w salonie, a w koszyku poczęła się gromadzić coraz większa ilość pieniędzy. Nieśmiało jednak zbliżyła się do niego, gdy stał przy oknie, obojętnie przypatrując się wszystkiemu.
Podała mu koszyk, nie rzekłszy ani słowa. Spojrzał na nią uważnie i przecząco poruszył głową.
Przywykła do hołdów młodzieży, do spełniania wszystkich swych zachceń i marzeń, cofnęła się przerażona, ze ździwieniem patrząc na niego.
— Pan mi odmawia?
— Tak, pani...
— Niepodobna! Czemże to wytłómaczyć? Czy pan naprawdę nie masz ani krzty dla nikogo miłosierdzia, czy tylko w tym wypadku chcesz być oryginalnym?..
— Proszę to sobie tłómaczyć wedle swego uznania; ja czynię tak, jak uważam za właściwe...
— Więc ci nędzarze nie warci pomocy bliźniego?
— Nie wiem... nie myślałem o tem.
— Czy może być nędza większa od tej, której opis przerażający czytaliśmy przed chwilą? — zapytała gniewna i wzruszona.
— Bywa stokroć większa: bywa taka, która nie trafia do reporterów, nie chce dać znać o sobie światu i nie odezwie się nigdy żadnym jękiem skargi lub rozpaczy. Bywają tragedje rozgrywające się w głębi duszy, gdy tylko w oczach głównego aktora dojrzeć można coś zaledwie jak w kawałku zwierciadła.
Zamyśliła się i milcząc spuściła głowę.
— Nie tu pora i miejsce dla takiej dyskusji. Powiem panu tylko, że nie znam dla nieszczęść kategorji i stopniowań. Wszystkie są sobie równe. Skoro wiemy wszystko jasno — rzekła wkrótce z dawnym zapałem — pomódz choć w tym wypadku jest naszym świętym obowiązkiem.
— Proszę, niech pani pomaga; lecz czy pomyślisz o ich dalszym losie, dasz im dziś, a co się z nimi jutro stanie?...
— Nie wierzę, byś pan był taki straszny, za jakiego chcesz uchodzić — rzekła ukłoniwszy się nizko i odeszła nie zamieniwszy z nim przez cały wieczór ani słowa.
Nazajutrz jak najwcześniej pobiegła do owych suteryn pod wskazanym w gazecie adresem. Ze zdumieniem jednak dowiedziała się, że przyszła zapóźno. Ktoś uprzedził ją, wczesnym bardzo rankiem przewiózł staruszków i sieroty do ciepłego mieszkania i miał zaopiekować się nimi stale.
Nie chciała wierzyć słowom stróża tego domu, póki nie zobaczyła opuszczonego przerażającego siedliska tych biedaków.
Upokorzona wybiegła czemprędzej na ulicę z silnym rumieńcem na twarzy od ognia dziwnych uczuć, które miotały jej duszą. Przed oczyma jej stał spotęgowany obraz strasznej nędzy, której ulżyć nie zdążyła. W głowie powstał zamęt i zahuczała fala gniewu. Dopiero myśl pewna, jak błyskawica nagle rozświeciła ciemności, zwolna wróciła spokój.
Gdy przyszedł do niej, przywitała go chłodno, mówiła z nim mało, lecz przypatrywała mu się tak uważnie, jak gdyby wracał z tamtego świata.
Rzecz dziwna! Dziś wydał jej się innym zupełnie. Szukała marmurowej maski, przyrosłej do oblicza, i nie widziała jej wcale. Na twarzy pogodnej widniała szczerość, w spojrzeniu tkwiła dobroć bezgranic. Stawiała sobie pytanie: czy on zawsze był takim, czy też ona patrzeć nie umiała...
Usiadł przy niej i począł mówić jak zwykle, a jej się zdawało, że mówi pięknie, z niebywałym zapałem. Zgadzała się z nim we wszystkiem, jak nigdy, i zapanowała między nimi harmonja, jak gdyby nareszcie odnaleźli nić serdeczną, której szukali tak długo...
Wszelkie uprzedzenia zniknęły, jak sen męczący i dziwić się poczęła zarzutom, któremi obarczano go tak niesłusznie. W pamięci jej jednak, jak przez mgłę, przesuwało się jego zimne, martwe oblicze; że zaś pragnęła wyjaśnić wiele niezrozumiałych dla siebie rzeczy, więc, zboczywszy od głównego wątku rozmowy, powiedziała nagle:
— Zaciekawia mnie coś bardzo i sądzę, że otrzymam szczerą odpowiedź.
— Czy pani wiele na tem zależy?..
— Bardzo wiele... Dlaczego pan odmówił mi datku dla owych biedaków?... Czy dlatego, by ich samemu stokroć hojniej wesprzeć? Czy pan się wstydził dobrego uczynku, czy tylko mnie chciał ubiedz i zrobić mi na przekór?
— Nie wiem, o jakim uczynku pani mówi? — odrzekł zdziwiony.
— Brawo! Nie wychodzisz pan z swej roli ani na chwilę. Lecz czy to nie pan wydobył tych biedaków z wilgotnej piwnicy?..
— Ja? — zawołał coraz bardziej zdziwiony. Zapewniam, że jesteś pani w błędzie...
Wyrzekł to tonem tak stanowczym, że zachwiała się w domysłach; lecz, popatrzywszy na niego badawczo, poczęła mówić z błyskiem radosnym w oczach:
— Pan, nikt inny, tylko pan! Gdybyś się sto razy, stokroć silniej zapierał, to ja sto razy panu nie uwierzę!.. Tak! to byłeś pan! Mówi mi to dobre przeczucie kobiecego serca, które rzadko zawodzi. Odwracasz pan głowę... nie śmiesz mi spojrzeć teraz w oczy... I po cóż się tego wypierać? I po cóż dla swoich myśli, uczuć i czynów przywdziałeś pan maskę, z którą jak upiór błądzisz wśród ludzi? Może panu z nią wygodnie, lecz czy da ona kiedy to ciepłe uczucie, które się zowie szczęściem?
— Wątpię o tem — odrzekł poważnie. Szukałem szczęścia, nie znalazłem go nigdy... W zaraniu życia poznałem, co jest sieroctwo i niedostatek, a potem ot... — dodał machnąwszy ręką — niech śpi straszna zmora przeszłości... Dziś nie szukam szczęścia nigdzie; wiem, że go nie znajdę, bo go nie mogłem znaleść w sobie samym...
Zamilkł na chwilę, a ona zasłuchaną była w jego dźwięcznym, drżącym od wzruszenia głosie.
— To, co pani mówisz o mnie, jest przywidzeniem, niesprawiedliwością, jak tyle innych w życiu. Niechętnie wprawdzie biorę świat na świadka uczuć, co wrą we mnie silnie; nie cierpię pochwał dla moich czynów, ani współczucia dla mej niedoli i często kładę na twarz maskę, pod którą kryje się dusza dla wybranych. Tę maskę zimną, martwą widzą na mej twarzy ci tylko, co patrzeć nie potrafią, co nie mogą lub nie chcą zajrzeć w głąb własnej istności i szukają wygodnych dla siebie pozorów. I mają mi za złe, że w niej chodzę, a przecież oni wszyscy biorą udział w tej uczcie, gdzie się egoizm z fałszem i obłuda z podłością w wieczną maskaradę bawi!..
— Prawda, — odrzekła z uśmiechem — lecz świat już taki, a my go nie przerobim. Kto zaś widzi rzeczy tak jasno jak pan, nie powinien ich brać tak tragicznie, ludzi zaś winien brać takimi, jakimi są, a nie jakimi być powinni. Lecz dlaczego nie szukałeś pan szczęścia wśród ludzi? Wszak łatwiej było z przysłoniętą przyłbicą?.. Czy zna pan uczucie, które, jak złoty blask słońca, wdziera się do ostatnich szczelin samotnej duszy, oświeca ją i zapala ogniem szlachetnym? Czy zna pan dziwną tęsknotę, ciągły niepokój serca; czy zna pan taką chwilę, w której widok otwierających się wrót niebiańskich znajdziesz w oczach ukochanej... Gdy chwilę taką przeżyjesz, znajdziesz szczęście, w samym sobie.
Zarumieniła się, a oczy jej rzucały blaski złote, jak promienie tego słońca, o którem mówiła.
Słuchał ją uważnie, z rosnącem coraz bardziej zdziwieniem, które przechodziło w zapał niezwykły, jak gdyby dusza jego zapłonęła onym ogniem szlachetnym. Na twarzy zawitał gość rzadki: uśmiech niespodzianego szczęścia i rozkoszy, który jej nadał inny wcale wyraz. Ona na twarz tę patrzała ze zdumieniem i oczom nie mogła dać wiary: promieniała bowiem urokiem męskiej piękności...
A on stracił nagle ów spokój i krew zimną, której nie brakło mu nigdy i coś zawrzało w jego duszy.
W drżące ręce ujął jej dłoń miękką i patrzał w oczy, które obiecywały wiele...
— Chciałbym przeżyć chwilę taką, o której wspomniała pani, lecz czy na pustyni mojego życia temu uczuciu odpowie jakiekolwiek echo?..
— Należy mieć trochę wiary, trochę więcej zaufania w siebie — rzekła drżącym głosem, pozostawiając rękę w jego dłoni.
— Czy podobna? — zawołał z radosnem uniesieniem — dajesz mi nadzieję, pani, która jesteś najpiękniejszym snem mojego życia!..
I ręce jej do ust przycisnął i patrzał w oczy, które mu otworzyły do niebios drogę...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Podawszy sobie z ufnością dłonie, poczęli iść śmiało nowym gościńcem życia. Promień szczęścia, jak blask wiosennego słońca, zajrzał i świecił w ich ognisku domowem.
Pożycie to było dla wielu ciekawem zjawiskiem. Nie sądzono, by ów człowiek mógł w darze przynieść miłość i by ją znalazł u tej, z którą los swój wiązał.
Oni nie dbali o ludzkie sądy i było im dobrze, błogo, póki wśród nich nie zagościło widmo zapomniane, widmo niepokoju. Wprowadziła je w dom ich plotka ludzka, dowodząca, że małżeństwo szczęścia mu nie dało.
I w jej mózgu, jak w ciemni optycznej, rysować się począł wizerunek marmurowej maski męża. Odpędzała od siebie to straszne widziadło, lecz ono wracało z zapewnieniem, że pod dzisiejszym pozorem szczęścia, kryje się dawna niewiara. To przywidzenie było chmurą żałobną na lazurowem tle jej życia, odbierało sen i spokój, oczy zwilżało łzami...
Spostrzegła raz otwartą szufladę biurka, której zamknąć zapomniał. Ciekawością zdjęta, poruszyła stos listów i papierów. Znalazła „Pamiętnik“ spisywany ze wspomnień i wrażeń; przewracała szybko karty, pragnąc go jednym tchem przeczytać.
„Uginam się pod brzemieniem życia — czytała, — nogi dalej iść nie chcą, głowa cięży jak ołów, krew leniwie krąży w żyłach... Może to wszystko skończy się niezadługo... Bardzo często jedynem pragnieniem życia bywa wypoczynek wieczny... Tyle na świecie jest cierpień: boli i to, co swoje, i to co cudze, i to, co ludzkie, i to, co cały świat boli... Ręce opadają, ochota ustaje do wszelkiej pracy, gdy myślę o tem wszystkiem... A tymczasem twarde obowiązki przywołują cię do porządku i krzyczą nad uchem: pracuj, pracuj! Nic nie otrzymasz w zamian, a chcą, byśmy wyrzekli się wszystkiego i ciągle szli naprzód, choćby w duszy targały się wszystkie struny, choćby ustawały siły, a na usta wciąż wyrywało się pytanie: na co i po co to wszystko?!... Nawet najmniejszej przyjemności odmówić sobie trzeba. Widziałem wczoraj kwiaty górskie... Ja tak kocham góry i te kwiatki skromne. Chciałem je kupić wszystkie, lecz odstąpiła mnie ochota, gdym pomyślał, że one zwiędną wkrótce, że wszak ja sam w życiu kwiatów z gór szukałem napróżno, żem się pjął po nie na wysokości a pozostałem na nizinach, gdzie rosną i parzą pokrzywy“...
Westchnęła ciężko i zbladła: mimo to chciała czytać dalej, lecz, posłyszawszy kroki w przedpokoju, zamknęła biurko i z dziecięciem na ręku wybiegła naprzeciw niemu, gdy wracał do domu po trudach dnia całego. Spojrzała w jego twarz, która nosiła ślady zmęczenia i stanęła jak wryta.
— Przebóg! co tobie? — krzyknęła.
— Nic, moja droga — odrzekł zdziwiony.
— Ty mnie tak nie witasz jak dawniej, silisz się na uśmiech, ty nie jesteś szczęśliwym!..
— Przywidzenie — przerwał, zbliżając się do niej...
— Więc dla czegóż, widzę znowu na twej twarzy tę maskę nieszczęsną, która kryje zapewne wiele dla ludzi tajemnic nieznanych, lecz ja wiem, że na dnie twej duszy spoczywa niechęć ku mnie i niezadowolenie.
— Maskę widzisz, aniele mój drogi! — wyrzekł z jękiem serdecznym, — tyś ją wszak na zawsze zdjęła z mej twarzy przy pierwszym pocałunku, który z twoich ust spłynął! Klnę ci się na wszystko, że tak jest w istocie; sama stwarzasz sobie męczarnie...
Wziął dziecię z rąk jej i całował długo; potem pochwycił ją w ramiona i do piersi przycisnął.
Ona jednak od tej chwili ciągle widziała go w masce, a z nią jak dawniej widzieli też ludzie, chociaż on chciał być i pewnym był, że zrzucił ją dawno. Nawet po latach wielu śmierć nie zdarła jej z jego twarzy, bo gdy leżał w trumnie, jakby tylko snem spokojnym uśpiony, szeptano między sobą, że spoczywa w letargu...