W polskiej dżungli/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W polskiej dżungli |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stach Wyzbicki ze swego stanowiska, jak na dłoni, widział wszystko, co się działo na Wyżarach.
Najpierw zobaczył gajowego, który, przedostawszy się na drugi brzeg rzeki, szedł pomiędzy rzadką poroślą świerczyny i brzóz. Co chwila zapadał się w bagnie i z trudem wydostawał się z torfowiska.
Nie zdążył jednak dojść do gaiku, z kilku zaledwie olch złożonego, gdy z krzaków wybiegł kłusownik z karabinem i popędził ku większemu olszyńcowi, gdzie natychmiast zniknął w gąszczu.
Gajowy, krzycząc coś i wymachując wolną ręką, ścigał go. Szedł jednak bardzo wolno, trafiwszy na prawdziwe topielisko. Co kilka kroków kładł się na ziemi, posuwał się nieco naprzód, czołgając się po rzucanych przez siebie drągach, i po chwili gramolił się z mozołem i uporem.
Stach stał w krzakach, śledząc przebieg pościgu i nic nie widział, co się dzieje wpobliżu.
W pewnej chwili wzrok jego bezwiednie padł na rzekę. Po jej powierzchni biegły fale i z cichym pluskiem poruszały trzciny, rosnące pod brzegiem.
Chłopak zrozumiał, że z prądem płynęło coś, czego nie mógł dojrzeć z poza ściany krzaków.
— Coby to mogło być? — pomyślał. — Stado kaczek, czy co? A może... bobry...?
Bez szelestu rozgarnąwszy gałęzie, zajrzał na dół i skamieniał.
Chudy, brodaty Poleszuk w rozdartej na ramieniu świtce, długim drągiem pchał lekką i wąską dłubankę[1], bojaźliwie oglądając się na wszystkie strony. Na dziobie łódki leżała kupa świeżo ściętego sitowia; na dnie połyskiwało ostrze kosy bez rękojeści.
Coś tknęło chłopaka, więc, trzymając karabinek w pogotowiu, wyskoczył na brzeg i krzyknął jak mógł najgroźniej:
— Stój, bo strzelę!
Chłop zadrżał i wypuścił drąg, który popłynął z prądem.
— Wyłaźcie na brzeg! — krzyknął znowu Stach. — Będziecie siedzieć tu aż przyjdą leśniczy z gajowym, to już oni z wami pogadają!
Poleszuk, trzymając się gałęzi, zdjął czapkę i płaczącym głosem skomlał:
— Tak za cóż, panoczku? Ja po sitowie płynął... a wy zaraz do leśniczego...
Uskarżając się i usprawiedliwiając, bezbarwnemi oczami zerkał na wszystkie strony i trząsł brodą.
— Wychodźcie na brzeg! — powtórzył chłopak i podniósł karabin.
Chłop wyskoczył na pasemko piasku i, nogą przytrzymując dłubankę, milczał.
— Jak widzę, cięliście sitowie kosą bez drzewca, to i nakosiliście tyle, co kot napłakał. Kosiliście po nocy? Cóż to was tak wcześnie pognało? Z jakiejże to wioski jesteście?
Poleszuk spuścił oczy i po chwili burknął:
— Nowosioły[2] — my, z pod Porotyna... Pękła mi rękojeść kosy... Nakosiłem mało...
— Chętnie wam wierzę, ale czy uwierzy wam leśniczy, to zobaczymy... — powiedział Wyzbicki. — Przywiążcie-no łódkę, bo widzę, że macie sznur na sobie... Sami chodźcie tu...
Chłop zdjął sznur, którym miał przepasaną świtkę, i przywiązał łódź do krzaków.
Wgramoliwszy się na brzeg, zaczął się przyglądać Stachowi uważnie; wreszcie spytał:
— A wy tu skąd się wzięliście? Nie widziałem w naszych stronach takiego...
— Z Warszawy... — zaczął chłopak, lecz w tej samej chwili uskoczył nabok i zmierzył się do Poleszuka.
Chłop bowiem uczynił nagły ruch, chcąc rzucić się na chłopaka. Zatrzymał się jednak, zajrzawszy w oczy Stacha. Zrozumiał odrazu, że młodzik przyjmie walkę i nie zawaha się wypuścić kuli w napastnika.
Stach przyłapał myśl Poleszuka i, uśmiechnąwszy się, wycedził przez zęby:
— Tak to będzie lepiej! A teraz siadaj i nie ruszaj się, jeżeli ci życie miłe!
I nagle stała się rzecz nieoczekiwana.
Chłop padł na kolana i, jęcząc i bijąc się w piersi, jął błagać i kusić Stacha:
— Ja, panoczku, nie winien!... To on namówił mnie... W domu nędza i choroba, a on obiecał mi oddać skórę bobrową, jeżeli ja go rzeką skrycie przewiozę... do traktu... Ja, panoczku, uczciwy, ino biedny chłop! Weźcie sobie, panoczku, bobra, ale tylko puśćcie mnie!... Jeżeli mnie do aresztu wezmą, cała rodzina na żebry pójdzie... na głód... na śmierć... Panoczku! Panoczku!
W głosie Poleszuka łkała prawdziwa rozpacz, z pod powiek błysnęły mu łzy.
Stachowi ścisnęło się serce. Pomyślawszy chwilkę, powiedział:
— Przynieście tu bobra...
Chłop ucieszony, że zdoła się wykupić, ześlizgnął się z wysokiego brzegu i, odrzuciwszy sitowie, wydobył ciemno-bure puszyste zwierzątko z szerokim i płaskim ogonem.
— Panoczku, — szepnął, kładąc bobra przed chłopcem, — to ja już popłynę...
— Nie! — odpowiedział Stach. — Zaczekacie tu na leśniczego. On sprawdzi, coście mi tu mówili, a ja przyrzekam wam, że się wstawię za wami... Zresztą, jeżeli nie skłamaliście, to pan Garzycki będzie miał litość dla was i jakoś tę sprawę sam załatwi...
Poleszuk usiadł zgnębiony i zaniepokojony. Po chwili krzyknął i zerwał się na równe nogi, gdy od strony olszyńców dobiegł odgłos drugiego strzału.
— Oj, źle! — zamruczał po chwili. — To pewno leśniczy strzelił i skończył z tym...
Urwał i z przerażeniem w oczach spojrzał na Stacha.
Chłopak potrząsnął głową i powiedział:
— Gdyby tak było, wasza sprawa stałaby znacznie gorzej...
Umilkli obaj, wsłuchując się w odgłosy, dobiegające z bagna. Zupełnie już zachrypniętym i nieprzytomnym głosem krzyczał gajowy, przedzierając się przez sapisko. Innych głosów nie mógł pochwycić ani Stach, ani nawykły do podsłuchów człowiek leśny.
Umilkł wreszcie i Budniak, przebrnąwszy topiel i zapuściwszy się w gąszcz olszyńca.
Nadleciały dwie sroki i, skacząc po gałęziach, brzechały zaciekawionemi głosami, niby pytając:
— Co się tu stało? Co się tu stało?
Nad lasem krążył jastrząb. Kwilił drapieżnie i przeciągle, jakgdyby wołając kogoś. Istotnie przyłączyły się do niego wkrótce małe jarząbki i na słabych jeszcze skrzydłach próbowały naśladować śmiały lot ojca czy matki...
Niebawem i te głosy umilkły i nad bagnem Wyżarskiem zapanowała głucha i groźna cisza.
Na drugim jego końcu toczyły się tymczasem wypadki ważne i błyskawiczne.
Budniak, przebiwszy się przez haszcze, wybiegł na przesmyk i zobaczył leśniczego.
Garzycki stał, ściskając głowę, która bolała go, uderzona silnym prądem powietrza od wystrzału i przelatującej blisko kuli.
— Czy pan leśniczy nie jest ranny, broń Boże? — zawołał gajowy, podbiegając i zaglądając mu w twarz.
Leśniczy oprzytomniał i niepewnym, drżącym głosem, śpiesząc się i jąkając, krzyknął:
— Uciekł... uciekł... tym przesmykiem... Prędzej! prędzej! Pozostawiłem tam chłopaka... Nie daj Boże, co złego zrobi mu ten kłusownik!... Prędzej!
Pobiegli, prześcigając się i potykając na wystających z torfu korzeniach.
Nie widzieli już umykającego kłusownika, nie słyszeli nawet odgłosów jego biegu.
Człowiek, który, zda się, wymknął się z pułapki, był w tej chwili daleko.
Wierzył już w swe ocalenie.
Przesmykiem wydostanie się na drogę zimową, przez las dotrze do rzeki, gdzie Poleszuk podciągnął już zapewne ze swoją łodzią.
Tymczasem krzaki rzednąć zaczęły i nad niemi pod lasem zamajaczyły rozczochrane, zeszłoroczne wiechy.
Jeszcze kilka kroków pomiędzy kępinami i — wybiegnie na drogę, gdzie znał dobrze każdy twardszy skrawek gruntu.
Skoczył z wysokiej, torfowej kępy na suche żabry, leżące pod krzakami, gdy nagle wyrosła przed nim jakaś postać ludzka.
— Stój! — rozległ się okrzyk i nieznany mu człowiek już biegł ku niemu.
Kłusownik podniósł karabin, chcąc strzelić w napastnika, lecz lufa zaplątała się w gałęziach wierzby. Podczas gdy szamotał się, wyciągając karabin, — człowiek, biegnący ku niemu, skoczył i ogarnął go ramionami. Próżno szarpał się kłusownik, starając się zwolnić z żelaznych objęć, ściskających go coraz mocniej, aż wreszcie rozpaczliwym szeptem rzucił:
— Puść... puść!
— Dlaczego mam puścić, gdy trzymam? — zapytał Jurek Gruszczyński, przeciskając go, do siebie mocniej. — A nie szarp się, brachu, bo...
Chłopak nie dokończył zdania, gdyż właśnie nadbiegł gajowy, a za nim — Garzycki, blady i zdyszany.
Budniak rozbroił kłusownika, zabrawszy mu karabin, naboje i siekierę.
— Zwiążemy go, panie leśniczy, czy co? — spytał, patrząc na swego przełożonego.
Pan Antoni potrząsnął głową i odpowiedział:
— Nie potrzeba, bo i poco? Przecież teraz chyba nie ucieknie...
Powiedziawszy to, przyjrzał się kłusownikowi uważnie.
Zdumienie, zawód, a nawet przerażenie odbiły się na wyrazistej twarzy Garzyckiego.
— Seweruk? — szepnął leśniczy. — To wy? Na takie to już puszczacie się drogi?! Tegom się po was nie spodziewał! Byłem przekonany, że schwytam tu Kopciewa... tego z poza kordonu...
Zapanowało ciężkie milczenie.
Jurek z ciekawością przysłuchiwał się i przyglądał ludziom, z którymi przypadkowo złączył go los.
Budniak wpatrywał się w ponurą, zbiedzoną twarz kłusownika i wytrzeszczył oczy, widocznie nie mogąc nic zrozumieć.
— Seweruk? — szepnął do Gruszczyńskiego. — Nigdy o takim nie słyszałem!
Zdjął czapkę i podrapał się w głowę.
— Strzelił do leśniczego!... Mało brakowało, a zabiłby go... — zamruczał po chwili, a w głosie jego zabrzmiała groźna nuta.
Garzycki usiadł na kępie i, ściskając sobie pękającą z bólu głowę, rzucił ciche pytanie:
— Jakże teraz będzie, Seweruk? Zmuszony będę oddać was w ręce policji... A potem sąd... więzienie... Ech, źle się to wszystko ułożyło!
Smutkiem powiało od tych cichych słów.
Odpowiedziało im milczenie.
Leśniczy, namyśliwszy się dobrze, ciągnął jeszcze bardziej smutnym i wzruszonym głosem:
— Wasz stary do samej śmierci był dobrym i wiernym gajowym... Gdyście chorowali po wypadku, kiedy to drzewo was przygniotło, matka moja pielęgnowała was i leczyła... Pamiętacie, Seweruk?
Kłusownik niżej spuścił głowę i nie podnosił oczu na mówiącego. Tylko zęby mu dzwoniły i poruszały się mięśnie koło uszu.
— Nie zechcieliście zostać u mnie na robotach i poszliście sobie w świat?... Widzę, że źle pokierowaliście swojem życiem, no, i — źle je skończycie... W głowie mi się nie mieści, Seweruk, żebyście wy chcieli mnie zabić?! Nie! Tego być nie może!
Kłusownik zadygotał cały i z jakąś straszną wprost rozpaczą krzyknął cienkim, zrywającym się głosem:
— Nie wiedziałem, że Wyżary teraz w waszym rewirze, panie! Myślałem, że tropi mnie gajowy Łaszczyk z bratem, co u niego mieszka! Czyż na was... mógłbym kiedykolwiek podnieść rękę?!
Leśniczy kiwał głową i z błyskiem radości w oczach słuchał Seweruka.
— Tak też myślałem! Jakżeżby mogło być inaczej?! — szepnął uspokojony.
Długo milczał Garzycki, a wszyscy stali, oczekując, co powie jeszcze. Tymczasem leśniczy, wydobył z kieszeni kurtki chusteczkę do nosa, rozdarł ją i, związawszy obie połowy, tym bandażem mocno ścisnął sobie głowę.
— Teraz mi trochę lepiej... — mruknął, spojrzawszy na Jurka. — Minie to niebawem, ale narazie boli...
Wbijając ostry wzrok w Seweruka, zmarszczył brwi i rzucił rozkazującym głosem:
— Opowiedzcie wszystko, a nic nie ukrywajcie... Muszę wiedzieć całą prawdę!
Kłusownik długo jeszcze milczał, zbierając myśli. Wreszcie rozpoczął swoją spowiedź:
— Nie chciałem pracować w lesie, bo myślałem, że młody jestem i muszę mieć swoje życie... a tu — ino las i praca ciężka! Wczorajszy dzień, jak dzisiejszy, jutro zawsze takie same, jak dziś... Nie mogłem już wytrzymać dłużej...
Pan Antoni obrzucił go niespokojnem spojrzeniem i westchnął ciężko. Zapewne zrozumiał tęsknotę Seweruka za innem, bujniejszem życiem.
— Poszedłem do Pińska na robotę, — ciągnął dalej Poleszuk, — zaznałem trochę życia... Pracowałem ciężko w fabryce dychtów, a potem w fabryce zapałek... Jako-tako powodziło mi się, bo byłem samotny, to sam sobie — i pan i sługa! Dziś dobrze — to się cieszę; jutro źle — to nie żalę się... Ale ożeniłem się... Dobrą, cichą, pracowitą wziąłem dziewczynę... Nie naszą, nie tutejszą... Z Pomorza. Z pod Torunia przyjechała pracy szukać... Przy dzieciach była u inżyniera z naszej fabryki... A potem przyszły ciężkie czasy... zwolniono mnie, bo zmniejszono ilość robotników... Nigdzie nie mogłem znaleźć pracy... Wtedy wziąłem żonę i na piechotę poszliśmy do stryja mego... W Garnasiówce on mieszka... chutor ma... trochę krów... lasuje też... Stary przyjął nas... nawet się ucieszył, bo robotnika potrzebował, jako że leciwy już... Miał on syna, ale utonął mu na Wiśle, gdy spływał z tratwami do Gdańska... Stary pozostał samotny, dlatego i przyjął nas chętnie... Tak oto, panie, i żyliśmy... cicho, po Bożemu... Syn nam się urodzi... chłopak złotowłosy, a cichy, jak matka, i słodki! Potem znowu nastały złe lata... Roboty leśne przerwano, bo drzewa nikt nie kupował... Czego ja wtedy nie robiłem! Na ziemne roboty chodziłem, „rybaczyłem“, w lecie na parowcu za majtka pływałem; w Pińsku i Łunińcu cegłym nosił, glinę kopał... aby coś zarobić i do domu staremu, żonie i dziecku posłać... O sobie nie pamiętałem, z głodu przymierałem, aby im jakoś tam żyło się znośniej!
Seweruk umilkł, zaciskając krótkie, szerokie dłonie i oddychając chrapliwie.
Nad stojącymi w krzakach ludźmi zawisła ciężka, przyczajona cisza.
— Mówcie, mówcie, Seweruk! — z jakimś wybuchem szepnął leśniczy.
— A potem, panie, stało się nieszczęście! Takie nieszczęście, że opowiedzieć trudno! Żona zaczęła mi chorować... Co się z nią dzieje, nikt nie wie... Doktor może poznałby się na tem, ale u nas nikt nie rozumie... Chudnie z dniem każdym, blednie i na nogach się słania... Dreszcze zmogły ją i kaszel dręczy po nocach...
Kłusownik westchnął z głuchym jękiem i pięściami jął bić się w głowę.
— Cicho, Seweruk, cicho... — uspokajał go Garzycki. — Opowiedzcie do końca... Już miarkuję, że niewiele wam pozostało do powiedzenia...
Chłop po raz pierwszy podniósł wzrok na leśniczego i, śpiesząc się, wyksztusił:
— Znachor z Dobrosławki oglądał moją żonę i powiedział tak: „wyzdrowieje, jeżeli będzie piła „bobrowy strój“[3], inaczej nic nie pomoże i — zamrze!“... Panie leśniczy...
Głos mu się zerwał nagle i zgrzytnął rozpaczą i strachem.
Jurek wpił się spojrzeniem w smutne, rozszerzone nagle źrenice Garzyckiego.
Leśniczy uniósł głowę i przemówił twardym, niedopuszczającym sprzeciwu głosem:
— Dalej to już ja za was dopowiem! Wybraliście się na Wyżarskie błoto, aby zdobyć bobra na lekarstwo dla żony, i natrafiliście na nas... Czyż nie tak było?
— Tak, panie! — szepnął Seweruk. — Skradłem się do żeremi i mógłbym zabić wszystkie bobry, ale zabiłem jednego tylko, najstarszego, który powinien mieć najwięcej „stroju“... Oddałem go sąsiadowi, aby zawiózł żonie mojej, bo w domu znachor czeka na lek...
— Pocóżeście strzelali do pana leśniczego? — spytał Budniak.
— Wyskoczyłem na grząd, aż tu ktoś krzyknął... Strzeliłem, nie patrząc, i zacząłem uciekać... Zabiłbym dziś każdego, bo ja muszę zobaczyć żonę i ratować ją od śmierci... Potem gotów jestem choć na szubienicę!... Ale inaczej wszystko się stało... Przepadliśmy teraz wszyscy — i ja, i żona, i synek...
Seweruk jęknął i zgrzytnął zębami, hamując wzbierające mu w piersi łkania.
Znowu zapanowało milczenie. Wszystkie oczy zwrócone były na leśniczego. Garzycki siedział z opuszczoną głową, jakgdyby zatopiony w myślach.
Zaczął wreszcie rozważać na głos, niby naradzając się z samym sobą i przekonywując siebie:
— Dwóch jest we mnie ludzi — mówił cicho, wyraźnie wymawiając każde słowo. — Jeden — to ja sam — Antoni Garzycki, do którego Seweruk strzelił. Ten człowiek może oskarżyć go o to, albo przebaczyć... Przebaczam Sewerukowi, bo rozpacz i troska zżarły go...
Pod Poleszukiem ugięły się nogi. Usiadł na ziemi tuż przy Garzyckim i patrzał na niego, tamując oddech. Pan Antoni nie zauważył nic i ciągnął dalej:
— Drugi — to leśniczy, który powinien postąpić według prawa i ukarać kłusownika za upolowanego bobra... Prawo jest prawem, ale prawem w wielu wypadkach rządzi serce... Takie było zawsze i takiem pozostanie prawo polskie! Dlatego — to w Polsce wszystkim żyło się dobrze, a wrogowie jej stawali się przyjaciółmi... Postanawiam tedy, że Budniak odwiezie Seweruka do jego chutoru, sprawdzi wszystko, o czem mówił tu kłusownik. Za miesiąc Seweruk sam stawi się w mojem biurze i za karę, bez wynagrodzenia od rządu przepracuje miesiąc przy karczowaniu pni w rewirze Budniaka i przy naprawie drogi koło leśniczówki. Gdyby jednak...
Leśniczy nie skończył, bo Seweruk, objąwszy go za kolana, przycisnął do nich głowę i szlochał, jak małe dziecko.
— Panie... panie... niech Bóg... niech Bóg... — bełkotał, nie mogąc nic więcej powiedzieć.
— Dość już! — przerwał mu Garzycki surowym głosem. — Teraz prowadźcie nas do swego towarzysza...
Podniósł się z opalonej kępy i, nie patrząc na nikogo, ociężałym krokiem poszedł w stronę lasu.