W polskiej dżungli/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nieciecz okrywa biele i samotne stogi na nich...
Rozdział XX.
ŻEREMIA BOBROWE.

Leśniczy, podziękowawszy Stachowi za zatrzymanie kłusownika i odebranie mu bobra, spojrzał groźnie na drżącego Poleszuka i powiedział:
— Sporządzę na was protokół i prześlę papier do policji. Ona się z wami załatwi...
Stach, posłyszawszy to, szepnął do Garzyckiego:
— Panie leśniczy, proszę o chwilkę rozmowy!
Opowiedziawszy mu o zajściu z więźniem, prosił pana Antoniego o wyrozumiałość dla ciemnego wieśniaka. Garzycki nic mu nie odpowiedział, ale, zwróciwszy się do chłopa, spytał go:
— Macie konie i wóz?
— Mam dwie szkapy i „telegę“[1], panie leśniczy... — zawołał skwapliwie.
— Tedy sam wyznaczam wam karę! — oznajmił leśniczy. — Razem z Sewerukiem stawicie się u mnie na karną robotę z końmi i wozem. Będziecie przez dwa tygodnie wywozili sągi do Telechan, ale ani dnia zwłoki, bo inaczej...
Pan Garzycki zacisnął zęby i tupnął nogą. Chłop przeżegnał się trzykrotnie i, bijąc się w piersi, przysięgał, że przyjedzie nawet o dzień wcześniej i Seweruka przywiezie.
Gdy gajowy odpłynął z kłusownikami, Jurek zbliżył się do Garzyckiego i, patrząc mu w oczy poważnym wzrokiem, powiedział:
— Panie leśniczy! Jestem tak wzruszony, że nie znajduję słów, aby wyrazić panu to, co czuję! Jestem przekonany, że dziś otwarły mi się oczy na takie zjawiska, o których nigdy dotychczas nie myślałem, chociaż są tak bardzo ważne, szlachetne i piękne!
Pan Antoni nic nie odpowiedział, tylko ujął go za rękę i mocno ją potrząsnął.
Po chwili podniósł ramiona, jakgdyby zrzucając wielki ciężar, i nagle zaśmiał się wesoło:
— Teraz będziemy musieli dźwigać skonfiskowany karabin, ładownicę i siekierę! No, trudno! Siekierę zwrócę Sewerukowi, ale karabin i naboje...
Gwizdnął przeciągle i strzepnął palcami, nie kończąc zdania.
— Ależ dobrych będzie pan miał pracowników! — zauważył wesołym głosem Gruszczyński.
— Ba! niechby spróbowali mi się sianem wykręcić! — odpowiedział, potrząsając głową.
Szli brzegiem Bobryku aż do małej odnogi, płynącej wśród zarośli wikliny.
— Chcę pokazać panom gniazda bobrów, owe sławetne „żeremia“ — odezwał się leśniczy. — Musimy prześlizgnąć się cichutko przez krzaki i z poza nich można będzie przyjrzeć się tym rzadkim i bardzo ciekawym gryzoniom. Panu, panie Jerzy, mam nadzieję, uda się sfilmować zwierzątka, chociaż po odwiedzinach kłusowników, będą zapewne bardziej czujne i płochliwe.
Ostrożnie, krok za krokiem, bez szmeru rozchylając pędy wierzb i osik, prowadził leśniczy chłopaków.
Jurek szedł, trzymając w pogotowiu aparat filmowy.
Całą godzinę zabrał im ten przemarsz przez haszcze.
Garzycki zatrzymał się wreszcie i wzrokiem wskazał na gruby pień, zaostrzony na wystającym z darniny końcu.
— Robota bobrów, które niedawno „spuściły“ tę osikę! — szepnął leśniczy. — Działają siekaczami, jak okrągłem dłótem! Fachowa robota — prawda?
Chłopcy uśmiechem odpowiedzieli na tę uwagę pana Antoniego.
— Teraz baczność! — szepnął znowu. — Podchodzimy do brzegu. Uważajcie, aby nie kołysały się gałęzie, bo bobry mają dobry wzrok i, jak twierdzą niektórzy badacze, wystawiają czaty. Zwykle żerują one i pracują koło żeremi po nocach. Dziś po strzale Seweruka i wtargnięciu ludzi do ich posiadłości, pochowały się zapewne po norach...
Z największą ostrożnością sunęli przez krzaki, aż ujrzeli przed sobą wąskie koryto rzeczki, wijącej się śród haszczy.
Z odległości dwudziestu pięciu kroków chłopcy ujrzeli dziwną budowlę. Gdyby nie byli słyszeli już przedtem opowiadania leśniczego o żeremiach, przyjęliby ją za nagromadzoną przez prąd kupę gałęzi, pniaków, pędów trzcin i warstw mułu.
Tymczasem było to gniazdo bobrów.
Trochę dalej widniało drugie — większe, obok niego zaś ciągnąca się przez całe łożysko rzeczki tama. Wznosiły się ponad wodą starannie oczyszczone z kory dość grube pale, oplecione gałęziami, przywalone ciężkiemi klocami i kupami mułu, piasku i kamieni.
Samo żeremie zbudowane było na pozór bez planu. Kawałki drzewa zwalone były bezładnie, — jedne leżały pionowo, drugie — poziomo, inne znów — ukosem. Przyjrzawszy się jednak uważniej, chłopcy spostrzegli, że te odłamki konarów i krótkie pniaki były połączone mocnemi wiązadłami z giętkich gałęzi i prętów, powleczone grubą warstwą iłu, zmieszanego z piaskiem, i dopiero zgóry przywalone dla trwałości całego budynku grubemi drągami, których końce opierały się o dno.
— Właściwe nory bobrów są na brzegu, pod ziemią. Mają one dwa wyjścia — jedno pod wodą, jak u wydry, drugie o kilkanaście kroków — w lesie, gdzie gryzonie ścinają drzewa, korują je i, strąciwszy do wody, spławiają ku żeremiom, — szeptem opowiadał Garzycki.
— Pocóż im tedy te gniazda? — spytał Stach Wyzbicki.
— Na wypadek, jeżeli woda w rzece podniesie się zbytnio i zaleje norę — objaśniał pan Antoni i nagle przyłożył palec do ust, oczami wskazując przed siebie.
Z otworu pomiędzy gałęziami w żeremiu wyjrzał okrągły, brunatny pyszczek bobra.
Zwierzątko powęszyło i rozejrzało się dokoła.
Wkrótce rozległ się głośny plusk, a po chwili głos bobra, przypominający głuche stęknięcie.
Okrągła główka z przyciśniętemi do niej małemi uszkami wynurzyła się na powierzchni rzeczki. Gryzoń pływał dokoła żeremia, i starannie oglądał je, sprawdzając jego trwałość, majstrując coś krótkiemi przedniemi łapami.
Wkrótce wygramolił się na brzeg, gdzie leżało świeżo ścięte drzewo. Zwierzątko zdzierało z niego korę i zjadało ją, od czasu do czasu zagryzając cienkiemi gałązkami.
Chłopcy widzieli teraz wyraźnie gęste, puszyste futerko bobra, jego tylne łapy z błonami pomiędzy palcami i „kielnię“ — długi, szeroki ogon — ster, okryty nagą skórą, w środku przechodzącą jakgdyby w łuskę.
Wkrótce zjawił się drugi bóbr i zaczął posuwać olszowy kloc ku wodzie.
Żerujący gryzoń również wziął się do roboty. Przedniemi łapami zaczął zgrzebywać piasek i ziemię i, utworzywszy z tego sporą kupę, — piersią i łapami popychał ją ku rzece.
W tej chwili cicho zgrzytnął i warknął zwijacz aparatu, ciągnący taśmę filmową.
Bobry skoczyły do wody i znikły.
— Ze dwie minuty zaczają się na głębinie, a potem wystawią koniuszczek nosa, wciągną powietrze i znowu dadzą nura! — zaśmiał się leśniczy. — No, ale bądź co bądź ma pan jakie dwa metry ciekawego zdjęcia! Nigdy nie widziałem na filmie bobrów na wolności. Gratka to nielada, moi panowie! Ale chodźmy już stąd, bo po tych awanturach i niepokojach, moje bobry gotowe są przekoczować w inne strony, za co mię moja władza przełożona nie pochwali... tembardziej, że będę i tak świecił oczami za tego, którego ustrzelił kłusownik!
Wyszli wkrótce na Bobryk, odnaleźli bród i przez las skierowali się na poręby.
Zdążyli dojść dopiero na drugą po południu.
Ludzie, pod kierownictwem brakarza[2] pracowali już po poobiednim wypoczynku.
Gdy wieczorem, siedząc na ganeczku w leśniczówce, przypominali sobie przeżycie tego dnia, Jurek mocno uścisnął rękę Garzyckiemu i szepnął do niego:
— Jakżebym pragnął spotkać pana raz jeszcze w życiu, gdy będę dorosły i samodzielny!
Leśniczy odpowiedział mu uściskiem i łagodnem spojrzeniem zajrzał chłopakowi w oczy.





  1. Poleska (właściwie rosyjska) nazwa wozu włościańskiego.
  2. Brakarz — fachowiec, trudniący się ocenianiem i sortowaniem drzewa, przeznaczonego na sprzedaż w lesie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.