<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł W pałacu carów
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biblioteka Echa Polskiego
Data wyd. 1932
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

W wyższych sferach Petersburga odbywały się przygotowania do dwóch wielkich świąt, które idę jedno za drugiem. Mówią o święcie Nowego Roku i święcie Jordanu. Pierwsza z nich jest świętem czysto świeckiem, drugie — świętem czysto cerkiewnem.
Po stolicy wciąż teraz krążyły jakieś ponure, niejasne wieści. Mówiono, że w tym roku odwołane zostanie przyjęcie ludu w Pałacu Zimowym, ponieważ — podobno — jest planowany zamach na cara. Policja zachowywała pod tym względem uporczywe milczenie. Były to, jak się zdaje, tylko echa tajnego spisku na życie cara, o którym już oddawna krążyły wersje. Ale wszelkie obawy rozproszyły się wkrótce: bo oto car rozkazał, aby wszystko pozostało po dawnemu i aby tradycyjne „przyjęcie ludu” odbyło się — jak każdego roku.
Mówiono też, że wśród wyższej arystokracji oraz gwardji planowane jest zabójstwo cara Aleksandra. Szeptano o tem, opowiadano sobie nawzajem, ale wśród rąk, które wyciągały się ku carowi — nie sposób było odróżnić rąk przyjaznych od wrogich... Zawsze mogło się zdarzyć, że z pośród tych ludzi, którzy padają przed nim na kolana — zerwie się nagle ktoś, i zada mu cios zdradziecki sztyletem! Przeto też nolens volens, polegano na łasce Boskiej, i czekano, co dalej będzie. Car Aleksander zachowywał zupełny spokój.
Nadszedł wreszcie Nowy Rok. Bilety, dające prawo wejścia do carskiego Pałacu Zimowego rozrzucono dość szeroko wśród publiczności petersburskiej. Mogłem był dostać od swych uczniów nawet kilka tuzinów tych biletów, tymbardziej, że wszyscy oni gorąco zalecali mi pójść i ujrzeć to niezwykłe widowisko — jak car przyjmuje swój lud...
O siódmej wieczorem wrota Pałacu Zimowego otwarto na przyjęcie — wiernych poddanych.
Podczas, gdy lud zapycha różne sale wspaniałego pałacu, car z carową, otoczeni przez wysokich książąt i wysokie księżne — witają w sali św. Jerzego stołeczne ciało dyplomatyczne. Poczem, po ukończeniu przyjęcia dyplomatów — otwierają się drzwi sali św. Jerzego, poczyna grać muzyka, i car, ująwszy pod rękę małżonkę francuskiego, austrjackiego, hiszpańskiego czy jakiegoś innego posła — wkracza na salę.
Wszyscy rozstępują się, cofając w obie strony, niby cofające się fale Morza Czerwonego, a Faraon kroczy wśród nich!
Powiadano, że właśnie w tym momencie na cara ma być wykonany zamach i muszę przyznać, że wykonać go wcale nie byłoby trudno.
Dzięki właśnie tym wszystkim krążącym pogłoskom, oczekiwałem ukazania się cara z niezwykłą ciekawością. Mniemałem, że ujrzę taką samą smutną twarz, jak wtedy w Parku Carskiego Sioła. Wyobraźcie sobie tedy moje zdumienie, gdy ujrzałem jasną, radosną, śmiejącą się twarz Aleksandra. W ten sposób, jak mówiono, wyrażała się u niego psychiczna reakcja na wszelkie niebezpieczeństwo osobiste.
O dziesiątej wieczór, gdy Ermitaż został już oświetlony, zaproszono do niego wszystkie te osoby, które posiadały bilety na bal.
Znalazłem się w liczbie tych szczęśliwców, podążyłem tedy wraz z tłumem do Ermitażu. Około drzwi stało dwunastu murzynów, ubranych w bogate stroje wschodnie. Murzyni ci kontrolowali bilety wejścia.
Wszedłszy do teatru, myślałem, że znalazłem się w czarownym pałacu bóstw podziemnych! Wyobraźcie sobie ogromną salę, której ściany i sufit ozdobione są kryształowemi ozdobami najrozmaitszych kształtów i deseni. Za temi ozdobami ukryto od ośmiu do dziesięciu tysięcy różnobarwnych lampjonów, których światło odbija się w kryształach... Dodajcie państwo, do tego cudowną muzykę — a otrzymacie wrażenie czarownego, skąpanego w świetle kolorowem, migocącego tysiącem różnobarwnych lampjonów, tajemniczego pałacu.
O jedenastej muzyka trąb ogłosiła przybycie cara. Natychmiast wielcy książęta i wielkie księżne, posłowie ze swemi żonami, damy nadworne oraz dworzanie zasiedli do stołu, stojącego pośrodku sali, podczas gdy inni goście, wśród których było około sześciuset osób z wyższych sfer — zasiedli do dwóch innych stołów. Jeden tylko car Aleksander nie zasiadł, obchodząc stoły i zwracając się to do tego to do owego z gości, którzy — według zwyczaju — odpowiadali mu siedząc...
Nie potrafię oddać tego wrażenia, jakie sprawił na wszystkich obecnych car Aleksander, wielcy książęta i wszyscy świetni dworzanie, postrojeni w złoto, jedwab i poozdabiani brylantami. Co do mnie, to, naprawdę, nigdy nic podobnego nie widziałem na świecie. Bywałem przecież na naszych dworskich balach, ale muszę powiedzieć, że bale petersburskie znacznie przewyższają je swą okazałością.
Gdy bankiet skończył się, — wszyscy obecni skierowali się do sali św. Jerzego. Tu tańce rozpoczęto polonezem, przyczem w pierwszej parze szedł sam car. Car, zresztą, wkrótce odjechał. Tłum począł się zwolna rozchodzić. W pałacu było dwadzieścia stopni ciepła, podczas gdy na dworze tyleż stopni mrozu. W ten sposób różnica temperatury sięgała czterdziestu stopni. We Francji natychmiast dowiedzielibyśmy się, ilu ludzi padło ofiarą tego strasznie ostrego przejścia od ciepła do zimna, ale w stolicy carów nikogo to nie obchodzi, to też, dzięki temu, po wesołych świętach nie nastają tu smutne lamenty.
Mnie się nic złego nie stało. Dzięki służącemu, który oczekiwał mnie w umówionem miejscu oraz dzięki otuleniu się w futro, a również zupełnie zakrytym saniom — szczęśliwie wróciłem do swego mieszkania przy Kanale Katarzyny.
Zima roku 1825 nie była taką, iżby należało się obawiać, że wkrótce nastanie odwilż. — Przez cały czas miesięcy zimowych panowały ostre mrozy. Na Newie, nawprost poselstwa francuskiego poczęto budować liczne t. zw. „bałagany“, to jest budy rozrywkowe, które zajęły całą przestrzeń pomiędzy dwoma bulwarami, czyli dystans ponad 2000 kroków. Równocześnie zbudowano tak zwane góry lodowe, tylko że w Petersburgu, wypadły one mniej imponująco niż w naszym kochanym Paryżu. Są one wysokie na jakie sto stóp, a długie na blisko czterdzieści. Buduje się je w ten sposób, że ustawia się odpowiednio deski, na które stopniowo codziennie leje się wodę i rzuca śnieg, dopóty, aż utworzy się „góra lodowa“ z warstwa lodu, grubą na jakie sześć cali... Z tych gór lodowych zjeżdżają ludzie na dół na maleńkich saneczkach, podobnych do naszych paryskich saneczek, na których sprzedawcy uliczni sprzedają różne towary. Wśród publiczności krążą liczni właściciele tych sanek, proponując przejechanie się z lodowej góry amatorom tej frajdy. Gdy znajdzie się taki amator — wówczas udaje się on po schodach na szczyt lodowej góry, a kierownik jazdy i właściciel saneczek siada z tyłu. Właściciel kieruje temi sankami z wielką zręcznością, która jest w danym razie tymbardziej potrzebną, że boki i góry lodowe nie są niczem ogrodzone i w razie przechylenia się — sanki mogą łatwo stoczyć się na bok i zlecić z amatorem jazdy w dół. Jedno takie przejechanie się kosztuje tylko kopiejkę.
Inne rozrywki i zabawy ludowe przypominają naogół nasze, urządzane na Polach Elizejskich podczas spacerów ludowych: produkują się na nich atleci, wystawiane są panoramy z figurami woskowemi, — występują olbrzymy i karzełki — a wszystkiemu temu akompaniuje okropna muzyka. O ile mogłem wywnioskować z jej gestów, to „sposobiki”, któremi hecarze zapraszają do bud ciekawskich, wielce przypominają paryskie, aczkolwiek i tu wypowiadają się osobliwości krainy carów.
Widowisko, które — jak mi się zdawało — miało największe powodzenie u publiczności, polegało na tem; na scenie stoi ojciec, który chce ujrzeć swego noworodka, którego w tymże dniu powinni mu przywieść ze wsi. Przybywa mamka z dzieckiem na rękach, tak dalece owiniętem w kołdry, że wydać tylko jeden czarny nosek. Ojciec jest zachwycony, że widzi swego dziedzica, który wydaje jakieś ryki, przyczem ojciec stwierdza, że dziedzic ów jest podobny do niego jak dwie krople wody a pod względem łagodności najzupełniej przypomina matkę. Przy tych słowach ukazuje się sama mama i, usłyszawszy komplement, powiedziany przez jej męża, poczyna się z nim kłócić. Kłótnia przechodzi w bójkę, przyczem oboje rodziców ciągną każda w swą stronę nieszczęsnego dzieciaka... Podczas tego szamotania się, dziecko wypada z kołder i pokazuje się..., że jest to małe niedźwiedziątko, które publiczność wita miłemi oklaskami. Ostatecznie ojciec dochodzi do przekonania, że mu zamieniono dziecko...
Podczas ostatniego tygodnia tych świąt państwowych i cerkiewnych po ulicach Petersburga chadzają ludzie poprzebierani w dziwaczne kostjumy, wchodząc do domów, jak to się praktykuje w naszych miastach prowincjonalnych. Najczęściej widywany kostjum, to kostjum — paryżanina. Składa się on — z surduta o długich połach, z bardzo sztywnej koszuli z ogromnym kołnierzem, dłuższym od krawata na trzy cztery cale, a wreszcie z peruki, ogromnego żabotu i małego słomianego kapelusza. Karykaturę tę uzupełniają breloki i łańcuszki, wiszące dokoła szyi i spadające aż do pasa. Jednakowoż, skoro tylko maska zostaje rozpoznaną, ginie swobodny stosunek do przebranego, etykieta wstępuje w swe prawa, co nie daje już możności ani żartować z przebranym ani intrygować go.
Co się tyczy prostego ludu rosyjskiego, to ten, szykując się do wielkiego postu — je i pije podczas zapustów wszystko co się nadarzy, ale gdy tylko nastanie północ z niedzieli na poniedziałek wielkiego postu, lud naraz przechodzi od pijackich orgij do absolutnego postu i nadomiar tak ostro, że jeśli nawet pozostanie coś niedojedzonego po zapustach, to przy pierwszem uderzeniu w dzwon postny — wszystko zostaje wyrzucone psom! Naraz wszystko się zmienia: wesołe gesty przemieniają się — w żegnanie się pobożne, a swawolne piosenki — w modlitwę. Przed obrazami w chatach zapala lud świece postne, a cerkwie, podczas zapustów stojące pustkami — naraz nie mogą zmieścić tych tłumów ludzkich, które je zapełniają.
Ach, tak wspaniałe są święta rządowe i ludowe zabawy teraźniejsze, to jednak nie wytrzymują one żadnego porównania z temi, jakie urządzano ongiś. Tak, naprzykład, w r. 1740 caryca Anna Joanowna postanowiła prześcignąć wszystko, cokolwiek miało miejsce przed jej panowaniem. Postanowiła tedy urządzić taką uroczystość, na jaką może sobie pozwolić tylko marnotrawna caryca rosyjska. Oto postanowiła urządzić wesele swego dworskiego błazna. W czasie ostatnich dni zapustów i już zawczasu porozsyłała rozkazy wszystkim gubernatorom by wyekspedjowali do stolicy, dla obecności podczas tej ceremonji, po dwóch przedstawicieli tych narodów, które zamieszkują ich gubernie, w ich strojach narodowych.
Rozkaz carycy został wykonany dosłownie. W oznaczonym dniu do Petersburga przybyli reprezentanci stu rozmaitych narodów, z pośród których niejeden lud zaledwie był carycy znany z nazwy. Zjechali się tu kamczadale i laplaudczycy, jedni w sankach, zaprzężonych w psy, drudzy w północne jelenie, dalej kałmucy z wolami u wozów, bucharczycy ze swemi wielbłądami, ostjacy na wielkich drewnianych łyżwach, jasnowłosi finnowie, czarnowłosi mieszkańcy Kaukazu, ukraińskie wielkoludy, pigmeje — samojedzi, baszkirowie, zwani przez swych sąsiadów „istakami”, czyli: brudnymi, etc. etc. etc.
W miarę; jak zjeżdżali się ci deputaci — zaliczano ich, odpowiednio do krajów, w których reprezentowane przez nich ludy mieszkają — do jednego z czterech sztandarów: pierwszy sztandar oznaczał — wiosnę, drugi — lato, trzeci — jesień, a czwarty — zimę. Nazajutrz wszyscy przyjezdni od samego rana defilować musieli po ulicach Petersburga, a ceremonja ta odbywała się codziennie — przez dni osiem!
Nastał wreszcie dzień uroczystości ślubnej.
Nowożeńcy, po nabożeństwie w cerkwi udali się w towarzystwie swej błazeńskiej świty pałacu, który caryca kazała dla nich wystawić na lodzie Newy. Cały też ten pałac urządzony został z lodu; jego długość wynosiła pięćdziesiąt stóp a szerokość — dwadzieścia. Nietylko jego zewnętrzne jak i wewnętrzne ozdoby, ale i stoły, fotele, lichtarze, talerze, posążki, galerje, fronton nad wejściem, ba, nawet łóżka zostały zrobione z lodu przezroczystego jak kryształ. Koło pałacu stało sześć armat, również wykonanych z lodu; jedna z tych armat nabita funtem prochu oraz kulą armatnią z lodu — powitała wystrzałem nowożeńców przy wjeździe do pałacu.
Najciekawszym w tym lodowym pałacu był słoń kolosalnej wielkości, na którym siedział pers, a obok niego stało dwóch hajduków. Słoń ten miał więcej szczęścia niż jego współziomek z bastylji, wyrzucał bowiem ze swej paszczy w dzień wodę, a w nocy ogień. Od czasu do czasu słoń ten, zwyczajem wszystkich słoni, wydawał krzyki, które słychać było w całym Petersburgu... (krzyki te wyprawiali ludzie, siedzący wewnątrz słonia). —
Zima w roku 1825 o wiele mniej widziała uroczystości, zabaw i pochodów kostjumowych, niż każda inna. Powodem tego była coraz bardziej rozwijająca się melancholja cara Aleksandra I-go, udzielająca się nietylko jego najbliższemu otoczeniu ale i całemu dworowi.
Taki nastrój duszy cara musiał się odbić i na życiu całego kraju.
Mówiono, że ta choroba jest następstwem wyrzutów sumienia u cara Aleksandra. Co te wyrzuty wywołało — o tem muszę opowiedzieć szczegółowo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).