Walka o miliony/Tom III-ci/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Siostra Marya cofnęła się, zdumiona tym brakiem towarzyskiej przyzwoitości, jakiej u Verrièra nigdy dotąd nie spostrzegała, zapytując sama siebie, zkąd nastąpiła w nim tak nagła zmiana.
— Jeżeli w tym przedmiocie chciałaś dyskutować ze mną, moja kochana siostrzenico — mówił bankier dalej — lepiej, ażebyś mi była przespać się pozwoliła. Pozwól mi przytem sobie powiedzieć, nie ubliżając zakonnej twej sukni, iż za bardzo niewłaściwą uważam chęć twoją nauczania mnie ojcowskich obowiązków i sądzę, iż zakonnica, odłączona od świata swem powołaniem, nie powinna mięszać się do małżeństw.
— Mój wuju... — odrzekła łagodnie siostra Marya — kocham Anielę, jak własną mą siostrę... ty dobrze wiesz o tem. Widzę, że cierpi... i ja cierpię z nią razem... Na twoje więc wygłoszone przed chwilą zdanie odpowiem, że nietylko, iż nam jest dozwolono, lecz nakazano nie odłączać się od rzeczy tego świata, ponieważ za rozkazem naszego boskiego Mistrza szukać mamy wokoło siebie cierpień i boleści, aby im nieść ulgę i pomoc, a jeśli można i leczyć takowe. Słowa nic nie znaczą... czyny są wszystkiem. Cokolwiekbądź jest w ludzkości, obcem nam być nie może...
„Miłość Anieli jest dla niej źródłem dotkliwych cierpień, jakiebym pragnęła od niej uchylić... Nigdy, na jedną chwilę, nie miałam myśli nauczania cię, wuju, ojcowskich obowiązków, lecz radabym cię przekonać, że to biedne dziewczę włożyło całe swe życie w tę miłość, a jeśli ją pozbawisz nadziei, ona umrzeć może!
— Lecz powiedz mi, proszę... — przerwał bankier brutalnie — dlaczego mi mówisz o tem wszystkiem dziś właśnie?
— Ponieważ ta nowo zawiązana współka przestrasza Anielę — odpowiedziała siostra Marya. — Przewiduje ona, że wziąłeś, wuju, wspólnika, aby zapełnić zrządzoną tem próżnię w kapitałach, skutkiem niepomyślnego obrotu interesów. Przeczuwa ona niebezpieczeństwo... lęka się, byś jej przyszłości nie oddał w ręce tego nieznanego człowieka. Gdyby tak miało być, mój wuju, czas jeszcze pomyśleć ci nad tem... rozważyć. Nic stanowczego nie mogłeś jeszcze dokonać w tak krótkim czasie. Aniela gotową jest zrzec się majątku po matce... Nigdy ona o niego upominać się nie będzie. I ja zarówno całą mą sumę tobie oddaję; pięćset tysięcy franków, jakie są w twem ręku, niechaj pozostaną twoją własnością, a miej litość nad własnem swem dzieckiem... nie czyń jej nieszczęśliwą, narzucając za małżonka człowieka, którego nie kocha... człowieka, którego nienawidziećby musiała... Wuju mój... ja ciebie błagam... zaklinam... Chylę się do stóp twoich, błagając o litość dla tej, którą kocham, jak moją siostrę!
I zakonnica, której głos drżał, a oczy napełniły się łzami, uklękła przed Verrièrem.
Bankier, mimo pozornej obojętności, doznał w głębi gwałtownego wzruszenia.
Wszystko to, co mówiła jego siostrzenica, było prawdą... niezaprzeczoną prawdą... Miało słuszną zasadę. Czuł on to, dobrze rozumiał i coś nakształt wyrzutów sumienia zaczęło się pojawiać w jego umyśle; wszak jednocześnie, gdy głos siostry Maryi przemawiał do jego serca, głos inny, głos samolubstwa, interesu, chciwości, owładać nim zaczął.
— Pomyśl o pięćdziesięciu jeden milionach Edmunda Béraud... — mówił ów głos.
I z jednej strony stanęły mu przed oczyma zbytek i rozkosze, z drugiej ruina, hańba i nędza!
— Zresztą — pomyślał — zapóźno jest cofać się teraz, kiedy umowa już zawarta, współka podpisaną została.
Wahanie było niemożebnem.
Verrière podniósł klęczącą przed sobą zakonnicę z pochyloną głową, ze złożonemi błagalnie rękoma.
— Czy wiesz, moja kochana siostrzenico — zawołał — iż miałbym prawo obrazić się o to wszystko, co usłyszałem od ciebie przed chwilą. Odkądże to pozwalacie sobie obie z Anielą wglądać w moje pieniężne interesa? Przebaczam ci to jednak z uwagi, iż źle wyrozumowane przywiązanie do mojej córki podyktowało ci wyrazy, o jakich pragnę zapomnieć. Pamiętaj wszakże na to, co ci powiem: — Nikt odtąd nie ma prawa zapytywać mnie i nikt wiedzieć nie będzie o moich na przyszłość projektach. Skoro nadejdzie chwila działania, nie będę pytał o radę nikogo. Nakażę mą wolę... i takowa spełnioną być musi! Oto ostatnie me słowo. A teraz żegnam cię... Dobranoc.
— Boże... mój Boże! — jąkała siostra Marya, zalewając się łzami. — Boże, zlituj się nad nim... Zlituj się nad nami.
I wyszła, zakrywszy twarz rękoma.
Verrière zamknął za nią na klucz drzwi gabinetu.
Wtedy siostra Marya zawołała z rozpaczą:
— Boże! jeżeli nam nie dopomożesz... Aniela będzie zgubioną!
Poczem weszła do swego małego pokoiku, jaki zajmowała w mieszkaniu wuja.
Siostra Marya nie powiedziała kuzynce o zamiarze pomówienia z bankierem. Na cóż więc teraz miała ją smucić tak niepomyślnym skutkiem owej rozmowy?
Dziewczę zlękłoby się więcej jeszcze, ujrzawszy prawdę przed sobą w całej swej grozie.
Lepiej było milczeć i działać.
Co jednak zrobić, aby usunąć niebezpieczeństwo, zagrażające Anieli, ażeby obezwładnić nikczemny wpływ Arnolda Desvignes?
Siostra Marya albowiem dobrze pojmowała, że ów nieznany człowiek i dla niej będzie wrogiem zarówno i że przeciw to niemu walczyć należało.
Padłszy na kolana, w długiej, gorącej modlitwie prosiła Boga o pomoc i radę.
Skoro się podniosła po upływie blisko godziny, twarz jej wypogodziła się zupełnie, a oczy żywym blaskiem zajaśniały.
Przyszło żądane natchnienie.
Zdawało się jej, iż odnalazła broń na zwalczenie tego niebezpiecznego wroga, to żywe wcielenie złego, Arnolda Desvignes, obecnego wspólnika Verrièra.
Co zaś uczynić postanowiła, wkrótce się o tem dowiemy.
Aniela przepędziła noc straszną. Jej sen gorączkowy przerywanym był okropnemi marzeniami.
Widziała siebie otoczoną nieprzyjaciółmi, których twarzy rozeznać nie była w stanie i którzy usiłowali ją powlec w ciemność głęboką.
Widziała Emila Vandame leżącego bezwładnie, pod ponuremi obłokami, pośród dzikiego pola, jakie nie było podobnem do żadnego ze znanych krajobrazów. Porucznik artyleryi, niby trup nieruchomy, był żółtym jak wosk. Struga krwi spływała z jego ciała po szarej ziemi. Jakiś człowiek o obliczu wytartem, jakby ulepionem z gliny, pełzał ku niemu, chcąc mu nóż zatopić mu w piersiach.
Po kilkanaście razy podczas tej strasznej nocy dziewczę się budziło, potem oblane, z połamanemi członkami, ociężałą, bolejącą głową, poczem zasypiała pomimowolnie, a straszne owe marzenia nanowo się powtarzały.
Nakoniec dzień się ukazał, a wraz ze znikającą ciemnością znikać poczęły i owe wizye ponure.
Aniela wstawszy, ubrała się prędko.
Chciała ukoić swą trwogę ruchem, zajęciem, lecz wszyscy spali jeszcze w całym domu, nie chciała budzić nikogo.
Wreszcie posłyszała otwierające się drzwi, chodzić zaczęto.
Dziewczę, wyszedłszy z pokoju, przebiegało po kilkakrotnie korytarz w całej długości. Uspokoiwszy tem nieco swe nerwy, wróciła, a siadłszy przy biurku, dobyła ćwiartkę listowego papieru, nakreśliła na niej kilka wierszy, poczem, złożywszy list, wsunęła go w kopertę.
Załatwiwszy to, zbliżyła się ku oknu i wyjrzała na dziedziniec.
Verrière szedł właśnie ku bramie, by wyjść na ulicę.
Zaledwie zniknął, wyszła po nim siostra Marya.
— Mój ojciec wyszedł widocznie pieszo do biura... — rzekła Aniela — a kuzynka udała się na mszę do kościoła. Mam więc czas do działania w ich nieobecności. Wrócę przed nadejściem siostry Maryi. Nic o tem nie wiedząc, nie będzie mi udzielała swych uwag, po za któremi iść mi niepodobna.
I wróciwszy do swego pokoju, wdziała kapelusz, zarzuciła na siebie okrycie, a wsunąwszy w kieszeń kopertę z listem, wyszła z pałacu, nie zwracając tem na siebie uwagi, ponieważ bardzo częste sama wychodziła, jak to jest zwyczajem u młodych angielek.
Służący, nawykli do tego, nie spostrzegli nawet jej wyjścia, zresztą tak wszyscy kochali córkę bankiera, że nigdy nie ośmieliliby się komentować jej postępowania.
Aniela, przebiegłszy szybko bulwar Haussmana, weszła do pocztowego biura i zbliżyła się do okienka, przeznaczonego dla przyjmowania depesz telegraficznych, gdzie podała urzędnikowi nakreśloną przez siebie kartkę papieru.
Pomieniony urzędnik liczył wyrazy, czytając głośno:

„Pan Vandame, porucznik siódmego pułku artyleryi. Vincennes. Przybywaj. Rzecz bardzo pilna.
Aniela.“

— Dwanaście wyrazów... — rzekł — należy się sześćdziesiąt centymów.
Tu nałożyła pieniądze, zapytując:
— Jak prędko będzie wysłaną ta depesza?
— Natychmiast.
— A kiedy doręczoną zostanie?
— W ciągu godziny.
— Dziękuję panu.
I wyszła z pocztowego biura, czując jak gdyby wielki ciężar spadł z jej piersi, co zwykle się zdarza po dokonaniu jakiego własnego czynu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.