<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł W pałacu carów
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biblioteka Echa Polskiego
Data wyd. 1932
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zima zbliżała się. Zaledwie pozbyliśmy się klęski powodzi, a już szturmował nowy wróg. Do walki z nim tym rychlej należało się przygotować, że był już dziesiąty listopad. Statki, które uniknęły uszkodzeń, czemprędzej podążyły na morze, iżby, nie wrócić do portu przed przyszłą wiosną. Mosty doprowadzono do porządku, ludność oczekiwała pierwszych mrozów. Nastały one 3-go grudnia, czwartego zaś spadł pierwszy śnieg, poczem przy pięciu czy sześciu stopniach mrozu ustaliła się sama. Było to istnem szczęściem, ponieważ podczas powodzi zginęły wszystkie zapasy prowiantów i, gdyby nie było dobrej sanny, to naraz dałby się odczuć w mieście ich brak i, nastałby głód.
Dzięki zaś komunikacji saniami, które co do szybkości mogła była rywalizować z komunikacją kolejową, poczęto do stolicy ze wszystkich kresów cesarstwa dowozić wszelkie rodzaje dziczyzny: kuropatwy, zające, głuszce, dzikie kaczki, jarząbki... Zwożono je w ogromnych beczkach, pełnych śniegu. Na targach miejskich ukazało się wielkie mnóstwo najrozmaitszych ryb, sprzedawanych w całości, albo pociętemi na kawałki, a przywożonych aż od Morza Czarnego lub Wołgi; dostarczono również mnóstwo rozmaitego rodzaju trzody domowej, ptactwa bitego lub żywego.
Pierwsze dni gdy Petersburg przystroił się w swą białą zimową odzież, stanowił dla mnie ciekawy, zupełnie nowy widok. Wpadłem nieomal w szał jazdy sankami, która to jazda dla mnie, francuza, była czemś niezmiernie przyjemnem: sanki ślizgają się po gładkiej, jak lud, powierzchni, a konie, pod działaniem zimna, nie czując prawie że ciężaru, nie biegną, zda się, lecz wprost pędzą! Te pierwsze dni były mi tymbardziej przyjemne, że zima w tym roku, wbrew wszelkiej normie, ustalała się stopniowo. Mrozy stopniowo poczęły dochodzić do 20 stopni, a jednak prawie, że nie zauważyłem tego, ponieważ nosiłem futro i inną ciepłą odzież. Newa już przy 12 stopniach mrozu stanęła.
Pogoda nastała piękna, acz tak mroźna, że podobnej jeszcze nigdy nie widziałem; postanowiłem udać się na swe lekcje pieszo. Włożyłem futrzane buty, wielkie futro, na głowę włożyłem ogromną czapę z nausznikami, szyję owinąłem szalem kaszmirowym i oto, cały otulony, zakutany tam, że jeno nos wyglądał na świat — wyszedłem na ulicę.
Z początku wszystko szło dobrze. Zdziwiłem się nawet, jak mało działa na mnie zimno, i w duszy począłem nawet szydzić ze wszystkich opowieści o okropnych mrozach w Rosji, ciesząc się jednocześnie, że tak prędko i dobrze zaaklimatyzowałem się.
Obu moich pierwszych uczniów, do których udałem się, hrabiego Bobrinskiego i Naryszkina, nie zastałem w domu... Pomyślałem sobie, że los niekiedy urządza ludziom bardzo miłe niespodzianki. Idąc dalej, zauważyłem, że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie z jakimś dziwnym niepokojem, lecz nic nie mówią... Wkrótce atoli przechodził koło mnie jakiś jegomość, jak się zdaje, bardziej towarzysko usposobiony, od innych. Ujrzawszy mnie, zawołał: „Nos!” Nie wiedziałem, co znaczy to słowo po rosyjsku, to też pomyślałem sobie, że nie warto zatrzymywać się dla takiego jednosylabowego słówka, przeto najspokojniej w święcie poszedłem dalej.
Na rogu ulicy Grochowej wprost na mnie pędził co koń skoczy jakiś dorożkarz. Ten, mimo prędkiej jazdy, rzuciwszy na mnie okiem, również krzyknął; „Nos! nos!” Wreszcie, na placu Admiralicji zetknąłem się z jakimś chłopem, który, ujrzawszy mnie, nic nie rzekł, tylko złapawszy garść śniegu, dopadł mnie i, zanim zdołałem zorjentować się o co chodzi, począł z całej siły trzeć mi śniegiem twarz, zwłaszcza nos! Przekonany, że ten chłop pozwolił sobie na jakiś niezbyt delikatny a dość przykry żart w stosunku do mnie, dałem mu tak pięścią w łeb, że odleciał ode mnie o jakie dziesięć kroków.
Na nieszczęście, albo raczej na moje szczęście, podczas tego przechodziło dwóch innych chłopów. Ujrzawszy mnie, porwali mnie za obie ręce, podczas gdy poprzedni, wpadłszy w zapał, znowu mnie dopadł, po dawnemu jął mi trzeć twarz śniegiem, korzystając z tego, że nie mogę się więcej bronić! Wtedy, sądząc, że padłem ofiarą jakiegoś napadu, począłem z całej siły krzyczeć o ratunek. Nadbiegł jakiś oficer i jął mnie pytać po francusku, o co chodzi?
— Na Boga! — krzyknąłem, usiłując wyrwać się z rąk tych trzech chłopów — alboż pan nie widzi, co oni ze mną robią?
— A cóż takiego oni panu robią?
— Trą mi twarz śniegiem! Przecież to okropny żart, zwłaszcza na takim mrozie!
— Daruje pan, ale przecież oni wyświadczają panu wielką przysługę, — oświadczył oficer, patrząc badawczo w twarz.
— Jaką przysługę?
— Przecież pan masz nos odmrożony!
— Co pan mówi! — krzyknąłem, chwytając się za nos.
Podczas tego przechodził jakiś cywilny jegomość.
— Panie oficerze — zwrócił się do mego interlokutora — pan odmroziłeś sobie nos!
— Dziękuję panu, rzekł oficer, jakgdyby mu zakomunikowano najzwyklejszą, i przyjemną wiadomość.
I schyliwszy się, wziął garść śniegu i począł wyświadczać sobie tę samą przysługę, którą wyświadczył mi ów biedny chłop, któremu tak brutalnie podziękowałem za jego życzliwość.
— Czyli że, monsieur, — zwróciłem się do oficera, — bez tego chłopa...
— Nie miałbyś pan nosa, — odparł oficer, rozcierając sobie dalej nos śniegiem.
— W takim razie pozwól pan, że...
I puściłem się pędem za chłopem, który, sądząc że chcę go bić, też jął uciekać przede mną. A że strach jest czemś bardziej ruchliwem, niż wdzięczność, tedy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie dogoniłbym go, gdyby nie schwytało go kilku ludzi, przekonanych, że to ucieka jakiś złodziej, który mnie okradł.
Dogoniłem go, i ujrzałem, że stoi i rozmawia, coś tłomacząc ludziom. Oczywiście pragnął wytłomaczyć ludziom, że jeśli już ponosi jaką winę to chyba tę, że zanadto kocha ludzi.
Dałem mu dziesięć rubli i taki był finał zajścia. Chłop długo kłaniał mi się i dziękował, a jeden z obecnych rzekł mi po francusku, że od dziś dnia muszę podczas spacerów więcej dbać o swój nos. Nie muszę czyba dodawać, że odtąd na całe życie zapamiętałem sobie tę dobrą radę.
W kilka dni po tem zajściu, udałem się do pana Sinobrinchowa, mistrza szermierki, u którego generał Gorgoli naznaczył mi rendez-vous. Opowiedziałem mu przygodę, która mnie spotkała, ten zaś zapytał mnie czy nie zwracał się do mnie ktoś na ulicy, jeszcze przed tym chłopem? Odparłem, że owszem, dwaj przechodnie wołali do mnie „nos! nos!” ale ja nie wiedziałem, co znaczy to słowo...
— Ostrzegali pana, — rzekł — abyś pan zwrócił uwagę na swój nos. Jest to przyjęte tutaj w zimie, powinien pan to wiedzieć.
Generał Gorgoli miał zupełną słuszność. W Petersburgu człek musi się lękać nie tylko o to, że może sobie odmrozić nos lub uszy, gdyż w tym wypadku każdy przechodzeń może cię ostrzedz, — o wiele niebezpieczniejszem jest odmrożenie sobie jakiej innej części ciała, osłonięty ubraniem, gdyż to już nikt z otoczenia nie może cię człeku ostrzedz! Zresztą zimą pewien francuz, monsieur Pierson, padł właśnie ofiarą takiego nieszczęścia, wskutek prostej nieostrożności.
Pan Pierson, agent jednego z wielkich banków, wyjechał z Paryża do Petersburga z wielką kwotą pieniężną, którą miał był przelać do kasy rządu rosyjskiego, jako część zawartej przez rząd carski pożyczki w Paryżu. W Paryżu, gdy odjeżdżał była wspaniała pogoda, a przeto pan Pierson nie przedsięwziął żadnych środków zapobiegawczych na wypadek zimna w drodze. Jeszcze w Rydze pogoda było dość znośna, tak że pan Pierson nie uznał za stosowne kupić sobie ani futra, ani butów obitych futrem i t. p. Ale gdy odjechał nieco za Rewel, spadł śnieg, taki gęsty, że woźnica stracił kierunek drogi i sanie spadły do rowu.
Ponieważ we dwójkę nie mogli wyciągnąć sań ze śniegu, tedy woźnica wyprzągł jednego konia i pojechał do najbliższego sioła, by wezwać ludzi do pomocy, a pan Pierson, lękając się przy zapadającej nocy zostawić wóz z pieniędzmi w polu, postanowił strzedz go. Śnieg przestał padać, powiał silny wiatr, i zrobiło się ogromnie zimno. Pierson, wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo naraża się, przebywając tak długo na mrozie, postanowił, nie chcąc zmarznąć, przez cały czas chodzić dokoła sań.
W trzy godziny potem wrócił woźnica z ludźmi i końmi, sanie zostały wyciągnięte, i pan Pierson przybył do najbliższego postoju pocztowego. Kierownik poczty, u którego wzięte były konie, oczekiwał z niepokojem, i zaraz pierwszem jego pytaniem, gdy Pierson wysiadł z sań, było, czy nie odmroził sobie czego. Pierson odparł, że jak się zdaje niczego sobie nie odmroził, ponieważ przez te całe trzy godziny nie przestawał chodzić, sądzi więc, że dzięki ustawicznemu ruchowi, nic mu się nie stało. Pokazał przytem swą twarz i ręce, były zupełnie normalne.
Pomimo to, Pierson czuł w ciele wielkie znużenie, a nie chcąc odbywać dalszej drogi w nocy, iżby znowu nie zaszło jakie nieszczęście, postanowił tu zanocować; wypił tedy szklankę wina i poszedł spać.
Nazajutrz, obudziwszy się, chce wstać z łóżka, lecz oto czuje, że jest jakby przygwożdżony do posłania i ledwie ma siły wziąć dzwonek do rąk i zadzwonić. Ludziom, którzy się zbiegli, tłomaczy swój dziwny stan: ma uczucie, że jest sparaliżowany. Ludzie biegną po lekarza. Przybywa lekarz i stwierdza, że pan Pierson odmroził sobie obie nogi, a ponieważ zaczęła się już gangrena, konieczną jest tedy natychmiastowa amputacja obu nóg.
Pomimo całej okropności tej rady, Pierson decyduje się na operację. Lekarz posyła po narzędzia, lecz wkrótce, gdy lekarz już zabiera się do operacji, Pierson poczyna się skarżyć na rozstrój wzroku. Okazuje się, że chory przestaje naraz rozróżniać nawet najbliższe przedmioty koło siebie. Wtedy doktór pojmuje, że stan Piersona jest o wiele gorszy, niż mu się zdawał z początku i zabiera się znowu do badania. Okazuje się, że nieszczęsny francuz ma odmrożone całe plecy i że tu również zaczęła się gangrena!
Lekarz jednakowoż nie mówi o tem Piersonowi ani słówa, przeciwnie uspakaja go, że wszystko to przejdzie, że wkrótce mu będzie lepiej i jako na dowód wskazuję na to, że choremu prawdopodobnie, znów zbiera się na sen. Chory odpowiada, że istotnie chce mu się spać. Zasypia i w kwadrans potem, podczas tego snu, umiera.
Gdyby odmrożenie nóg i pleców zostało u Piersona rozpoznane zaraz na początku niemocy, i gdyby mu nogi roztarto dobrze śniegiem tak jak to zrobił dobry chłop z moim nosem, to nieszczęsny Pierson byłby mógł już na trzeci dzień udać się, jakby nigdy nic, w dalszą drogę.
Przygoda moja stała się mi niezłą lekcją, to też nie chcąc w przyszłości trudzić spotkanych na ulicy przechodniów, wychodziłem odtąd z domu zawsze z maleńkiem lusterkiem i co każde 10-15 minut sprawdzałem w niem, czy wszystko w porządku i czy mój nos nie uległ odmrożeniu.
Jeszcze tydzień, a nastała w Petersburgu zima jak się patrzy. Newa zamarzła, jeżdżono teraz po niej saniami; wszędzie zamiast powozów i dorożek ukazały się sanie. Newski prospekt przemienił się jakby w Longchamp, z tłumem staje jadących niem ludzi; we wszystkich świątyniach palono w piecach, przed teatrami i na wielu ulicach płonęły ogniska, dokoła których na ławach grzali się słudzy w oczekiwaniu swych panów. Co się tyczy woźniców, to ci panowie, którzy troszczą się o nich — odsyłają ich zazwyczaj do domu, z rozkazem przybycia po nich o oznaczonej godzinie. Najnieszczęśliwszemi ofiarami mrozów są żołnierze i strażnicy budkowy. Ani jedną noc nie minie, aby który z nich nie zmarzł na ulicy.
Mrozy nastawały coraz to mocniejsze. W okolicach Petersburga ukazały się całe stada wilków a razu pewnego rano kilka ich sztuk zauważono na zaułku Litejnym, koło fabryki, ale wyglądały one bardzo spokojnie i bardziej można było przypuszczać, że przyszły one na żebraninę, niż na drapieżny napad. Oczywiście, zabito je.
Opowiedziałem o tej awanturze z wilkami, tegoż wieczoru, hrabiemu Annienkowowi, on zaś ze swej strony opowiedział mi o wspaniałem polowaniu na niedźwiedzie, które organizuje się w tych dniach o 10-12 wiorst od miasta. Polowanie to urządza sam Naryszkin, jeden z mych uczniów. Poprosiłem tedy Aleksego Annienkowa aby zakomunikował mu o mej chęci wziąć w niem udział. Przyrzekł mi to i rzeczywiście zaraz nazajutrz otrzymałem zaproszenie od Naryszkina, ze wskazaniem rodzaju broni i ubrania.
Ubranie miało być futrzane, obszyte u góry również futrem, a na głowie coś w rodzaju skórzanego kaszkietu z futrem, opadającem na ramiona. Wszyscy uczestnicy polowania mieli być pouzbrajani w kindżały.
Szczegóły tych przygotowań do polowania, które mi powtórzono kilkakrotnie — osłabiły nieco mój entuzjazm. Pomimo to nie chciałem pozostać w tyle za innym, to też ubrałem się w kostjum futrzany i zaopatrzyłem się w kindżał.
U Luizy zatrzymałem się dość długo, do późnej nocy, i wróciłem do domu już po północy. Przyszło mi do głowy, ażeby urządzić próbę generalną polowania na niedźwiedzia: położyłem swe poduszki, mające wyobrażać misia na fotelu, i, uzbroiwszy się w kij zamiast kindżału, jąłem napadać na wyimaginowanego niedźwiedzia, usiłując zadać mu cios śmiertelny pod szóstym żebrem. Nagle usłyszałem w rurze kominka jakiś podejrzany szmer. Podskoczyłem do kominka i, wsunąwszy tam głowę, zauważyłem jakiś dziwny przedmiot, któremu nie mogłem się dobrze przyjrzeć i który natychmiast wyniósł się ku górze i znikł.
Nie wątpiłem ani na chwilę, że był to złodziej, który chciał wtargnąć do mnie przez komin, a ujrzawszy, że nie śpię, rzucił się do ucieczki. Krzyknąłem kilkakrotnie „kto tam?”, a ponieważ nikt mi nie odpowiadał, tedy wywnioskowałem, że może przypuszczenie jest słuszne. Nie okładłem się jeszcze przez jakie pół godziny, dopiero gdy wszelkie podejrzanie szmery ustały, orzekłem, że złodziej uciekł i nie wróci. Zabarykadowawszy kominek, czem się tylko dało — poszedłem spać.
Spałem nie dłużej nad kwadrans, gdy nagle usłyszałem czyjeś kroki w korytarzu. Nastraszony tajemniczą historją z kominkiem, zerwałem się z łóżka i począłem wsłuchiwać... Nie ulegało wątpliwości, że ktoś cicho przechadzał się koło mych drzwi, ponieważ słychać było lekki trzask posadzki, aczkolwiek, ów ktoś stąpał, jak się zdaje, z największą ostrożnością. Kroki zatrzymały się pod memi drzwiami: ów ktoś, widocznie, nie decydował się iść dalej...
Wyciągnąłem rękę. Włożyłem swój kaszkiet, sporządzony na polowanie, wziąłem kindżał i począłem wyczekiwać.
Po pewnym czasie usłyszałem, że ktoś otworzył moje drzwi i w świetle latarki, postawionej na korytarzu ujrzałem jakąś dziwną postać, której twarz, jak mi się wydało — była osłonięta maską.
Zadecydowałem, że lepiej jest samemu napaść nieproszonego gościa, niż oczekiwać jego napaści to też, widząc, że idzie on ku kominkowi, jak człowiek dobrze obeznany z rozkładem mego pokoju rzuciłem się nań, schwyciłem za gardło, powaliłem na podłogę i przystawiwszy mu kindżał do piersi, zapytałem, kim jest i po co przyszedł.
Ku największemu memu zdumieniu złoczyńca począł krzyczeć głosem strasznym i wołać o pomoc. Wówczas rzuciłem się na korytarz, aby wziąć latarkę i w jej świetle przyjrzeć się, z kim mam do czynienia, ale mimo iż trwało to jeden moment — gdy wróciłem z latarką — złodziej przepadł jak kamień w wodzie.
I znów usłyszałem jakiś szmer w kominie. Pobiegłszy tam, zdołałem tylko zobaczyć czyjeś pięty i spodnie które przepadły z największą szybkością... Ogarnęło mię wielkie zdumienie.
Wówczas jeden z mych sąsiadów, usłyszawszy rozdzierające serce, krzyki złoczyńcy, wpadł do mego go pokoju, przekonany, że na mnie dokonano napadu. Ujrzał mnie w kaszkiecie, z latarką i kindżałem w rękach. Zobaczywszy mnie tak wyglądającego, pomyślał, że zwarjowałem.
By mu dać dowód, że jestem przy zdrowych zmysłach opowiadałem mu całą przygodę. Wtedy mój sąsiad wybuchnął okropnym śmiechem, mówiąc, że odniosłem zwycięstwo nad... kominiarzem. Gdybym nawet wątpił że tak jest, to moje ręce, koszula i twarz wywalane sadzami bardziej niż dobitnie stwierdzałyby słuszność tych słów. Wytłomaczył mi dokładnie o co chodzi i przestałem wątpić.
Chodzi o to, że we Francji kominiarze są dość rzadkiemi ptakami przelotnemi, śpiewającemi tylko raz w roku ze szczytów kominów na dachach. Tymczasem w stolicy carów są oni przedmiotami, że tak powiem, pierwszej użyteczności, zjawiając się w każdem mieszkaniu regularnie co każde dwa tygodnie.
Ale tutaj robotę swą odbywają po nocach, ponieważ w dzień pali się w piecach. Każdy dom ma swego stałego kominiarza, który udaje się do pracy w nocy, czyści komin poczem spuszcza się przez komin do mieszkania, aby zabrać sadze, które spadły nadół podczas czyszczenia komina. Mieszkańcy Petersburga oswojeni są z tem dostatecznie, to też nikt z nich nie niepokoi się podczas tego rodzaju nocnych wizyt ze strony panów kominiarzy. Niestety, zapomniano mnie uprzedzić o tem, to też, gdy kominiarz przybył do mnie poraz pierwszy, omal nie padł ofiarą mojej porywczości i męstwa.
Nazajutrz przekonałem się niezbicie, że mój sąsiad powiedział mi czystą prawdę: gospodyni mego domu przybyła do mnie rano, oświadczając, że kominiarz domaga się swej latarki...
O godzinie trzeciej po południu, udałem się na polowanie z hrabią Aleksym Annienkowym w jego saniach, wyobrażających wspaniały powóz na płozach. Miejscem zbiórki myśliwych był rodowy majątek Naryszkinów, o dziesięć czy dwanaście wiorst od Petersburga. Przybyliśmy na miejsce około godziny piątej i zastaliśmy zebranych już prawie wszystkich panów, W chwilę po naszym przyjeździe zaproszona nas do obiadu.
Trzeba wiedzieć taki obiad u bogatych panów rosyjskich, by mieć pojęcie o jego przepychu! Działo się to w połowie grudnia, więc też, gdy wszedłem do stołowego pokoju, najbardziej uderzył mnie w oczy widok wspaniałego drzewa wiśniowego, pokrytego wiśniami, ustawionego w pośrodku stołu. Można było pomyśleć, że jest się we Francji w połowie lata!
Dokoła drzewa poukładane były całe góry pomarańcz, ananasów i winogron — co wszystko składało się na taki deser jakiego nie znalazłbyś, człeku, w Paryżu nawet we wrześniu. Jestem pewien, że taki deser kosztowałby ze trzy tysiące rubli. —
Zasiedliśmy do stołu. W owym czasie w Petersburgu przyjął się doskonały zwyczaj: goście sami częstowali się winem, przeto przed każdym gościem stało aż po pięć butelek rozmaitych win, ponieważ rosjanie słyną jako pierwsi pijacy na całym świecie. Co się tyczy jedzenia, to miałeś tu, nieboże, wszystko czego dusza zapragnie, począwszy od cielęciny z pod Archangielska a kończąc na najrozmaitszej dziczyźnie...
Po pierwszem daniu, wkroczył na salę imć maitre-d’hotel niosąc na srebrnym półmisku dwie nieznane mi dotąd żywe ryby. Wszyscy goście na ich widok wydali okrzyk podziwu: były to bowiem dwie czeczugi, po rosyjsku „sterladie”. Ponieważ czeczugi łowią się tylko w Wołdze, a ta odległość od Petersburga wynosi nie mniej niż trzysta pięćdziesiąt francuzkich mil i ponieważ czeczugi żyć mogą jedynie w wodzie rzeki Wołgi, to aby je zachować przy życiu, trzeba je wieść przez pięć dni i pięć nocy w osobnej skrzyni z wodą, umieszczonej w zamkniętym wózku, ogrzewanym wewnątrz, aby woda nie zamarzła!
Każda z tych ryb kosztowała 800 rubli, to jest przeszło 1600 franków! Nawet niezapomnianej pamięci Potemkin niemógłby wymyśleć większego utracjuszostwa!
W dziesięć minut potem ryby te znów ukazały się na stole, ale już usmażone, przyprawione groszkiem, zielonym bbem, szparagami i inną jarzynkę...
Po skończeniu obiadu przeszliśmy do innego salonu, gdzie poustawiane już były stoliki do gry w karty. Nie brałem udziału w tej grze, a tylko przyglądałem się jej. W nocy, gdy już zbierałem się, spać — około dwunastej — niektórzy z tych szlachetnych panów utracjuszy przegrali już blisko 3000 rubli i do dwudziestu pięciu tysięcy dusz chłopskich...
Nazajutrz obudzono mnie o świcie. Leśnicy zawiadomili zgromadzonych, że w lasach wytropiono pięć niedźwiedzi. Usłyszałem tę tak przyjemną wieść z lekkim wstrząsem. Chociażbyś, człeku, nie wiem jak był odważnym, to jednak zawsze doznasz niejakiego niepokoju, gdy ci wypadnie po raz pierwszy zwłaszcza wyruszyć na bój z tak strasznym wrogiem, jak miś!
Pomimo to, bardzo odważnie włożyłem swój nowy strój, w którym mogłem się nie obawiać zimna. Słońce, jakgdyby szykując się do wzięcia udziału w naszym święcie myśliwskim, rozlało swe pyszne blaski, a temperatura pod jego promieniami podniosła się do piętnastu stopni poniżej zera i należało oczekiwać, że wkrótce będzie jeszcze cieplej.
Zastałem wszystkich newrodów już ubranych w stroje jednakowe, tak że z trudem poznawaliśmy się nawzajem. Koło ganku czekały już na nas sanie, a w kilka minut później byliśmy już na miejscu polowania.
Podjechaliśmy do pięknej chaty wiejskiej, z ogromnym piecem i obrazem w rogu, przed którym, według rosyjskiego zwyczaju, wszyscy wchodzący żegnali się, zginając do pasa... Tu było przygotowane dla nas śniadanie, które nas wszystkich ujęło za serce. Ale, jak zauważyłem, ani jeden z myśliwych, wbrew zwyczajowi, nie pił. Jest to zresztą, zupełnie zrozumiałe: przed pojedynkiem nikt się nie upija, a przecież oczekujące nas polowanie nie było niczem innem, jak pojedynkiem!
Pod koniec śniadania jeden z leśników ukazał się we drzwiach: — znaczyło to, że pora wyruszyć. Każdy z myśliwych otrzymał po dobrej dubeltówce, którą według istniejących zasad myśliwskich, wolno było puścić w ruch dopiero w momencie grożącego niebezpieczeństwa. Prócz tego każdy z nas otrzymał po pięć czy sześć krążków z białej blachy, które ciska się w niedźwiedzia, by go rozjuszyć.
Przeszedłszy pewną przestrzeń, ujrzeliśmy zagrodzoną kwadratową przestrzeń, a wewnątrz tego ogrodzenia — orkiestrę pana Naryszkina, grającą na rogach myśliwskich, tę samą która wprawiła mnie w taki zachwyt podczas białych nocy w Petersburgu. Każdy z muzykantów trzymał w ręce swój róg, gotowym będąc trąbić weń, gdy nastanie odpowiednia chwila.
W ten sposób, skądkolwiek szedłby niedźwiedź, zewsząd miały go straszyć dźwięki tych rogów... Około każdego muzykanta stał chłop z dubeltówką, nabitą pustym nabojem, iżby kula nie trafiła którego z myśliwych. Strzelanina tych chłopów miała na celu spotęgować hałas, wywoływany graniem rogów.
Weszliśmy za ogrodzenie.
Hałas, wywołany rogami i strzelaniną, wywarł na każdego z myśliwych takie wrażenie, jakie wywierać musi muzyka wojskowa na żołnierza, na początku bitwy. Z drugiej zaś strony poczułem się porwanym taką brawurą bojową, jakiej nigdybym nie przypuszczał u siebie przed pięcioma minutami przedtem.
Postawiono mnie pomiędzy jednym z leśników Naryszkinowskich, który miał baczyć nade mną wskutek mego braku doświadczenia w tych sprawach, a hrabią Aleksym Annienkowem. Przyrzekłem Luizie, że będę pilnować go, a tymczasem to on mnie pilnował... Na lewo od niego stał hrabia Nikita Murawjow, z którym hrabiego Annienkowa łączyła wielka przyjaźń, a za Murawjowem — o ile mogłem był dojrzeć przez drzewa — stał sam Naryszkin. Kto stał dalej — nie widziałem.
Minęło kilka minut, gdy naraz rozległy się krzyki: „Niedźwiedź! niedźwiedź! i wnet huknęło kilka strzałów. Niedźwiedź szedł wprost na nas, przestraszony hałasem muzyki i strzałów. Obadwaj moi sąsiedzi dali mi znak, bym stał w pogotowiu.
Po chwili rozległ się trzask łamanych gałęzi i głuchy ryk. Pomimo zimna, oblałem się potem. Spojrzałem na swych sąsiadów, lecz ci byli najzupełniej spokojni, więc i ja jakoś się opanowałem. W tejże chwili ukazał się niedźwiedź, biegnąc pomiędzy mną a hrabią Annienkowem.
Pierwszym moim ruchem było cisnąć kindżał, a chwycić za dubeltówkę. Miś zatrzymał się, patrząc na nas ze zdumieniem; nie wiedział, oczywiście, na kogo z nas ma się rzucić —- ale hrabia Annienkow nie dał mu zbyt wiele czasu do namysłu. Znając moje niedoświadczenie, usiłował zwrócić uwagę niedźwiedzia na siebie, wysunąwszy się tedy naprzód, rzucił weń biały blaszany krążek, który trzymał w ręce. Niedźwiedź nieprawdopodobną zręcznością, jednym skokiem rzucił się na ów krążek, złapał go i jął giąć łapami, nieprzestając ryczeć. Wówczas hrabia zrobił jeszcze jeden krok naprzód i cisnął weń drugim krążkiem. Miś schwycił i ten krążek i zgiął go zębami... Aby go jeszcze bardziej rozjuszyć — hrabia Aleksy rzucił mu trzeci krążek. Ale tym razem, niedźwiedź jakby zrozumiał, że nie warto zawracać sobie głowę jakimś tam krążkiem blaszanym, zwrócił głowę w stronę hrabiego i ryknąwszy, straszliwie, — zrobił w kierunku hrabiego kilka kroków, tak że dzielił ich dystans około dziesięciu kroków. W tymże momencie hrabia zagwizdał przeraźliwie a zwierz raptem stanął na tylnych łapach. Na to, właśnie czekał hrabia: rzucił się bezzwłocznie na niedźwiedzia, który wysunął obie przednie łapy, by go schwycić, ale za nim się zbliżył — ryknął straszliwie, zachwiał się i runął nieżywy.
Kindżał przebił mu serce.
Rzuciłem się ku hrabiemu, pytając, czy nie odniósł rany, lecz ujrzałem go zupełnie spokojnym, jakgdyby nigdy nic się nie stało. Mogłem był się tylko dziwić takiemu męstwu. Trząsłem się cały, mimo iż byłem tylko widzem tego „pojedynku”.
— Widzi pan teraz, jak to się odbywa, — rzekł mi hrabia, — nie jest to taka trudna sprawa! Niech pan będzie łaskaw pomoże mi przewrócić niedźwiedzia, aby mógł pan widzieć, gdzie mianowicie należy zadać cios.
Obróciliśmy go z trudem, ponieważ był to ogromny niedźwiedzisko. W piersi mu sterczał kindżał, wbity aż po rękojeść... Hrabia wyciągnął go i dwa czy trzy razy otarł o śnieg, by zetrzeć krew. W tejże chwili usłyszeliśmy nowe krzyki i ujrzeliśmy, jak myśliwy, który stoi za Naryszkinem rozprawia się z niedźwiedziem: walka tu trwała nieco dłużej, lecz niedźwiedź też został zabity.
Te dwie wiktorje, które przed chwilą ujrzałem, prawiły mnie w zachwyt. Zniknęły naraz ostatnie ślady mego lęku. Poczułem się Herkulesem, pokonywującym Iwa, i pragnąłem wypróbować swych sił.
Okazja nie kazała długo czekać na siebie. Zaledwie odeszliśmy o jakie dwieście kroków od tego miejsca, gdzie leżały oba zabite misie, jak ujrzeliśmy nowego niedźwiedzia. Cisnąłem mu jeden ze swych krążków.
Niedźwiedź porwał go i dalejże giąć zębami, porykując przytem głucho. Moi sąsiedzi po prawej i lewej stronie zatrzymali się, mając dubeltówki w pogotowiu, by przyjść mi z pomocą — ponieważ orzekli, że ten miś do mnie będzie należeć.
Ujrzawszy, że wzięli się oni za dubeltówki, pomyślałem, że ja też muszę zrobić to samo. Zresztą muszę powiedzieć, że miałem więcej zaufania do tej broni, niż do kindżału. A przeto, porzuciwszy kindżał, jąłem oczekiwać niedźwiedzia z możliwie najzimniejszą krwią, ale miś nie zrobił ani kroku ku mnie...
Wówczas wycelowałem i dałem strzał do niego.
W tejże chwili rozległ się straszliwy ryk! Niedźwiedź stanął na tylne łapy i począł bić jedną z przednich, ponieważ, jak się zdaje, miał drugą przestrzeloną. Usłyszałem za sobą krzyki: „Ostrożnie! Baczność!”
Niedźwiedź biegł wprost na mnie z taką szybkością, że ledwo zdołałem wyrwać z pochwy kindżał. Kiepsko pamiętam, co potem zaszło, ponieważ wszystko to stało się z szybkością błyskawiczną.
Ujrzałem bestję wprost przed sobą, z rozdziawioną paszczę, to też wymierzyłem mu z całej siły cios w pierś, lecz cios mój trafił na żebro. Łapa niedźwiedzia opadła na moje ramię, tak że pod jej ciężarem runąłem nawznak. W tejże chwili rozległy się dwa strzały i niedźwiedź całym swym ciężarem runął na mnie... Wygrzebałem się jakoś z pod niego, i zerwałem się na nogi, gotów bronić się, ale zwierz już nie żył. Trafiły go dwie kule: hrabiego Aleksego — poza uchem, i leśnika — prosto w ramię. Ujrzałem, że jestem cały we krwi, acz nie doznałem nawet zdrapania skóry.
Ze wszech stron jęli biedz do mnie ludzie, którzy, widząc, że między mną a niedźwiedziem odbywa się pojedynek zlękli się, iżby nie skończył się dla mnie fatalnie. Wszyscy byli ucieszeni, widząc że mnie się nic nie stało, i że miś zabity.
Zwycięstwo moje, mimo że nie sam jeden je odniosłem, lecz przy pomocy innych, sprawiło mi wiele przyjemności, ponieważ byłem jeszcze nowicjuszem w tego rodzaju wyprawach na grubego zwierza. Wystrzałem przestrzeliłem niedźwiedziowi przednią łapę, a kindżałem zadałem mu szeroką ranę, a zatem nie drgnęła mi ręka ani wtedy, gdy wróg był daleko, ani wtedy, gdy był blisko!
Chłopi i leśnicy zabili prócz tego jeszcze dwóch niedźwiedzi i na tem polowanie na misie skończyło się. Zawleczono zabite niedźwiedzie na jedno miejsce, aby zciągnąć z nich skórę; poczem poobcinano im tylne łapy, które uważane są wogóle jako przysmak i które miały właśnie pójść na nasz obiad.
Wróciliśmy do pałacu Naryszkina ze swemi trofeami. Każdego z nas oczekiwała w jego pokoju pachnąca woda do mycia, co było wielce pożądanem, ze względu na długie przebywanie w futrach... W pół godziny potem dzwonek dal nam znać, że nastała pora obiadu.
Obiad po polowaniu był niemniej wystawny, niż obiad wczorajszy; nie było tylko ryb, ale za to mieliśmy „łapy niedźwiedzie”... Przyrządzeniem tych łap zajęci byli leśnicy, którzy smażyli je wprost na rożnie nad ogniem — bez żadnych przygotowań. Gdy ujrzałem te duże kawały niedźwiedziego mięsa, zczerniałe i nieomal opalone zzewnątrz — to początkowo poczułem jakby pewien wstręt do nich. Mimo to chciałem spróbować tego niezwykłego przysmaku. Zdjąłem skórę nożem i pod nią znalazłem wspaniałe, niezmiernie smaczne mięso.
Gdy wsiadłem do sanek, by wrócić do domu, to zastałem w nich skórę z zabitego przeze mnie niedźwiedzia, którą przez grzeczność kazał mi tam włożyć pan Naryszkin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).