Walka o miliony/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Walka o miliony | |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach | |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego | |
Data wyd. | 1891 | |
Druk | Jana Cotty | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KSAWERY de MONTEPIN.
WALKA O MILIONY.
POWIEŚĆ W SZEŚCIU TOMACH.
PRZEKŁAD Z FRANCUZKIEGO
W. J.
WARSZAWA.
Nakładem Księgarni H. Olawskiego.
1891.
Дозволено Цензурою,
Варшава, 8 Марта 1891 года.
Druk Jana Cotty w Warszawie, Senatorska 29.
|
W gabinecie Jana Mortimera, jednego z najbogatszych bankierów Indyj, zegar wskazywał dziesiątą zrani. Do Kalkuty to bowiem na początku naszej powieści prowadzimy czytelnika. Dwaj mężczyźni znajdowali się w tym gabinecie. Jednym z nich był wspomniony bankier, Mortimer, drugim jego sekretarz.
Jan Mortimer miał lat przeszło pięćdziesiąt. Z pod siwiejących jego, krótko przystrzyżonych włosów wyzierało wysokie czoło, znamionujące inteligencyę. Długie, zupełnie już prawie białe faworyty, okalały wyrazistą twarz jego, nacechowaną energią i dobrotliwością zarazem, stanowiąc dziwną sprzeczność z ciemno-brunatną cerą jego oblicza. Ubranym był w biały, płócienny garnitur, jak wymagał tego przygniatający upał, który mimo spuszczonych storów, wnikał do wnętrza gabinetu.
Sekretarz Mortimera, Karol Gérard, był urodziwym dwudziesto-ośmioletnim młodzieńcem, o nader kształtnej, wyniosłej postaci.
Brunet, z oczyma barwy ciemnej stali, mieniącemi się w żywsze lub bledsze odblaski, nosił przy blado-matowej twarzy długą jedwabistą czarną brodę, która niemało wdzięku dodawała jego obliczu, nacechowanemu jednak pewnym wyrazem okrucieństwa i silnej, niezłomnej woli.
Karol Gerard był francuzem, co za pierwszym rzutem oka łatwo odgadnąć się dało.
W chwili gdy przedstawiamy obu tych mężczyzn naszym czytelnikom, pochyleni po nad biurkami, pracują w milczeniu. Bankier sprawdza rachunki, przedstawione sobie przez głównego buchaltera: Gérard otwiera stosy korespondencyj z markami różnych stron świata.
Długa ta i żmudna robota stanowiła część jego zajęć obowiązkowych; on jeden tylko w biurze Banku Anglo-Indyjskiego był zdolnym do jej prowadzenia, dzięki otrzymanemu w młodości starannemu wykształceniu.
Młody ten człowiek mówił dziewięcioma językami; posiadał francuski, niemiecki, angielski, włoski, ruski, hiszpański, arabski, chiński i indyjski.
Więcej niż sto pięćdziesiąt listów w obecnie przed nim leżało. Obowiązanym był odczytać je wszystkie, a zebrawszy treść każdego w kilku wyrazach, przedstawić bankierowi i zapytać go o szczegóły odpowiedzi.
Wkrótce poznajomimy się ściślej z Karolem Gérard, jako jedną z głównych osobistości naszej powieści.
W gabinecie, wśród głębokiego milczenia, słychać było jedynie szelest pióra Mortimera, kreślącego szybko cyfry na papierze, i szmer rozdzieranych kopert przez sekretarza.
Nagle bankier, przestawszy pisać, podniósł głowę.
— Panie Gérard — przemówił we francuskim języku, w którym przebijał akcent angielski — proszę, pójdź pan na chwilę tu do mnie.
Sekretarz zbliżył się do pryncypała.
— Potrzebujesz pan jakich objaśnień? — zapytał.
— Tak... Powiedz mi pan, czy kasyer przygotował rachunek naszego klienta, Edmunda Béraud?
Gérard sięgnął ręką ku stosowi leżących na stole papierów, wydobywając z nich wielki arkusz, pokryty cyframi.
— Jakaż jest ogólna suma kapitału Edmunda Béraud, u nas złożonego?
Sekretarz, spojrzawszy na arkusz, odpowiedział:
— Dwa miliony dziewiętnaście tysięcy funtów szterlingów, co na francuską monetę czyni pięćdziesiąt jeden milionów czterysta siedemdziesiąt tysięcy franków.
— Wspaniały majątek! — odrzekł Mortimer. — Oto człowiek, który przybył do Indyj przed trzydziestu pięciu laty bez jednego penny, a który dziś jest bogatszym odemnie.
— Pozwól mi pan zapytać, na czem mianowicie nasz klijent, a mój współziomek, Edmund Béraud, zrobił tak wielki majątek? — rzekł Gérard.
— Na poszukiwaniu najprzód, a następnie na odnalezieniu i sprzedaży dyamentów. On mi sam opowiadał całą tę historyę. Jako wychowaniec szkoły górniczej, w młodym wieku opuścił Paryż, aby próbować szczęścia tu u nas. Tysiące innych byłoby w jego miejscu zginęło, jemu udało się zdobyć bogactwa. Za pierwszym rzutem oka, wiedziony wrodzoną sobie przenikliwością, odkrył żyłę dyamentów, na wydobywanie których pozyskał koncesyę za przystępną roczną opłatą. Pozostawało mu tylko pracować, co czynił z łatwym do zrozumienia zapałem. Po upływie dwóch lat stał się jednym z najznakomitszych kupców dyamentów w naszej okolicy. W pięć lat później nabył w Ceylonie za sto dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów prawo połowu pereł, które odprzedał następnie za potrójną cenę. Posiadał własne domy handlowe w Obock i Port-Said. Zgłaszali się do niego nabywcy, pragnący traktować o kupno klejnotów za wysoką cenę. I oto nakoniec masz pan przed oczyma ogólną olbrzymią cyfrę, jako rezultat prac jego. Ach! Edmund Béraud jest prawdziwie szczęśliwym człowiekiem.
— Szczęśliwy szczęściem niezasłużonem... — rzekł Gérard z sarkazmem.
— Dlaczego niezasłużonem? — pytał Mortimer.
— Wszystko dla niego! Czyż to sprawiedliwie, gdy inni niemniej inteligentni, niemniej pracowici, nigdy nie zdobędą czegoś podobnego!
— Panie Gérard — rzekł bankier, podnosząc się z krzesła — jeżeli te słowa stosujesz do swej obecnej sytuacyi, niesłusznie to czynisz. Miej że, na Boga, trochę cierpliwości... nie bądź nazbyt gorącym. Nic nie przeszkadza, abyś i ty został kiedyś równie bogatym, jak Béraud. Przyjdzie kolej na każdego. Bądź pewnym, iż znam twoje zasługi, twą zdolność, pilność i ocenić je umiem. Odrywając cię z mojego biura na Regent-street i z Anglii tu sprowadzając, powodowała mną jedynie myśl dostarczenia ci środków do zebrania majątku. Na początek dałem ci miejsce przy sobie, miejsce, którego wszyscy ci w biurze zazdroszczą. Wysoka twa pensya pozwala ci coś na bok odkładać. Pracuj dalej gorliwie, staraj się mnie zadowolić, a nadewszystko nie trać ufności. Nie wiesz bowiem, co przyszłość dla ciebie kiedyś zachowuje.
— Czuję ja, panie — rzekł Gérard z lekkim odcieniem ironii — czuję, jak dobrym jesteś dla mnie i na zawsze ci za to wdzięcznym pozostanę. Nie mógłbym jednak, wierzaj pan, mimo najwyższych usiłowań, zebrać z mych oszczędności pięćdziesiąt jeden milionów.
— I Edmund Béraud na początku swojej karyery mówił, jak ty dziś mówisz, być może... — odparł z uśmiechem Mortimer.
— To prawda... Są jednak ludzie, którym się wszystko udaje... Miał szczęście... a ja go nie mam! Czy pan Béraud przyjdzie dziś regulować swój rachunek? — zapytał Géraud po chwili.
— Tak... Dziś właśnie, w dniu 2-im kwietnia 1884 roku, mam mu wypłacić kapitał, wynoszący pięćdziesiąt jeden milionów czterysta siedemdziesiąt tysięcy franków.
Sekretarz uśmiechnął się zlekka.
— Nie wypłacisz mu pan zapewne tej olbrzymiej sumy w brzęczącej monecie, ani w biletach bankowych? — zapytał. — Byłoby to albowiem nader kłopotliwem dla pana Béraud.
— Zapewne... prawdopodobnie zażąda on przekazów na Londyn lub Paryż... Powiedz mi pan, czy liczną jest dzisiejsza nasza korespondencya?
— Ogromna, panie.
— A zatem bierz się do pracy... Nie będę ci już przeszkadzał.
Tu bankier usiadł przy biurku i wziąwszy pióro, począł dalej sprawdzać rachunki.
Gérard; położywszy arkusz z cyframi kapitału kupca dyamentów na stosie papierów, zajął się otwieraniem listów, lecz podczas, gdy je przebiegał oczyma, usta jego bezwiednie szeptały:
— Pięćdziesiąt jeden milionów... pięćdziesiąt jeden milionów!
Zadumał się: drżenie wstrząsało nim całym.
Wtem lekkie puknięcie do drzwi zwróciło uwagę obu pracujących.
— Wejść! — zawołał bankier.
Drzwi się otwarły. Służący w bronzowej liberyi, z metalowemi guzikami podał wizytową kartę Mortimerowi.
— Oczekuję na pana Béraud — rzekł tenże, przeczytawszy nazwisko — wprowadź go bezzwłocznie.
Służący wyszedł, a za chwilę wprowadziwszy przybyłego, sam się oddalił.
Edmund Béraud — wszedł żywo i z uśmiechem na ustach uścisnął podaną sobie rękę bankiera. Gdy próg przestąpił sekretarz obrócił się nagle, patrząc ciekawie na tę nieznaną sobie osobistość, na posiadacza owego olbrzymiego majątku, którego cyfry tak zawładnęły jego umysłem. Po paru sekundach rysy twarzy milionera utrwaliły się niezatarcie w jego pamięci.
Gérard zabrał się powtórnie do przeglądania listów, powtarzając zcicha.
— Postać pospolita... gminna! Żadnego w twarzy wyrazu... Czoło niskie... najmniejszego blasku w spojrzeniu. Tak... nie swojej to on inteligencyi, lecz szczęściu ślepemu zawdzięcza zdobyte miliony. I podobnie olbrzymi majątek dostał się takiemu zwierzęciu!... To oburzające... niesprawiedliwe!...
Sąd Karola Gérard zbyt był surowym pod względem wewnętrznej wartości i charakteru przybyłego; nie był nim jednak co do strony fizycznej.
Edmund Béraud nie posiadał sympatycznej powierzchowności. Nie będąc brzydkim, nie miał nic jednak w rysach twarzy, czemby mógł zwrócić na siebie uwagę. Zwykła, pospolita jego fizyognomia nie przedstawiała nic indywidualnego, obok czego brakło mu dystynkcyi w zachowaniu się. Należał on do rzędu tych postaci, jakich tysiące spotykamy w świecie, jakby ukutych według jednego wzoru. Wysoki, barczysty, o szeroko rozrosłych ramionach i grubych, wielkich rękach, wogóle źle się przedstawiał. Ów poszukiwacz dyamentów, ten górnik zuchwale odważny, rozpoczął przed kilkoma dniami sześćdziesiąty rok życia. Zwiędła i czarno pokropkowana cera jego twarzy, sprawiała wrażenie pargaminu, tysiącznemi pooranego bruzdami. Krótko przycięte włosy miał jak śnieg białe. Wogóle przedstawiał się o lat dziesięć starszym, niż nim był rzeczywiście.
— Otrzymałem depeszę twoją, kochany klijencie — rzekł Mortimer, wskazując ręką krzesło przybyłemu — oznajmiłeś mi w niej swą bytność, oczekiwałem przeto na ciebie. Pośpieszyłeś się jednak nieco — dodał z uśmiechem; — wizyta twoja oznaczoną mi została o kwandrans na jedenastą, a obecnie jest dopiero dziesiąta minut dziesięć.
— Punktualność jest według mnie jednym z koniecznych warunków egzystencyi człowieka — rzekł Béraud — a w szczególności niezbędnym dla handlującego. Iluż to ludzi zwichnęło swoją karyerę i z rąk wypuściło majątek przez opóźnienie się o kilka minut! Mógłbym ci zacytować, bankierze, liczne podobne przykłady. Co do mnie, staram się zawsze wyprzedzać umówioną godzinę, ażeby nie chybić. Wielokroć razy na innych oczekiwałem; na siebie jednakże czekać nie pozwalałem nikomu.
Sekretarz słuchał z uwagą. Pogardliwy uśmiech wykrzywił mu usta, który jasno mówić się zdawał:
— Drobiazgowość ta znamionuje umysł ciasny, niską i niewolniczą naturą. Ja wołałbym kazać czekać innym, niźli na drugich oczekiwać. Prawda, że jestem człowiekiem o szerokich na świat poglądach.
— Przybywasz z Ceylonu? — pytał Mortimer milionera.
— Tak... przejechałem dziś rano, ukończywszy interes sprzedaży mojego domu handlowego z nabywcą.
— Zatem ukończyłeś już wszystko?
— Tak... prawie wszystko... pozostaje mi tylko do uregulowania z tobą rachunek, co długo czasu nie zajmie, poczem złożę wizytę memu następcy w Kalkucie i jutro zrana jadę do Francyi, do mego ukochanego kraju, do mego rodzinnego Paryża. Nie uwierzyłbyś, bankierze, jak silnie mi serce uderza na myśl ujrzenia tego drogiego tyle dla mnie miasta, które od tak dawna opuściłem!..
— Od lat trzydziestu pięciu, jak sądzę... — wyrzekł Mortimer.
— Trzydzieści pięć lat upłynęło od owej chwili, trzy miesiące, dni osiem... Wyjechałem młodym, starym powracam.
— Tak... ale wyjechałeś ubogim, a wracasz bogatym!.. — zawołał, śmiejąc się bankier.
— Zdaje ci się więc, że kompensata jest dostateczną? — zapytał Béraud — przyznam, iż nie dzielę twojego przekonania. Młodość to cacko czarowne, które oceniamy wtedy należycie, gdyśmy je na zawsze stracili. Ach! ona więcej warta, niżli miliony całego świata.
Mortimer westchnął, nie odpowiedziawszy; być może iż w głębi duszy podzielał przekonanie swojego klienta.
— I opuszczasz Indyje bez żalu? — zapytał po chwili.
— Tak jest... bez żalu.
— Przywykłeś jednak do wygód miejscowych, których brak we Francyi, przykro uczuć ci się dać może.
— Nie obawiam się o to... Tęsknota za rodzinnym krajem owładnęła mną od pewnego czasu do niepokonania, dłużej walczyć z nią niepodobna mi było. Mam lat obecnie sześćdziesiąt, lecz pracowałem nad siły a lata kampanii, jak ci wiadomo, bankierze, podwójnie się rachują. Mimo z pozoru silniej mojej budowy ciała, czuję się być mocno znużonym, niezwykle spracowanym i starszym nad wiek mój. Potrzebuję spokoju i wypoczynku... Niechciałbym umierać w Indyach, sam opuszczony, jak to jest fatalnym przeznaczeniem starego kawalera, przebywającego na obczyźnie.
— Ha! twoja to wina, żeś został starym kawalerem. Trzeba się było ożenić.
— Gdy była właściwa ku temu pora, czasu nie miałem; dziś jest niestety zapóźno!
— Lecz we Francyi będziesz równie samotnym, jak w Kalkucie albo Bombaju?
— Nie... nie! w tym razie mylisz się, bankierze.
— Masz więc we Francyi rodzinę?
— Bardzo liczną... mnóstwo krewnych, kuzynów, których mój przyjazd wprawi w osłupienie.
— Dlaczego? Czyś ich niepowiadomił o swoim przybyciu?
— Nie, ponieważ chcę im sprawić niespodziankę. Od czasu mego wyjazdu z Paryża, nie pisałem do nich wcale. Sądzą z pewnością, żem umarł, jeżeli pamiętają notabene, żem żył kiedyś. Zdumienie ich, nie będzie miało granic.
— Nie zwróciłeś jednak uwagi na pewien szczegół...
— No! na cóż takiego?
— Że ci, których spodziewasz się znaleść we Fracyi, nie żyją już być może.
— W rzeczy samej... przez ten tak długi przeciąg czasu wielu mi krewnych ubyło; wielu wszelako jeszcze pozostało i przy nich to znajdę dla siebie tą rozkosz rodzinną, jakiej mi przez całe życie brakowało, a do której tak tęsknię obecnie. Przed sześciu miesiącami poleciłem jednemu z agentów w Paryżu czynić poszukiwania w tym względzie.
— I cóż?
— Zostały uwieńczone jaknajlepszym skutkiem. Posiadam jeszcze obecnie brata, siostrę, siostrzeńców, synowców, siostrzenice, kuzynki, kuzynów, słowem całą gromadę bliższych i dalszych krewnych, w ogóle bardzo ubogich, z wyjątkiem dwóch lub trzech osobistości. Wyobraź sobie zatem mą radość, gdy spadnę pośród tej nędzy z mojemi milionami i będę im mógł dopomódz! Chcę aby owi uczciwi ludzie przeszli od razu z ubóstwa do majątku, ponieważ ja ich zbogacę, jak w sztuce teatralnej, za jednem dotknięciem mej czarnoksięzkiej laseczki.
— I możesz to uczynić bez szkody dla siebie — odrzekł Mortimer — posiadając tak olbrzymią fortunę.
— Obrachowałem, iż mam złożonych u ciebie pięćdziesiąt jeden milionów, czterysta siedmdziesiąt tysięcy franków — rzekł Béraud. — Czy tak jest?
— Tak... najzupełniej.
— Prócz tego, mam ulokowane i gdzieindziej kapitały. Co chcesz, kochany bankierze, z łatwością mi przyszło zebrać te pieniądze. Moje osobiste wydatki są nader skromnemi, nie posiadam kosztownych nawyknień, zwyczajów. Potrafiłbym się utrzymać i żyłbym zadowolony przy tysiącu talarach rocznej renty. Za przybyciem do Francyi rozdzielę natychmiast majątek pomiędzy krewnych, zachowując dla siebie trzy albo cztery miliony. Będzie to nawet dla mnie za wiele, jeżeli Bóg żyć mi dłużej pozwoli, w przeciwnym razie pozostawię to na koszta mego pogrzebu.
— Ach! drogi kliencie... — zawołał Mortimer — mówisz o śmierci w tak radosnej chwili... w chwili gdy wracasz do Francyi... do swego ukochanego Paryża... wybacz, lecz to przeciwne logice.
— Co począć? Mam smutne przeczucia... zdaje mi się, iż policzonemi są dni moje.
— Wybryk imaginacyi... chimera, brednie! — wybacz, iż ci to mówię otwarcie — zawołał Mortimer — czyliż podobna, ażeby człowiek, tak jak ty, silny fizycznie, hartowny, wierzył w podobne banialuki?
— Ja wierzę w moje przeczucia... nigdy mnie one jeszcze nie omyliły! — rzekł Béraud. — Przez czas trzydziestopięcioletniego mego pobytu w Indyach wielokrotnie bywałem owładnięty ową jak ty nazywasz niedorzeczną chimerą, a nigdy... uważasz mnie... nigdy nie chybiła ta tajemnicza przestroga. Zawsze rzecz szczęśliwa, albo bolesna spełniała się nieodmiennie. W takich warunkach powiedz mi, czyż nie należy przeczuciu dać wiary?
— Dlaczego zatem chcesz koniecznie wracać do Francyi? — zapytał bankier — skoro masz przekonanie, iż pomieniona podróż fatalną ci będzie?
— Nikt nie jest w stanie umknąć przed swem przeznaczeniem — odparł Béraud. — Nie wiem, czyli ta podróż fatalną dla mnie będzie, jak to powiedziałeś przed chwilą, mam jednak przekonanie, iż nie długo już żyć będę. Otóż śmierć wyda mi się mniej straszną w mym rodzinnym kraju, wśród swoich, otoczonemu temi, których szczęśliwemi uczynię, przed wybraniem się w ową daleką podróż, z której nie powracamy już więcej.
— Utworzonym jesteś na stuletniego człowieka, mam więc nadzieję, iż długie jeszcze lata będę korespondował z tobą z Kalkuty.
— Dzięki za tę pomyślną wieszczbę... — rzekł Béraud, smutno się uśmiechając.
— Zatem nieodmiennie postanowione... — zaczął bankier po chwili — jutro wyjeżdżasz?
— Tak.... jutro z rana, okrętem, przewożącym depesze.
— Udajesz się wprost do Francyi?
— Nie; zatrzymam się w Obock, dla odebrania kapitału od nabywcy, któremu odstąpiłem mój dom handlowy w tym mieście. Zabawiwszy tam z jakie dwa lub trzy dni, popłynę do Port-Saïd, kanałem Suezkim, gdzie również przez dni kilka pozostanę. Prawdopodobnie zatem nie wyląduję we Francyi jak około piętnastego Kwietnia.
— Pragniesz zapewne zabrać wraz z sobą znajdujące się w mym Banku kapitały?
— Tak... żegnam na zawsze Kalkutę. Pozostawię w Indyach jedynie kilku prawdziwych przyjaciół i ciebie w ich liczbie, interesów wszakże finansowych w tej stronie świata mieć nie chcę, dlatego prosiłbym jeżeli można o wypłacenie mi sum moich. Będzieszże mógł to, bankierze, zaraz uskutecznić?
— Bez wachania! Suma jest wprawdzie olbrzymią; gdyby jednak była i podwójnie wielką, Mortimer złoży ją na każde zawołanie. W jakiej formie życzysz bym ci wypłacił?
— Jako doświadczony finansista, poradź mi w tym względzie.
Na te słowa Karol Gérard, sekretarz bankiera przestał otwierać korespondencyjne koperty, chwytając chciwie wyrazy rozmowy między pryncypałem, a kupcem dyamentów.
— Pięćdziesiąt jeden milionów — odrzekł Mortimer — w biletach bankowych francuzkich albo angielskich, stanowiły by olbrzymi pakunek. Do zabrania ich trzebaby specyalnego kufra, co byłoby nie praktycznem i kłopotliwem dla ciebie, nie powierza się bowiem biuru bagażów, skrzyni z podobnie wysoką zawartością. Zdaje mi się, że najodpowiedniejszem byłoby wydanie przekazu na Bank francuzki, ponieważ jedziesz do Paryża.
— Zgoda! niech i tak będzie.
— Zawiadomię najprzód depeszą, następnie listem dyrektora Banku o ważności czeku, wydanego przez moją firmę i zostaniesz pan tamże natychmiast za zgłoszeniem się zapłaconym.
— Czy mógłbym zostawić tę sumę w Banku francuzkim na bieżący rachunek?
— Zostawić obecnie... nie! Złożyć ją jednak możesz po spełnieniu niektórych formalności. Jaśniej to tłumacząc, najprzód odbierzesz z Banku pieniądze, poczem wybrawszy z pomiędzy handlujących dwóch uczciwych ludzi z pośród firm najznakomitszych, zaprosisz ich na chrzestnych do swego kapitału. Pod ich patronatem przyjmą od ciebie w Banku pieniądze otwierając ci bieżący rachunek.
— Ach! ileż formalności przy złożeniu pieniędzy!.. — zawołał Béraud.
— Prawo tego wymaga... Ostrożność ta jest niezbędną dla uchronienia Banku francuzkiego od przyjęcia ukradzionych pieniędzy, a tem samem zostania pomimowolnym wspólnikiem złodzieja.
— No! za przybyciem do Paryża, rozpatrzę się w tem bliżej — rzekł kupiec dyamentów — tymczasem proszę, wydaj mi przekaz...
— Natychmiast. Panie Gérard — rzekł bankier, zwracając się do sekretarza — podaj mi pan rachunek pana Edmunda Béraud.
— Oto jest... — rzekł Gérard, przynosząc bankierowi arkusz papieru, który tenże poprzednio już przepatrywał przed przyjściem swojego klienta; poczem wróciwszy do biórka usiadły zająwszy się rozpieczętowaniem korespondencyi. Pilny jednakże obserwator dostrzedz mógł bez trudu, iż czynność swą sekretarz dokonywał machinalnie, uwaga jego była zwróconą gdzieindziej.
Zmarszczone brwi zasępione czoło, wskazywały pracę jakiejś ukrytej myśli wewnętrznej. Usta mu drgały, bez wymówienia jednak wyrazu. Słuchał, jak człowiek, którego życie zależy od słów, mających zostać wygłoszonemi wobec niego.
Mortimer z piórem w ręku przebiegał kolumny cyfr, a zsumowawszy rachunek, rzekł:
— W rzeczy samej, kochany mój kliencie, ogólna suma twego kapitału wynosi pięćdziesiąt jeden milionów, czterysta siedmdziesiąt tysięcy franków, licząc na francuzką monetę.
— Zatem, chciej mi wypłacić, bankierze, czterysta siedemdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych — rzekł Béraud — a wydaj mi czek, na pięćdziesiąt jeden milionów.
— Nie jestem pewien, czy we francuzkich biletach bankowych będę miał u siebie powyższą sumę...
— Mniejsza z tem... przyjmę zarówno i angielskie banknoty.
— Panie Gérard... — zwrócił się bankier do sekretarza — zażądaj, by wypłacono ci z kasy czterysta siedmdziesiąt tysięcy franków w francuzkich biletach, a w braku tychże, w angielskich.
Gérard, wziąwszy pióro, wypisał sumę żądaną na pół arkuszu papieru z firmą handlową domu Mortimera, wstał, a zbliżywszy się do okienka w ścianie umieszczonego, obrócił blachę ruchomą, zamykającą owo okienko, z pod której ukazała się tuba okrągłych kształtów prostopadła.
Mosiężny otwór w tej tubie służył do połączenia gabinetu bankiera z kasjerem, mającym swe biuro na wyższym piętrze.
Sekretarz, położywszy papier, przez siebie napisany na małej tacce mosiężnej, nacisnął guzik elektryczny. Tacka w oka mgnieniu w tubie zniknęła, poczem Gérard powrócił do swej czynności.
Mortimer, wziąwszy leżącą przed sobą na biurku książkę z czekami, zapełnił całą jedną z kart tejże cyframi pięćdziesięciu jeden milionów płatnemi osobiście Edmundowi Béraud, albo za jego upoważnieniem.
W chili, gdy kładł swój podpis na dole czeku, głos dzwonka zabrzmiał ponad sufitem gabinetu.
Sekretarz zbliżył się do maleńkiego otworu, w górze umieszczonego, w którym ukazała się tacka mosiężna napełniona pękami biletów bankowych.
Zdjąwszy z niej paczki pieniędzy Gérard, zamknął okienko i położył bilety na biurku przed bankierem.
— Chciej przerachować... — rzekł ten ostatni.
Stanąwszy przy biurku, sekretarz zaczął przeliczać banknoty. Palce mu drżały nerwowo, dotykając jedwabistych papierów Francyi i Anglii.
— Suma znajduje się w całkowitości — rzekł, ukończywszy rachunek.
— Racz sprawdzić sam, kochany kliencie — rzekł bankier do Edmunda Béraud.
— Niepotrzeba — odparł tenże. — I zabrawszy paki banknotów wsunął je w skórzanną torebkę, jaką miał na sobie przewieszoną, pod lekkiem, sukiennem okryciem.
— Panie Gèrard... — wyrzekł Mortimer do sekretarza — przygotuj bezwłocznie list do dyrektora Banku w Paryżu, powiadamiający go o wartości czeku, jaki posyłam. Dasz mi ten list do podpisania, a wyślesz go pierwszym z odpływających okrętów. Depesza, wysłana jednocześnie, uprzedzi ów list.
Gèrard wziął arkusz papieru i zaczął pisać. Ręka jego kreśliła bezwiednie wyrazy według przyjętej formuły; myśl jego wszak była daleko.
Chciwość gwałtownie nim zawładnęła.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!.. — powtarzał z cicha — prawdziwie królewska fortuna, zawarta w jednym czeku... w jednym skrawku papieru, który zamienić można na kupy złota i stosy biletów bankowych! I jedno tylko na nim nazwisko... Edmund Béraud!.. Ów czek, gdyby się znalazł w czyimbądźkolwiek ręku, zostałby również wypłaconym. Jakiż sen... jakie złudzenie!.. Złudzenie, które przy odrobinie odwagi zmienić się może w rzeczywistość. Ów świetny błysk losu na który tak długo oczekiwałem, którego od tak dawna wyglądałem, zjawia się nareszcie. Aby mu wymknąć się z rąk pozwolić, szalonym chybaby być trzeba!
Tak myślał Karol Gèrard, pisząc list, polecony sobie przez bankiera, co nie przeszkadzało mu przytem przysłuchiwać się rozmowie, prowadzonej pomiędzy Mortimerem a kupcem dyamentów.
— Oto czek... — rzekł bankier, podając swemu klientowi papier drogocenny — pozostaje mi tylko prosić pana o pokwitowanie.
— Natychmiast... — odpowiedział Béraud. A przybliżywszy się z krzesłem do biurka, nakreślił kwit dużem, wyraźnem pismem, poczem otworzywszy torebkę skórzaną, wsunął czek między bilety bankowe.
— Mam nadzieję, iż stanąwszy szczęśliwie W Paryżu, napiszesz do mnie... — mówił Mortimer.
— Nieomieszkam... i proszę wzajem o odpowiedź... Zostawię ci, bankierze, mój adres tymczasowy, zanim się stale urządzę.
— Podyktuj proszę... — rzekł bankier.
— Edmund Béraud, w Paryżu, Hotel Indyjski, ulica Joubert’a.
Mortimer zapisywał adres, lecz nie on sam tylko. Gèrard jednocześnie kreślił go szybko na kawałku papieru, jaki następnie schował do kieszeni.
Béraud, wstawszy z krzesła, podał rękę bankierowi.
— No... żegnaj mi — wyrzekł.
— Dlaczego żegnaj... a nie dowidzenia?
— Ponieważ jestem przekonany, iż nie zobaczymy się już więcej.
— Kto wie? Wybieram się do Londynu z końcem roku, dla uregulowania niektórych spraw finansowych w mym biurze przy Regent-street... Być może, iż interesa popchną mnie do Paryża... Cieszyłbym się natenczas niewymownie, mogąc uścisnąć ci rękę i pośmiać się wraz z tobą z obecnych twych przeczuć fatalnych.
Edmund Béraud smutnie potrząsnął głową.
— Nie zastaniesz mnie tam już... — odpowiedział.
— Jakto... a gdzież będziesz?
— W mogile!..
— E! mój drogi kliencie, nie mówisz tego przecie na seryo?
— Owszem... zupełnie na seryo. Radbym, wyznam ci, nieco pożyć jeszcze, lecz oto właśnie, w chwili, gdym zamykał w torebce tę całą moją fortunę, myśl czarna, ponura, obsiadła mnie na nowo... Obłok czerwono-krwisty przesunął się przed memi oczyma i pomyślałem mimowolnie: „Na co to wszystko się przyda? Z tyloletniej mej pracy i bogactw, w pocie czoła zebranych nic nie użyję... tak!., bo wkrótce umrzeć mi przyjdzie.
Mortimer, ująwszy rękę Béraud’a uścisnął ją w swojej.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał — ulegając podobnym dziwactwom, sam torturujesz się bezpotrzebnie. Okażże się na Boga mężczyzną... i odegnaj te błędne idee. Silna twa budowa ciała i zdrowie zahartowane, żyć tobie co najmniej do stu lat pozwolą. Tak... powtarzam ci to raz jeszcze, nie mówiąc: Żegnaj, lecz tylko Do widzenia.
— Niech i tak będzie... — rzekł Béraud z lekkim uśmiechem — do widzenia zatem, skoro tak żądasz.
Tu wyszedł z gabinetu wraz z Mortimerem, który w dowód wysokiego szacunku wyprowadził swego klienta aż przed bramę domu.
Gdy bankier powrócił i siadł przy swojem biurku, Gérard, ukończywszy właśnie list do dyrektora banku w Paryżu, podał go pryncypałowi.
— Dobrze... rzekł tenże, odczytawszy z uwagą; i list podpisał. — Słyszałeś naszą rozmowę, Gérardzie? — zapytał po chwili.
— Zajęty byłem pisaniem — odparł sekretarz — niektóre jednak wyrazy dobiegły mnie pomimowolnie.
— Wyraźnie... jakieś zboczenie umysłu — mówił bankier dalej. — Rzecz dziwna, człowiek tak poważny, inteligentny, który potrafił zdobyć królewską prawie fortunę, człowiek ten zdrów na umyśle i ciele, odjeżdża z Indyj z tem stałem przekonaniem, iż umrze wkrótce po przybyciu do Francyi. Prawdziwe nieszczęście, dać się do tego stopnia owładnąć przesądom!
— Pan Béraud twierdzi, iż jego przeczucia nigdy go nie omyliły — odparł sekretarz obojętnie.
— To wynik owej niezwalczonej idei, która go ogarnęła. Jakież to głupstwo wierzyć w przeczucia podobnego rodzaju!
— Głupstwo... kto wie? — mruknął Gérard w zamyśleniu.
— Jakto?... miałżebyś i ty wierzyć w podobne rzeczy?
— Wierzę w to, panie.
— Wstydź się! to słabość ducha, niegodna mężczyzny. Bądź co bądź rodzina Edmunda Béraud nie pożałuje, iż przybył do Francyi. Pięćdziesiąt jeden milionów, rozdzielonych pomiędzy krewnych, chociażby ich nawet było dwunastu, stanie się dla każdego z nich żyłą peruwiańskiego złota, tem więcej, iż odkrycie tej żyły jest dla nich całkiem niespodziewane. Przez lat trzydzieści pięć rodzina, nie odbierając od niego żadnych wiadomości, sądzi napewno, że umarł. Jakaż niespodzianka, skoro go ujrzą powracającego z pięćdziesięcioma milionami!
— Tak... w samej rzeczy... roskoszna niespodzianka! — odparł sekretarz.
Po tych słowach Mortimer podał Gérardowi list, zaadresowany do dyrektora banku w Paryżu.
— Nie zapomnij, że to ma być wysłane najrychlej — rzekł do niego — i kończ jaknajprędzej czytanie korespondencyi. Wyjadę dziś na dzień cały, a przedtem chcę wiedzieć, czy pomiędzy listami nie znajduje się coś ważnego.
— Natychmiast, panie, pośpieszę.
— Oto pokwitowanie Edmunda Béraud — mówił dalej Mortimer — oddasz je kasyerowi dla zamieszczenia w księgach.
Gérard, podniósłszy się, odebrał pokwitowanie, poczem wrócił do swego biurka. Przez kilka sekund siedział z pochyloną głową, pogrążony w głębokiej zadumie.
— Zatrzyma się w Obock i Port-Saïd — myślał — tym sposobem, ktoby wyjechał jutro wraz z nim jednocześnie, przybyłby na tydzień pierwej przed nim do Paryża... Prócz tego, gdyby ów śmiałek odważny zapragnął zostać posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, wystarczyłoby zabrać czek, który on unosi z sobą, i zażądać nań z banku wypłaty, z banku, który powiadomiony depeszą i listem Mortimera, wypłaci wartość czeku przedstawiającej się z nim osobistości. Gdzież więc zapora do spełnienia tego? Na czeku nie ma nic, oprócz nazwiska Edmund Béraut... Ani wieku, ani rysopisu... nic... nic!... Dlaczegóżby okaziciel czeku nie mógł ujść za Edmunda Béraud? Nie zażądają od niego żadnych osobistych, dowodów, ponieważ nigdy tego nie wymagają. Zresztą podpis na pokwitowaniu Edmunda Béraud zasługuje na wiarę... a ów podpis, oto go mam w ręku... — dodał, spoglądając na trzymaną kartkę papieru. — Wielkie litery, regularne, bez zakrętów... dziecko naśladowaćby je potrafiło. Śmiało więc... powtarzam, szalonym być potrzeba, aby nie skorzystać z podobnej sposobności! Rodzina kupca dyamentów sądzi, że on umarł. Po trzydziestu pięciu latach nieobecności któż o nim pamięta? Nikt! Działając rozropnie i zręcznie, można uniknąć wszelkich podejrzeń... Trzeba jedynie, ażeby zniknął ów człowiek.
Tu Karol Gérard ocknął się nagle. Przypomniał sobie, iż zamyślenie i bezczynność jego w chwili, gdy Mortimer zalecił mu pośpiech w robocie, mogą zwrócić uwagę bankiera. Zaczął więc szybko rozpieczętowywać koperty i wyjmować z nich listy. Po chwili jednak pomimowolnie zagłębił się znowu w dumanie i szepnął zcicha:
— Béraud ma słuszność... przeczucie go nie myli... W samej rzeczy mało mu czasu do życia pozostaje, ponieważ ten olbrzymi majątek to bogactwo, przechodzące wszelkie moje marzenia, ja posiąść muszę... ja je mieć chcę... mieć będę!... Lecz, aby je pochwycić, cóż zrobić potrzeba?... Oto przedewszystkiem opuścić dom Mortimera... Lecz jak się ztąd wydalić bez żadnego słusznego powodu? To najtrudniejsza rzecz do zwalczenia! Nagły mój wyjazd mógłby niebezpieczne na mnie zwrócić podejrzenia... a jednak dozwolić wymknąć się z rąk takiej sposobności... Nie! to niepodobna! Ach! gdybym był wolnym! Mój plan jest już wytkniętym... jest! całkowicie, jasno, w mym mózgu. W Hotelu Indyjskim, przy ulicy Joubert Béraud wysiądzie... Tam to on zamieszka w chwili przyjazdu swego do Paryża... tam więc wypada na niego oczekiwać... Nieco śmiałości, odwagi, a wszystko pójdzie dobrze. Z owym olbrzymim majątkiem, jakim ten głupiec chce zbogacić kilku idyotów, ja panem świata się stanę!...
Tu z gestem niecierpliwości Gérard chwycił po raz trzeci za pióro, a rozpocząwszy wydobywanie korespondencyi, kładł porządkowe numera na każdym z listów, przez siebie odczytanych.
Pozostało mu z dziesięć zaledwie do przejrzenia. Pierwszy z nich, jaki otworzył, nosił napis na nagłówku:
— Zobacz, co on zawiera... — odparł bankier — kończę w tej chwili ważną robotę, której przerywać nie mogę. Opowiesz mi treść jego za kilka minut.
Gérard przebiegał oczyma, co następuje:
„Przesyłam ci przykrą wiadomość. Jeden z najdawniejszych, a zarazem i najzdolniejszych pracowników naszego biura — Wilke Spiegle, naczelnik oddziału korespondencyj zmarł nagle wczoraj, rażony atakiem apoplektycznym. Pan znasz najlepiej ważność obowiązku tego rodzaju.
„Wilke Spiegle był polyglotą; mówił i pisał poprawnie sześcioma językami. Kto go nam teraz zastąpi? Podobnych ludzi rzadko znaleźć można: ztąd też znajduję się obecnie w niezwykle kłopotliwem położeniu. Dla wydobycia się z tego widzę jeden tylko środek; czy jednak pan na niego zgodzić się zechcesz? Oto wypadałoby przysłać dla naszego domu w Londynie jaknajprędzej pańskiego sekretarza, Karola Gérard, któregoś nam pan zabrał. On jeden tylko byłby zdolnym do pełnienia obowiązków zmarłego naszego pracownika.“
Dalej następowały szczegóły interesów finansowych bankierskiego domu w Londynie, obojętne naszym czytelnikom.
Przeczytawszy pierwszą część listu, sekretarz Mortimera zapłonął radością.
— Wracać do Londynu!... — szepnął — ach! chyba sam szatan dopomaga mi w mych planach! Pozór, jakiego szukałem napróżno, sam wpada mi w ręce. Tak... teraz nie zwrócę na siebie najmniejszego podejrzenia. Odjadę! rzecz prosta, lecz zamiast udać się do Londynu, pojadę do Paryża, gdzie popróbuję losu fortuny.
List kończył się temi słowy:
„Widzisz więc, szanowny pryncypale, jak pilną, a nawet naglącą jest rzeczą, ażebyś się zdecydował bezzwłocznie na mój projekt i aby powyższa decyzya z twej strony nie była odmowną.
„Zechciej mnie powiadomić telegramem, skoro tylko list ten odbierzesz, iż wyprawiasz do nas pana Karola.Gérard.“
Sekretarz, wstawszy z krzesła, zbliżył się z listem w ręku do Mortimera.
— Wybacz pan, jeśli przerywam — rzekł — lecz list dyrektora pańskiego biura w Londynie zawiera niezmiernie ważną wiadomość; potrzebujesz go pan przeczytać jaknajśpieszniej, ponieważ rzecz jest pilna.
Mortimer podniósł żywo głowę.
— Cóż tam takiego? — zapytał z niepokojem.
— Biuro pańskie w Londynie poniosło wielką stratę...
— Stratę pieniężną?
— E! to byłoby drobnostką dla pana... o ważniejszą stratę tu chodzi. Naczelnik oddziału korespondencyj zmarł nagle.
Bankier zerwał się z krzesła.
— Co?... Wilke Spiegle... umarł?
— Tak... na atak apoplektyczny... Racz pan przeczytać ten list...
Mortimer przebiegł oczyma podany sobie list, poczem zmarszczył czoło i zadumał się niezadowolony.
— Czytałeś list do końca? — zapytał sekretarza.
— Czytałem go, panie.
— Pojmujesz więc, że mimo wielkiej straty, jaką ponieśliśmy przez śmierć Wilkego, rzecz ta da się wynagrodzić, ponieważ ty nam pozostajesz. Wszak zrozumiałeś to... nieprawdaż?
— Pojmuję, co pański reprezentant chciał powiedzieć... obawiam się jednak, czy nie przecenił mych zdolności?
— Nic nie przecenił... Wszak on zna twoją robotę; podzielam w zupełności jego opinię w tym razie. Ty jeden tylko możesz nam zastąpić Wilke Spiegla.
Gérard ukłonił się, jak gdyby dziękując z wdzięcznością pryncypałowi, lecz w rzeczy samej uczynił to jedynie, ażeby ukryć radość, błyszczącą w jego spojrzeniu. Pragnąc odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, uważał, iż nie wypada mu nazbyt pochopnie zgodzić się na ów projekt.
— Nie umiem wyrazić — wyrzekł po chwili — swej wdzięczności za pańską dla mnie dobroć. Czuję, żem nie zasłużył na tak wysokie pochwały. Staram się dokładnie wykonywać me obowiązki... ot! wszystko. Dzięki posiadanej znajomości obcych języków, być może, iż zdołałbym zastąpić w Londynie zmarłego naczelnika oddziału korespondencyj, lecz czyliż moja obecność nie byłaby panu tu pożyteczniejszą, niż w Anglii?
— Rzecz pewna, iż brak pomocy z twej strony w moich zajęciach, ciężko da mi się uczuć — rzekł bankier. — W każdym jednak razie, ja łatwiej dam sobie radę; ty tam potrzebnym jesteś nieodwołalnie. Podzielam zdanie mego reprezentanta.
— Od niedawna jestem w Kalkucie — rzekł Gérard — a już nawykłem do tego miasta... bardzo mi się tu podoba...
— Pojmuję, iż nieprzyjemnie jest przenosić się z miejsca na miejsce — odparł Mortimer — powinieneś jednak uczynić tę ofiarę dla mego domu, domu, w którym jedynie jest dla ciebie przyszłość. Okażesz mi tem dowód prawdziwej życzliwości.
Sekretarz opuścił głowę w milczeniu.
— Wahasz się? — pytał bankier dalej.
— Przyznam, iż będzie mi nader przykro rozłączyć się z panem.
— Nie sądź, aby to i dla mnie zarówno przykrem nie było. Przywiązałem się do ciebie, posiadasz szacunek mój i zaufanie, wszakże interesa domu Mortimer i Spółka przedewszystkiem. Podwajam ci pensją, a przed wyjazdem otrzymasz gratyfikacyę w sumie dziesięciu tysięcy franków.
— Ach! jakże mam wyrazić mą wdzięczność? — mruknął Gérard.
— A zatem zgoda... nieprawdaż? — pytał bankier. — Przyjmujesz? Trzeba, ażebyś przyjął, ponieważ ty jeden tylko możesz mnie wybawić z tego ciężkiego kłopotu. Wyjedziesz jutro o świcie statkiem, opływającym znad brzegów Gangesu. Otrzymasz odemnie list do mego korespondenta.
— Lecz kto mnie zastąpi tu, panie?
— Jeden z moich siostrzeńców, przebywający obecnie w Bombaju. Może chcesz teraz przygotować się do podróży?
Gérard zaledwie ukryć zdołał swą radość.
Jak słyszeliśmy go mówiącym do siebie, szatan rzeczywiście zdawał się mięszać w tę sprawę, tak wszystko w zadziwiający sposób układało się według życzeń tego młodego łotra.
— Będę potrzebował kilku godzin czasu na przygotowanie moich pakunków — odpowiedział.
— Użyj go, ile ci trzeba. A po śniadaniu pójdź zamówić miejsce dla siebie na statku. Jeden z mych urzędników, Dudley, zastąpi cię w twoich czynnościach, zanim mój siostrzeniec nadjedzie. Dziękuję ci, kochany Gérardzie, nie zapomnę nigdy, coś dla mnie obecnie uczynił.
Tu bankier podał mu rękę, którą on w swojej uścisnął.
Mortimer po owem uściśnieniu otworzył kasę żelazną, stojącą przy biurku, dobywając z niej paczkę banknotów, przedstawiającą wartość piętnastu tysięcy franków.
— Oto... — rzekł do Gérarda, podając mu bilety — twoja gratyfikacya wraz z kosztami na podróż. Czy odebrałeś swą pensyę za upłyniony miesiąc?
— Nie jeszcze...
— Idź Więc do kasy, niech ci wypłacą.
— Dziękuję panu.
— Ukończyłeś już przeglądanie korespondencyj?
— Skończę za kilka minut.
— Ja zaś tymczasem przygotuję list do Jerzego Stanlej, mego reprezentanta w Londynie.
Tu bankier zasiadł przy biurku.
W godzinie, oznaczonej na śniadanie Gérard wyszedł, chcąc jaknajprędzej zająć się przygotowaniami do podróży i udał się do swego mieszkania, położonego w pobliżu domu bankowego, gdzie kazał sobie podać walizy indyaninowi, pełniącemu obowiązki służącego.
— Otóż nareszcie i szczęście przedemną, które mnie poprowadzi na najwyższy stopień wielkości... — wołał z radosnym upojeniem. — Pragnę milionów Edmunda Béraud i mieć je muszę... mieć będę! O! ty naiwny Mortimerze... — dodał z uśmiechem — posyłasz mnie do Londynu do swego biura handlowego, jakie nigdy mnie nie zobaczy! Jadę do Paryża, bo tam mnie oczekuje wielkość... majątek.
Kładąc ubranie w walizy, Gérard przerwał to zajęcie na chwilę i rozmyślać począł.
— W Paryżu jednak... — wyszepnął z cicha — zanim pochwycę tę wielką sumę, na prowadzenie o nią walki, potrzeba mi będzie pieniędzy... Oczekują mnie wielkie wydatki, jeżeli pragnę zapewnić zwycięztwo memu przedsięwzięciu... Pieniądz jest nerwem wojny! Zobaczmy zatem jakiej cyfry dosięga mój zasób monetarny.
I otworzywszy szufladkę w biurku na klucz zamkniętą, dobył z niej szkatułkę, z której wysypał na stół pieniądze.
Do garści złota i kilku bankowych biletów, dołączył to co otrzymał obecnie i wszystko przerachował.
Ogół wykazał dwadzieścia dziewięć tysięcy franków.
— Dwadzieścia dziewięć tysięcy franków — powtórzył, kładąc banknoty i złoto w szkatułkę i umieszczając ją w szufladce biurka, wystarczyć to powinno do chwili, w której położę rękę na czterystu siedemdziesięciu tysiącach franków jakie Edmund Béraud wiezie przy sobie. Później przybędą miliony!.. Nie chodzi mi o ich inkasowanie... ale nateraz o otrzymanie czeku, podpisanego przez Mortimera, mego wielce szanownego pryncypała... i mieć go będę!
Tu zapiął walizę, a po otrzymaniu z kasy swej pensyi za miesiąc ubiegły, udał się na wybrzeże Gangesu, aby zamówić miejsce dla siebie na statku w biurze żeglugi.
Jeden z okrętów miał wypłynąć nazajutrz rano o ósmej godzinie.
Zapisawszy się nań jako pasażer, zapłacił za miejsce, poczem powrócił do biura bankierskiego.
Mortimer wyjechał na dzień cały, co pozwoliło sekretarzowi rozporządzać wszechwładnie gabinetem swego pryncypała. Przeszukał starannie szufladki biurka, przeznaczonego do jego osobistego użytku, związał w paczkę papiery i różne notaty, do których dołączył pewną liczbę blankietów listowego papieru i kopert firmowych bankierskiego domu: „Jan Mortimer i Współka.“ Następnie umieścił z przezornością w portfelu własnoręczne pokwitowanie Edmunda Béraud z odbioru milionów wydane bankierowi, które to pokwitowanie, jak wiemy, miał oddać kasjerowi.
Ten kwit był mu potrzebnym dla wystudjowania w wolnej chwili podpisu kupca dyamentów.
Ukończywszy to wszystko, czekał powrotu Mortimera aby go pożegnać i odebrać od niego ostatnie polecenia wraz z listem do dyrektora banku w Londynie, z listem, jakiego nigdy oddać nie miał zamiaru.
Mortimer ukazał się nareszcie. List był gotowym. Oddał go Gérardowi z zapytaniem.
— Zatem wyjeżdżasz jutro zrana?
— Tak, panie... o ósmej godzinie.
— Pozostaje mi więc tylko życzyć ci szczęśliwej podróży, podziękować za nowo oddaną mi przez ciebie usługę i upewnić cię, o czem nie wątpisz, jak sądzę, że możesz liczyć na pomoc z mej strony zawsze i w każdym wypadku.
— Jestem o tem przekonany... a wdzięczność dorównywa mojej ufności.
— Pamiętaj napisać do mnie, skoro tylko staniesz w Londynie.
— Przyrzekam to panu... i z rozkoszą, słowa dotrzymam.
Bankier uścisnął życzliwie rękę sekretarza, poczem oddalił się Gérard.
Wszystko do jego podróży już było przygotowanem, potrzebował jedynie wyekspedyować do biura transportów, swe niezbyt liczne bagaże, czem zajął się jego służący, indyanin.
Zostawił do zabrania przy sobie jedynie torebkę, skórzaną w jakiej umieścił papiery i pieniądze.
Późno w noc udał się na spoczynek, lecz nie po toby zasnąć, czuł bowiem dobrze, że sen ucieka mu z powiek, ale położył się dlatego aby ściślej ułożyć swe plany, rozpatrzeć słabe ich strony i zdecydować wykonanie.
Zadrzemnął ledwie na parę godzin, poczem wyskoczywszy z łóżka równo ze dniem, zaczął się śpieszno ubierać i wyszedł z mieszkania, aby doń nie wrócić już więcej.
Idąc ku wybrzeżu, wstąpił do kawiarni na śniadanie i przed siódmą stanął ponad Gangesem, gdzie czuwał nad przenoszeniem swoich pakunków, na okręt, jaki miał go unieść w dal od Kalkuty.
Godzina odjazdu nadeszła.
Gérard przy wsiadaniu na okręt, spostrzegł Edmunda Béraud, spieszącego szybkim krokiem na wybrzeże z walizką w ręku.
Traf łączył go w podróży z człowiekiem, którego majątku pożądał chciwie, a tem samem zagrażał i życiu jego. Dziwny ów zbieg losu, niepodobał się sekretarzowi. Przeklinając owo spotkanie, wcisnął się w kąt okrętu po za stos bagażów, ażeby zostać niedostrzeżonym. Natychmiast po przybyciu milionera odjęto kotwicę i statek wypłynął. Była to wielka barka, mająca około piętnastu metrów długości, a pięć szerokości. Mogła pomieścić około sześćdziesięciu pasażerów. Ośmiu wioślarzów w ruch ją wprawiało.
W dopłynięciu Gangesem do morza, wiatr pomyślny pomagał czarnym indyjskim wioślarzom; potrzebowali na to około czterech godzin czasu.
Barka przybyła na godzinę przed wypłynięciem okrętu z morskiemi posyłkami, który to okręt pełnił regularną służbę, między Kalkutą, Pondichery i Ceylanem.
W Ceylanie to właśnie Gérard postanowił wsiąść na statek, płynący do Hawru, Tulonu albo Marsylii.
Edmund Béraud, płynął tym samym okrętem, co sekretarz Mortimera i w trzy dni później wylądowali razem obadwaj w Ceylanie, gdzie musieli czekać do dnia następnego na odpłynięcie drugiego okrętu.
Gérard nocował w tymże samym hotelu, co kupiec dyamentów i obaj nazajutrz płynęli znów tymże samym okrętem.
Były sekretarz Mortimera zmienił ubranie, i o ile można starał się zmienić swą fizyognomię, ku czemu posiadał właściwy sobie talent aktorski.
Prócz tego, wiedziony przezornością, kupił sobie bilet do drugiej klasy aby uniknąć zetknięcia się z kupcem dyamentów, który jechał pierwszą. Obaj zatem spotkać się z sobą nie mogli, ani na pokładzie, ani przy obiedzie, czego właśnie unikał Gérard, nie tracąc mimo to z oczu ani na chwilę swego towarzysza podróży.
Okręt zatrzymał się w Obock nareszcie, przy ujściu Suezkiego kanału. Gérard, zajrzawszy w notatki przez siebie spisane, podczas gdy Béraud rozmawiał z Mortimerem, upewnił się, że Obock było pierwszą stacyą, w jakiej zatrzymał się Béraud przed podróżą do Francyi.
Drugą jego stacyą, miało być Port-Saïd, gdzie rzeczywiście były sekretarz spostrzegł wysiadającego milionera. Gérard mógł teraz odbywać swobodnie swą podróż.
Pozostawiwszy go w tej morskiej wędrówce, oczekiwać będziemy na niego w Talonie, gdzie przybył okręt z morskiemi posyłkami we dwadzieścia siedem dni po wypłynięciu z Kalkuty.
Gérard, spiesząc się do Paryża, kilka godzin tylko zabawił w Talonie, by spocząć nieco po tak utrudzającej podróży.
Nazajutrz opuściwszy hotel, gdzie się zapisał pod przybranym nazwiskiem, udał się na stacyę drogi żelaznej wraz z posłańcem, niosącym jego bagaże.
Pociąg do Paryża, idący przez Marsylię, wyjeżdżał o czwartej minut pięćdziesiąt, a przybywał nazajutrz o dziesiątej z rana.
Były sekretarz Mortimera, kupiwszy bilet do pierwszej klasy, wszedł do wagonu z torebką w ręku, w którego przedziale sam tylko się znalazł.
Maszyna świsnęła.
Pociąg wyruszył, przebiegłszy w godzinę minut czterdzieści, siedmdziesiąt kilometrów, dzielących Tulon od Marsylii, w którym to mieście odczepiono wagony drugiej klasy, zakładając w ich miejsce wyłącznie tylko pierwszo klasowe.
Siedząc, a raczej leżąc na miękkiej kanapie w swoim przedziale, Gérard, podczas, gdy zmieniano wagony, palił doskonałe cygaro, marząc o olbrzymim swym przedsięwzięciu, jakie w krótkim czasie dokonać postanowił, i nie wysiadał wcale na owym przystanku, trwającym dwadzieścia pięć minut.
Pozostawiwszy go w wagonie, zwróćmy się do sali poczekalnej na stacyi w Marsylii.
Była godzina szósta.
Od dziesięciu minut pociąg znajdował się na torze.
Liczni podróżni dnia tego, tłoczyli się przy kasie, kupując bilety, oddając bagaże, przebiegając gorączkowo przez sale poczekalne, z których drzwi otwierano na plant kolejowy.
Dwie młode kobiety, z których jedna mogła mieć lat około dwudziestu sześciu, druga osiemnastoletnia zaledwie, zbliżyły się do okienka kasy.
Starsza, mimo nadzwyczajnej skromności w zachowaniu się zwracała na siebie uwagę swoim ubiorem zakonnym, jaki noszą siostry św. Wincentego à Paulo.
Zażądała dwóch biletów pierwszej klasy do Paryża. Jej towarzyszka trzymała w ręku małą walizkę z czarnej skóry, nader elegancką, z posrebrzanemi zamkami. Po otrzymaniu biletów odeszły obie, ustępując miejsca innym pasażerom. Zakonnica wzięła walizkę z rąk młodego dziewczęcia mówiąc do niej:
— Trzeba pójść zapisać nasze bagaże, droga Anielko. Spieszmy się... inaczej bowiem możemy nie znaleść miejsca w damskim przedziale, a bardzoby mi było przykro podróżować wraz z tobą w wagonie nie rezerwowanym.
Tu obie kobiety zwróciły się w stronę biura pakunków.
Siostra Marya, tak bowiem nazywała się zakonnica, wskazała bagaże, które natychmiast pod jej nadzorem zważono. Odebrawszy kwit, wyszła wraz ze swą towarzyszką na plant kolejowy, szukając wzrokiem damskiego wagonu.
Nieszczęściem młode podróżniczki przybyły za późno. Wszystkie miejsca w damskich przedziałach były już zajęte. Konduktor zamykał drzwiczki wagonów, dając znak do odejścia pociągu.
— Pośpiesz się, siostro — rzekł, uchylając czapki przed zakonnicą — czas nagli. Wyruszamy natychmiast... Oto wygodny wagon — dodał, wskazując... — jeden w nim tylko pasażer, człowiek nader przyzwoity z pozoru, będzie ci tu dobrze.
Tu otworzył drzwiczki wagonu, w którym siedział Gérard.
Były sekretarz Mortimera spojrzał na dwie wsiadające podróżniczki; oblicze młodszej wywarło na nim silne wrażenie.
— Jakież zachwycające dziewczę!.. — pomyślał — czemu nie towarzyszyła mi z Marsylii do Paryża. Gdybym jednak pragnął zacząć z nią rozmowę, nie dopuści tego zakonnica. E! postępując z taktem, rozumnie, trudność zwyciężyć można.
I zerwawszy się, podał rękę, aby dopomódz wsiąść przybyłym.
Młode dziewczę, nazwane przez towarzyszkę Anielą, wsiadło pierwsze, wspierając lekko swą drobną rączkę na podanej sobie dłoni Gèrard’a.
— Dziękuję... — rzekła, wchodząc do wagonu.
Gérard pochylił się powtórnie, nie ośmielając się jednak podać ręki zakonnicy, której przyjąć nie dozwoliłaby jej może reguła, rzekł tylko uprzejmie:
— Racz podać mi, siostro, swój podróżny kuferek, łatwiej wsiąść ci przyjdzie.
Siostra Marya, podawszy młodzieńcowi walizke, wsiadła do wagonu, którego drzwi bezwłocznie zamknięto.
Obie kobiety umieściły się w dwóch przeciwnych rogach, temu, jaki zajmował były sekretarz Mortimera.
Kilka sekund upłynęło, gdy świstawka gwizdnęła, zahuczała para w maszynie, stuknęły koła wagonów i pociąg ruszył do Paryża.
Gérard dobył z kieszeni książkę, kupioną w bibliotece dróg żelaznych i czytać ją zaczął, czyli raczej udawał, że czyta, gdyż jego oczy nawpół przymknięte, zwracały się bezustannie z kart książki na obie towarzyszki podróży, prowadzące z sobą cichą rozmowę.
Aniela, jak oznajmiliśmy powyżej, liczyła zaledwie lat osiemnaście. Miała postać wiotką i kształtną, twarz białą jak lilia, przy blado-różowej barwie policzków i karminowych usteczkach.
Długa frendzla jasno blond włosów, okalała jej urocze oblicze, oświetlone dwojgiem śmiejących się oczu ciemno-lazurowych.
Zdawała się być szczęśliwą i z życia zadowoloną. Kostyum podróżny z ciemno-popielatego materyału okrywał zgrabna jej kibić. Drobne rączęta obciśnięte w ciemne rękawiczki, zachwycały swoją małością.
Piękne to dziewczę zwracało pomimowolnie na siebie uwagę, nie dziwno przeto, iż i na Karolu Gérard wywarło żywe wrażenie.
Zajęcie to jego wzrastało z każdą chwilą.
Im dłużej sekretarz Mortimera wpatrywał się w młodą towarzyszkę podróży, tem silniejszym uczuwał się być owładnięty czarem.
— Jakież zachwycające to dziewczę!.. — pomyślał — przykuwa do siebie pomimowolnie. Jej idealnie piękne oblicze nie zatrze się nigdy w mojej pamięci. Dlaczegóż zresztą miałbym o niej zapomnieć? Dlaczego nie miałbym dowiedzieć się kto ona jest i starać się zbliżyć do niej? Być może, iż ona zarówno jedzie do Paryża? Jeżeli tak... wynajdę sposób, aby jej z oczu nie stracić. Do czego mnie to jednak doprowadzi?
— Ha! doprowadzi tam, dokąd dojść pragnę! — odrzekł sam sobie. — Z majątkiem, jaki wkrótce zdobędę, niema niepodobieństwa! Najtwardsza cnota kapituluje przed milionami! Chcieć mi jedynie potrzeba, a cały Paryż podziwiać będzie to śliczne cacko, mnie tylko oddane. Obecność tej zakonnicy krzyżuje mi jednak me plany, inaczej starałbym się niezwłocznie z tem pięknem dzieckiem zawrzeć bliższą znajomość.
Tak rozmyślając, Gérard spojrzał po raz pierwszy z uwagą na postać siostry miłosierdzia.
Zakonnica jak wspomnieliśmy miała około lat dwudziestu sześciu. Równie piękna jak jej towarzyszka, posiadała rysy twarzy rzadkiej regularności. Przepaska śnieżysto-biała zachodząca aż po brwi, ukrywała włosy o ciemnej barwie zapewne, sądząc po złotawej cerze jej oblicza.
Wielkie ciemno-błękitne oczy, o głębokim jak morze spojrzeniu, wyrażały wysoką inteligencyę wraz z silną wolą i niezrównaną słodyczą charakteru. Drobne usta, czysto zarysowane, z nieco grubszą zwierzchnią wargą, oznajmiały dobroczynność, litość i miłosierdzie na wszelkie cierpienia. Otoczona cieniem śnieżystego welonu o szerokich skrzydłach, twarz siostry Maryi przypominała jedną ze świętych dziewic Rafaela.
Długie, delikatne, arystokratyczne jej ręce, nie odziane rękawiczkami były przejrzysto-białemi.
— Uroczo piękna zakonnica! — pomyślał Gérard. — Możnaby sądzić, iż to jakaś mniszka z szesnastego wieku, zbiegła z Którego z klasztorów Italii... Nie ona to mnie jednak zajmuje... Lecz co ona znaczy przy tem jasnowłosem dziewczęciu? Jest-że jej krewną, przyjaciółką, lub tylko dozorczynią? Dziewczę to, ukończyło pensyę bezwątpienia... Widocznie była wychowaną w klasztorze... łatwo to odgadnąć i jedna z sióstr zakonnych odwozi ją rodzinie... Czy jednak ta rodzina mieszka w Paryżu?
Obie kobiety rozmawiać z sobą nie przestawały.
Gérard, zagłębiwszy się pozornie w czytaniu, nadsłuchiwał z uwagą.
Mimo, iż mówiły z sobą bardzo cicho, pochylona jedna ku drugiej, miał nadzieję, iż pochwycić zdoła może jakiś urywek rozmowy, który go objaśni w tem, o czem dowiedzieć się pragnął.
Niektóre zdania w przelocie go dobiegły.
— O której godzinie przybędzie pociąg do Paryża? — pytała Aniela.
— O dziesiątej, minut dziesięć — odpowiedziała zakonnica.
— Zatem jutro rano uściśniemy mojego ojca.
— Tak... drogie dziecię.
Spojrzenie Gérarda radością zabłysło.
Obie podróżniczki jechały do Paryża.
— Piętnaście dni nieobecności w domu... — mówiła dalej Aniela — pomyśl kuzynko jak to czas długi, dodawszy, że u naszej ciotki w Marsylii nie było wcale wesoło.
— O! to przezacna kobieta!..
— Nie przeczę... ale wiekowa i pełna dziwactw... Gdybym ciebie nie miała przy sobie, kuzynko, zanudziłabym się tam na śmierć, jestem tego pewną!
— Jesteś niesprawiedliwą, Anielko, nasza ciotka starała się o ile mogła nas rozweselić.
— To prawda... Nie czynię jej też zarzutu bynajmniej w tym razie. Nie jej to wina, że nuda tak mnie straszliwie tam ogarnęła... ach! nuda ciężka... do niezwalczenia, śmiertelna!
— Nie pojmuję dlaczego tak się tam nudziłaś? — pytała zakonnica z uśmiechem.
— Dlaczego?... rzecz prosta i jasna. Wszak wiesz, kuzynko, o ile kocham nasz Paryż. Jestem paryżanką ze krwi i kości i w tym to tylko rodzinnym mym mieście żyć i oddychać mogę pełnemi płucami. Nie potrafiłabym istnieć gdzieindziej!.. Nie wyobrazisz sobie, o ile jestem szczęśliwą znajdując się u siebie, w domu mojego ojca, patrząc na ów ruch bezustanny na tych ludzi idących i wracających. Tęskno mi było za moją ulubioną przechadzką do Bulońskiego lasku, którą przekładam nad wszystko na świecie!
— Czy nie podzielasz mojego zdania, kuzynko, że w Paryżu jedynie szczęśliwą być można.
— Co do mnie... — odparła siostra Marya — wszędzie gdziekolwiek się znajdę, czuję się zarówno szczęśliwą.
— Tak.. ponieważ żyjesz na ziemi, lecz nie dla ziemi, oderwana od wszelkiej nizkości i kochająca tylko dobrego Boga! Świat pożegnałaś z wszelkiemi jego ułudami, utworzywszy sobie pustelnię wśród tłumów. W twym wieku siostro...
bardzo to pięknie! Wierzaj mi... ja to uwielbiam, lecz naśladować ciebie nie miałabym odwagi.
— Nie zasługuję na uwielbienie — odparła poważnie zakonnica; — żyjąc, jak żyję obecnie, idę tylko za głosem niego powołania. Modlić się, pielęgnować chorych, nieść pomoc biednym, pociechę tym, którzy cierpią, to dla mnie jest wszystkiem... Nie widzę dla siebie wyższego szczęścia! Ach! gdybyś wiedziała, jaka roskosz napełnia me serce, jaka nadziemska radość unosi duszę, gdy które z tych biednych ludzi, z tych zacnych dzieci ludu przychodzi mi dziękować i ze łzą wdzięczności śle w niebo spojrzenia! Lud ten jest dobrym, kocham go...
kocham wszystkich moich ubogich!... I zdaje mi się, że wszelka inna egzystencya, przeciwna mojej, jest próżnią, życiem bezpożytecznem, dającem jedynie gorycz i zawody! Zapomnieć o sobie, a myśleć jedynie o drugich, to, według mnie, tylko jest życiem! A to życie naówczas jest tak pełnem rozkoszy, iż proszę Boga, by mi je zachował na długo, abym wraz z memi siostrami pełnić mogła dalej dzieło miłosierdzia.
— Tak, siostro Maryo... — odrzekła Aniela — twa egzysteucya jest jednem zaparciem się siebie, jednem poświęceniem... Piękne to... godne uwielbienia, podziwu... Daremnie powtarzać mi będziesz, iż tobie się to wydaje tak prostą i zwykłą rzeczą. Nie! ja nie mogę przestać cię wielbić, bo wierzaj mi, trzeba nadludzkiej siły, by w młodym wieku, bez skargi, bez żalu, wyrzec się wszelkich nadziei i radości tego świata.
— Nasze radości i nadzieje są tam... wyżej... i dalej!...
— Zatem wkrótce po naszym przyjeździe do Paryża wrócisz, kuzynko, do klasztoru?
— Nie zaraz; pozostanę jeszcze czas jakiś przy tobie, ukochana. Zwolniono mnie ze szpitala, gdzie dotąd służbę pełniłam. Wakacye, jakich mi udzielono dla odwiedzenia ciotki w Marsylii, nie ukończyły się jeszcze. Będąc z odwiedzinami u przełożonej, dowiem się, gdzie mnie nadal przeznaczą.
— Poślą cię zapewne do innego szpitala.
— Pragnęłabym tego, ale spodziewać się nie śmiem... Wkrótce mają nas podobno z posług szpitalnych usunąć zupełnie, mimo oporu lekarzy i błagań chorych, którzy nas tak kochają. Dlaczego? — nie wiem. Naszym jedynym celem jest przynosić ulgę nędzom ludzkości... a te nędze... och! droga Anielo, są one tak strasznemi, że przerażają do głębi. Aby je dobrze poznać i zbadać tych, którzy je w sobie ukrywają, trzeba przypatrzeć się im zbliska. Ach! gdybyśmy zdołały nieść pociechę wszystkim, którzy cierpią! Gdybyśmy mogły ukoić wszystkie rozpacze... otrzeć łzy wszystkim nieszczęśliwym!... Co począć jednak, gdy nas od tego usuwają, mimo, iż, Bóg świadkiem, jedynym naszym celem miłosierdzie! Tak... pragnęłabym zostać na nowo przeznaczoną do szpitala, nie śmiem jednakże w to wierzyć.
— Mogliby cię. kuzynko, w szkole umieścić?
— I temu rada byłabym bardzo. Jest to piękne, szlachetne zadanie przygotowywać dzieci na uczciwych ludzi; tworzyć z dziewczątek dla przyszłości zacne matki rodzin. Tak... bo po Bogu, jedno jest tylko... rodzina!... wszystko zresztą jest niczem!
— Ach! jednej rzeczy tylko się obawiam... — zaczęła Aniela po chwili.
— Czegóż takiego?
— Ażeby nie wystano cię, kuzynko, na prowincyę, bo w takim razie musiałybyśmy się z sobą rozłączyć!
— A jednak potrzeba nam przygotować się na to rozłączenie, które nastąpi rychlej lub później... — odpowiedziała zakonnica. — Uczyniłam ślub posłuszeństwa... pojadę, gdzie mi rozkażą.
— Lecz przyznaj, że to nie nastąpi bez żalu.
— Z żalem za tobą tylko jedynie.
— Na myśl o tem naszem rozłączeniu serce mi się ściska, a oczy łzami zachodzą... — mówiło dziewczę, ze wzruszeniem.
— Przyjedziesz mnie odwiedzić...
— Och! często... często przyjeżdżać będę... Sercem i duszą będę przy tobie, kuzynko!
Tu pociąg bieg zwolnił; wjeżdżano na stacyę Tarascon. Obie kobiety przerwały rozmowę.
Mimo, że mówiły one cichym głosem, a drżenie wagonu na relsach przytłumiało dźwięk ich wyrazów, Gérard, dzięki ostremu swemu słuchowi, pochwycił całą prawie rozmowę, tracąc z niej zaledwie słów parę. Wiedział, że obie podróżne były kuzynkami, że siostra miłosierdzia nazywała się Maryą, a młode dziewczę Anielą.
Dowiedział się, że bawiły przez dwa tygodnie u swojej ciotki w Marsylii, oraz, że zakonnicę miano przenieść do innego szpitala lub szkoły, jak również, że urocza, młoda blondynka jechała do swego ojca, zamieszkałego w Paryżu, że lubiła życie światowe, Paryż, który przekładała nad jednostajność prowincyi.
Wszystko to jednak nie objaśniało jeszcze dokładnie Gérarda, do której z warstw społecznych należały obie kobiety?
Rodzina Anieli była bogatą, łatwo to odgadnąć się dawało, lecz czy ta rodzina była mieszczańską, kupiecką, lub należała do arystokracyi finansowej, o tem dowiedzieć się pragnął.
Piękność młodego dziewczęcia czarowała go, dziwne, nieznane dotąd wywierając na nim wrażenie.
Niejednokrotnie doznawał on już tkliwszych uczuć miłości, nigdy dotąd jednakże nie czuł się tak głęboko wzruszonym, słowem uwięzionym, pojmanym i onieśmielonym wobec kobiety.
Powiedzmy otwarcie to, czego nie śmiał sam wyznać przed sobą, że uczuł rodzącą się w swem sercu jedną z owych gwałtownych miłości, przeciwko którym walka staje się niemożebną.
Przeciwnie zaś zakonnica, którą znajdował bardzo piękną, budziła w nim wstręt z pewnym rodzajem trwogi.
— To fanatyczka! — mówił sobie; — za wiele w niej litości, za wiele poświęcenia, cnoty za wiele. Wszystko to mi się niepodoba. Ta kobieta jest to wcielony anioł dobrego, gdy ja przeciwnie. Śmiesznem byłoby doprawdy, gdyby nam kiedy przyszło rozegrać jaką partyę pomiędzy sobą... Ha! ha! anioł z szatanem... Lecz to nie nastąpi... Nie! Ona żyje zdała od świata, zkąd więc moglibyśmy spotkać się z sobą na drodze życia? Za przybyciem do Paryża, wspólnego celu podróży, mamże śledzić to dziewczę — rozmyślał Gérard — lub też, porzuciwszy o niej wspomnienie, iść zakreśloną drogą dla zdobycia milionów?
To ostatnie zdawało mu się o wiele praktyczniejszem ze względu osobistego interesu; lecz dlaczego nie mógłby jednocześnie zawiązać miłosnej intrygi obok strasznego dramatu, jaki w jego mózgu dojrzewał?
Ów dramat w pierwszej chwili zajmie mu pewną część życia; dosięgnąwszy wszelako upragnionego celu, odda się miłości całkowicie, a wtedy to piękne dziewczę do niego należeć będzie.
Człowiek, któremu miliony nadają potęgę bez granic, zwalczy opór wszelki. Jego wysokość pieniądz nie jestże panem świata?
Gérard wierzył w siebie, w swą zręczność i swą zuchwałość. Zakreśliwszy sobie cel jakiś, nie wahał się iść śmiało naprzód ku niemu, zamykając oczy na wszelkie złe strony swych planów.
Postanowienie, powzięte przezeń w Kalkucie, daje nam tego dowody. Powiedział więc sobie, że po kilku godzinach wspólnej podróży, wynajdzie sposób przełamania lodów i rozpoczęcia rozmowny z dwiema swojemi towarzyszkami.
Szukał tego sposobu.
Kilka słów małoznaczących zostało wymienionemi zdaleka, odnoszących się do spuszczenia lub podniesienia szyby w wagonie. Wyrazy te jednak nie doprowadziły go do upragnionego rezultatu. Próbował więc zręcznie rozmowy o przedmiotach, zwykłych, banalnych.
Aniela, niedoświadczone dziewczę, żywe i pełne ufności, chętnie odpowiadała na słowa towarzysza podróży, siostra Marya jednakże okazywała się obojętną, zamkniętą w sobie i baczną, mimo, iż uznawała, że ów podróżny zdawał się być człowiekiem z wyższego świata, dobrze wychowanym.
Aniela stosowała więc swe zachowanie się do postępowania kuzynki, powściągliwiej odpowiadała na zapytania, mimo czego Gérard nie uznawał się za zwalczonego.
Noc wreszcie nadeszła.
Aniela, zdjąwszy z głowy swój mały kapelusik, otoczyła błękitną gazową woalką bujne swe blond włosy i wsparłszy się na aksamitnej poduszce wagonu, wkrótce zasnęła.
Nie uczyniła tego zakonnica Czuwała bez przerwy noc całą, podczas gdy jej usta z cicha się poruszały, a palce przesuwały ziarna hebanowego różańca, okręconego wokoło jej ręki.
Skoro tylko dzień zabłysnął, co wcześnie nastąpiło, jak zwykle w pierwszych dniach maja, Aniela się przebudziła, a wyjąwszy z kieszeni małe lusterko, uporządkowała swe włosy, rozrzucone w nieładzie i wdziała swój kapelusik.
Pociąg dojeżdżał do stacyi Dijon.
— Możebyśmy wyszły do bufetu? — zapytała kuzynki.
— Jesteś głodną? — odrzekła siostra Marya z uśmiechem.
— Zbyt głodną nie jestem... Chętniebym jednak wypiła filiżankę bulionu lub czekolady.
— Mało nam na to czasu pozostaje, pociąg zatrzymuje się tu tylko przez dziesięć minut.
Aniela chciała coś odpowiedzieć, gdy Gérard, korzystając z pomyślnej dla siebie sposobności, odrzec pośpieszył:
— Jeżeli panie pozwolą, ja pójdę do bufetu i przynieść rozkażę, co panie zażądają...
— Wdzięczne jesteśmy za pańską uprzejmość — odpowiedziała zakonnica — lecz proszę, nie zadawaj sobie trudu.
— Racz pani przyjąć mą prośbę... — począł nanowo Gérard — wszakże to dla mnie, jako dla mężczyzny, drobnostka, podczas gdy damie wysiadać i wsiadać jest rzeczą nader kłopotliwą. Przyjm pani moją ofiarę — nalegał dalej — będę szczęśliwym, myśląc, iż małą ową przysługę dla pań z mej strony, wyświadczy ktoś wzajem mej matce lub siostrze, gdyby kiedyś znalazły się same w podróży.
Aniela spojrzała na swą kuzynkę, a to spojrzenie jej mówić się zdawało:
— Dlaczego odmawiasz?
Ofiara była wygłoszoną przez Gerarda w nader zniewalających wyrazach. Tak powierzchowność, jak i całe jego zachowanie, zdradzały w nim człowieka z wyższego świata, siostra Marya więc pomyślała, że należy jej nieco powściągnąć swą zimną obojętność, nie okazując jednak nazbyt tej zmiany.
— Pragnęłybyśmy korzystać z wysokiej pańskiej grzeczności — odpowiedziała — lecz w tych bufetach dają zwykle gorące bardzo napoje... zbraknie nam czasu do ich ochłodzenia. Racz więc pan, jeśli wysiądziesz, przysłać nam kilka ciastek.
— Pozwól mi pani jednak dołączyć do nich maleńki flakonik malagi — dodał z uśmiechem.
Dziewczę jednocześnie dobyło portmonetkę z kości słoniowej w srebro oprawną, a wyjąwszy z niej złoty pieniądz, podało takowy uprzejmemu towarzyszowi podróży.
Gérard wziął luidora.
Maszyna świsnąwszy zwolniła biegu, dojeżdżano do stacyi. Skoro się pociąg zatrzymał, były sekretarz z Kalkuty, otworzywszy drzwi wagonu, na plant wyskoczył, a pobiegłszy do bufetu, wybrał dwanaście najsmaczniejszych ciastek, dołączył do takowych flakon malagi, wraz z maleńkim kieliszkiem kryształowym, sam zjadł pasztecik, popił szklanką wina Porto i z temi wszystkiemi pakunkami wrócił do wagonu.
Przysługa, jaką wyświadczył, winna była według niego zawiązać ściślejszą znajomość pomiędzy nim a dwiema towarzyszkami podróży.
Mylił się jednak.
Zakonnica wraz z młodem dziewczęciem uprzejmie podziękowały za tę wysoką dla siebie grzeczność i na tem skończyło się wszystko. Rozmowa nie zawiązała się już powtórnie.
Kilka słów, wymienionych w drodze pomiędzy Dijon a Paryżem, o niczem go nie powiadomiły.
Wobec tak silnego przeciwieństwa, przeklinał w duszy siostrę Maryę.
— Czart chyba wmięszał tu tę bigotkę!... — powtarzał w myśli. — Gdyby nie ona, otrzymałbym już mnóstwo zwierzeń od tej uroczej blondynki. Nie uznam się jednak za zwalczonego. Muszę dowiedzieć się, kto jest to piękne dziewczę, które do tego stopnia zawróciło mi głowę.
Pociąg szedł ze zwykłą szybkością. Z Laroche do Paryża nie zatrzymywał się wcale.
O oznaczonej godzinie przybył na stacyę w Paryżu. Gérard, wyskoczywszy z wagonu, podał rękę Anieli, aby dopomódz jej wysiąść, jak to w Marsylii uczynił.
Dziewczę, podziękowawszy, oddało tęż przysługę swej towarzyszce i obie weszły na salę, dążąc ku wyjściu.
Szły bardzo prędko. Gérard postępował za nimi.
— Wsiądą do powozu... bez wątpienia — wyszepnął. — Posiadam słuch dobry, zapamiętam adres, jaki wskażą woźnicy i według tego dalej mój plan ułożę.
Nagły, niespodziewany wypadek pomieszał jego zamiary.
Tuż przy drzwiach wyjścia, prawie na progu sali, ukazał się mężczyzna około pięćdziesięciu sześciu lat mieć mogący, eleganckiej powierzchowności, nader wytwornie ubrany.
Spostrzegłszy go, Aniela wydała okrzyk radosny.
— Ojciec... mój ojciec! — wołała, rzucając się z dziecięcą żywością w jego objęcia.
Po mnóstwie uścisków, ojciec pięknej blondynki zwrócił się z powitaniem do zakonnicy i wyprowadził obie na zewnątrz.
Wytworne lando, zaprzężone w parę prześlicznych anglo-normandów, oczekiwało przed stacyą; obok landa stał mały omnibus familijny z temiż samemi co lando na drzwiczkach inicyałami.
— Daj mi, kuzynko, kwit od swoich bagażów — rzekł ojciec Anieli do zakonnicy; — omnibus na nie czeka. Jan zajmie się ich odbiorem i przywiezie do pałacu. My jedźmy naprzód, nie tracąc chwili. Śniadanie was oczekuje.
Siostra Marya podała kwit swemu wujowi, który kolejno oddał go służącemu z rozkazem odebrania bagażów i przywiezienia ich omnibusem, poczem, połączywszy się z dwiema przybyłemi, wsiadł wraz z niemi do powozu.
Gérard, stojąc nieruchomy na najwyższym stopniu schodów, wszystko to widział i słyszał.
Gdy lando ruszyło z miejsca, uwożąc obie kobiety, Aniela, siedząca na przedzie, rzuciła okiem w stronę stacyi.
Były sekretarz Mortimera pozdrowił ją ukłonem. Dziewczę oddało mu ukłon skinieniem głowy.
— Komu się kłaniasz? — zapytał ojciec, spostrzegłszy ruch dziewczęcia.
— Temu panu, którego widzisz ot! tam, ojcze, stojącego na schodach.
— Naszemu towarzyszowi podróży... — dodała zakonnica.
— Człowiek to niezmiernie grzeczny... uprzejmy — dorzuciła Aniela.
— Nieco za zbyt jednak ciekawy... i gadatliwy — odezwała się siostra Marya. Gdyby tak moje, jak i Anielki zachowanie się niebyło mu nakazało powściągliwości, jestem pewną, że okazałby się bardziej poufałym, aniżeli pozwala na to przyzwoitość towarzyska.
— Jam tego nie zauważyła — odparła wesoło Aniela. — Wydał mi się on zupełnie na swojem miejscu. W podróży wolno przecie porozmawiać z osobami, które nam nie były przedstawionemu To bawi... rozrywa.
— Bądź ostrożną, me dziecię... — zaczął, śmiejąc się żartobliwie, ojciec Anieli.
— Dlaczego?
— Rozrywki podobnego rodzaju mogą być kompromitującemi. Taki towarzysz podróży, wyglądający przyzwoicie z pozoru, zdaje się być dobrze wychowanym... Poczyna rozmowę... odpowiada mu się. Z tych kilku słów zamienionych obojętnie, wynika bliższa znajomość... I jest się zmuszoną bądź na bulwarach, bądź w teatrze, przyjąć i oddać ukłon nawzajem jakiemu rycerzowi przemysłu zaułkowego.
— Twój ojciec ma słuszność — rzekła siostra Marya — mówi to właśnie, o czem ja myślałam.
Po tych słowach rozmowa przeszła na inny przedmiot i zapomniano zupełnie o towarzyszu podróży.
Gérard jednakże nie zapomniał Anieli.
Gdy uwożący ją powóz zniknął mu z przed oczu, zeszedł ze schodów, a spostrzegłszy lokaja, stojącego przy omnibusie, w który pakował bagaże, podszedł ku niemu, postanawiając w jakikolwiekbądź sposób dowiedzieć się, kto była owa urocza blondynka.
— Słuchaj no... mój przyjacielu! — rzekł do służącego.
— Co pan rozkaże?
— Udzielisz mi małe objaśnienie.
— W czem takiem?
— Wszak się nie mylę, że ów mężczyzna, który ci oddał kwit na te bagaże i odjechał powozem w towarzystwie młodej panienki i zakonnicy, jest panem baronem de Borny, deputowanym, mieszkającym przy ulicy Bourgogne, nr. 28?
— Ależ bynajmniej... — odparł służący z uśmiechem — mój pan jest podobnym być może do wymienionej przez pana osoby, lecz nie jest on ani deputowanym, ani baronem, ale bankierem. Nazywa się Juliusz Verrière, mieszka pod numerem 54 na bulwarze Haussmana.
Gérard notował w pamięci udzielone sobie objaśnienie.
— Omyliłem się widocznie... — odrzekł po chwili; — podobieństwo jednak pomiędzy panem Verrièr a panem de Borny jest tak wielkie, że każdy z łatwością mógłby wziąć jednego za drugiego. Dziękuje ci mój przyjacielu i przepraszam.
— Nic nie szkodzi, panie... drobnostka.
Tu Gérard odszedł powtarzając:
— Juliusz Verrière... bankier... bulwar Haussmana nr. 54. Trzeba to zapisać w notatniku.
I opuścił stacyę, pozostawiając do dnia następnego odebranie swoich bagażów.
Za przybyciem do Paryża były sekretarz Mortimera miał już plan wytknięty.
Postanowił tymczasowo na bok odłożyć miłość dla Anieli Verrière, a zająć się głównym celem swojej podróży.
Gérard, którego przeszłość przedstawimy wkrótce szczegółowo naszym czytelnikom, znał doskonale Paryż i wszystkie jego zakąty.
Idąc Liońską ulicą, wszedł do pierwszej, jaką napotkał, restauracyi, a zbliżywszy się do kontuaru, prosił kasyerki, by mu przez chwil parę przechowała walizę, którą trzymał w ręku, poczem zasiadł przy stole, rozkazawszy podać sobie śniadanie.
Był bardzo głodnym; jadł więc żarłocznie, popijając winem Pontet-Canet, następnie, zapłaciwszy rachunek, wyszedł, oznajmiając, iż powróci na obiad i wtedy zabierze walizę.
Minąwszy plac Bastylji, wszedł na ulicę de Tournelles.
— Okręg spokojny, mało uczęszczany, pusty prawie... — rzekł sam do siebie; — tutaj to trzeba wynaleźć sobie mieszkanie. I zaczął odczytywać karty, powywieszane na bramach.
Osoby, znające dobrze Paryż z jego oddalonemi od środka miasta okręgami, wiedzą, że ulica de Tournelles wychodzi z placu Bastylii i biegnie równolegle z bulwarem Beaumarchais’ego aż do ulicy Saint-Gilles.
Przeszedłszy połowę tej ulicy, Gérard zatrzymał się przed jednym z domów, po nad bramą którego dojrzał tablicę z następujacem ogłoszeniem
Pawilon zaraz do wynajęcia, wraz z pracownią dla artysty.
— Z pracownią? — powtórzył; — to mi niepotrzebne lecz nie zaszkodzi zobaczyć. — I wszedł.
Ciężka, masywna brama, pokryta sklepieniem, prowadziła na dziedziniec, zapełniony w kwadrat budynkami, na których widniały zatarte przez czas rzeźby i tarcze herbowe. Ów budynek widocznie był niegdyś pałacem jakiejś zamożnej rodziny. Z końcem ubiegłego stulecia zmieniono go na dom mieszkalny, podzieliwszy na drobniejsze apartamenta.
Izba odźwiernego znajdowała się po nad schodami, gdzie właśnie stała w tej chwili żona pomienionego oficyalisty.
— Pan szukasz kogoś w tym domu? — zapytała.
— Nie — odrzekł Gérard. — Wszak macie pawilon do wynajęcia?
— Tak, panie.
— Jest on niezajętym?
— Od trzech tygodni jest wolnym. Mieszkał w nim poprzednio pewien malarz-artysta, który do Włoch wyjechał. Muszę jednak pana uprzedzić, iż nie jest to zbyt obszerne mieszkanie.
— Ileż pokojów zawiera.
— Cztery wraz z pracownią... i tak: jest sypialnia, pokój jadalny, kuchnia i pracownia, a do tego bardzo ładny ogródek.
Gérard spoglądał badawczo w dziedziniec.
— Lecz gdzież, u czarta, jest ten pawilon? — zawołał — nie widzę go wcale.
— Po nad budynkami... tam, w głębi... od strony bulwaru i Beaumarchais’ego.
— A! to co innego...
— Jest jeszcze pewien szczegół, nader wygodny dla lokatora...
— Cóż takiego?
— Oto oddzielne wyjście na bulwar... wyjście specyalne dla pawilonu.
— Zatem są dwa wejścia i dwa wyjścia w tem mieszkaniu? Tu... i na bulwar?
— Tak, panie.
— Jakaż cena tego lokalu?
— Rocznie tysiąc dwieście franków.
— To drogo.
— Nie, panie. Gdyby to mieszkanie znajdowało się w innym okręgu miasta, warte byłoby co najmniej trzy razy tyle. Rozkład jest bardzo wygodny A może pan zechcesz obejrzeć?
— Dobrze — rzekł Gérard.
— Pójdę po klucze i wrócę natychmiast.
To mówiąc, odźwierna weszła do izby, poczem w chwil kilka ukazała się z pękiem kluczów w ręku.
— Tędy, panie... — wyrzekła, idąc w stronę korpusu, a następnie zwracając się ku głównym schodom.
Minąwszy korytarz, otworzyła drzwi, wychodzące na inne schody.
— Otóż przejście do pawilonu — powtórzyła, zwracając się ku idącemu za sobą Gerardowi. — Lokator tegoż posiada wyłączne prawo do tych schodów, od których drzwi są na klucz zamknięte.
Były sekretarz wraz z odźwierną szli po stopniach na górę.
Schody były bardzo ciemne, oświetlało je słabo jedyne okienko, w górze wycięte. Na przedziale drugie drzwi były otwarte, prowadziły one do pawilonu.
Gérard rozpatrywał się bacznie w szczegółach mieszkania, którego okna wychodziły na podwórze.
To podwórze, nazwane ogródkiem, poprzecinane było trawnikami, wśród których rosło kilka krzaków bzu i agrestu.
Pracownia była oświetloną szerokiemi oknami. Z tych okien, przez sztachety żelazne, okalające dziedziniec, widać było bulwar Beaumarchais’ego.
— Lecz jak się dostać do owego, jak go pani nazywasz, ogródka, chcąc wyjść drzwiami wychodzęcemi na bulwar? — zapytał Gérard.
— Prowadzą tam schody, w murze wycięte w jadalni.
— Chciałbym je widzieć.
— Pójdź pan za mną.
Tu zaprowadziła przybyłego na ciemne wąskie schodki, z kilkunastu stopni złożone.
Znalazłszy się na owem podwórku, ochrzczonem nazwą ogródka, Gérard zbliżył się do sztachet, wyjrzał na ulicę, poczem odwróciwszy się, rzucił okiem na fasadę pawilonu.
Budynek ten zdawał się być niejako przyczepionym do muru sąsiedniego domu, muru zczerniałego przez czas, w którym nie znajdowało się ani jedno okno. Gdzieś zdała na dachach widać było jedynie okienka w podstrychowych facyatkach.
Grunt owego podwórza, czyli raczej ogródka, nie miał płaskiej, równej powierzchni. Wznosił się on stopniowo do wysokości bulwaru, do którego dojść również można było kamiennemi schodami, w rogu umieszczonemi.
Gérard poszedł temi schodami i dosięgnął sztachet żelaznych, pokrytych od tej strony gęstą siatką żelazną, dla uchronienia podwórka od wyrzucania zeń nieczystości z bulwaru.
Następnie spojrzał na ów pawilon dla przekonania się, czy i o ile okna były opatrzone okiennicami. Przy każdem z nich znajdowały się one, z wyjątkiem pracowni, w której, jak powiedzieliśmy, okna te były bardzo szerokie.
Na zapytanie, dlaczego te nie posiadają okiennic, odpowiedziała odźwierna:
— Owszem, są do nich okiennice, ale z przyczyny nadzwyczajnej szerokości, zdjęto je i w szopie złożono.
Wrócili do pawilonu, i Gérard zdawał się być zadowolonym.
— No, jakże się panu podoba ten lokal? — pytała odźwierna; — jeżeli pan nie potrzebujesz pracować, możesz pracownię łatwo zamienić na piękny salon.
— Myślałem o tem... w rzeczy samej. A teraz proszę, powiedz mi pani, na jaki przeciąg czasu wynajmujecie mieszkania?
— Nie mniej, jak na rok, panie, lecz za pół roku z góry zapłacić potrzeba.
— Zgoda.
— Czy pan żonaty... z rodziną?
— Nie, jestem zupełnie samotnym.
— Nie trzymasz pan nawet służącego?
— Ha! pytam, gdziebym go tu pomieścił? Mieszkanie to podoba mi się, ale szczupłem jest ono.
— Na czwartem piętrze, tuż po nad pawilonem, jest stancya do wynajęcia. Przydałaby się ona może panu dla służącego?
— Później... zobaczę... jeżelibym się zdecydował przyjąć lokaja albo służącą.
— Zanim to nastąpi, pan potrzebować będziesz usługi, polecam się więc łaskawej pańskiej pamięci — dodała odźwierna.
— Miałażbyś pani czas na to? Dom jest obszerny, wielu w nim pewno lokatorów...
— O! panie, ja nie jestem samotną... mam męża i córkę... Jest nas troje i wszyscy pracujemy... U nas nie żartuje się z robotą...
— Dobrze więc... skoro się tutaj urządzę, powiem pani, co robić będzie potrzeba.
— A jak prędko obejmiesz pan to mieszkanie?
— Dziś jeszcze.
— Pan zamieszkujesz w Paryżu?
— Tak... lecz dotąd mieszkałem w pokojach umeblowanych... Teraz więc będę potrzebował kupić sobie sprzęty.
— Wszystko zatem będzie nowe... Trzeba to będzie w porządku utrzymywać.
— Zechciej mi pani kwit przygotować... zapłacę ci naprzód za sześć miesięcy.
— Mój mąż wyda panu pokwitowanie i odbierze pieniądze, skoro tylko powróci od właściciela.
— Właściciel zamieszkuje w tym samym domu?
— Nie, panie.
— Dobrze więc... zapiszesz sobie pani moje nazwisko, a skoro twój mąż powróci, niech dla mnie kwit przygotuje. Pójdę tymczasem za kupnem mebli. Gdyby przypadkiem nie mogli dostarczyć ich dzisiaj, w takim razie przyniosą je jutro zrana. Bagaże moje dziś zwiozą.
— Jak panu dogodniej. Pootwieram okna w pokojach, by wpuścić nieco powietrza.
Uczyniwszy to, odźwierna wyszła z nowym lokatorem z pawilonu, wracając do siebie.
W staucyjce, do której weszli oboje, siedziała dwudziestoletnia dziewczyna, szyciem zajęta.
Była to córka odźwiernej.
— Taziu... — rzekła do niej matka — pawilon jest już wynajętym. Bierz pióro i zapisz nazwisko tego pana. Skoro ojciec powróci, wyda pokwitowanie na odbiór pieniędzy za sześć miesięcy.
— Dobrze, mamo... — odpowiedziała dziewczyna i umaczawszy pióro w atramencie, otworzyła starą, zatłuszczoną księgę, pytając:
— Nazwisko pańskie?
— Arnold Desvignes... — odpowiedział Gérard bez wahania.
Dziewczyna zapisała nazwisko.
— Czem się pan zajmujesz? — pytała dalej.
— Nie rozumiem celu tego zapytania — rzekł Gérard — -Cóż kogoś moje zajęcia obchodzić mogą?
— Wybacz pan... ale właściciel żąda powyższych wyjaśnień — odezwała się odźwierna — lęka się on osobistości niespokojnych, hałaśliwych...
— Zapisz więc pani: profesor obcych języków. Jest to zajęcie, nie czyniące żadnego hałasu i nie przeszkadzające nikomu.
— Dobrze, panie... — odpowiedziała Anastazya, przesuwając piórem po papierze.
— Oto dla pani... za jej fatygę — rzekł Gérard, kładąc luidora w rękę odźwiernej. Należność za sześć miesięcy przy odebraniu kwitu zapłacę. Ale... — dodał — jakże się pani nazywasz?
— Pillois... do usług pańskich — wołała uradowana tak sutem wynagrodzeniem odźwierna — Rozalia Pillois... Mój mąż Piotr Pillois... a moja córka Anastazya... Nazywamy ją zwykle Tazią... bo to mniej długie do wymawiania.
— A zatem pani Pillois, do widzenia! Lecz jakiż numer nosi ten dom od ulicy des Tournelles?
— Numer 36, a pański pawilon od bulwaru Beaumarchais’ego 41.
— Dziękuję.
Tu Gérard wyszedł, zwróciwszy się ku przedmieściu św. Antoniego, gdzie kupił sobie potrzebne meble do jadalni, sypialni, salonu i kuchni.
Przyobiecano mu, iż przed piątą wieczorem wszystko to dostarczonem zostanie na ulicę des Tournelles. W magazynie nowości kupił firanki, kapy, serwety, gdzie tęż samą uczyniono mu obietnicę. Pozostawało mu tylko jechać po odbiór bagażów ze stacyi drogi żelaznej.
Około czwartej, zabrawszy na fiakr owe pakunki, jechał do swego nowego mieszkania.
Tak meble, jak i przedmioty, nabyte przezeń w magazynie nowości, przybyły z nim jednocześnie. W godzinę wszystko ustwionem zostało.
— Pan będzie nocował tu dzisiaj? — pytała Rozalia Pillois, wyniesiona do godności gospodyni młodego lokatora.
— Być może... nie wiem...
— Ależ byłoby tu panu doskonale... Pościelę łóżko, zamiotę... Weź pan klucze, są one podwójne, drugie u mnie pozostaną. Oto są...
— Dobrze... — rzekł Gérard, biorąc je z rąk odźwiernej. — Idę teraz na obiad... Lecz jeszcze jedno polecenie...
— Cóż takiego, panie?
— Nie jestem podejrzliwym — rzekł były sekretarz Mortimera — wszakże nienawidzę ciekawości...
— Ja również, panie... a ztąd nie jestem wcale ciekawą.
— To wielka zaleta, pani Pillois... Lecz ktoś mógłby tu panią kiedy zastąpić wypadkowo.. Nie lubię, aby obcy do mnie wchodzili... Nikt słowem, prócz pani, niechaj nie stąpi w próg mego pawilonu.
— Możesz pan być pewnym, iż nikt tu nie przyjdzie... i pod tym względem możesz być zupełnie spokojnym. Moja córka i mój mąż nie zajmują się wcale gospodarstwem. Nie obawiaj się pan więc... Nie zajrzy tutaj żadna żyjąca istota.
— Otóż, czego pragnę najgoręcej! Posiadam nader rzadkie książki, drogocenne papiery, potrzebne do moich studyów naukowych... Ktoś ciekawy mógłby mi porozrzucać to wszystko, a ja lubię porządek aż do dziwactwa! Lubię znaleźć każdą rzecz w miejscu, gdzie ją położę... Gdybym spostrzegł, że ktoś tu był podczas mojej nieobecności, nie ufałbym pani więcej i musiałbym w jej miejsce postarać się o kogo innego do posług...
— Jeszcze raz pana upewniam, że możesz spać spokojnie. Wierny jest ze mnie pies podwórzowy.
— Liczę na panią w tym względzie... i zamiast trzydziestu franków miesięcznie, jakich odemnie żądałaś, przeznaczam ci czterdzieści.
— Ach! to być musi jakiś książę przebrany, jak w Tajemnicach Paryża — pomyślna kobieta, olśniona tak wielką wspaniałomyślnością.
— Kwit dla mnie gotowy? — pytał dalej Gérard.
— Tak, panie... Już podpisany przez właściciela. Mój mąż jest w stancyi, zaraz go panu odda.
— A więc do widzenia wieczorem, pani Pillois...
— Żegnam, panie Desvignes.
Tu Gérard, wyszedłszy z pawilonu, wstąpił do odźwiernego, wyliczył mu sześćset franków złotem, odebrał kwit i poszedł na obiad do restauracyi, w której zostawił walizę.
Wybacz, czytelniku, nazbyt długie być może rozpisanie się o szczegółach lokacyi Gérarda. Znajomość jednak powyższych szczegółów była niezbędną dla uzupełnienia dalszego ciągu powieści.
Sekretarz z Kalkuty, zadowolony pomyślnym dotąd obrotem rzeczy, jadł obiad z apetytem, powtarzając:
— Nazwisko Karola Gérard mogło mnie było skompromitować, zachować go dłużej nie mogłem. Gdy przeciwnie, nazwa Arnolda Desvignes nie ściągnie na mnie podejrzenia. Znam pewnego nader zręcznego człowieka, który mi dostarczy za dobrą zapłatą wszelkich legitymacyjnych papierów, przekonywających, że to imię jest mojem własnem nazwiskiem. Gdybym kiedyś potrzebował złożyć akt autentyczny mego pochodzenia, uczynię to i żadna wątpliwość co do mej tożsamości miejsca mieć nie będzie.
„Przezornie działałem, wynajmując mieszkanie w osobnym domu, zamiast się mieścić w pokojach umeblowanych. Tym sposobem wymykam się kompletnie z pod kontroli policyjnej prefektury.
„Jan Mortimer, mój były pryncypał, skoro się dowie żem nie pojechał do jego domu bankierskiego w Londynie, zaniepokojony o mnie, rozpocznie poszukiwania. Rzecz prosta, iż mnie nie odnajdą, ponieważ zniknąłem bez śladu. Będą przekonani, że stałem się ofiarą jakiegoś wypadku, albo że jacy rabusie, napadłszy mnie, wrzucili po obdarciu do Tamizy.
I przestaną się mną wreszcie zajmować. Otóż dobrze przedsięwzięta ostrożność na przyszłość.
„A teraz trzeba przygotować starannie cios, jaki pragnę wymierzyć. Mam pięć dni czasu przed sobą... To więcej, niż mi potrzeba.
I ukończywszy obiad, Karol Gérard, którego odtąd nazywać będziemy Arnoldem Desvignes, aby nie czynić zamieszania w umyśle czytelników, wziąwszy swoją walizę i zapaliwszy dobre cygaro, szedł ku ulicy des Tournelles.
— Otóż powracam, pani Pillois... — rzekł, przechodząc koło odźwiernej. — Czuję się mocno znużonym, wypocząć pragnę.
— Łóżko pańskie jest usłane — odpowiedziała kobieta. — Postawiłam świecę z lichtarzem na pierwszym stopniu schodów. Wszystko w porządku... Mam nadzieję, iż będziesz pan zadowolonym.
— Dziękuję pani.
Designés, minąwszy dziedziniec, szedł korytarzem aż do drzwi, wiodących na schody, a znalazłszy tam świecę, zapalił ją, zamknął pierwsze drzwi na klucz i wszedł do mieszkania.
Odźwierna prawdę mówiła. Porządek panował wzorowy; — wszystko, aż do ściennego zegara po nad kominkiem, wygłaszającego swój ruch monotonny, ustawionem było na swojem miejscu.
Zegar wskazywał dziesiątą.
Arnold spojrzał na swój kieszonkowy zegarek, który się zgadzał z tamtym co do minuty, rozpiął walizę i powyjmował z niej różne przedmioty ubrania.
W głębi, na samym spodzie, znajdowała się paka papierów, zawierających ważne notaty, a między niemi owo pokwitowanie z odbioru milionów z własnoręcznym podpisem poszukiwacza dyjamentów.
Schował ową paczkę wraz z pieniędzmi w komodę, stojącą w sypialnym pokoju, nakrył ją z wierzchu bielizną i spojrzał powtórnie na zegar.
— Dziesiąta, minut czterdzieści... — rzekł — powinienbym zmieść ich tam jeszcze, jeżeli nie zmienili zwyczajów od lat trzech, gdym ich również znajdował w Londynie przy ulicy de Ponthieu.
Tu rozpakował szybko jeden z tłomoczków, przywiezionych z Kalkuty.
Z pomiędzy ubrań jakie się tam znajdowały, wybrał garnitur z szarego, ciemnego sukna, krojem angielskim zrobiony, ubrał się weń, wdział miękki kapelusz wsunąwszy go po oczy i włożył do kieszeni rewolwer, upewniwszy się przedtem, że jest nabitym.
Ukończywszy to wszystko, wyszedł ze świecą na schody, prowadzące do ogrodu. Przy ostatnim stopniu zagasiwszy świecę, szedł aż do drzwi, umieszczonych w sztachetach, któremi udał się na bulwar Beaumarchais’ego.
Przywoławszy fiakra na placu Bastylii, kazał się wieść na ulicę Bauvau, gdzie wysiadł, zapłacił za kurs i szedł przedmieściem św. Honoryusza aż do ulicy Ponthieu, ostatecznego celu swej nocnej wyprawy.
Znana przez wszystkich mieszkańców tego okręgu, fabryka pierników, kilka budynków zajętych przez utrzymujących wynajem powozów i koni, nadają w ciągu dnia pewne ożywienie ulicy de Ponthieu; sklepy jednakże znajdują się tu w nader szczuplej liczbie, a te, które istnieją, równo ze zmierzchem bywają zamykane.
Owóż z nadejściem nocy, ulica ta przybiera nader smutną powierzchowność, co zwiększa się wraz z późniejszemi godzinami.
Przechodnia rzadko się spotyka.
Żadne światło nie błyska z poza okienic domów szczelnie zamkniętych. Płomienie gazu oświetlają jedynie środek ulicy i trotuary.
Desvignes, szedł szybko w stronę ulicy Berry, po lewej stronie domów. Na krótko przed przybyciem na ulicę Colysée, zwolnił kroku i zatrzymał się przed sklepem szczelnie zamkniętym.
— To tu... — rzekł sam do siebie.. — tak... ja się nie mylę.
Sklep znajdował się na parterze domu starożytnej struktury. Obok tego sklepu drzwi zielono malowane tworzyły wejście do korytarza, wiodącego na schody do wszystkich trzech pięter.
Po nad drzwiami płonęła czerwona latarnia z przezroczystym na niej numerem.
Nazywano powszechnie w całym okręgu ów dom domem pod czerwonym numerem.
Arnold Desvignes, ponieważ tak odtąd nazywać będziemy Gérarda, sięgnął ku guzikowi dzwonka, umieszczonego w wydrążeniu ściany, lecz zamiast go pociągnąć ku sobie szukał palcami sprężyny znajdującej się na spodzie wgłębienia. Znalazłszy ją, nacisnął.
Drzwi się natychmiast otwarły z suchem skrzypnięciem i zamknęły po za wchodzącym.
W korytarzu, do którego wszedł Arnold, było ciemno jak w piecu. Na odgłos jego kroków, światło zabłysło ze drzwi nagle otwartych, w których się ukazała jakaś otyła kobieta z miną buldoga, zapytując w francuzkim języku, lecz z akcentem mocno angielskim:
— Co pan chcesz?
— Odwiedzić stary Londyn — odrzekł Desvignes po angielsku.
Słowa te były widocznie hasłem umówionem, ponieważ zaraz po ich wygłoszeniu, gruba jejmość cofnęła się, zostawiając wolne przejście przybyłemu, który wszedł do izby, służącej w dzień za mleczarnię.
Mała lampka oświecała tę izbę.
— Dużo dziś macie gości? — zapytał Arnold.
— Yes, Master... — odpowiedziała angielka — pan wiesz drogę? — dodała.
— Wiem.
— Nie potrzebuję więc pana prowadzić. Zostanę, oczekując na gości.
Desvignes, postąpiwszy w głąb izby, otworzył dwoje drzwi, jedne widoczne, drugie przysłonięte kobiercem i wszedł do wielkiej sali sklepowej, służącej niegdyś za kawiarnię, oświetlonej gazem.
Owa piwnica, był to palace-Gin czyli piekło jak nazywają w Londynie.
Gwar pomięszanych głosów uderzył słuch przybyłego a wszystkie te głosy miały obce akcenta, bądź to angielskie bądź irlandzkie, lub amerykańskie. Francuzi znajdowali się tu widocznie w małej liczbie.
Zrazu, były sekretarz Mortimera, rozeznać nic nie był w stanie. Cierpki dym złego tytoniu rozciągał się jak mgła przed jego oczyma, szczypiąc mu powieki, a woń przykra palonej wódki, dżinu, piwa i wina dusiła go do kaszlu pobudzając.
Zwolna wzrok jego przebijać mgłę zaczął i rozeznawał jak po za gazą wnętrze tawerny.
Była to nora ponura, jedna z owych najwstrętniejszych szynkowni starego Londynu, przeniesiona do Paryża.
Ciężkie czworograniaste słupy podtrzymywały sklepienie, tworząc wgłębienia, w których znajdowały się stoliki i ławki drewniane, nasiąkłe tłustością, od dymu zczerniałe. W około stolików poruszał się tłum dziwny, jakiego zebrać razem trudno byłoby gdzieindziej.
Stangreci w długich liberyjnych surdutach, obok handlarzy koni z okolic Paryża, odznaczających się długiemi błękitnemi bluzami i trójkątnemi czapkami; dalej woźnice od utrzymujących wynajem powozów i sami tychże zakładów właściciele, wyróżniający się przyzwoitem swem zachowaniem, starannym ubiorem, pośród którego na białym krawacie widniała u niejednego z nich szpilka pozłacana, przedstawiająca podkowę, albo łeb koński.
Przy innych stołach siedzieli, lokaje i stangreci bez miejsca, klowni cyrkowi, chudzi, wynędzniali z tak wybladlemi twarzami, jak tradycyonalna mąka na ich obliczach; wszystko to brudne, obdarte, widocznie jednak nie o pustych kieszeniach, gdyż pili bez przestanku i grali w karty i kości zapamiętale.
Bardzo mało francuzów znajdowało się wśród tego tłumu, który mimo, że wstrętny z pozoru, nie składał się wyłącznie z rabusiów, ale po większej części ze służby anglików, zamieszkałych w okolicy Pól Elizejskich i przedmieścia św. Honoryusza.
Woźnice, stajenni i groom’y, przychodzili do domu pod czerwonym numerem, prowadzeni tu wspomnieniami własnego kraju, ażeby się pokrzepić swym ulubionym napojem, jaki najczęściej do pijaństwa prowadzi.
Inni należeli do rasy łotrów wszelkiej narodowości.
Spadkobiercy w prostej linii Jack’a Sheppard’a, złodzieje z powołania, mordercy ze sposobności, przybyli do Francyi w podwójnym celu, raz, aby tu korzyść osiągnąć ze swych zdolności, a powtóre, aby uniknąć stryczka, jaki ich w rodzinnym kraju niechybnie oczekiwał.
Z prawej strony, w pobliżu wejścia, stał wielki bufet, napełniony butelkami z wódką, dżinem, porterem, winem i piwem, oraz różnego rodzaju przekąskami: można tu było albowiem tak dobrze jeść i pić, jak i grać w karty.
W owej piwnicy, napełnionej gęstą, nieczystą atmosferą, gdzie powietrze nigdy odnawianem nie było, panował upał do niewytrzymania. Pot spływał po wszystkich twarzach.
Arnold postąpi1 w głąb tawerny, badając wzrokiem grupy obecnych, przechodząc od jednych do drugich.
Chłopiec posługujący zbliżył się ku niemu, pytając po angielsku co podać sobie rozkaże.
— Butelkę dżinu... i kawał rostbeefu — odrzekł, siadając przy stole.
Za chwilę posługacz przyniósł przedmioty żądane, a postawiwszy je przed przybyłym chciał odejść.
— Znasz Wiljama Scott? — zapytał go były sekretarz Mortimera.
— Znam doskonale!
— Jest on tu obecnie?
— Jest.
— Gra w karty?
— Nie... przegrał i śpi... ot tam na ławie.
— Obudź go i powiedz, że pewien dżentlemen jego przyjaciel, chce się z nim widzieć.
— Dobrze panie. Tu chłopiec pobiegł w ciemny kąt tawerny.
W tym kącie, siedział mężczyzna z rękoma na stole położonemi, na których wsparłszy głowę, spał głęboko.
— Hej! Master Will!.. — zawołał chłopiec, wstrząsając go za ramię.
Śpiący, otworzył oczy, podniósł głowę i z gniewem zawołał:
— Czego mnie budzisz do kroć piorunów?..
— Ktoś pragnie widzieć się z tobą.
— Kto?!
— Jakiś dżentlemen... twój przyjaciel, Williamie.
— Gdzie on jest?
— Siedzi poza trzecim filarem z lewej.
— Idę do niego.
Tu roztrzeźwiony zupełnie, wstał z ławki i poszedł w miejsce wskazane.
Will Scott, był mężczyzną trzydziesto-letnim, średniego wzrostu, krzepkim i silnym, o dość przyjemnem obliczu. Powierzchowność jego nie wzbudzała wstrętu, przeciwnie, okrągła i mocno rumiana twarz jego, zawsze była uśmiechniętą. Duże, błękitne oczy, wyrażały czyli raczej wyrażać się zdawały, łagodność i dobrotliwość. Włos gęsty, tej machoniowej barwy, którą anglicy nazywają aubara, miał krótko przyciętym.
Z pod grubych czerwonych ust jego wyzierały zęby olśniewającej białości.
Ubranym był ubogo, odzienie jego jednak nie będąc porozdzieranem ani łatanem, mocno było zużytem.
Obcisłe pantalony z szarego sukna, wełnianą kamizelkę i rodzaj kurtki myśliwskiej nakrywał z wierzchu stary paltot; mały, okrągły kapelusz dopełniał całości.
Bielizna zupełnie prawie była niewidzialna, mały jednak stojący kołnierzyk podejrzanej białości, wyzierał mu z ponad krawata.
Arnold, spostrzegłszy wyż opisaną osobistość, przywołał ją ku sobie skinieniem ręki.
Scott krzyknął zdumiony i poskoczył ku niemu.
— Ty w Paryżu?... ty tu?.. my dear? — zawołał w francuzkim języku, podając rękę wzywającemu go ku sobie.
— Siadaj... — rzekł Desvignes.
— Jakież okoliczności sprowadzają cię tutaj, po tak długim czasie? — zapytał Will Scott, siadając ciężko na ławce. Miałżebyś na widoku jaką nową sprawę?
— Być może... — odparł z cicha były sekretarz z Kalkuty.
Anglik rzucił w około siebie nieufnem spojrzeniem.
— Chcesz więc pomówić ze mną? — zapytał.
— Tak.
— W ważnej sprawie.
— W nader ważnej.
— Wyjdźmy ztąd zatem. Zapłać za rostbeef i umykajmy z tej pułapki.
Arnold zadrżał.
— Z pułapki? — powtórzył.
— Tak... Od trzech lat jak tu nie byłeś, wiele się zmieniło. Policya zwróciła uwagę na stary nasz Londyn, schodzi tu ona od czasu do czasu... Niczemby było to jeszcze, mając się na baczności i z przezornością działając, ale co gorsza, utrzymuje tu ona bezprzestannie agentów, z bystrym słuchem i otwartemi szeroko oczyma. Zbierają się tu albo wiem wyrzutki Londynu, przebrani za stangretów i groomów, kłopot wszystkim nam czyniąc.
— Prawdziwa to filia ze Scotland — Yard... Sam nawet właściciel udziela cichaczem powiadomień policyi, pragnąc ażeby jego zakład tolerowano. Otóż, nie jest się już pewnym jak niegdyś, pod czerwonym numerem. Przed pięcioma dniami, zabrano ztąd pięciu dzielnych chłopaków, przybyłych z Londynu w niewinnym celu przeszukiwania kieszeni Paryżan... Odesłano ich do Anglii.
Arnold się podniósł.
— Skoro tak — rzekł do towarzysza, podając mu pieniądze — idź, zapłać za mnie, niechcę zbliżać się do bufetu. Źle, że chłopiec widział mą postać.
To mówiąc wyszedł z tawerny.
Anglik, po zapłaceniu należności, połączył się na ulicy z byłym sekretarzem bankiera.
— Możemy teraz rozmawiać, aby nie zbyt głośno — rzekł, biorąc go pod rękę poufale... — Nikt nas tu nie śledzi.
— Cóżeś robił przez te trzy lata?
— Nie zebrałem majątku, to pewna — odparł Scott... — Stało się wysoko i nizko... stosownie do okoliczności... Nieszczęściem jestem zbyt znanym, a ztąd i dozorowanym; musiałem trzymać ręce we własnych kieszeniach, zamiast niemi operować w cudzych. Wypadły ztąd nader niekorzystne rezultaty. Po za sprawami jakie nam przybywają z Londynu ze szczegółowemi objaśnieniami, nic tu do roboty nie było. Zaledwie wyżyć w tej nędzy zdołałem. Rzemiosło nasze upada widocznie... tak! całkiem upada! zupełna stagnacya...
— Dlaczego?
— Za wiele konkurencyi, jak wszędzie... wszyscy do tego się garną... Znam szesnastoletnich wyrostków paryzkich, którzy by mogli udzielać lekcye naszym pick-pockets z City. Cóż z tego... policya bezustannie cięży ci tutaj na karku... Nic nie ma do roboty na tym przeklętym bruku Paryża! Umarłbym z głodu, gdybym się był nie postarał o posadę dla siebie.
— Ty... o posadę?! — zawołał Arnold z uśmiechem. — A to doskonale...
— Tak o posadę.
— Jakaż to posada?
— Jestem jedną z najużyteczniejszych osobistości w Cyrku Fernando, pół klownem, pół figurantem a nawet niekiedy artystą.
— Dziwna ci też myśl przyszła...
— Nie było w czem wybierać... Miano mnie wydalić z Paryża jako cudzoziemca, gdybym nie udowodnił w najrychlejszym czasie, z czego się utrzymuję i żyję. Prócz tego pozostać tu chciałem. Liczę wciąż na jakąś korzyść niespodziewaną, która nie przyszła dotąd wprawdzie... lecz nadejść może. A może ty mi ją przynosisz? — dodał po chwili.
— Trilby czy żyje? — zapytał Arnold w miejsce odpowiedzi.
— Żyje... a raczej wegetuje w biedzie wraz zemną.
— Widujesz się z nim często?
— Codziennie... pracujemy razem w Cyrku Fernando... Trilby poszedł mym śladem... zastępuje klownów, przynosi obręcze zaklejone bibułką... przedstawia z dobrem powodzeniem niedźwiedzie i małpy w pantominach.
— Tak więc ty, w którym podziwiałem zmysł bystry, spostrzegawczy — rzekł Desvignes — żywą i płodną wyobraźnię, zakończyłeś wraz z nim swoją karjerę w tak nędznem rzemiośle. Ależ wy obaj z głodu tam zamrzecie!
— Mogłoby to już nastąpić, gdyby nas nie podtrzymywała nadzieja. Wierząc w lepszą przyszłość... oczekujemy.
— Lecz na co?
— Na ową jasną godzinę... na zysk, o jakim przed chwilą mówiłem. Przynosiszże go nam? pytam powtórnie?
— Od was to zależy.
— A więc jak gdybyśmy już mieli pieniądze w kieszeni... Cóż robić trzeba
— Być mi posłusznym, bez wahania.
— Ileż dajesz zarobku?
— Dziesięć tysięcy franków.
— Dla nas dwóch?
— Nie; dla każdego z osobna po dziesięć.
Oblicze anglika radością zapromieniało.
— Dziesięć tysięcy dla Trilbe’go i dziesięć tysięcy dla mnie!.. Ach! otóż szansa przyszła nareszcie! No! możesz rozkazywać nam, mistrzu, bez obawy, każde twe polecenie najdokładniej spełnionem zostanie.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy Lepie, nr. 19, na Montmartre.
— Sam?
— Nie, z Trilby’m.
— Jutro zatem w południe do was przybędę.
— Nie czyń tego! — zawołał z trwogą Will Scott.
— Dlaczego?
— Odźwierna w naszym domu niezmiernie jest ciekawą i gadatliwą... Przyglądałaby się tobie... Masz minę dżentlemena... Twe odwiedziny zwróciłyby jej uwagę. Nie przyjmujemy nikogo, prócz kilku kolegów z cyrku i paru chłopców, nie grzeszących wytwornością ubrania. Ty masz zupełnie inną powierzchowność. Rozgadałaby o tem w całym okręgu. Bądźmy ostrożni, ponieważ, jak widzę chodzi tu o grubą sprawę. Nie pozostawiajmy za sobą żadnego śladu, któryby nas mógł zdradzić.
— Gdzież więc się z tobą zobaczę?
— W mej wiosce...
Były sekretarz Mortimera rozśmiał się głośno.
— W twej wiosce? — powtórzył.
— Tak... w mojej... w twojej... we wsi całego świata. Jest to zakład do którego można się zbierać na pogawędkę bez obawy podsłuchiwania.
— Gdzież leży ta wioska?
— Po za okopem Montmartre, na rogu ulicy des Saules, w pobliżu starego cmentarza i kościoła Sacré-Coeur, którego przebudowywanie właśnie rozpoczęto.
— Dobrze... przyjdę tam...
— O której godzinie?
— W południe.
— Zgoda! zjemy razem śniadanie, już od tak dawna nie siedzieliśmy razem przy stole i nie trącili się kieliszkami.
— Każę podać śniadanie — rzekł Arnold — lecz w takim razie zamiast w południe, przybędę o jedenastej.
— Na jedenastą więc zamówię śniadanie... punkt na jedenastą — Scott odpowiedział.
— Nie opóźnię się... przybędę.
— Poznasz zakład Królika A. Gili...
— Królika Gili?.. — powtórzył Desvignes zdziwiony.
— Tak... tak... zobaczysz... Wychylimy kieliszki w sali, gdzie co tydzień ma miejsce Obiad morderców.
Były sekretarz Mortimera zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Dlaczego do naszej rozmowy — zapytał — mięszasz ten wyraz morderców?
— Opowiem ci to tam na miejscu — odparł, śmiejąc się anglik; poczem, zmieniając przedmiot rozmowy: — Tak, więc nie mieszkasz już na Regent-street — dodał — i nie pracujesz w domu bankierskim Mortimera?
— Porzuciłem bank... — odrzekł Desvignes.
— Na zawsze?
— Tak.
— Ażeby próbować zdobyć majątek?
— Odgadłeś.
— Jestże dobrą i pewną ta sprawa?
— Gdyby złą była, nie ryzykowałbym... rzecz jasna. Co do was obu, Trilb’ego i ciebie — mówił Arnold dalej — żadna wam strata nie zagraża, ponieważ w każdym razie dostaniecie odemnie swoje dwadzieścia tysięcy franków.
Twarz Scotta, powtórnie zajaśniała.
— A kiedy wypłata? — zapytał.
— Dziesięć tysięcy franków w chwili, gdy was zapotrzebuję, przed rozpoczęciem działania. A drugie dziesięć, w godzinę po ukończeniu sprawy.
— A zadatek prócz tego?
— Ma się rozumieć...
— Ile?
— Tysiąc franków, nie liczących się do przyobiecanej przezemnie sumy.
Tu Arnold podał towarzyszowi bilet bankowy, wydobyty z pugilaresu.
— Nie próżno oczekiwałem na moją dobrą gwiazdę... — rzekł anglik, chowając banknot do kieszeni. — Ożywiasz nas... Jesteś naszą opatrznością... Za tobą pójdziemy na śmierć i życie! Trilby i ja nie zapomnimy nigdy, że w Londynie dostarczyłeś nam sposobów do uniknięcia stryczka.
— Ryzykując sam siebie za was na szubienicę...
Tak rozmawiając, minęli przedmieście św. Honoryusza, przeszli ulicę Castiglione i zbliżyli się do Halles, napełnionych ruchem i wrzawą.
Tu Arnold zatrzymał się.
— Czas nam się rozejść — rzekł do Will Scotta, podając mu rękę. — Do jutra zatem, o jedenastej.
Klown z cyrku Fernando dotknął dłonią palców towarzysza mówiąc:
— Do jutra... I odszedł.
Były sekretarz Mortimera, minął ulicę Rivoli, ulicę św. Antoniego i wszedł na bulwar Beaumarchais’ego.
Była trzecia nad ranem, gdy spać się położył, zadowolony z odnalezienia Scotta i Trilbe’go, których potrzebował.
Jakim sposobem Arnold Desvignes, któremu na chwilę przywrócimy jego właściwe nazwisko Gérarda, i zkąd mógł znać lepiej od dyrektora policyi te tajemnicze nory Paryża owe brudne jaskinie występku, z których jedną ukazaliśmy czytelnikom, prowadząc ich do Starego Londynu, na ulicę de Ponthieu?
Jak mógł ów młody człowiek, tyle wyróżniający się obejściem, wykształceniem, posiadający w wyższym stopniu naukę, mówiący dziewięcioma językami, jak mógł powtarzamy zostawać na stopie koleżeńskiej poufałości z rabusiami najniższego gatunku?
Czas nam wyjaśnić to czytelnikom.
Będziemy się starali o ile można w krótkości przedstawić dziwną przeszłość tego człowieka, który w naszej powieści zajmie główną rolę.
Karol Gérard, obecnie liczył lat dwadzieścia osiem. W dniu ósmym Lutego 1858 roku około godziny pierwszej po północy, młoda, dziewiętnastoletnia kobieta wyszła z jednego z owych starych, ponurych domów Paryża, przy ulicy Belleville położonych.
Niosła ona na ręku przedmiot, starannie owinięty, otulając go troskliwie wielkim, czarnym szalem, zarzuconym na głowę, z pod którego wyzierała jej blada, wychudła twarz i mocno zapadłe oczy o smutnem wejrzeniu.
Szła zwolna ulicą Paryża, aż do zewnętrznego bulwaru.
O tej tak późnej porze, ulice były milczące i puste zupełnie.
Oprócz strażników miejskich, przechadzających się pod domami, zatulonych w kaptury, nikogo widać nie było.
Spostrzegłszy ich z daleka przy świetle gazowej latarni, kobieta, o której mówiliśmy, zeszła z trotuaru i zwróciła się ku stronie la Villette.
Jej chód dotąd chwiejny i wolny, stał się bardziej stanowczym. Stąpała pewniej i szybciej, przykładając chwilami rękę do oczu, aby obetrzeć łzy, spływające po jej policzkach, i przytłumić łkanie.
Szła wprost przed siebie bulwarami de la Chapelle, Rochechouard i bulwarem de Clichy, nie zatrzymując się wcale.
Dosięgnąwszy placu Blanche, weszła w aleę Frochot, gdzie przystanęła, spojrzawszy wokoło siebie.
Wokoło żadnej żyjącej istoty... żadnego ruchu ni życia.
Przebiegłszy szybko puste alee, zatrzymała się przy małym domku, otoczonym drzewmmi, z których zima postrącawszy liście, pokryła zlekka szronem gałęzie.
Słabe światło błyszczało z poza zapuszczonych rolet na pierwszem piętrze mieszkania.
Podniósłszy głowę ku oknom, kobieta dojrzała to światło.
— On jest tam... — szepnęła, przytłumiając łkanie — siedzi w ogrzanym pokoju, przy ognisku... w domu dobrze opatrzonym... zapominając, iż ja cierpię głód i zimno... zapominając, iż walczę z tą czarną nędzą, nieubłaganą, która mi nie pozostawia ani kęsa chleba, dla pożywienia się... ani kropli mleka dla dziecka... jego dziecięcia! Och! nędznik, podły... nikczemny! A więc... skoro tak... — mówiła dalej — ja ci nakażę nad tem dzieckiem opiekę. Będziesz musiał je przyjąć i żywić!... Ja nic nie żądam dla siebie... umrę, rzucając ci przekleństwo!..
I nagłym ruchem, odrzuciwszy szal z głowy, pochyliła się ku przedmiotowi, który niosła na ręku, tuląc go do swych piersi.
Było to dziecię... biedne, szczupłe i blade niemowlę. Nieruchome, z zamkniętemi oczyma, spać się zdawało. Czy jednak rzeczywiście spało? Czy owa ponura bezwładność nie pochodziła z wpływu mroźnej temperatury? Wyczerpane głodem to maleństwo, nie znajdując mleka w matczynej piersi, czy nie zasnęło snem wiecznym?..
Młoda kobieta okrywała je pocałunkami, szepcąc z po za łez:
— Żegnaj! ty biedna, drobna istoto, na niedolę stworzona! Pragnęłam cię kochać... żyć z tobą... dla ciebie... Lecz niepodobna! przechodzi to moje siły... Cztery miesiące upłynęły od dnia twoich urodzin... przez cztery miesiące walczyłam z nędzą... Dłużej nie mogę... upadam... Żegnaj mi... żegnaj na zawsze!...
Tu uścisnęła dziecię po raz ostatni, gorąco, namiętnie, a okrywszy je zdjętym z siebie szalem, zadzwoniła silnie do drzwi domu, przed którym się zatrzymała. Milczenie i cisza panowały tak wewnątrz, jak zewnątrz domostwa.
Czekała przez kilka sekund.
Z po za zapuszczonych rolet na pierwszem piętrze światło błyszczało łagodnie.
Młoda kobieta pociągnęła za dzwonek powtórnie i silniej niż pierwej.
Dał się słyszeć szmer u okna, jak gdyby przy pociąganiu rolety, i w ramach tegoż ukazał się mężczyzna, odziany w czerwony, flanelowy kaftanik.
— Kto dzwoni? — zapytał opryskliwie.
— Ja!... Walentyna... — odpowiedziała drżącym głosem przybyła.
Mężczyzna ów rzucił się gniewnie.
— Trzeba być bezczelną! — zawołał — by o podobnej godzinie sen ludziom przerywać. Odejdź natychmiast!
— Nikczemny! — krzyknęła kobieta — jestem bez chleba, w najstraszniejszej nędzy, a ty obojętnie na śmierć mnie skazujesz, odejść mi każesz... Wskazujesz mi jako ostatnie schronienie, samobójstwo... wskazujesz Sekwanę, gdzie znajdę w śnie wiecznym zapomnienie o twej niegodziwości! Dobrze... posłucham cię... lecz zanim odejdę, by umrzeć, otworzysz przedemną drzwi swego domu, a otworzysz je sam, jeżeli nie chcesz, by moje wołanie obudziło wszystkich tutejszych mieszkańców i ażebym oddała im twe dziecię z wyjawieniem całej twej nikczemności...
Tu Walentyna pociągnęła po raz trzeci za dzwonek gorączkowo, konwulsyjnie.
Mężczyzna w czerwonym kaftaniku z okna się usunął. Na dole ruch dał się słyszeć, drzwi otwierać zaczęto.
Wybiegłszy szybko z mieszkania, mężczyzna ów trącił służącego, który kładł klucz w zamek, chcąc drzwi otworzyć.
— Odejdź! — wykrzyknął — ja wiem, kto dzwoni... sam drzwi otworzę!
Służący, cofając się w głąb korytarza, zauważył, iż jego pan był blady, drżał cały.
Zostawszy sam, ów nieznajomy poskoczył ku drzwiom, do których Walentyna dzwoniła bezustannie.
Otworzywszy je, pochwycił za rękę młodą kobietę.
— Niegodziwa! — zawołał — chcesz-że, abym cię zabił?!
Odepchnąwszy go, Walentyna przestąpiła próg domu, mimo oporu, jaki jej stawiał, a złożywszy dziecię, owinięte szalem, na jednej z ławek korytarza, groźnie wyrzekła:
— Oto twój syn!... Teraz umrzeć mi tylko pozostaje... Pamiętaj, Pawle Gérard, pamiętaj nędzniku, który mnie zabijasz, że w ostatniej chwili zgonu rzucam na twoją głowę przekleństwo!
Po tych słowach wybiegła, pędząc lotem strzały w stronę placu Breda.
— Walentyno!... Walentyno!... — wołał Paweł Gérard — posłuchaj mnie!
Nie słyszała, lub też nie chciała słyszeć. Była już zresztą daleko, a jej przyśpieszone kroki tętniały głucho po zmarzniętym gruncie alei.
— Do czarta! — wymruknął mężczyzna w czerwonym kaftaniku, zatrzaskując drzwi z gniewem. — Wołałem, niechciała się wrócić, niech biegnie na zatracenie!
I zakręciwszy klucz w zamku, zasunął rygle. W chwili, gdy kończył tę czynność, cichy szept, coś nakształt skargi rzewliwej, dobiegło jego uszu.
Obrócił się ku małej, drobnej istocie, pozostawionej na ławce przez młodą kobietę.
— Zostawiła mi tego malca... — wyszepnął — tego jeszcze potrzeba było! Ach! ty szalona młodości! jakże nam ciężko przychodzi płacić twe błędy!
Tu wziąwszy dziecię na ręce, przystanął.
— Nie mogę jednak pozwolić umrzeć temu malcowi — dodał po chwili — ani wyrzucić go na ulicę... Byłem głupcem... szalonym... stało się jednak!
Tu podszedłszy w głąb korytarza, zawołał!
— Filipie! Filipie!
Służący, przebudzony nanowo, ukazał się z zaspanemi oczyma.
— Pan mnie wołał?
— Tak... oto dziecię...
— Dziecko... tu u nas... Zkąd, panie?
— Nie pytaj... do ciebie to nie należy... Weź je na noc dzisiejszą i miej o niem staranie. Jutro zaniesiesz je na wieś w swe rodzinne strony i oddasz mamce na wykarmienie.
— Jutro... w me strony... mam oddać mamce?.. — mruczał zdziwiony służący.
— Żadnych uwag... żadnych dociekań!... — zawołał Gérard; — masz być posłusznym, spełniać, co ci rozkażę!
— Dobrze, panie... — rzekł sługa, zabierając niemowlę, podczas gdy Paweł Gérard szedł po schodach na pierwsze piętro, do swego mieszkania.
Wielki ogień płonął na kominku.
Kulista lampa oświetlała biurko zarzucone książkami, arkuszami papieru i manuskryptami.
Paweł Gérard, człowiek głębokiej nauki, był profesorem obcych języków w jednem z francuskich kolegiów.
W owej chwili miał lat trzydzieści.
Kilka rysów wystarczy na opowiedzenie jego zwykłej historyi miłosnej z Walentyną.
Młode to dziewczę, uczciwe i skromne, pracowało w jednym z magazynów mód przy ulicy Vivienne.
Gérard, lekkomyślnego charakteru, spotkawszy po kilkakrotnie Walentynę, starał się ją złudzić pozorem kłamliwej miłości.
Dziewczę, ukochawszy go sercem i duszą, ponieważ pięknym był chłopcem i gładko wysławiać się umiał, dziewczę to, dotąd skromne, uczciwe, opuściło swoją rodzinę, przeniósłszy się do mieszkania, wynajętego przez swego kochanka.
Związek ich trwał przez sześć miesięcy.
Po upływie tego czasu Gérard, który był człowiekiem bez serca, opuścił ją bez żadnego skrupułu, pozostawiwszy nieszczęśliwej parę stufrankowych biletów. Rozpacz biednego dziewczęcia nie miała granic.
Niezadługo dziecię na świat przyszło.
Napisała do swego uwodziciela, który jej żadnej nie dał odpowiedzi. Starała się z nim spotkać, mniemając, iż prośbą i łzami wzruszyć go zdoła. Nietylko, że pozostał głuchym na jej błagania, lecz zagroził, że policyjnym agentom przytrzymać ją każę, jeśli go prześladować nie zaprzestanie. Nieszczęsna, przestraszona tem, odeszła.
Do swej rodziny wracać jej niepodobna było, matka i ojciec wyklęli ją zapewne; wołałaby więc umrzeć z głodu, niż udać się do nich o pomoc.
— Wypędziliby mnie! — mówiła — zasłużyłam na to, skarżyć się nie mam prawa.
Ostatnie jej zasoby pieniężne zwolna się wyczerpywały. Do szwalni, gdzie wiedziano o jej nieszczęściu, również pokazać się nie śmiała. Szukała jakiejkolwiekbądź pracy, choćby najbardziej upokarzającej, i znaleźć jej nie mogła. Osłabione jej siły cięższych zajęć przyjąć jej nie dozwalały.
Nadeszła straszna czarna nędza. Do dni bez chleba spędzanych łączyły się noce bezsenne.
Pierś biednej matki, głodem wycieńczona, nie dostarczała dziecku pokarmu. Niemowlę widocznie niknęło; resztki pozostałego mu życia liczyć można było na godziny.
Boleść moralna w połączeniu z gorączką doprowadzały młodą kobietę do obłędu, w przystępie którego postanowiła życie sobie odebrać.
Po wyjściu od Pawła Gérard przebiegła szybko aleę Frochot i, jak gdyby chwilowo zgalwanizowana, mknęła ulicą Richelieu’go, placem Karuzelu, aż ku wybrzeżom Sekwany, gdzie na most weszła.
Zatrzymawszy się tu, patrzyła przez kilka sekund w czarne nurty rzeki, płynącej pod sobą, w których odbijały się światła płonących na moście gazowych latarni.
— Przebacz mi, Boże! — szepnęła, wznosząc ręce w niebo — ukarz nędznika, który mnie zgubił... przekleństwo mu w ostatniej życia godzinie!
Most był pustym zupełnie, nikogo widać nie było.
Walentyna, wszedłszy na wierzch balustrady, zakryła sobie oczy ręką i rzuciła się w wodę.
Nie wydała najmniejszego krzyku.
Ciało jej, spadając wśród głębokiego milczenia, sprawiło hałas ponury, który jednakże ucichł w oka mgnieniu.
Nastała głęboka cisza, nic... nic słychać nie było.
W kilka dni potem rybacy wyciągnęli z Sekwany, około mostu d’Auteuil trupa młodej kobiety, który, przesłany do Morgi, nie został przez nikogo poznanym.
Był to trup Walentyny.
Dzienniki zamieściły krótką wzmiankę o tym wypadku, różnie go tłumacząc.
Co zaś do Pawła Gérard, ten nie zadał sobie nawet trudu, by pójść do Morgi. Na co miał się tam trudzić?
Nazajutrz, po owej ponurej nocnej scenie, jaką opisaliśmy powyżej, służący Filip odwiózł dziecię do wioski Blaisois, gdzie je powierzył opiece swej siostry, wieśniaczki zamężnej.
Biedna ta drobna istota, żywiona doskonaleni mlekiem, wkrótce do sił wróciła.
Dziecię rosło do zadziwienia, okazując w tak młodym wieku rozwijającą się w sobie niezwykłą inteligencyę, obok której jednakże zarówno i złe instynktu w nim dojrzewały.
— Żywy obraz naszego pana! — mówił Filip do siostry, przynosząc jej miesięczną zapłatę, jaką profesor najregularniej przysyłał za syna.
Mówimy za syna, mimo, iż Paweł Gérard dotąd nie adoptował go jeszcze i dziecię nie posiadało nazwiska. Profesor bowiem, będąc nader ostrożnym, obawiał się, by uczyniwszy to, nie był przez kogoś niepokojonym w przyszłości.
W dniu, w którym służący odjeżdżał z dziecięciem do Blaisois, dla umieszczenia go tam u swej siostry, Paweł Gérard udał się do komisarza policyi, zeznając, iż podczas ubiegłej nocy, skoro do domu powrócił, znalazł na progu mieszkania porzucone niemowlę przez jakąś matkę wyrodną. Dodał, iż chce zająć się wychowaniem tego dziecka, oraz, że być może później, gdyby się przywiązał do niego, przyjmie je za własne i nada mu swoje nazwisko. Komisarz nie omieszkał obsypać go pochwałami za tak wysoką szlachetność charakteru.
Paweł Gérard zajmował wysokie społeczne stanowisko. W trzydziestym roku życia był oficerem legii honorowej. Otaczał go powszechny szacunek i poważanie.
Skoro rozeszła się wieść, że przyjął opuszczone dziecię i otoczył je swą opieką, sławiono go wszędzie.
— Jakież szlachetne serce! — wołano: — jak wzniosła dusza! Podobni ludzie rzadko spotykać się dają...
Niestety! iluż takich obłudników, bez serca i sumienia, istnieje na podobieństwo Gerarda, najniezasłużeniej cieszących się szacunkiem i sympatyą ogółu?
Przez pięć lat profesor nie odwiedził ani razu swojego syna. Nigdy nie pytał się o niego. Filip jedynie był pośrednikiem pomiędzy ojcem i dzieckiem.
Co miesiąc jeździł on z zapłatą do swojej siostry.
Chłopiec rósł, rozwijając się umysłowa, lecz zarazem coraz złośliwszym i chytrzejszym się stawał.
Z oblicza i całej postaci uderzająco podobnym był do profesora. Były to te same rysy twarzy, tenże kształt nosa, ust, też same oczy.
— Do pioruna! — mówił Filip, śmiejąc się, do siostry — pan Gérard wyprzeć się go nie może. Ów malec, to żywy jego portret, będzie tak rozumnym, jak ojciec. Szkoda, że pan nie każę przywieźć go do Paryża, aby go mógł zobaczyć.
— Nie zważając na to, zabierz go z sobą na dni parę — odrzekła wieśniaczka.
— Masz słuszność... dobrze mówisz.
Filip, od lat pięciu jeżdżąc co miesiąc do Blaisois, przywiązał się do dziecka Walentyny. Słowa siostry trafiły mu do przekonania, postanowił zabrać z sobą chłopca, próbując tym sposobem zjednać dla niego swojego pana, co też uczynił. W drodze jednakże myślał z obawą o wybuchu gniewu, jaki go spotkać może ze strony profesora.
Mylił się w tym razie. Chłopiec za pierwszem spojrzeniem zdobył serce ojca, który w nim ujrzał swą własną postać w latach pacholęcych. Ukryte, a nieznane dotąd temu człowiekowi uczucie wstrząsnęło nim do głębi; nie chciał się już rozłączyć z ową istotą tak dotąd wzgardzoną i bezzwłocznie zajął się sam wychowaniem chłopca.
Łatwo pojmiemy, iż przy takim nauczycielu bystry umysł dziecka rozwijał się w sposób zdumiewający.
W czternastym roku życia syn Walentyny posiadał naukę, jakiej mu zazdrościć mogli uczniowie o lat kilka starsi od niego.
W tym to właśnie czasie Paweł Gérard nadał chłopcu swoje nazwisko, postanowiwszy, skoro podrośnie, prawnie go adoptować.
W dwudziestym roku życia Karol Gérard mówił dziewięcioma językami, odznaczając się obok tego zarówno w matematyce i algebrze; wszelako jednocześnie z nauką rozwijały się w nim występne instynkta.
Zajęty bezustanną pracą w kolegium, profesor nie mógł zajmować się domowym życiem swojego syna. Po za godzinami nauki, chłopiec miał sobie pozostawioną wolność zupełną.
Paweł Gérard nie posiadał osobistego majątku, szkolna jednakże katedra, jaką zajmował od lat dwudziestu, a obok tego wspaniałe dzieła lingwistyczne, przezeń publikowane, których edycye z każdym rokiem się zwiększały, przynosząc znakomite sumy pieniędzy, pozwoliły mu wyznaczyć dość znaczną pensyę miesięczną synowi na jego osobiste wydatki i rozrywki.
Dla każdego innego młodzieńca pensya ta byłaby więcej niż wystarczającą, dla niego była ona niedostateczną.
Obdarzony wyjątkową siłą fizyczną, trawiony żądzą rozrywek, biegał po balach, restauracyach, domach gry, zawiązując stosunki znajomości z ludźmi różnych kategoryj.
Służący Filip wiedział o owem życiu hulaszczem młodego panicza, uległy dlań jednak, krył to wszystko przed profesorem, który, pomimo braku w sobie zasad moralnych, byłby z pewnością na to nie pozwalał, z uwagi na własne dobro młodzieńca.
W tym czasie zmarł Filip. Zgon tego człowieka sprawił wielką różnicę Karolowi. Stary ów sługa bowiem z zebranych na dalsze lata oszczędności przychodził niejednokrotnie z pomocą młodzieńcowi w jego kłopotach pieniężnych.
Nowoprzyjęty służący postępował inaczej, co nieraz stawiało Karola w trudnem położeniu. Dla wydobycia się z tego począł grać w karty, to jednak niewiele mu zysku przynosiło, ponieważ fortuna nie zawsze sprzyjała.
Wśród takich okoliczności, Paweł Gérard zapytał syna dnia pewnego, jaki zawód pragnąłby obrać sobie na przyszłość?
Pytanie to zakłopotało niezmiernie młodzieńca. Jaką bowiem obrać karyerę nawykłemu do wolności bez granic i hulaszczego życia? Jakikolwiekbądź obowiązek krępowałby go niewypowiedzianie. Trzeba się poddać naówczas wymaganiom zwierzchników, przybywać do pracy o oznaczonej godzinie, usiąść przy biurku, zagłębiwszy się w robocie przez ciąg prawie dnia całego.
Wspomnienie o czemś podobnem sprawiało mu wstręt, łatwy do zrozumienia.
Profesor dostrzegł wahanie syna, ale nie odgadł jego rzeczywistej przyczyny.
— Nie obrałeś — rzekł — jeszcze stałego zawodu, jak widzę; radzę ci przeto tymczasowo w banku się umieścić. Jeden z moich przyjaciół przyjmie cię chętnie do swego domu handlowego i wtajemniczy w rachunkową manipulacyę. Z twoją inteligencyą i nauką, jaką posiadasz, możesz sobie wywalczyć najświetniejszą przyszłość.
Karol przekonany, iż w razie stawienia oporu woli ojca, tenże cofnąłby wypłacaną mu dotąd pensyę, zgodził się na propozycyę.
Czynności bankowe zresztą dość mu się podobały. Przyjętym więc został do biura przyjaciela swojego ojca, jednego z głównych finansistów Paryża, gdzie powierzono mu dział rachunkowości i korespondencji.
Po upływie trzech miesięcy zajął jedno z głównych stanowisk w domu bankiera, który słów nie miał na jego pochwały.
Nowa ta sytuacya, tak zadawalająca z pozoru, miała tę złą stronę, iż przy lekkomyślnym charakterze Gérarda, obznajmiała go z pieniężnemi obrotami. Żyjąc w owem kole, gdzie paki biletów bankowych i stosy złota przerzucano od rana do nocy, Karol doznawać zaczynał pokus, dotąd sobie nieznanych.
Jedna, niepokonana myśl go ogarnęła: zdobyć pieniądze, wiele pieniędzy, aby za ich pomocą zaspakajać wszystkie swe żądze, kruszyć wszelkie zapory i urzeczywistniać najbujniejsze fantazye.
— Bogactwo... owo bajeczne, niewyczerpane bogactwo — powtarzał — oto cel życia człowieka.
Podczas, gdy owo gorączkowe pragnienie majątku demoralizowało go coraz bardziej, nie przestawał i hulać po nocach, uganiać się za łatwemi miłostkami i uczestniczyć w orgiach, pociągany ku nim przez towarzyszów najniższego rodzaju, z jakimi wszedł w stosunki.
Rzecz naturalna, iż obok tego grać w karty nie przestawał, mimo, iż co noc prawie przegrywał.
W podobnych warunkach pensya, jaką pobierał u bankiera, wraz z zapomogą ojcowską, były kroplą w morzu.
Co począć w takiem położeniu?
Nie zadziwi to nikogo, iż człowiek, będący na drodze podobnego zepsucia, kraść zaczął.
Wezwany do pracy przy bankierze, celem zastąpienia nieobecnego chwilowo sekretarza, przywłaszczył sobie z kasy paczkę biletów bankowych, a dla ukrycia tej kradzieży sfałszował rachunek w księdze kasowej, co go też właśnie zgubiło.
Niedokładność ta wprędce spostrzedz się dała. Sprawcą kradzieży nie mógł być kto inny, jak sprawca sfałszowania i odwrotnie.
Bankier, który go bardzo polubił i obdarzał najzupełniejszem zaufaniem, na tę wiadomość osłupiał przerażony.
Co począć?
Od lat dwudziestu był szczerym przyjacielem Pawła Gérard, otaczając go, jak zresztą wszyscy, uwielbieniem i poważaniem. Jak więc obrzucić hańbą to nazwisko, dotąd tak czyste, wskazując złodzieja w dziecku, przytulonem do serca przez tego szlachetnego człowieka, w dziecku, które on tak ukochał, w którem swe wszelkie położył nadzieje? Z drugiej strony występek, spełniony przez młodego łotra, nie mógł ujść bezkarnie.
Po długiem rozmyślaniu, bankier udał się do Pawła Gérard i z największą ostrożnością oznajmił mu o występku, spełnionym przez syna.
Cios był strasznym, pomimo środków ostrożności, przedsięwziętych ze strony bankiera. Profesor padł, rażony apopleksyą.
Karol za przybyciem do domu znalazł ojca umierającym.
Walentyna w chwili spełnienia samobójstwa obrzuciła przekleństwem nędznika, który ją uwiódł i zdradził. Ów nędznik, uderzony ciosem przez własnego potomka, skutkiem jego haniebnego czynu, rzucił wzajem na niego przekleństwo. Umarł ze złorzeczeniem na ustach dla syna Walentyny.
Wobec trupa owego człowieka, który bądź co bądź dla młodego łotra okazał się dobrym i kochającym, Karol nie uczul żadnych wyrzutów sumienia.
— Jestem wolnym! — pomyślał — nikt odtąd nie ma prawa do sprawdzania i śledzenia mych czynów.
Testamentem, dawniej sporządzonym, profesor przekazywał mu wszystko, co posiadał, to jest pięćdziesiąt tysięcy franków.
Po owej kradzieży, spełnionej u bankiera, mimo, iż Karol był pewnym, że tenże o niej nie rozgłosi, postanowił Paryż opuścić, przynajmniej czasowo.
Wyjechał do Anglii, gdzie prowadził życie hulaszcze, jak pierwej.
Pieniędzy mu nie brakowało, dostarczał ich sobie różnemi sposobami, wszedłszy w stosunki z ludźmi najniższych warstw społecznych.
Pięćdziesiąt tysięcy franków, odziedziczonych po profesorze, wystarczyły na kilka miesięcy zaledwie; po upływie tego czasu zasoby się wyczerpały.
Jak odtąd żyć i z czego?
Karol zaczął natenczas szukać środków w nauce. Począł udzielać lekcye języków, a wieczorami roztrwaniał w tawernach to, co w ciągu dnia zarobił.
Mimo to lekcye mu napływały, jedni uczniowie stręczyli drugich, między którymi znajdowała się młodzież ze sfer arystokratycznych. Wszedł w koła tych rodzin, wśród których pozyskał sobie szacunek i uważanie dla swojej inteligencyi i głębokiej nauki.
Gdyby był chciał zostać uczciwym człowiekiem, mógłby zdobyć majątek za pomocą rozleglej wiedzy, jaką posiadał. Nie porzucił jednak występnych swoich nawyknień. Szynkowniani jego przyjaciele z baczną ciekawością śledzili obniżanie się moralnego poziomu tego człowieka.
I otóż nareszcie Karol Gérard połączył się z bandą złoczyńców, plądrujących w pałacach bogatych mieszkańców Londynu, którzy to rabusie z uwagi, iż on, jako mający stosunki z zamożnemi rodzinami, ważnych wskazówek dostarczać im może, przyjęli go do swego grona, obiecując znaczne zyski z łupów, otrzymanych przy jego pomocy.
Łotr nie zawahał się na chwilę. Przyrzekł dostarczać wskazówek, jakich od niego żądano. Zacząwszy w Paryżu swą edukację zbrodni, uzupełnił ją w Londynie.
Pomiędzy tymi to rozbójnikami, których stał się wspólnikiem, poznał Will Scotta i Trilbego, dwóch czynnych członków bandy złodziei.
W rok po przybyciu swojem do Londynu, Karol Gérard, wskutek rekomendacji pewnego lorda, którego dzieciom lekcye udzielał, został wezwanym dla dawania takichże lekcyj synowi Jerzego Stanley, dyrektora domu bankierskiego Mortimera przy ulicy Regent-street.
Jerzy Stanley, rozmawiając często z nauczycielem swojego syna, miał sposobność poznania jego wysokiej inteligencyi i nauki. Oceniwszy takowe, powziął przekonanie, że Karol Gérard, biegły matematyk i znakomity lingwista, mógłby z korzyścią pracować w domu bankierskim, którym on zarządzał. Powierzył mu przeto miejsce naczelnika korespondendencyj.
Gérard przyjął ów obowiązek, zapewniający mu świetne na przyszłość widoki, a zarazem możność udzielania dalszych wskazówek swoim wspólnikom ze Starego Londynu, pod którą to firma zorganizowana banda dzieliła zyski ze swym kierownikiem, zajmującym pierwszorzędne handlowe stanowisko.
Pewnego dnia Will Scott i Trilby, źle obrachowawszy plan swojej ucieczki, wpadli w ręce policmena i zostali przezeń przytrzymanymi.
Karol Gérard mocno się tem zatrwożył. Gdyby bowiem wymienili jego nazwisko, byłby zgubionym na zawsze.
Należało mu bądź co bądź ocalić tych dwóch rabusiów, ażeby przez nich nie zostać wydanym.
Lecz w jaki sposób? Stawiał sobie bezustannie to zapytanie, nie mogąc na nie znaleźć odpowiedzi.
Wreszcie w chwili, gdy stracił wszelką nadzieję, został mu oddanym przez jednego ze stowarzyszonych w bandzie list tajemniczy, w którym powiadamiał go Will Scott, że nadzorcę więzienia, gdzie zostali zamknięci przekupić można i że za sumę tysiąca funtów szterlingów gotów on jest ułatwić im ucieczkę. Gérard nie zawahał się na chwilę.
Pewien, że każdego z pracowników banku mogliby raczej mieć w podejrzeniu niż jego, przywłaszczył sobie z osobistej kasy Jerzego Stanley’a potrzebną ilość banknotów na wykupienie Scotta i Trilbe’go, posławszy im takową przez doręczyciela listu.
Przez dwa tygodnie nie odbierając żadnej wiadomości, żył w największej trwodze i niepokoju.
Szesnastego dnia nareszcie otrzymał z Paryża list następujący:
„Ptaki umknęły. Nie zapomną one nigdy wspaniałomyślnej ręki, która otworzyła im klatkę. Pragną znaleźć sposobność do okazania swojej wdzięczności i poświęcenia.
„Gdyby powyższy dobroczyńca zapotrzebował ich kiedy, niechaj przybędzie do Paryża i uda się na ulicę de Ponthieu, do Domu pod czerwonym numerem. Hasłem na wejście do tegoż domu jest: Chce widzieć stary, nasz Londyn.
„Ptaki tam będą.“ List ten, mimo, że bez podpisu, nie pozostawiał żadnych powątpiewali. Jasno wskazywać od kogo pochodził.
Po przeczytaniu go, Gérard uczuł, jak gdyby mu ktoś kamień zdjął z piersi. Odetchnął swobodnie.
Wkrótce potem wysłanym został do Paryża przez Jerzego Stanley’a, dla uregulowania rachunków w jednym z tamtejszych domów bankierskich. Korzystając z owej podróży, pośpieszył na ulicę Ponthieu dla zobaczenia się z Wiliamem Scott i Trilby’m, którzy ponowili mu oświadczenia swojej dozgonnej wdzięczności.
Upłynęło odtąd trzy lata.
Wiedzą już nasi czytelnicy, że owi dwaj angielscy złodzieje po upływie tego czasu znaleźli się na najniższym stopniu występków; znają również zbrodniczy zamiar, który przyprowadził do Paryża Karola Gérard, a raczej Arnolda Desvignes.
Ów były sekretarz z Kalkuty, rozstawszy się z Will Scottem w pobliżu Halles, wrócił do siebie i spać się położył.
Wczesnym rankiem nazajutrz, mimo, że nie spał wiele, zerwał się z łóżka, a ubrawszy się śpiesznie i wziąwszy z sobą pewną kwotę pieniędzy, wyszedł ulicą de Tournelles.
Na bulwarze Beaumarchais’ego, na wprost restauracyi pod Czterema sierżantami, przywołał fiakra, którym jeździł po różnych magazynach ubiorów, bielizny, perfumerii fryzyerskich zakładach.
U perfumiarza nakupił kosmetyków i kilka flakonów tynktury. U fryzyera nabył kilka peruk o włosach różnej barwy, wraz z wąsami i faworytami, zastosowanemi do tychże; na usprawiedliwienie zaś nabytków powiedział fryzyerowi, że jest aktorem, wyjeżdżającym na prowincyę.
Ów fryzyer był mistrzem w swoim rzemiośle. Mając do czynienia z klientem, nie zważającym na cenę towaru, dostarczał mu najpiękniejszych rzeczy, prawdziwych arcydzieł, powtarzając:
— Pan widzisz sam... pan, który się znasz na tem tak dobrze, że to rzecz piękna... zbyt piękna nawet dla teatru. Przy gazie nie wyda się to tak dobrze... trzeba przypatrzeć się temu w jasny dzień i zbliska, a wtedy złudzenie będzie zupełnem. Na honor! jest to prawdziwszem, niż włos naturalny.
Przygotowałem te peruki na rozkaz inspektora policyi, który, jak się domyślam, chciał się w nie sam przebrać. Nieszczęciem zamiar swój zmienił i towar ów pozostał. Masz pan tu dziesięć odmian, do różnego wieku zastosowanych. Wybrawszy z nich kilka, Arnold Desvignes kazał to opakować starannie w szkatułkę, z którą wsiadł do fiakra, zapełnionego już innemi sprawunkami.
We dwie godziny wrócił na ulicę des Tournelles. Odźwierna, znajdując się w bramie natenczas, dopomogła znieść owe bagaże do pawilonu.
Po jej odejściu, Arnold zasunął rygiel, a otworzywszy drzwi do ciemnego pasażu, znajdującego się obok sypialni, urządził tam sobie garderobę ze świeżo nabytych przedmiotów, między któremi znajdowało się kilka kostiumów. Wybrał z nich jeden, lecz przed przywdzianiem go rozpakował kosmetyki, kupione w perfumeryi, i w oka mgnieniu, ze zręcznością wprawnego aktora twarz sobie ucharakteryzował.
Po dokonaniu tego wdział rudą perukę, przyprawił sobie długie faworyty tejże samej barwy, ubrał się w garnitur sukienny kasztanowatego koloru, wziął swój podróżny miękki kapelusz, przerzucił przez ramię pas skórzany z zawieszonym na nim futerałem od lunety, zamknął drzwi na klucz i wyszedł z pawilonu furtką na bulwar Beaumarchais’ego.
Przebrany w ten sposób, Desvignes zestarzał się o lat dziesięć. Miał minę najbardziej angielską ze wszystkich anglików, minę starego klasycznego anglika, jakich nam w teatrach przedstawiają.
Gdy podszedł do fiakra, woźnica skłonił mu się nisko z zapytaniem:
— Gdzie milord jechać rozkaże?
— Na wzgórze Montmartre... w pobliżu bazyliki Sacré-Coeur... Il you plesse...
— Zasłużę na dobry napiwek, milordzie, bo moja szkapa nogi sobie poderwie w tym kursie opętanym.
— Aoh! yes... — odrzekł mniemany anglik — nie obawiaj się... dostaniesz.
Woźnica ruszył z miejsca i fiakr potoczył się ku wzgórzu Montmartre przez bulwar Magenta, a następnie i przez zewnętrzne bulwary.
Taki napis widniał nadedrzwiami restauracyi, w której Will Scott umówił się na schadzkę z Karolem Gérard, obecnie Arnoldem Desvignes.
Budynek ów znajdował się na rogu ulicy św. Wincentego i ulicy des Saules, na północnej stronie wzgórza. Był to dom z gruba stawiany ze starych materyałów, składający się jedynie z parteru, oraz pierwszego piętra.
Dwa powyłupywane stopnie kamienne prowadziły do sali, niezbyt przestronnej, w której znajdował się bufet, a na nim kilka dzbanków, kilka szklanek i kieliszków, parę litrów i stół otoczony tuzinem krzeseł.
Po za bufetem, na półce przybitej do ściany w rodzaju etażerki, stały butelki z wódką różnokolorową.
Drzwi, umieszczone w głębi, prowadziły do tak zwanego salonu, dość obszernej izby, z okrągłym stołem w pośrodku.
Dwa małe stoliki, stojące pod ścianą, przeznaczonemi były dla przybyłych gości. Poobdzierane krzesła dopełniały reszty umeblowania.
Umieszczony pod sufitem płomień gazu, tuż po nad stołem, zastępował miejsce lampy wiszącej.
Ściany były wapnem bielone, lecz ta ich białość niknęła pod rysunkami i kolorowanemi rycinami, powycinanemi z dzienników, których redaktorem był znany Andrzej Gill.
Artysta ten, pełen werwy, wesoły towarzysz, zanim obłąkanie, owo złe naszego wieku, umysł jego ogarnęło, był niegdyś jednym ze stałych gości powyższego zakładu.
Zostawił też w tym budynku ślady swego przejścia.
Pośród rysunków, improwizowanych przez jego przyjaciół, odznaczały się rzuty jego pędzla.
Nazwę tę usprawiedliwiał rysunek słynnego karykaturzysty, umieszczony na murze, przedstawiający królika w wysokim kaszkiecie, wskakującego w rądel, z butelką szampana w prawej łapce, z której gaz wysadza korek.
Narysowawszy to, artysta podpisał własnoręcznie: Pod królikiem, A. Gill.
Podpis ten pozostał dotąd na murze.
Salon, który opisaliśmy powyżej, otrzymał nazwę: Sali obiadowej morderców. Raziło to z pozoru, lecz w rzeczywistości nie zawierało w sobie nic strasznego.
Gośćmi, jacy zbierali się tu zwykle dwa razy na tydzień, byli przeważnie młodzi malarze i muzykanci.
Na każdym z takich obiadów musiała być podaną potrawka ze zwierzyny. Dwóch więc królików, przeznaczonych na tę potrawę, wspomnieni goście zabijali wystrzałem z rewolweru w ogrodzie restauracyjnym, zkąd te obiady nazwano: Obiadami morderców.
W ogrodzie, gdzie popełniano wspomnione morderstwa królików, znajdowały się altanki ze stolikami, otoczone zielenią, co podczas pięknych dni lata niemałą było przynętą dla przybywających tu gości.
W chwili, gdy przestępujemy próg tego zakładu, właściciel znajduje się za kontuarem, rozmawiając z dwoma stojącymi przed nim mężczyznami.
Wyrostek piętnastoletni siedzi przy stoliku pod ścianą, jedząc śniadanie, składające się z kawałka chleba z serem i kieliszka wina. Dwaj inni mężczyźni, rozmawiający z gospodarzem, są to Will Scott i Trilby.
Pierwszego już znamy. Drugi, jak jego towarzysz, mogący mieć około lat trzydziestu, średniego wzrostu, dobrze zbudowany, krzepki i silny, wyróżnia się bladą, podłużną twarzą, otoczoną płowemi włosami.
Ubiór jego jest tak zniszczonym, jak i odzienie Will Scotta.
Właściciel pozdrowił przybyłych życzliwem skinieniem głowy.
— A! to wy, panowie... — Zawołał — wy... z cyrku Fernando. oddawna już was u siebie tu nie widziałem.
— To prawda... — rzekł Trilby, tak dobrze władający językiem francuskim, jak i jego towarzysz — nie mamy czasu, my, służebnicy cyrku. W dzień próby, wieczorem znów przedstawienia, słowem jest się tam ciągle związanym, a chcąc tu przybyć, najmniej godzinę czasu potrzeba.
Jednocześnie głos młody dał się słyszeć w głębi sali. Był to głos młodego chłopca, jedzącego śniadanie.
— Będziesz pan występował w nowej pantominie, panie Trilby? — zapytał.
Obaj mężczyźni zwrócili się w stronę mówiącego.
— Zkąd ty mnie znasz? — odparł zagadniony.
— Ba! zkąd znam pana? dziwne zapytanie — rzekł chłopiec. — Znam cię tak dobrze, jak wodotrysk Wallace, w którym uśmierzam pragnienie, gdy nie mam pieniędzy na coś lepszego. Bywam w cyrku Fernando dwa razy na tydzień. Wolę raczej obyć się bez obiadu, a w cyrku być muszę. Podziwiam jeźdźców i linoskoków, gimnastyków, tresowane psy i konie, klownów, małpy, słowem tę całą cyrkową menażeryę! Ach! panie Trilby, pan mnie zachwycasz, skoro cię ujrzę skaczącym w skórze niedźwiedzia.
— To pewna, że przedstawiam niedźwiedzi z wielkiem powodzeniem — rzekł z dumą Trilby.
— Ach! pan masz talent, wielki talent... — mówił chłopiec dalej — jesteś jakby na to stworzonym... Pękać trzeba ze śmiechu, patrząc na twoje pantominy.
— Tak... jeśli jestem w usposobieniu — mruknął Trilby.
— Zawsze w niem jesteś... zawsze! nieprawdaż, panie Will Scott? — pytał podrostek.
— Jakto... i mnie znasz także? — zawołał irlandczyk z uśmiechem.
— Do czarta! jesteś pan nierozłącznym przyjacielem pana Trilby — rzekł chłopiec. — I ciebie również podziwiam, gdy z długim biczem w ręku, w sukni z ogonem i w szerokich, złotem naszywanych pantalonach, podrzucasz jajka indycze, chwytając je w powietrzu. Jestem dzieckiem naszego okręgu, stałym gościem cyrku Fernando.
— Lecz czemże mogę służyć panom? — przerwał właściciel zakładu.
— Najprzód dwa kieliszki piołunówki — odrzekł Scott — a później pomówimy o reszcie.
— Będziecie więc jedli u mnie śniadanie?
— Tak... lecz chcielibyśmy coś niezwykłego... wykwintnego... Pragniemy ugościć pewnego dżentelmena, dyrektora cyrku amerykańskiego, który nas angażuje do siebie.
— Podam więc wam na pierwsze danie królika, chwałę mojego zakładu.
— Schocking! — zawołał Trilby z tak komićznem skrzywieniem, iż młody wyrostek wybuchnął śmiechem.
— Nie... nie! żadnych królików! — poparł Will Scott. — Ja sam podyktuję potrawy.
Gospodarz zakładu wziął szyfrową tabliczkę wraz z kawałkiem kredy i gotów był do pisania.
Scott dyktował:
— Szynka York i liońska kiełbasa, sardele ze świeżem masłem. Łosoś w majonezie, schab z młodemi kartofelkami. Sałata i legumina. Na deser ser Chester, owoce, kawa i likiery. Co zaś do wina, daj pan najlepsze, jakie masz w swojej piwnicy.
— A! do kroć tysięcy! — zawołał młody chłopiec, nie mogąc powściągnąć się dłużej. Otóż prawdziwa uczta Baltazara! Na honor! jakem Misticot... jest to nazwa, jaką mi nadano, jakem Misticot, powtarzam, słysząc o tem wszystkiem, można nabrać nielada apetytu. Zkąd tyle potraw i tak wykwintnych? Czy w cyrku Fernando dają dziś przedstawienie na wasz benefis?
— Być może... — odrzekł Scott z uśmiechem.
— W takim razie fundujcież mi choć pół butelki białego wina, do tego ot! ostatniego kęsa chleba z serem.
— Zgoda... na pół butelki... trącimy się z tobą.
Właściciel restauracyi kazał przynieść dwa kieliszki piołunówki i pół butelki białego wina.
Obaj anglicy trącili się z młodym chłopcem, poczem Trilby, uderzając go w ramię, zawołał:
— Podobasz mi się... ty, mały! Jesteś znawcą... Potrafiłeś mnie ocenić pod skórą niedźwiedzia!... Radbym dla ciebie coś zrobić... Tymczasem, za twoje zdrowie!
— Na którą godzinę ma być przygotowane śniadanie? — pytał restaurator.
— Na jedenastą.
— Będzie gotowem.
— W Salonie morderców?
— Tak... rozkaż pan położyć tam trzy nakrycia.
Gospodarz poszedł do kuchni wydać rozkazy.
— Panie Trilby... — pytał wyrostek — powiedz mi pan, proszę, ile też zarabiasz w cyrku Fernando?
— Sto osiemdziesiąt franków miesięcznie.
— E! to mało... — odrzekł Misticot; — z podobnej pensyi nie mógłbyś często urządzać uczt, podobnych do dzisiejszej... W każdym jednak razie zarabiasz więcej odemnie... Prawda, żem ja obecnie komarem... Skoro wyrosnę... zostanę człowiekiem, zobaczycie natenczas!
— Czemże ty się trudnisz teraz?
— Ba! — odrzekł chłopiec — mam trzydzieści sześć rzemiosł!
— A przedewszystkiem wyciągasz rękę po co się zdarzy... hę?
— Jakto! wyciągam rękę? — zawołał chłopiec z urazą. — Sądzicie więc, że ja proszę o jałmużnę? Nie... nie! Misticot nie przełknąłby takiego chleba!... Pracuję uczciwie na wyżywienie się, zapłacenie mieszkania, sprawienie sobie odzieży i opranie. Spisałem mały rachunek i powiedziałem sobie: „Masz trzydzieści pięć sous do wydania dziennie... nie wolno ci więc wydać trzydziestu sześciu!“ Razem biorąc, zarabiam około czterdziestu, z których pięć na oszczędność odkładam. Składam to do skarbonki, aby było kiedyś na czarną godzinę.
— Do czarta! jesteś więc przezornym! jak widzę...
— Mali paryżanie wszyscy są takimi.
— Jakież to są owe trzydzieści sześć rzemiosł, o których mówiłeś przed chwilą?
— Słuchajcie! Sprzedaję dzienniki po pięć centymów... łańcuchy do drzwi, tanie zabawki dla dzieci... Latem sprzedaję kwiaty, uzbierane w polu, po za rogatkami... zimą czyszczę buty przechodniom... otwieram drzwiczki u fiakrów i powozów... biegam za posyłkami... rozdaję prospekty... zbieram odpadki cygar... A obecnie zajmuję się sprzedażą medalików.
— Medalików? — powtórzył Will Scott.
— Tak, medalików na pamiątkę odbudowania kościoła Sacré-Coeur, który odnawiają ot tu, na wzgórzu. Dochodem, jaki z tego osiągam, mogę zapłacić mieszkanie, co wynosi piętnaście franków miesięcznie; to lepiej, nieprawdaż, niż leżeć na wybrzeżu pod mostami, lub w złych towarzystwach tracić, czas i pieniądze!
— Jak widzę, jesteś nabożnisiem... — rzekł Trilby szyderczo.
— Nie, ja nie jestem bigotem! — odparł Misticot poważnie; — wierzę jednak w dobrego Boga, ponieważ wszystko, cokolwiekbądź widzę wokoło siebie, mówi mi o Jego istnieniu. Tak! wierzę gorąco w opiekę Stwórcy... w Jego sprawiedliwość i miłosierdzie, a wszystkich nie wierzących, uważam za głupców i rzecz skończona!
Wymawiając te słowa, chłopiec zapłonął zapałem.
— Patrzaj! ta mała żaba lepsze potrafi wygłosić kazanie, niż sam ksiądz proboszcz, zawołał, śmiejąc się, Will Scott.
— Nic dziwnego — odparł Misticot — ponieważ to proboszcz z Montmartre nauczył mnie, że trzeba być uczciwym człowiekiem, pracą na życie zarabiać i nikomu krzywdy nie czynić. Pamiętam to dobrze i nigdy nie zapomnę! Ów ksiądz, ucząc mnie tego, ocalił mnie może przed gilotyną; dopóki więc żyć będę, wdzięcznym mu za to pozostanę; i niechby ktoś chciał krzywdę wyrządzić temu człowiekowi, no... miałby się z pyszna!
— No... no! zostań sobie przy swoich zapatrywaniach — rzekł Will Scott — nie masz się o co gniewać, nikt ci ich nie odbiera.
— Daremnieby bowiem kusił się o to — odpowiedział chłopiec, zapalając cygaretkę. — A teraz — dodał — zabieram się do sprzedaży moich medalików. Może kupicie po jednym? Szczęście przynieść wam to może...
I wziąwszy ze stołu, przy którym jadł śniadanie, czarne, drewniane pudełko, otworzył takowe.
Wnętrze pudełka podzielonem było na kilka przegródek. W jednych znajdowały się różańce, w innych małe obrazki świętych, dalej medaliki mosiężne i posrebrzane.
Obaj anglicy ciekawie się temu przypatrywali.
— I wszystko to poświęcane? — zapytał Trilby.
— Ja za to ręczę... — odrzekł Misticot z powagą.
— I ręczysz, że to nam szczęście przyniesie?
— Na pewno! — rzekł chłopiec. — No, bierzcie po jednym.
Tu wyjąwszy z pudełka dwa posrebrzane medaliki, podał je Irlandczykom.
Scott wraz z Trilbym, wziąwszy je z rąk Misticota, oglądać zaczęli.
Medaliki te były podłużnego kształtu, z maleńkiem w górze kółeczkiem do zawieszania. Na powierzchni, wyrytym wypukło, był kościół Sacré-Coeur, z datę, roku przebudowania tegoż.
— Ileż to kosztuje? — zapytał Will Schott.
— Niedrogo... po jednym franku za sztukę.
— Weźmiemy po jednym, aby ci zrobić dobry początek — rzekł Trilby. — Oto czterdzieści sous — dodał, kładąc na stole pieniądze.
Will Scott wpatrywał się w medalik, trzymając go w ręku.
— Lecz mój jest uszkodzony — wyrzekł z uśmiechem.
— Gdzie? — pytał chłopiec.
— Patrz! — oto w środku mała dziureczka, światło przebija przez nią wyraźnie.
W rzeczy samej, w pośrodku medalika znajdowała się szparka maleńka, skutkiem niedokładnego zlutowania.
— Daj... zmienię ci go na inny — odrzekł Misticot, stwierdziwszy uszkodzenie.
— Nie zadawaj sobie trudu, mój chłopcze, ten wybrałem, niechaj on przy mnie pozostanie. Wszak mówią, że pieniądz przedziurawiony szczęście przynosi.
Tu Scott wsunął medalik w kieszeń kamizelki. Trilby toż samo uczynił.
Misticot, schowawszy swoje czterdzieści sous, założył na szyję taśmę, podtrzymującą mu na piersiach pudełko.
— Dziękuję... — rzekł, życzę wam dobrego apetytu, panowie...
I wziąwszy ze stołu swoją cygaretkę, zwrócił się do właściciela zakładu.
— Do widzenia, ojcze... — dodał — jutro znów przyjdę tu na śniadanie — poczem wyszedł z sali.
W ulicy, o kilka kroków od zakładu, zetknął się z mężczyzną, podążającym w tę stronę, z zapalonem w ustach cygarem. Cała postać nieznajomego oznajmiała w nim najczystszej rasy anglika.
Misticot przystanąwszy, zdjął czapkę.
— Wybacz pan... — zaczął — lecz zapomniałem zapalić cygaretkę, a nie mam zapałek, możebyś mi pan raczył ognia użyczyć?
Palący ów, który był Karolem Gérard, a raczej Arnoldem Desvignes, podał proszącemu tlejące cygaro. Chłopiec, zbliżywszy do ognia swą cygaretkę, zapalił ją w okamgnieniu, a podczas owej czynności wzrok jego śledził badawczo rysy twarzy mniemanego anglika.
— Pan jesteś cudzoziemcem? — pytał Misticot, puszczając kłąb dymu ze swej cygaretki.
— Aoh!... yes... — odparł Desvignes, chcąc odejść.
— Anglikiem... zgaduję to po akcencie milorda — mówił chłopiec dalej.
— Aoh! yes...
— Przybywasz zapewne tutaj, milordzie, dla zwiedzenia wzgórza Montmartre... — mówił podrostek uparcie — monumentalnego kościoła Sacré-Coeur, który właśnie przebudowywają... dawnego cmentarza nader ciekawego... bardzo starego cmentarza. Ja jestem dzieckiem tych wzgórz, milordzie. Małem pacholęciem biegałem po tym cmentarzu, znam historyę każdego grobu lepiej, niż ktokolwiekbądź inny i jeśli milord pozwoli, mogę mu służyć za przewodnika w Montmartre.
Arnold odchodził w milczeniu, Misticot szedł za nim.
Napróżno oganiał się natarczywemu chłopcu, wyrostek postanowił go z rąk nie wypuścić.
— Ja nie chcę znaglać ku przechadzce milorda — powtarzał — lecz może milord kupi przynajmniej u mnie medalik... to szczęście przyniesie.
Tu otworzył pudełko.
— Oto są srebrne i poświęcane, po jednym franku za sztukę. Kupują je nawet biedacy, mający zaledwie po kilka sou w kieszeni, a milord ma zapewne pugilares dobrze wypchany.
Arnold, zniecierpliwiony natarczywością małego paryżanina, przystanął w pobliżu budynku, a sięgnąwszy do kamizelki, rzucił dwadzieścia sous w otwarte pudełko, wziął medalik z rąk Misticota, wsunął go do kieszeni i mrucząc w gniewie coś po angielsku, szedł w dalszą drogę.
— Dziękuję ci, milordzie! — wołał podrostek — jesteś prawdziwym dżentelmenem. Medalik przyniesie ci szczęście... jeżeli, notabene, nie jesteś protestantem.
Desvignes wszedł do restauracyi, gdzie oczekiwał na niego Scott z Trilbym.
Misticot, zatrzymawszy się, śledził go wzrokiem.
— Ha! ha! — zawołał, śmiejąc się wesoło — teraz ja odgaduję. Jest to dyrektor amerykańskiego cyrku, który chce wziąść do siebie obu naszych artystów. Zabawna to figura ów anglik; milczący, nierozmowny... aoh! yes... aoh! yes! No... ale przecie kupił medalik. Trzeci sprzedałem dzisiaj od rana, a dopiero jedenasta godzina, może targ pójdzie pomyślnie i dalej.
Tak mówiąc, chłopiec postępował ulicą św. Wincentego, kierując się w stronę budowy kościoła.
— Lecz jeśli ta postać o rudych faworytach — ciągnął dalej — zabierze Scotta i Trilbego do Ameryki, nie będę ich już widywał w cyrku Fernando. To mnie gniewa!... Trilby był niezrównanym w niedźwiedziej skórze. Lecz ugaszczają nielada owego pana dyrektora... tyle potraw i tak wykwintnych, zkąd oni mogą mieć na to pieniądze? Z pozoru wyglądają oba na zręcznych raczej oszustów, niż uczciwych ludzi. Wynika ztąd, że trzeba się mieć na baczności, ale i niezbyt pochopnie sądzić o drugich...
Tu drgnął nagle, uderzony w ramię przez kogoś. Obróciwszy się, ujrzał przed sobą młodego dwudziestoletniego chłopca, kształtnego, dobrze zbudowanego, o niezwykle pięknem obliczu. Drobny, czarny wąsik pokrywał mu zwierzchnią wargę. Czarne, duże, błyszczące oczy oświetlały twarz matową, bladą.
Burka z czarnej wełny, błękitnym pasem w stanie ujęta, pokrywała jego oliwkową, spłowiałą, aksamitną kamizelkę i tegoż koloru spodnie. Na głowie miał wysoką czapkę jedwabną, z pod której widać było starannie wypomadowane włosy. Z pod rękawów burki wyzierały mankiety od kolorowej koszuli, szerokie i długie.
Była to postać najdokładniejsza jednego z owych bulwarowych włóczęgów paryskich.
— Zkąd idziesz, Fryderyku? — pytał obojętnie Misticot nie podając ręki spotkanemu.
— Zkąd? — odparł rubasznie zapytany; — odnosiłem do, prania moją bieliznę ciotce Perrot; trzeba pamiętać o sobie, chcąc się podobać kobietom.
— Kobietom... — powtórzył Misticot, wzruszając ramionami — zawsze masz tem tylko głowę zajętą. A warsztat.. pilnik... kowadło... o tem zapominasz, jak widzę?
— Idź do kroć tysięcy ze swym warsztatem! — zawołał Fryderyk. — Sądzisz więc, ty głupi komarze, że ja będę brukał sobie ręce żelastwem i kuł na kowadle? Spójrz... zobacz!
Tu pokazał ręce starannie pielęgnowane, na palcach których błyszczały pierścionki z fałszywemi kamieniami.
— Widzę, że łapki masz białe, a na nich pierścienie — rzekł chłopiec — jest to szyk! Wszak lepszy szyk byłby, gdybyś porzucił to bzdurstwo, a zabrał się do roboty.
— Głupiś! naucz się odemnie, jak kierować barką wśród życia potrzeba.
— Tak... wraz z tobą, w stronę Kajenny...
— Jesteś prostakiem, gburem, niedelikatnym — zawołał Fryderyk.
— A w tem, co ty czynisz, jestże delikatność... jest jakaś szlachetność... myśl dobra... uczciwa?
— Co tobie do tego? Nie przychodzę prosić cię o nic...
— Z czego więc żyjesz?
— Kobiety o mnie pamiętają...
— Weź się, mówię ci, do pracy, bo źle skończysz, Fryderyku...
— Idź do dyabła z twą pracą! Siły tylko przytem i zdrowie człek traci, a nic nie zyskuje! Stanę ja przy pomocy kobiet wyżej od ciebie, ty mólu... zobaczysz! No! a teraz pójdź na kieliszek melasówki...
— Dziękuję... idę do mojej roboty.
— Lecz gdzie ona cię poprowadzi, ty... ty idyoto?
— Nie do domu poprawy... upewniam! Zresztą, niech każdy postępuje według własnego przekonania... niech czyni, co mu się podoba. Jedni mają sumienie... drudzy go nie mają. Przyszłość twa do ciebie należy. Bądź zdrów... do widzenia!
Tu Misticot odszedł z pośpiechem.
Fryderyk, zwany w okręgu Rochechonart przez młode dziewczęta pięknym Fredem, włożywszy ręce w kieszenie, patrzył za oddalającym się Misticotem.
— Pocieszny ze swą moralnością ten głupiec! — zawołał. — Z jaką on miną powiedział: „Jedni mają sumienie, drudzy go nie mają...“ Można było pękać ze śmiechu!
Tu, wyjąwszy z kieszeni kilka sztuk drobnej monety, zaczął podrzucać ją w górę i chwytać w powietrzu.
— Oto moje sumienie! — rzekł, śmiejąc się głośno — ma ono kurs wszędzie. Interesa wprawdzie nieźle mi idą — dodał po chwili — wszak nie posiadam jeszcze tego, czegobym pragnął. Muszę mieć powóz, salony i służbę... Tak! to nieodmiennie mieć muszę!
Tu, pomusnąwszy wąsika, szedł, nucąc znaną piosenkę z Pericholi:
Świat pustynią bez kobiety,
Misticot, jak wiemy, szedł ku wierzchołkowi wzgórza Montmartre i przystanął u wejścia do kaplicy, znajdującej się obok kościoła, w której mszę odprawiano.
— Kupujcie — wołał — medaliki Sacré-Coeur... kupujcie panowie i panie, one wam szczęście przyniosą.
Opuściwszy chwilowo tego młodego chłopca, jaki zajmie ważne stanowisko w naszej powieści, wróćmy do restauracyi Pod królikiem A. Gili.
Były sekretarz bankiera z Kalkuty wszedł do tegoż zakładu.
Scott wraz z Trilbym siedzieli przy stole, gdzie ich pozostawiliśmy po odejściu Misticota. Spostrzegłszy we drzwiach Arnolda, spojrzeli nań oba, żaden z nich go jednak nie poznał.
Restaurator, wychodzący właśnie z Salonu morderców, gdzie kazał położyć nakrycia, zbliżył się ku przybyłemu z zapytaniem:
— Co pan rozkaże?
W miejsce odpowiedzi, Arnold wygłosił słów kilka w angielskim języku, na które zerwawszy się Scott z Trilbym, podbiegli ku niemu z wyciągniętemi rękoma.
Jedno spojrzenie przybyłego nakazało im powściągliwość i uwagę.
— To nasz przyjaciel... nasz zaproszony... — rzekł Will Scott do restauratora. — Nie widząc go od lat trzech, nie poznaliśmy obecnie, tak się odmienił.
Desvignes z lekka się uśmiechnął.
— Jak prędko będzie śniadanie? — zapytał Trilby.
— Możecie panowie siadać do stołu, zaraz podadzą.
Tu właściciel zakładu wskazał ręką wejście do salonu.
Wyszli wszyscy trzej razem.
— Mówmy po angielsku — rzekł zcicha Arnold — trzeba się mieć na ostrożności.
— Yes, my dear... — odpowiedzieli razem Scott z Trilbym.
Siedli do stołu, zapełnionego omszałemi butelkami. Przez cały ciąg uczty mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Nakoniec podano kawę, likiery i cygara.
Tak Właściciel restauracyi, jak i służąca, nie potrzebowali wchodzić już teraz, chyba gdyby ich zawezwano.
Skoro drzwi zostały zamknięte wszczęła się pomiędzy trojgiem gości następująca rozmowa w angielskim języku:
— Znasz powód, jaki nas tutaj sprowadza? — zapytał Arnold Trilbego.
— Wiem, że nas potrzebujesz... — reszta mnie nie obchodzi — ten odrzekł. — Twoje przybycie do Paryża wydobędzie nas z ciężkiej nędzy, w jakiej oddawna pozostajemy. Will mi powiedział, że przeznaczasz dla każdego z nas po dziesięć tysięcy franków. Jest to majątek... Zysk zresztą w tej sprawie gra podrzędną rolę... Pamiętamy o długu wdzięczności, jaki ci mamy do spłacenia za to, coś kiedyś dla nas uczynił, będziemy ci przeto posłusznymi na śmierć i życie. Will przyrzekł ci to w mojem imieniu... Potwierdzam jego obietnicę, jak on potwierdziłby moją... Cóż więc nam czynić rozkażesz?
— Będziecie gotowymi każdej chwili przez osiem dni na moje skinienie.
— Mamyż opuścić miejsca, jakie zajmujemy w cyrku Fernando?
— Tak... wynajdźcie jaki pozór i otrzymajcie uwolnienie. Nie wiedząc dnia, ani godziny, o jakiej mi was zawezwać wypadnie, wolnymi być musicie.
— Drobnostka... jutro się uwolnimy... Cóż dalej?
— Trzeba, ażebyście się postarali o nabycie zamkniętego powozu, mogącego pomieścić cztery osoby...
— Rzecz to najłatwiejsza.
— Ów powóz wraz z zaprzężonym do niego koniem nie powinien zawierać w sobie nic charakterystycznego, nic, coby mogło dostarczyć jakich wskazówek, gdyby go kiedyś starano się odnaleźć.
— Dobrze... a następnie?
— Pomyśleć muszę... skombinować... i jutro albo pojutrze dam wam ostateczne polecenia.
— Wolnoż mi załączyć jedno pytanie? — zagadnął Trilby.
— Owszem... lecz nie przyrzekam na nie odpowiedzi.
— Sądząc z udzielonych szczegółów, wnoszę, iż chodzi tu o porwanie kogoś?...
— Odgadłeś...
— Mężczyzny, czy kobiety?
— Mężczyzny.
— Cóż z tym człowiekiem dalej się stanie?
Arnold spojrzał przenikliwie na mówiącego.
— To cię nie obchodzi... — rzekł szorstko. — Skoro spełnicie wasze zadanie, pozostanie wam odebrać przyobiecaną sumę i odejść.
— Na kupno jednak powozu wraz z koniem, oraz na inne drobne wydatki zaliczysz nam oddzielną kwotę pieniędzy — ozwał się Will Scott, wiadomo ci bowiem, iż nie posiadamy funduszów na takowe.
Desyignes, wyjąwszy z pugilaresu trzy bilety bankowe po tysiąc franków, podał je anglikowi.
— To powinno wystarczyć — rzekł.
— W zupełności... Powóz nie potrzebuje być nowym i koń może być starym zarówno.
— Bierz więc pieniądze i rozejdźmy się, nie mam czasu na stracenie.
Scott schował bilety bankowe do kieszeni.
— Lecz jeszcze słowo, a raczej rada, jakiej udzielić wam pragnę — rzekł Arnold Desvignes. — Mimo, że obecnie posiadacie pieniądze, które pozwolą wam żyć wygodniej, bądźcie przezornymi, nic nie zmieniajcie w swoich zwyczajach, jak również i całej powierzchowności. Nie opuszczajcie samowolnie cyrku Fernando... Gdyby wam uwolnienia udzielić nie chciano, postarajcie się, aby was wydalono... tym bowiem sposobem odsunięcie od siebie wszelkie podejrzenia.
„Sprawa, jaką mamy rozpocząć, jest nader ważną. Jeśli ją wygram, stanie się ona dla was źródłem majątku, który zapewni wam niezależność do końca życia. Strzeżcie się zatem, aby przez jaką niezręczność nie zniszczyć tak świetnej dla siebie przyszłości. Bądźcie spokojni, cierpliwi, jak prawdziwi irlandczykowie, którymi jesteście.
— Nie obawiaj się — rzekł Trilby — będziesz z nas zadowolonym.
— Uczęszczajcie i nadal do domu przy ulicy de Ponthieu. Miejsce to przydatnem wam być może dla wspólnego porozumiewania się, skoro członkowie prefektury poruszą się jak pszczoły w ulu. Czuwajcie i bądźcie bacznymi, a nadewszystko strzeżcie się angielskiej policyi, której agenci dobrze was znają.
— Jeżeli oni nas znają i my ich znamy nawzajem — rzekł Will Scott.
— Pamiętajcie, że przezorność jest matką bezpieczeństwa.
— A gdzież się zobaczymy? — zapytał Trilby.
— Nie u was i nie u mnie. Wypada nam się spotykać na obcym gruncie. Znacież restauracyę pod Czterema sierżantami?
— Na bulwarze Beaumarchais’ego... koło Bastylii?
— Tak. Będę tam przychodził codziennie około szóstej na obiad i wy tam przychodźcie... Nie okazujcie zdziwienia, jeżeli mnie nie poznacie. Będę musiał zmieniać się bezustannie. Ułożymy hasło dla wspólnego porozumiewania się, tak, aby ów znak niczyjej nie zwrócił uwagi.
— Jakiż znak?
— Zaczekajcie..
A po chwili zamyślenia zawołał:
— Mam go!
Tu wsunąwszy dwa palce w kieszonkę kamizelki, wyjął z niej medalik, kupiony od Misticota.
— Oto jest... — rzekł.
Scott i Trilby pochylili się, przyglądając.
— Zupełnie, jak nasze... — zawołali, wyjmując swe medaliki.
— Od kogo je dostaliście? — zapytał Arnold.
— Od chłopca, który je tu sprzedawał przed twojem przybyciem.
— Od tego, któregom spotkał zapewne... Wyrostek piętnastoletni napastował mnie w pobliżu; aby go się pozbyć, kupiłem tę oto drobnostkę, nie myśląc, iż ona na coś przydać mi się może, Tak, za pomocą tego oto medalika poznawać się wspólnie będziemy. Ilekroć razy przyjdę do restauracyi pod Czterema sierżantami, będę się starał kłaść go zawsze na widocznem miejscu. Zważajcie wówczas na me poruszenia. Gdybym potrzebował pomówić z wami w restauracyi, wyjdę natenczas, a wy po chwili wyjdźcie za mną.
— Dobrze... — rzekł Scott.
— Jeszcze jedno... — zaczął Desvignes. — Wszyscy trzej posiadamy takie medaliki, niech one więc staną się dla nas znakiem porozumienia. Gdybym potrzebował was powiadomić, iż na was oczekuję, przyślę wam ów medalik w kopercie, owinięty w kartkę białego papieru. Kartka będzie przypieczętowaną lakiem do koperty. Tym sposobem nikt nie odgadnie, co się w jej wnętrzu znajduje.
— Doskonały sposób! — rzekł Scott — a gdzie wtedy z tobą spotkać się mamy?
— Oczekujcie na mnie natenczas pod arkadami, na placu Royal.
— Z której strony?
— Od ulicy św. Antoniego.
— Lecz gdybyśmy nie byli w domu obecni, gdy nam przyniosą kopertę?
— Masz słuszność... dobrze to przewidziałeś... Zatem na białej kartce papieru, jaka będzie zamieszczoną w kopercie, napiszę wam godzinę, o której przyjść macie. Schadzka nastąpi we dwie godziny później, chociażby to nawet było wśród nocy.
— A gdyby nam wypadło widzieć się z tobą w jakiej ważnej, nieprzewidzianej okoliczności?
— Zrobicie jak ja... Przyślecie mi w kopercie medalik.
— Gdzie... pod jakim adresem?
— Ulica de Tournelles, nr. 36, dobrze numer zapamiętajcie...
— Pod twojem nazwiskiem, Karola Gérard?
— Nie! nigdy... — rzekł były sekretarz Mortimera, potrząsając głową przecząco. — Pamiętajcie, iż odtąd nie ma Karola Gérard... on zniknął... przepadł na zawsze! Nazywam się obecnie Arnold Desvignes, jestem profesorem obcych języków.
Will Scott, położywszy rękę na czole, mruknął w zamyśleniu:
— To więc nader ważna sprawa...
— A teraz — rzekł Arnold — skoro już powiedzieliśmy wszystko, cośmy mieli sobie do powiedzenia, wychodźcie, mając wszystkie szczegóły w pamięci. Przechodząc, rozkażcie mi tu podać rachunek za śniadanie. Do jutra zatem, do godziny szóstej, pod Czterema sierżantami.
— Do jutra.
Po uściśnieniu sobie rąk nawzajem, obaj anglicy odeszli.
Desvignes, zapłaciwszy rachunek, wyszedł zarówno. Idąc, spojrzał na zegarek. Wskazywał on drugą godzinę.
Zwróciwszy się na bulwar de Clichy, wsiadł do fiakra, udając się na stacyę Winceńskiej drogi żelaznej.
Tłumy paryżan zwiedzały w tym czasie nowo wznoszące się budowle olbrzymiego kościoła Sacré-Coeur. Obok tych budowli, jak nadmieniliśmy powyżej, znajdowała się kaplica, do której na odprawiane nabożeństwo dążyło mnóstwo pielgrzymów.
W korpusie gmachu, łączącego się z kaplicą, znajdowało się biuro rachunkowe, w którem przyjmowano ofiary, wydając zarazem pozwolenia na zwiedzanie robót osobom, pragnącym poznać je zbliska. Nawprost tych to biur właśnie i kaplicy umieścił się Misticot ze swym drobnym przemysłem. Sprzedaż szła mu nader pomyślnie.
Przy pięknej wiosennej pogodzie zwiększały się tłumy przybywających. Mosiężne i posrebrzane medaliki licznych znajdowały nabywców. Chłopiec cieszył się nadzieją, iż wieczorowy rachunek wykaże mu o wiele znaczniejszy dochód, niż dni poprzednich.
— Trilby... ów niedźwiedź, przyniósł mi szczęście — mówił z uśmiechem. — Będę go za to hucznie oklaskiwał, skoro w przyszłym tygodniu wystąpi w nowej pantominie, jeżeli notabene ów dyrektor cyrku amerykańskiego nie uwiezie wraz z sobą obu anglików.
Mimo, że wzgórze, na którem budowano kościół, było bardzo stromem, a ztąd trudnem i przykrem do przebycia, mnóstwo ku wierzchołkowi dążyło powozów. Fiakry, karety i landa wiozły odwiedzających ze wszystkich stron Paryża, zatrzymując się rzędami pod palisadą przy drodze.
Misticot uczuł się podwójnie ożywionym. Biegał na wsze strony, namawiając przybyłych do kupna swego towaru.
— Oto — wołał — panowie i panie, medaliki, odbite na cześć odbudowania kościoła Sacré-Coeur... Medaliki poświęcane, srebrne i mosiężne. Kupujcie, panowie i panie... Ta drobna pamiątka szczęście wam przyniesie.
Zręczny i żywy, jak wiewiórka, podrostek, przesuwał się niepostrzeżenie przez najbardziej zbity tłum ludzi. Ta wszakże jego zręczność i chybkość nie ocaliła go przed wypadkiem.
Powozy jechały jeden za drugim bez przerwy.
W chwili, gdy Misticot, sprzedawszy dwa medaliki, odbierał za nie pieniądze, nie dosłyszawszy wołania nadjeżdżającego stangreta, wpadł pod koła karety, zaprzężonej we dwa anglo-normandy, i uderzony przez jednego z nich w ramię, upadł na bruk.
Krzyk przerażenia rozległ się wśród tłumu. Sądzono, że chłopiec na miejscu stratowanym zostanie. Nic mu się jednak nie stało. Woźnica, spostrzegłszy niebezpieczeństwo, wstrzymał konie w miejscu.
Misticot ze zranionem czołem podniósł się żwawo. Otoczono go zewsząd, pytając.
— Nic mi się nie stało... — mówił — drobnostka... nie ma mówić o czem. Jutro i śladu nie pozostanie. Główną jest rzeczą, iż medaliki pozostały w pudle nienaruszone i nie rozsypały się w strumyk.
W chwili upadku chłopca pudełko zamknęło się w rzeczy samej. Ograniczyło się wszystko na pomieszaniu się w niem obrazków i medalików w nieładzie.
Uspokoiwszy tłum, Misticot stał, ocierając chustką zranione czoło.
Powóz, który sprawił powyższy wypadek, zatrzymał się przed kaplicą. Wysiadły zeń dwie kobiety: młode dziewczę i zakonnica.
Obie zbliżyły się do chłopca.
— Biedne dziecię! — wyrzekła siostra miłosierdzia, w której czytelnicy poznali zapewne siostrę Maryę, jak w jej towarzyszce, Anielę de Verrière. — Czy aby twa rana nie jest niebezpieczną?
— Zraniły go nasze konie... — dodała z zaniepokojeniem Aniela.
— Nic to, panienko... nic, moja siostro — odrzekł Misticot. — Otóż i krew już płynąć przestała. Przyłożę octu z wodą za powrotem do domu i rana się zagoi. O! ja mam twardą czaszkę... — dodał z uśmiechem — niełatwo ona rozbić się pozwoli...
— Zaczekaj... — odpowiedziała siostra Marya — ja ci opatrzę tę ranę.
— Ależ to niepotrzebne...
— Nie spieraj się... ja tak chcę!
I wyjąwszy z kieszeni czarne, drewniane puzderko, wydobyła zeń zakonnica plaster angielski, oraz małe nożyczki. Obciąwszy niemi plaster, przyłożyła go chłopcu na czoło.
— Tak... w rzeczy samej — wyrzekła — wprędce się to zagoi; przykro nam jednak, żeśmy się stały pomimowolnemi sprawczyniami tego wypadku.
— Wybacz nam to... proszę... — dodała Aniela Verrière, wsuwając w rękę chłopca luidora.
Misticot, uczuwszy złoto, otworzył dłoń i spojrzał.
— Co pani czynisz? — zawołał, zaczerwieniony jak piwonia.
— Proszę, ażebyś przyjął tę drobnostkę, jako wynagrodzenie za winę, przez nas spełnioną.
— Pani żartujesz!... — zawołał chłopiec poważnie. — Ja nic nie żądam i nic nie przyjmę. Upadłem z własnej winy... Powinienem był stać na trotuarze, a nie schodzić na środek ulicy, gdzie jadą powozy. Zraniłem się przez własną nieuwagę. Proszę, odbierz pani swój pieniądz.
— A ja cię proszę zarówno, abyś go przyjął.. — odpowiedziała Aniela.
— Nie śmiem odmówić... ale to przykrość mi sprawia... To wstyd mi czyni...
— Odmowa twoja mocnoby mnie zmartwiła.
— Przyjmuję zatem — odrzekł Misticot, jakoby uderzony jakąś myślą ukrytą; — przyjmuję, lecz nie dla siebie, ale dla biedniejszych odemnie.
I zbliżywszy się do skarbonki, umieszczonej we wgłębieniu muru kaplicy, wsunął tam luidora, poczem wróciwszy do obu kobiet, dodał:
— Jesteś pani litościwą, masz serce szlachetne, dość spojrzeć na ciebie, aby odgadnąć, że o ile jesteś piękną, o tyle dobrą być musisz. Odmawiając przyjęcia jałmużny, nie czynię tego przez próżną dumę, ale dlatego, iż wsparcia nie potrzebuję. Pracą zarabiam na życie... Mimo to, wdzięcznym pani za ten dar jestem i będę prosił Boga, ażebyś była szczęśliwą.
Obie kuzynki, zdumione wygłoszonemi przez chłopca słowy, patrzyły nań ze zdziwieniem.
— Wierzę w to wszystko i idę drogą, jaką mi wskazał proboszcz z Montmartre, proboszcz, który mnie uczył, gdy byłem małem chłopięciem. Obecnie zajmuję się głownie sprzedażą medalików; wierzę w ten towar swój niezachwianie, będąc przekonanymi, że jeżeli przed chwilą uniknąłem śmierci, medalikom to moim zawdzięczam. Mam jeden z nich zawieszony na szyi, z którym nie rozłączam się nigdy. Pozwól mi więc, pani, ofiarować sobie podobny mojemu, dla przekonania mnie, iż nie gniewasz się za odmowę w przyjęciu luidora.
To mówiąc, chłopiec wydobył medalik z pudełka i podał go Anieli.
Dziewczę zawahało się w przyjęciu, spojrzawszy na Maryę.
— Och! błagam i proszę, nie odmawiaj pani — mówił ze wzruszeniem Misticot: — inaczej sądziłbym, że gardzisz moją ubogą ofiarą.
— Przyjmij, Anielo... — mówiła zakonnica z uśmiechem.
Panna Verrière wzięła medalik.
— Jesteś zacnym chłopcem... — wyrzekła.
— Ileż lat masz, mój mały przyjacielu? — pytała siostra Marya.
— Kończę rok piętnasty.
— Mieszkasz przy rodzicach?
— Nie, nie mam ojca, ani matki.
— Jesteś więc sierotą?
— Tak, siostro... niestety!... od jedenastego roku życia.
— Lecz masz zapewne rodzinę, która się tobą opiekuje?
— Nie mam nikogo... sam jestem na świecie. Mój ojciec zmarł pierwszy... matka wkrótce po nim.
Przy tych słowach łza, zabłysnąwszy w oku chłopięcia, spłynęła na jego policzki.
— Bez opieki, bez pomocy, w tak młodym wieku... w jakiż sposób zarabiasz na życie? — pytała zakonnica.
— Jak widzisz, siostro... Dziś, korzystając z pogodnego czasu, sprzedaję przedmioty religijne... Jutro, gdyby była niepogoda, będę czyścił obuwie na ulicach przechodniom, albo roznosił dzienniki. Znajdę sobie jaką robotę, lecz zawsze uczciwą. Potrafię się zadowolnić najmniejszem, ufam w mą przyszłość.
— Jakże się nazywasz?
— Nazywają mnie powszechnie Misticot....
— Ależ to nie jest nazwisko...
— Tak.. w rzeczy samej.
— Zkąd ci nadano tę nazwę?
— Ponieważ będąc małem chłopięciem, śpiewałem zwykle kuplet o wiernym Misticocie, posłyszany w teatrze. Moje prawdziwe, rodzinne nazwisko jest Stanisław Dumay.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy de la Fontaine, nr. 5-ty, w okręgu Clignancourt.
— Jesteś inteligentnym chłopcem — rzekła Aniela — szkoda twoich zdolności do tak drobnych zajęć. Czemu się nie postarasz o coś korzystniejszego? Umiesz zapewne czytać i pisać?
— Umiem, pani... Wstydziłbym się nie umieć tego w mym wieku. Niedość, że piszę czytelnie, lecz i ortograficznie i nie pomylę się również w rachunku.
— Gdyby ci więc ofiarowano miejsce w jakim domu bankierskim, albo handlowym do zajęć biurowych, przyjąłżebyś takowe?
— Byłbym głęboko wdzięcznym... lecz odmówićbym musiał...
— Odmówiłbyś?
— Tak, pani...
— Dlaczego?
— Mam pewne postanowienie, którego nie zmienię... Postanowienie to jest jedynem mojem marzeniem.
— Cóż to takiego?
— Skoro zbiorę nieco pieniędzy z mych drobnych rzemiosł i dosięgnę cyfry, jaką sobie oznaczyłem, wynajmę sklepik i założę w nim małą księgarnię. Ach! ja przepadam za książkami... Jestem pewien, że mi się poszczęści w tym zawodzie.
— Pozwoliłbyś więc przyjść sobie z pomocą w urzeczywistnieniu tych planów?
— Z wdzięcznością.
— Przyjdź zatem do nas... do mieszkania mojego ojca.
Misticot cofnął się zmieszany.
— Mnie... przyjść do pani?... nie! to niepodobna...
— Dlaczego?
— W tej bluzie... w takiem ubraniu?
— Ubiór to tak dobry, jak każdy inny...
— To prawda... Lecz pani należysz do bogatego świata... do świata szyku i mody... a jam ubogie dziecię ludu...
— Nic to nie znaczy, gdy szlachetne idee łączą nas i zbliżają ku sobie. Przyjdź... ja proszę cię o to. Pragnę ci dopomódz w urzeczywistnieniu zacnych na przyszłość twoich zamiarów.
Tu Aniela dobyła z pugilaresiku kartę wizytową i podała ją Misticotowi.
— Pan Juliusz Verrière... bulwar Hausmanna... — powtórzył głośno, czytając. — Zatem ojciec pani jest to bankier... pan Verrière?
— Tak... odpowiedziało dziewczę. — Słyszałżeś coś o nim?
— Bardzo wiele...
— Od kogo?
— Od bliskiej krewnej pani... od jej ciotki...
— Od mojej ciotki.
— Tak.
— Od pani Perrot?
— Właśnie.. od praczki, pani Perrot, mieszkającej przy ulicy Garreau, w Montmartre... Tak, pani... w rodzinach niewszyscy mogą być bankierami... Wiem, że pani zapewne nieczęsto widujesz się ze swoją ciotką, rzecz naturalna, ponieważ jej pozycya jest całkiem odmienną. Ojciec pani zajmuje w świecie wysokie stanowisko, zaś mama Perrot stoi na najniższym szczeblu. Kocha ona jednakże panią szczerze i zanim panią poznałem, wiedziałem już od niej, o ile pani jesteś miłosierną dla ubogich ludzi. Miała w tym względzie słuszność zupełną mama Perrot... Widywałem też u niej jednego z pani kuzynów, który przez czas długi mieszkał w Montmartre... a obecnie mieszka przy ulicy de Fleures... Pani wiesz, o kim ja mówię?...
— O Eugeniuszu Loiseau... nieprawdaż?
— Tak... introligatorze.
— To rzeczywiście mój kuzyn... — odrzekła Aniela.
— I ten nie jest bogatym... — zaczął Misticot. — Ach! on panią również uwielbia! Nieraz mówił mi o pani u mamy Perrot, gdym chodził do niej po odbiór upranej bielizny.
— Mój kuzyn, Eugeniusz Loiseau, jest bardzo uczciwym człowiekiem — zaczęła Aniela. — Mimo, iż znam go niewiele, mam dla niego prawdziwy szacunek. Przyjdź do nas, moje dziecię, pomówimy o tych zacnych ludziach, którzy są twymi przyjaciółmi.
— Będę korzystał z łaskawego pani zaproszenia... przyjdę któregokolwiekbądź dnia napewno. Tymczasem proszę, nie zgub pani ofiarowanego ci przezemnie medalika, gdyż mam to pewne przekonanie, iż on ci szczęście przyniesie.
— Będę go pilnowała starannie! — odrzekło dziewczę z uśmiechem.
To mówiąc, weszła do biura rachunkowego wraz z siostrą Maryą, aby tam złożyć ofiarę, i zażądać pozwolenia na zwiedzenie rozpoczętych budowli.
Misticot zajął się sprzedażą swego towaru, nie z takim jednak jak wprzódy zapałem, skutkiem albowiem otrzymanego skaleczenia, dokuczał mu silny ból głowy.
— Ach! zacne dziewczę... — myślał sobie. — Niedumna bynajmniej, chociaż ma ojca bankiera i tak wspaniały powóz. Nie wstydzi się swoich ubogich krewnych, co rzadko spotykać się daje. Gdyby została mą protektorką mógłbym otworzyć księgarnię... Jakże szczęśliwym byłbym natenczas!
Aniela jednocześnie mówiła do swojej kuzynki:
— Podoba mi się ten chłopiec. Dobre w nim serce, uczciwa, zacna natura... Radabym przyjść mu z pomocą.
∗
∗ ∗ |
Jak wiemy, były sekretarz z Kalkuty, rozłączywszy się z Trilbym i Scottem, jechał na stacyę Winceńskiej drogi żelaznej.
Pociąg miał wyruszyć o trzeciej godzinie. Ów pociąg obsługiwał wszystkie stacye, położone na linii, aż do Brie-Comte-Robert.
Ku której z nich dążył Arnold Desvignes? Nie zdecydował się jeszcze stanowczo w tym względzie i kupił bilet do najdalszej na linii, to jest do Brie-Comte-Robert.
Pociąg miał wyruszyć za chwilę. Wszystkie sale pootwierano. Wybiegłszy z pośpiechem, wsiadł do wagonu pierwszej klasy.
Po upływie kilku sekund dwaj oficerowie artyleryi wsiedli do tegoż samego przedziału.
Mniemany anglik z amerykańską swobodą rozłożył się na poduszkach kanapy i przymknąwszy oczy, spać się zdawał. Mówimy zdawał, ponieważ w rzeczywistości nie spał on wcale, ale rozmyślał, lecz wkrótce natężył słuch pomimowolnie, gdy dwaj oficerowie zaczęli pomiędzy sobą rozmowę.
Jeden z nich, dwudziestoczteroletni blondyn, zagadnął drugiego:
— Byłeś więc w ministeryum?
— Byłem... — odrzekł jego kolega, porucznik, jak on, wyróżniający się typ wojskowego, postać otwarta, energiczna, z regularnemi rysami twarzy, oczyma jaśniejącemi inteligencyą i silną wolą, ciemnemi, krótko obciętemi włosami, z małym wąsikiem nad zwierzchnią wargą.
— I cóż się tam dowiedziałeś? — zapytał pierwszy.
— Nader ważnej rzeczy... Admirał Courbet żąda przysłania sobie posiłków, możemy więc wkrótce tak ty, jak ja, pójść do Tonkinu, zmierzyć się z czarnymi.
— Nie smuci mnie ta wiadomość. Lubię morze, a nadewszystko podróże. Zresztą, możemy tam rychlej, niż we Francyi, dosłużyć się awansu. Skoro się tam biją, pośpieszmy.
— Powrócimy kapitanami... — odrzekł ów brunet porucznik z uśmiechem. — Dzieliłbym w zupełności twe zdanie — dodał po chwili — gdyby Tonkin, na nieszczęście, nie był tak daleko.
— Zostawiasz swą ukochaną we Francyi, wszak prawda?
— Nie przeczę...
— Przyznaj-no, Vandame... na seryo tą miłością jesteś zajętym?
— Kocham to dziewczę z całego serca... całą mą duszą... ze wszystkich sił moich... i sądzę, że jestem nawzajem kochanym.
— Sądzisz zaledwie...
— Sądzę i spodziewam się... mam nadzieję... Nie mogę powiedzieć, że jestem pewien, nie otrzymawszy od niej żadnego wyznania.
— Z dziewczęciem uczciwem a szczerem nie potrzeba wyznań, aby odgadnąć, co się dzieje w jej sercu.
— Aniela jest wcieloną szczerością i szlachetnością... jestem pewien jej dla siebie przyjaźni... lecz co do miłości twierdzić się obawiam.
Na wymówione głośno imię Anieli, Arnold Desyignes otworzył oczy i utkwił je w obliczu oficera.
Vandame mówił dalej:
— Ona jest jeszcze tak młodem dzieckiem, iż nie znać może rodzaju uczucia, jakie zbudziło się w jej sercu.
— Zatem ty powinieneś widzieć za dwoje.
— Bezwątpienia... lecz nic nie nagli... Dlaczego rzecz tę przyśpieszać? Miłość zarówno dobrze żyje nadzieją.
— Tak... lecz gdy będziesz zwlekał swe oświadczyny ojciec wydać za mąż ją może.
— O! tego się nie obawiam. Pan de Verrière nie przyśpieszy mi o dzień jeden terminu, w jakim zakreślił wydać zamąż swą córkę.
— A owym terminem?
— Jest dwudziesty pierwszy rok życia Anieli. Obecnie nie ukończyła ona jeszcze lat dziewiętnastu... Widzisz więc, iż mam dość czasu przed sobą.
Na wymówione nazwisko Verrière, Arnold drgnął pomimowolnie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż mówiono o dziewczęciu, spotkanem przezeń w podróży, o tem dziewczęciu jasnowłosem, dla którego gwałtowna miłość zapłonęła w jego sercu, Traf stawił go wobec pretendenta do ręki panny Verrière i ów to rywal sądził się przez nią kochanym!...
Desvignes natężył całą uwagę.
— Czyś zwierzył się przynajmniej swemu wujowi, panu de Verrière, ze swych nadziei? — pytał towarzysz porucznika Vandame.
— Jasno i kategorycznie, nie jeszcze... — odparł zapytany. — Sądzę jednak, iż zrozumiał znaczenie mych myśli, gdym mówił niejednokrotnie: „Pragnąłbym dostać za małżonkę dziewczę łagodne, powabne, jednem słowem doskonałe w każdem znaczeniu, jak moja kuzynka.“ Wszakże to było jasne... nieprawdaż?
— Cóż na to odpowiedział?
— Zostawiam Anieli wyłączny i wolny wybór przyszłego jej męża, pewien, że złego wyboru nie uczyni.
— A! do kroć tysięcy!... — zawołał żywo porucznik. — Wszak to wyraźne upoważnienie, abyś się starał ojej względy... Odpowiedź ta znaczyła: „Staraj się, aby Aniela cię pokochała, a z mej strony w tym razie nie zajdzie żadna przeszkoda. Wszystko tu od niej właśnie zależy... Zostawiam ci wolną drogę.“
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewien! W twojem miejscu postarałbym się rzecz tę bezzwłocznie rozstrzygnąć. Pozostaje ci chcieć tylko, a ręczę słowem, że pan de Verrière odda ci córkę przed dwudziestym pierwszym rokiem jej życia.
— Może to być... lecz...
Tu Vandame zmilkł nagle.
— Lecz co? — pytał jego przyjaciel.
— Lecz rozstrzygnąć rzecz tę bezzwłocznie, jak mówisz, w czasie, gdy mogą nas lada chwila zawezwać na wojnę w głąb wschodu... Nie! blizkość mego odjazdu zaniepokoiłaby pana Verrière i zatrwożyła Anielę.
— W tym razie masz słuszność... przyznaję.
— Potwierdzasz więc, że chwila źle byłaby na to wybraną?...
— Tak... w rzeczy samej... Myśleć o zaślubinach z wdowieństwem w perspektywie, z wdowieństwem przypuszczalnem w każdym razie, byłoby rzeczą niekoniecznie przyjemną. Nie czyń więc, według mego zdania oficyalnych oświadczyn, nic jednak nie przeszkadza ci upewnić się, czy jesteś kochanym przez pannę Verrière? Wahając się w tym razie, zostawiasz wolne miejsce innemu, co jest niezręcznością z twej strony. Placówka niestrzeżona uważa się za wziętą placówkę, pamiętaj o tem i staraj się przeto przed odjazdem upewnić, czy jesteś więcej niż kuzynem dla swej nadobnej kuzynki.
— Masz słuszność... pójdę za twoją radą — odrzekł Vandame.
Pociąg zatrzymał się na stacyi. Konduktorowie wołali: Vincennes! Vincennes!
Obaj oficerowie wysiedli.
Desvignes, zostawszy sam w wagonie, napisał w konotatniku te słowa:
Vandame, porucznik 7-go pułku artyleryi.
— Ha! — zawołał, zamykając konotatnik — otóż więc rywal! Dobrze o tem wiedzieć... No! zobaczymy, mój panie!... Wyraźnie los mi sprzyja, skoro pozwolił mi spotkać tych obu oficerów w wagonie.
Po kilku minutach pociąg wyruszył w dalszą drogę.
Były sekretarz Mortimera siedział pogrążony w zadumie.
Minięto Fontenay pod Bois, następnie Nogent. W pięć minut później zatrzymano się w Joinville-le-Pont.
— Wysiądę tu — rzekł Arnold.
Otworzywszy drzwiczki, wysiadł z wagonu, po oddaniu połowy oddartego biletu konduktorowi, z którego drugą połowę zachował na bezpłatny powrót.
Znając doskonale okolice Paryża, mimo kilkoletniej nieobecności, Desvignes ich położenie zachował w dobrej pamięci. Prócz tego Joinville-le-Pont ze swemi licznemi restauracyami i domami zabaw, było jednem z jego miejsc ulubionych.
Zamiast jednakże udać się w stronę mostu, od którego rozchodzą się dwie drogi: jedna wiodąca do Villiers, druga do Plant-de-Champigny, miejsca pamiętnego w roku ostatniej strasznej wojny z prusakami, szedł gościńcem prowadzącym przed kościół, od którego rozchodzi się on w dwie strony.
Prawa droga prowadzi ku Saint-Maur-les Fosses, lewa to starego Saint-Maur, położonego na wzgórzu, panującem nad Marną, i rozległemi równinami, rozciągającemi się daleko po za rzeką, aż do wsi Champigny i pierwszych domostw du Plant.
Przyszedłszy do miejsca, gdzie się krzyżują dwie drogi, udał się w lewo.
Drogę tą raczej ulicą nazwaćby można, z obu stron bowiem jest ona otoczoną staremi wiejskiemi domami, zamieszkałemi po większej części przez emerytów-pensyonarzy.
Idąc przez czas jakiś tą drogą, Arnold Desvignes zatrzymał się przed sztachetami, po nad któremi widniała tablica z napisem:
Arnold, zatrzymawszy się, spojrzał wokoło i dostrzegł po lewej stronie obszerny budynek z napisem na frontonie:
Zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Za bliskie, a bynajmniej niepożądane sąsiedztwo — wyszepnął i poszedł dalej, śledząc wzrokiem spotykane na drodze domostwa.
Przybywszy na plac kościoła Saint-Maur, zwrócił się w ukośną drożynę, również po lewej stronie biegnącą, a zeszedłszy nią na dół po pochyłości wzgórza, znalazł się nad brzegiem Marny, wśród klonów, jesionów i wierzb, ocieniających wybrzeże, nie spotkawszy tu żadnego mieszkalnego domu.
Wyszedł nareszcie na szerszą drogę, nazwaną Aleją Marny, jak wskazywała tabliczka, przybita na jakimś starym murze. Kilka domów przed nim się ukazało; zdawały mu się one jednak za zbyt zbliżonemi ku sobie, by który z nich mógł służyć do zamierzonego przezeń celu.
Druga aleja, wysadzana topolami, ukazała się po prawej. Wiodła ona na stacyę Parc-Saint-Maur, mieszczącą się wśród gęstych zarośli, na wzgórzu.
— Dzikie, odludne miejsce — rzekł Desvignes — jakiego właśnie pragnąłem. Tu trzeba szukać mieszkania.
I nagle na skręcie drugiej alei, przy zetknięciu się z pierwszą, spostrzegł budynek, otoczony wysokim murem.
Sztachety były na zewnątrz, blachą żelazną obite.
Zagłębiony w zieleni drzew i krzewów, ukazał się mały, świeżo wybielony pawilon, pokryty dachówką. Napis na tabliczce oznajmiał, iż co do warunków kupna lub wynajęcia należy zgłosić się do pana Mornas, przedsiębiorcy, zamieszkałego w pobliżu stacyi du Parc-Saint-Maur.
Arnold, zbadawszy okolicę, przekonał się o zupełnem osamotnieniu powyższego budynku. Z którejbądź strony zwrócił się, nigdzie żadnego sąsiedztwa; grunta w opróżnionej przestrzeni, albo zarosłe drzewami.
Szedł, przyśpieszając kroku, i w pół godziny przybył na stacyę du Parc, gdzie urzędnik drogi żelaznej wskazał mu mieszkanie pana Mornas.
Udał się tam natychmiast i zastał przedsiębiorcę, człowieka w wieku około lat pięćdziesiąt, grzecznego, lecz mało rozmownego.
— Czy pan... — zapytał, zatrącając angielskim akcentem — pan wynajmujesz tę tam posiadłość?
Tu wskazał ręką w stronę willi.
— W alei de l’Echo, nr. 1 — odrzekł Mornas.
— Aoh! yes... nr. 1.
— Tak... ja, panie.
— Chciałbym ją zobaczyć... if you pleare... gdyby można...
— Owszem... pójdź pan ze mną.
Tu wziąwszy pęk kluczów, przedsiębiorca wyszedł z Arnoldem.
— Jakaż jest cena wynajęcia tej willi? — zapytał ten ostatni.
— Tysiąc franków.
— Aoh! to drogo...
— Nie zmuszamy nikogo... Targ miejsca tu nie ma... Właściciel ani jednego sous nie ustąpi. Pan chcesz wynająć na sezon?
— Yes...
— To dobrze, ponieważ właściciel, który chce ją sprzedać, na dłużej wydzierżawiaćby nie mógł.
Na tem zakończyła się rozmowa, nie ponawiając się już do czasu, w którym obaj przybyli do budynku, noszącego nr. 1, przy alei de l’Echo.
Otworzywszy furtkę, umieszczoną w murze obok osztachetowania, milczący dotąd Mornas zapytał.
— Pan, jak widzę, lubisz samotność?
— Aoh! yes... — odrzekł mniemany anglik — jestem prawdziwym mizantropem.
Drzwi skrzypnęły na zawiasach. Weszli obadwa.
Dom ten, jak wspomnieliśmy, był zbudowany na pochyłości wzgórza, które zamieniono w ogród.
Grube pęki różnorodnych krzewów, kępy drzew i zagony, chwastem zarosłe, sięgały aż ku drzwiom mieszkania, do którego prowadziły dwie aleje, sunące pośród gąszczu zieleni.
Całość przedstawiała stan zaniedbania i opuszczenia. Wysokie trawy pozarastały aleje.
— Właściciel nie chce tu czynić nakładów na uporządkowanie — rzekł Mornas — będziesz pan potrzebował przyjąć ogrodnika.
— Aoh! yes... — odparł mniemany anglik.
Weszli na szczyt pochyłości.
Dom wznosił się na małej, opróżnionej płaszczyźnie. Tak okna pierwszego piętra, jak i parteru, opatrzone były okiennicami, co wywołało uśmiech zadowolenia na usta Arnolda.
Długi korytarz przecinał parter na dwie równe części, sięgając do drzwi, wychodzących na tyły mieszkania. Ogród z tej strony kończył się rodzajem małej przepaści, a raczej otwartej, głębokiej jamy, na dno której dojść można było ścieżynką, sunącą między krzakami.
Po za tą jamą wznosił się mur, opasujący całe zabudowanie.
— Starożytne wykopalisko... — rzekł Mornas, wskazując tę przepaść.
Desvignes poruszył głową z uśmiechem.
W rogu, pod wielkiemi drzewami, stał budynek słomą pokryty. Mornas objaśniwszy, iż służył on na skład ogrodniczych narzędzi, otworzył drzwi do tegoż.
Wewnątrz znajdowały się tam w rzeczy samej taczki rydle, motyki, grabie, łopaty i dwie polewaczki.
— Zwiedziliśmy już wszystko — rzekł Mornas — jakże... wynajmujesz pan?
— Aoh! yes... i płacę z góry za cały sezon.
— Mam upoważnienie na odbiór pieniędzy i wydanie pokwitowania.
Tu oba udali się z powrotem drogą, wiodącą ku stacyi du Parc-Saint-Maur.
Idąc, Arnold zagłębił się w rozmyślaniu.
— Mówiłeś mi pan — zagadnął nagle — iż ten dom jest do sprzedania?
— Tak... za osiemnaście tysięcy franków... Jest to za bezcen... Kup go pan, jeśli ci się podobał. Jutro spiszemy akt u notaryusza w Paryżu, pojutrze podpiszesz go pan w obecności właściciela, zapłacisz... i dom stanie się twoją własnością. Kup pan... radzę ci szczerze.
Desvignes życzył sobie tego ze względu swoich na przyszłość zamiarów; wiemy wszelako, iż wyjechał z Kalkuty ze szczupłą kwotą pieniędzy.
Z sumy tej Will Scott i Trilby zabrali już cztery tysiące franków, musiał im jeszcze dostarczyć więcej przed wykonaniem ułożonego planu; wydał coś również na umeblowanie pawilonu przy bulwarze Beaumarchais’ego i na skompletowanie swej garderoby. W takich okolicznościach niepodobna mu było ogałacać się z osiemnastu tysięcy franków.
Szukał sposobu, aby to jakoś pogodzić, i znalazł go nareszcie.
Przybyli do mieszkania przedsiębiorcy.
— Kupuję ten dom — rzekł Arnold — kładąc na stole dwa tysiące franków. — Przyjm pan zadatek i każ sporządzić akt kupna i sprzedaży. W ciągu dni ośmiu przyniosę szesnaście tysięcy franków do waszego notaryusza i podpis mój położę.
— Za osiem dni wszystko będzie gotowem, milordzie — rzekł Mornas, uradowany sprzedażą, z której właściciel przyrzekł mu wypłacić dość okrągłą sumkę. Obecnie pokwituję pana z odbioru dwóch tysięcy franków. Racz mi pan podać swoje nazwisko, ponieważ jest to koniecznem dla sporządzenia aktu.
— Jan Wiliam Scott, poddany irlandzki — dyktował Arnold — zamieszkały w Szkocyi... w Edymburgu.
— Zatem pan nie mieszkasz stale w Paryżu?
— Nie, obecnie jestem tylko przyjezdnym... jadę dziś wieczorem do Hawru, zkąd za osiem dni powracam. Zapisz pan prawne moje mieszkanie u waszego notaryusza.
— Dobrze, milordzie... Oto pokwitowanie.
— Racz mi pan dać klucze... przyślę tu mego służącego dla uporządkowania.
— Oto są.
— Adres waszego notaryusza?
— Zaraz go panu napiszę. Pan Emil Pinguy, notaryusz, ulica Piramid, nr. 18.
Arnold schował adres do kieszeni i ukłoniwszy się, wyszedł. Pozostawało mu teraz jedynie wracać do Paryża. Spojrzał na zegarek, wskazywał on szóstą godzinę.
W kilka chwil później, przybywszy na stacyę drogi żelaznej, umieścił się w wagonie pierwszej klasy, gdzie leżąc wygodnie, rozmyślał, iż za dni osiem łatwo mu przyjdzie zapłacić szesnaście tysięcy franków, skoro zostanie posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów.
Gdy pociąg przybył do Paryża, noc już zapadła. Po odbytej podróży, czując niezwykły apetyt, Desvignes udał się do restauracyi pod Czterema sierżantami, zkąd o dziewiątej wrócił do siebie bulwarem Beaumarchais’go.
W dziesięć minut zmieniwszy ubranie i przywróciwszy twarz do naturalnego stanu, były sekretarz wyszedł z pawilonu. Tym razem jednak udał się wyjściem od strony ulicy des Tournelles. Przechodząc, spotkał w bramie córkę odźwiernej.
— Pan może jeszcze nie jadł obiadu? — zagadnęła go Anastazya.
— Odgadłaś, panienko... od rana biegam po Paryżu za udzielaniem lekcyj i dopierom je teraz ukończył. Nie ma do mnie jakiego listu?
— Nic nie ma, panie Desvignes.
Arnold, pozdrowiwszy ją, wyszedł.
Minąwszy ulicę św. Antoniego, zwrócił się w stronę Ratuszowej, która prowadzi na ulicę Paon-blanc, dziwny zaułek, mający około dwudziestu pięciu metrów długości, a półtora metra zaledwie szerokości, zasłonięty po obu stronach sześciopiętrowemi domami, u których wszystkie okna opatrzone są w kraty żelazne.
Powietrze z trudnością tu cyrkuluje, a słońce nie ukazuje się nigdy.
Jedna, jedyna brama otwiera się na tę ulicę, w domu czarnym, zniszczonym, ponurym; inne bramy zostały zamurowane, ponieważ domy te posiadają wejście bądź od ulicy Ratuszowej, bądź od wybrzeża.
Wspomniana brama znajduje się po lewej stronie; jest ona ciężką, masywną, owalnego kształtu, co dowodzi jej starożytności, zagłębiona w mur gruby, jak gdyby ścianę fortecy.
Nawet podczas lata, wśród największych upałów’, ulica Paon-blanc jest wilgotną i błotnistą.
Gdy wszedł w nią Arnold, trująca woń oddech mu przytłumiała i dziwił się, iż w takiem mieście, jak Paryż, istnieć może podobne ognisko nieczystości.
Przybywszy do bramy, jaką opisaliśmy, najeżonej gwoździami, a uzbrojonej młotkiem żelaznym, zatrzymał się przy niej; ujął za młotek, zamiast go jednak spuścić na krążek, umieszczony we wgłębieniu, pociągnął ku sobie w kierunku prostopadłym i popchnął.
Drzwi się otwarły natychmiast.
Desvignes wszedł do ciemnego korytarza, w którym woń była bardziej jeszcze zabójczą, niż na ulicy. Szedł ostrożnie, z wyciągniętemi przed sobą rękoma, aż wgłąb pasażu, gdzie napotkał pierwszy stopień schodów.
Przybywszy na trzecie piętro, zatrzymał się, macając po murze; otaczała go najzupełniejsza ciemność; odnalazłszy drzwi po prawej, zastukał w nie cztery razy w równych przestankach, a następnie czekał.
We dwie minuty z wnętrza dobiegł jakiś szelest, poczem zaskrzypiał klucz w zamku i drzwi się otwarły.
Ukazał się w nich mężczyzna w podeszłym wieku, o siwiejących włosach i brodzie, w starym, połatanym szlafroku, z płonącą lampką w ręku, którą oświeciwszy twarz przybyłego, zapytał z włoskim akcentem:
— Kogo pan szukasz?
— U signor Agostini — odpowiedział Arnold.
— Ja nim jestem... Czego pan żądasz?
— Potrzebuję pańskiej usługi.
— Kto pana do mnie przysyła?
— Jest to rzecz obojętna... Będziesz pan dobrze zapłaconym, a to dla pana punkt główny.
— Proszę wejść.
Tu signor Agostini cofnął się w głąb, zostawiając wolne przejście przybyłemu, na którego nieufnie z pod oka spozierał.
Zamknąwszy drzwi na klucz, wprowadził Arnolda do małej stancyjki, której ściany niknęły pod rzędami półek, wznoszącemi się aż pod sufit, dźwigając pęki akt oprawnych, każdy z porządkowym numerem.
Stół, przeładowany zapylonemi aktami i różnego rodzaju papierami, zajmował środek pokoju; cztery kulawe, poobdzierane krzesła stały wokoło niego.
Właściciel tego mieszkania był to suchy, kościsty starzec, z pożółkłem jak pargamin obliczem, pokrytem zmarszczkami. Głęboko wpadnięte oczy błyszczały mu z pod sinawych powiek, jak dwa rozżarzone węgle. Długie, wychudłe ręce, w których trzymał lampkę naftową, nerwowo mu drżały.
Postawiwszy lampkę na stole, wskazał krzesło przybyłemu, mówiąc:
— Przybywając do mnie o tak spóźnionej porze i bez wąchania po cztery razy we drzwi uderzając, dajesz mi pan do zrozumienia, iż dobrze znasz moje zwyczaje. Zkąd je znasz i kto ci udzielił mój adres? — odpowiedz mi, proszę.
— Nie podoba mi się odpowiedzieć!... — odparł szorstko Desvignes.
— I mnie też zarówno nie podobać się może uczynić dla pana to, o co mnie prosić przychodzisz...
Arnold roześmiał się głośno.
— Nie lękam się tego — odrzekł. A wyjmując z kieszeni pugilares, wypchany pieniędzmi, dodał: — Oto siła, która pokona pański opór w jednej chwili. Znam pana i dobrze znać cię muszę, skoro tu przyszedłem. Zajmij się pan raczej tem, co mnie do ciebie sprowadza, a nie tem, kto mnie do ciebie przysyła.
Na widok grubego pugilaresu, oczy starego wiocha gorączkowo zabłysły.
Desvignes, wyjąwszy bilet bankowy, trzymał go w palcach.
— Ofiaruję panu — rzekł — te oto tysiąc franków, a drugie tyle przy dostarczeniu mi dowodów, jakich od ciebie zażądam. Żadnej więc próżnej dyskusyi... żadnej ciekawości... Moja obecność i zapłata, jaką ci składam, przekonywają, iż mam ufność w tobie... Ufaj mi więc, proszę, nawzajem. Chcesz zarobić dwa tysiące franków... Tak, czy nie?... W dwóch słowach...
— Chcę! — odrzekł Agostini, utkwiwszy wzrok chciwie w połyskującym francuskim banknocie. — Cóż żądasz, abym uczynił?
— Zaraz ci powiem... Siadaj i pisz...
Agostini, chwyciwszy za pióro, siadł przed arkuszem białego papieru.
— Jestżeś gotowym? — zapytał Arnold.
— Tak... jestem.
— Pisz więc: Józef-Arnold Desvignes, urodzony 28 grudnia 1857 roku w Blèré, w pobliżu Ambroise, departamencie Indre-et-Loire...
Tu przerwał.
— Indre-et-Loire — powtórzył Włoch; — już napisałem. Cóż dalej?
— Wszystko już... — odrzekł przybyły. — Potrzebuję wiedzieć, co się stało z owym Arnoldem Desvignes... Musisz mi pan dostarczyć jego akt urodzenia, wszystkie jego osobiste legitymacye, powiadomić mnie, czy posiada on krewnych i w jakim stopniu, a jeśli umarli, dostarczyć mi akta ich zejścia, prawnie zlegalizowane.
— Prócz tego, nic więcej?
— Nic. Ma się rozumieć, iż w razie śmierci Józefa-Arnolda Desvignes, będę potrzebował równie jego aktu zejścia, który złożyć mi będziesz pan obowiązanym. Sam widzisz, że cała ta rzecz jest dla ciebie drobnostką.
— Będę potrzebował wyjechać do Blèré, a może i dalej — odrzekł Włoch — jeżeli ów młody człowiek opuścił swój kraj rodzinny. Takie podróże są kosztownemi, zmniejszą one znacznie sumę, jaką mi pan ofiarujesz.
— W dniu, w którym dostarczysz mi wspomniane dowody, dołącz do nich rachunek z poniesionych na podróż wydatków, a oddzielnie zwrócę ci te pieniądze.
— Jest-że to rzecz pilna?
— Bardzo pilna.
— Ileż czasu pan mi przeznaczasz na moje poszukiwania?
— Osiem dni.
— Jeżeli nie zajdzie coś nadspodziewanego, będę się starał wszystko to dostarczyć panu na czas oznaczony. Gdzie panu mam przesłać rezultat z mych poszukiwań.
— Ja sam się tu zgłoszę do pana za dni osiem, o tej jak dziś godzinie.
— Dobrze... Należy jednak wszystko naprzód przewidzieć. Gdyby wypadkiem suma, jaką mi pan pozostawiasz, okazała się niedostateczną na pomienione poszukiwania, będęż mógł odnieść się do pana o dalszy zasiłek w tym względzie? Sprawy podobnego rodzaju są bardzo trudnemi do wykonania; aby się zająć wyłącznie pańskim interesem, będę zmuszonym zamknąć drzwi przed innymi mymi klientami, którzy mogliby mnie potrzebować w tym czasie.
— W podobnym wypadku napiszesz pan do mnie słów parę.
— Gdzie?
— Poste-restante... w pocztowem biurze na bulwarze Beaumarchais’go.
— Pod jakiem nazwiskiem? — Pod inicyałami X. Y. Z.
Agostini zapisywał sobie to objaśnienie.
— Skoro odbiorę list pański — rzekł Arnold — doręczę ci bezzwłocznie to, czego zażądasz.
— Dobrze... Od jutra udam się w podróż, pomimo, że jestem stary latami, posiadam jednak rzeźwość młodzieńczą, nie lubię odkładać interesów.
Desvignes wstał z krzesła.
Włoch odprowadził go aż do drzwi, które następnie zamknął na klucz starannie i rygle zasunął, jak gdyby to nędzne mieszkanie skarby w sobie zawierało.
W pół godziny później Arnold powrócił do siebie, a przy rozbieraniu się, zacierał ręce z zadowoleniem, powtarzając:
— Dobrze idzie... dobrze idzie!...
Poczem położywszy się, zasnął tak dobrze, jak człowiek z najczystszem sumieniem.
Podczas, gdy Karol Gérard, zmieniony w Arnolda Desvignes, przygotowywał z najwyższą ostrożnością cios, jaki miał go uczynić posiadaczem olbrzymiej fortuny, dwaj jego wspólnicy, a raczej jego agenci, poczynali zarówno wykonywać dane sobie przezeń polecenia.
Głownem z nich było pośpieszyć na pierwsze jego wezwanie, bez opóźnienia się ani na chwilę. Chodziło w takim razie o uwolnienie się z cyrku Fernando, które jednak potrzeba było trzymać w sposób, niezwracający najmniejszej uwagi.
Nic łatwiejszego.
Dwaj irlandczykowie postanowili podczas wieczorowego w cyrku przedstawienia udawać kompletnie pijanych. Zataczali się, uderzając jeden o drugiego na każdym kroku, nie mogąc utrzymać równowagi.
Reżyser, zatrzymawszy ich w przejściu po za areną, zaczął ich napominać surowo, na co odpowiedzieli brutalnemi słowy.
Wypadek taki był przewidziany przepisami administracyjnemi.
Wszelka zuchwała odpowiedź pociągała za sobą natychmiastowe uwolnienie od pełnionych obowiązków, nawet w razie, gdyby widowisko miało coś na tem ucierpieć.
Will Scott i Trilby zostali bezzwłocznie powiadomieni, iż odtąd przestają należeć do trupy cyrkowej. W miejsce usprawiedliwienia się reżyserowi, rzucili uliczne przekleństwo.
Wydano im rozkaz, aby udali się do kasy dla uregulowania swoich rachunków i opuścili cyrk natychmiast, w razie zaś oporu, zagrożono im wyrzuceniem przez policyjnych agentów.
Pozostawało im odejść ze schylonemi głowami, co też uczynili.
Jeden z klownów zastąpił Trilbego w niedźwiedziej pantominie tak dobrze, iż nikt nie dostrzegł tej zmiany.
Obaj irlandczykowie wrócili do swego mieszkania przy ulicy Lepic, gdzie przy wspólnej naradzie ułożyli, że Scott zajmie się nazajutrz kupnem konia, podczas gdy Trilby pójdzie za wyszukaniem powozu. Po dokonanych sprawunkach postanowili użyć posłańca dla przyprowadzenia konia do kupionego powozu, a po zaprzężeniu go, przyjechania wraz z powozem w miejsce wskazane.
Jakoż nazajutrz zrana, Will i Trilby, przebrani oba za służących z zamożnego domu, wyszedłszy z ulicy Lepic, rozdzielili się na bulwarze de Clichy i każdy z nich, zaopatrzony w potrzebną sumę pieniędzy, udał się w przeciwnym kierunku.
Scott poszedł w stronę włoskich rogatek, gdzie zwykle odbywa się sprzedaż koni, Trilby zwrócił się ku kaplicy. Wiedział on, iż łatwo odnaleźć będzie można wehikuł za przystępną cenę i nabył za tysiąc pięćset franków powóz w dobrym stanie.
Scott kupił również silnego konia z uprzężą za siedemset franków.
— Przyślę tu jutro po niego — rzekł do sprzedającego.
— Ja przyślę jutro po zabranie powozu — rzekł Trilby.
O godzinie trzeciej po południu zeszli się obaj w małej kawiarni, w tymże okręgu położonej, opowiedziawszy sobie nawzajem o dokonanych zakupach. Pozostawało im oczekiwać godziny, w której mieli się spotkać z Arnoldem na obiedzie pod Czterema sierżantami.
Były sekretarz banku Mortimera przez dzień cały nie opuszczał swego mieszkania na bulwarze Beaumarchais’go.
Około piątej zaczął się ubierać, a raczej przebierać, w wyjęty ze swej garderoby kostium majtka francuskiej marynarki.
Nic nie brakowało do uzupełnienia tego kostiumu. Rudą perukę i długie, czerwone faworyty anglika zastąpiła czarna broda i czarna peruka o krótko przyciętych włosach, pozwijanych, jak wełna na baranie. Twarz, szyję i ręce, za pomocą specyalnej wody, znanej dobrze wszystkim aktorom, Arnold ufarbował na kolor sinawy, którą to barwę wiatr morski i działanie słońca nadaje wszystkim marynarzom.
Wdziawszy płaski, z polerowanej skóry kapelusz, w tył nieco odsunięty, założył na szyję zawieszony na sznurku medalik, po którym miał się dać poznać Scottowi i Trilbemu, i zwyczajem ludzi morza, nawykłych do bezustannego kołysania się okrętu, wyszedł niepewnym, zataczającym się krokiem z pawilonu na ulicę de Tournelles.
W korpusie pomienionego domu mieszkało ze trzydziestu lokatorów.
Odźwierna wraz z córką nie zawsze pilnowały wchodzących i wychodzących, a gdyby nawet spostrzegły majtka, sądzićby mogły, iż przyszedł do kogoś w odwiedziny; prawdopodobnie jednak nie zauważyłyby go wcale.
Desvignes nie mylił się w swych przypuszczeniach. Tak pani Pillois, jak i jej córka, nie zwróciły na niego uwagi.
Minąwszy bulwar Beaumarchais’go, wszedł do restauracyi, gdzie obiadował dnia poprzedniego. Zastał tam kilkunastu biesiadników, a w ich liczbie Will Scotta wraz z Trilbym.
Mniemany majtek zajął miejsce naprzeciw nich przy stole.
— Do kroć piorunów! — zawołał na posługującego doskonałym marsylijskim akcentem — czuję głód rekina! Staraj się jaknajprędzej podać mi obiad.
— A co pan podać rozkaże?
— Zjem wszystko, byle było dobre i wiele.
— Racz pan wymienić potrawy.
Arnold zarządził dania z ryb i morskich mięczaków złożone, bez wina.
Obiadujący śmieli się z owego prawdziwego typu marynarza. Scott i Trilby ciekawie mu się przypatrywali. Nagle, oczy pierwszego dostrzegły medalik, zawieszony na szyi majtka.
Drgnął, a uderzywszy w łokieć Trilbego, szepnął mu zcicha:
— Medalik...
Trilby zrozumiał znaczenie tego wyrazu.
Arnold, mrugnąwszy zlekka na obu, zdawał się nie widzieć potem wcale dwóch irlandczyków i począł zajadać swój obiad, przedłużając go umyślnie, poczem zażądał kawy i zapalił wielkich rozmiarów cygaro.
Obiadujący poczęli wychodzić jedni za drugiemi.
Około ósmej w sali pozostał tylko Arnold, Scott i Trilby.
— Przybyłeś zapewne do Paryża po uwolnieniu się ze służby, panie marynarzu? — zapytał go ten ostatni.
— Tak, ukończyłem już lata moich wypraw — odrzekł zapytany i urządzam sobie dzisiaj małą ucztę Baltazara.
— Jestżeś marsylijczykiem?
— Rodowitym... z Canebière. Szczycę się tem... Znasz Marsylię?
— Znam ją doskonale, obadwaj z moim kolegą podziwiamy to piękne, rodzinne twe miasto.
— Pójdź więc tu bliżej... wychylimy butelkę szampana za pomyślność mego rodzinnego kraju.
Scott wraz z Trilbym zasiedli obok Arnolda, który, kazawszy podać usługującemu butelkę Moet’u, napełnił nim szklanki.
Skoro posługujący wyszedł, mniemany majtek pochylił się ku obu towarzyszom, zapytując zcicha:
— Wykonaliście moje polecenia?
— Już... — odrzekł Will Scott; — wyrzucono nas z cyrku Fernando.
— Powóz?
— Kupiony wraz z koniem.
— Poszukajcie więc teraz stajni z wozownią w Paryżu i najmijcie takowe na tydzień. Skoro nadejdzie chwila działania, Scott w ubiorze woźnicy siądzie na kozioł i będzie powoził.
— A ja? — zapytał Trilby — cóż ja będę robił?
— Ty... — zaczął mniemany majtek.
Tu przybycie nowych gości do restauracji przerwało mu słowa. Nowoprzybyli zasiedli w głębi sali. Rozmowa pomiędzy trzema wspólnikami wszczęła się pocichu nanowo. Powtarzać jej nie będziemy, nadmieniając jedynie, że stajnia i remiza zostały bezzwłocznie wynajętemi przy ulicy Filipa-Augusta, oraz że nazajutrz koń wraz z powozem pod dachem się znajdowały.
Według ścisłego obrachunku, byłemu sekretarzowi bankiera z Kalkuty pozostawało obecnie trzy dni czasu przed przybyciem poszukiwacza dyamentów, Edmunda Béraut, do Paryża, który, jak wiemy, zatrzymał się w Obock i Port-Saïd.
Chwila stanowczej akcyi szybko się zbliżała. Wszelkie przygotowania ku temu zostały już przez Arnolda dokonanemi, prócz kilku drobnych szczegółów, pozostałych do uregulowania.
Przedewszystkiem poszedł do pocztowego biura w swoim ubiorze anglika na bulwar Beaumarchais’go, powiadamiając urzędników, iż kilka listów do niego nadesłanych zostanie pod inicyałami X. Y. Z.
Tegoż samego dnia, zmieniwszy kostyum i fizyonomię, udał się do Palais-Royal i wszedł do sklepu, gdzie sprzedawano wojskową pasmanteryę, krzyże, ordery, wstęgi dekoracyjne różnego rodzaju, felcechy do szpad i pałaszów, pasy oficerskie, szarfy i t. p. W dziesięć minut wyszedł z tego magazynu z pakietem, starannie owiązanym.
Wróciwszy do swego mieszkania na bulwarze, wsunął ów pakiet do szuflady, obok sztyletu indyjskiego, dziwnego kształtu, jaki przywiózł z sobą z Kalkuty, i zamknął na klucz szufladę.
Przywdziawszy następnie zwykły swój ubiór, poszedł jako Arnold Desvignes, nauczyciel obcych języków, odbyć przechadzkę po bulwarach.
Wystawa w oknie optyka zwróciła jego uwagę.
Wszedłszy tam, kupił okulary ze szkłami lekko zabarwionemi, jakich używają osoby, których wzrok razi żywszy blask światła, i o szóstej poszedłszy na obiad, po powtórnej po nim przechadzce wrócił do siebie.
Nadmieniliśmy, iż mimo, że był głęboko zajęty ciosem, jaki dokonać zamierzał, nie zapomniał o Anieli Verrière.
Miłość ta, wzbudzona nagle podczas kilkugodzinnej podróży z Marsylii do Paryża, głęboko wryła się w jego serce. Pokochał to jasnowłose dziewczę, pokochał je namiętnie, silną, niezłomną wolą, posiąść je postanowił za pomocą potęgi, jaką nadają miliony.
Kilka wyrazów, wymienionych wobec niego, przez młodego oficera artyleryi, Vandama, w czasie podróży do Vincennes, podnieciły w nim jeszcze tę namiętną miłość.
Ów Vandame był jego rywalem... Biada mu! ustąpić lub zginąć musi!
Były sekretarz Mortimera pragnął był działać jaknajrychlej w tej sprawie, nic jednak nie mógł przedsięwziąć, nic absolutnie, dopóki nie zostanie posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, jakie ku temu otworzą mu drogę.
— Bądźmy cierpliwi... — powtarzał — wkrótce to nastąpi.
Starał się tym sposobem hamować swą niepowściągliwość rozkochanego.
Prócz tego, jeden jeszcze szczegół zarówno niepokoił Arnolda Desvigues; był nim dzień i godzina przybycia Edmunda Béraud.
Myślał sobie:
— Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, kupiec dyamentów każę się zawieźć wprost do hotelu, to nie ulega wątpliwości... Nie uda się wprost ztamtąd po odbiór pieniędzy do banku... Niełatwo jest bowiem zabrać pięćdziesiąt milionów, jak się zabiera pięćdziesiąt tysięcy franków... Podobnej sumy nie chciałby trzymać w hotelu. Po rozlokowaniu się więc, dopiero zajmie się załatwieniem tej sprawy, o której list Mortimera uprzedził dyrektora banku francuskiego.
„Według zatem wszelkiego przypuszczenia, Edmund Béraud przyjedzie tym samym pociągiem, którym ja przyjechałem z Tulonu, to jest o w pół do jedenastej. Widziałem jego bagaże w Kalkucie, nie są one zbyt licznemi i nie sprawią mu opóźnienia.
„W każdym jednak razie, nie zdoła przybyć do hotelu jak na południe. Następnie, zanim zje śniadanie i przebierze się, będzie już zapóźno na załatwienie tak ważnej sprawy w kasie bankowej. Gdyby się nawet tam udał, każą mu przybyć nazajutrz. W tym to przeciągu czasu ja działać zacznę.
„Przedewszystkem wiedzieć mi trzeba o dniu jego przybycia do Paryża. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie telegrafował z Talonu do Indyjskiego hotelu. Ztamtąd więc trzeba zaczerpnąć wiadomość, jaka mi jest tyle niezbędną.“
Desvignes nazajutrz wstał równo ze świtem, a ubrawszy się śpiesznie, dobył z szuflady pęk papierów, jakie przywiózł z sobą z Kalkuty. Rozwiązawszy ów pakiet, wyjął zeń ćwiartkę papieru z firmą na nagłówka: Dom bankowy Jana Mortimer i współka, poczem, naśladując ze zdolnością biegłego fałszerza pismo swego byłego pryncypała, nakreślił co następuje:
Prawdopodobnie nie przybyłeś jeszcze do Paryża, mając się zatrzymać w Obock i Port-Saïd; korzystam jednak z wyjazdu do Francyi jednego z twoich współziomków, aby ci przesłać ten list, a w nim prośbę o powiadomienie mnie o szczęśliwym twoim na miejsce przybyciu. Za kilka miesięcy wyjadę do Londynu, zkąd mam zamiar udać się do Paryża. Z przyjemnością oczekuję tej chwili, aby uścisnąć twą rękę.
— Nic nie ma — rzekł — kompromitującego. Gdyby Edmund Béraud przyjechał zrana do Paryża, zastanie ów list mego byłego pryncypała. Gdyby przeciwnie, nie przybył, za pomocą, tego listu otrzymam tyle potrzebne dla siebie objaśnienia.
Tu, złożywszy papier, wsunął go w kopertę, zakleił i adres położył. Uczyniwszy to, przywdział ubranie anglika, rudą perukę i faworyty, a zarzuciwszy lekkie okrycie, wyszedł na bulwar Beaumarchais’go, zkąd fiakrem pojechał na ulicę Caumartin.
Spostrzegłszy przy kiosku stojącego posłańca, skinął na niego.
Posłaniec przybiegł natychmiast.
— Zanieś ten list — rzekł doń z angielska.
— Dobrze, milordzie... a gdzie mam oddać?
— Joubert Street... do Indyjskiego hotelu.
— Wiem...
— Zapytaj o pana Edmunda Béraud... nazwisko masz na kopercie...
— Widzę...
— Oddasz mu list ten do rąk... osobiście...
— Lecz gdyby był nieobecnym, z listem powrócę...
— Aoh... yes...
— A gdzie zastanę milorda?
— Przyjdź do kawiarni... ot tu... naprzeciw.
— Zrozumiałem... biegnę!
Tu posłaniec zawrócił, chcąc odejść.
Desvignes zatrzymał go, mówiąc:
— Gdyby pan Béraud nie przybył jeszcze z podróży do hotelu, zapytaj, kiedy przyjedzie.
— Nie zapomnę... powrócę za chwilę — wyrzekł, odchodząc posłaniec.
We dwadzieścia minut wrócił z listem w ręku do wskazanej sobie kawiarni..
Spostrzegłszy mniemanego anglika, podszedł doń, mówiąc:
— Oto list... ów pan, któremu miałem go oddać jeszcze nie przybył.
— Pytałeś się, kiedy przyjedzie?
— Yes, milordzie. Kasyerka hotelowa mówiła mi, iż odebrała od wspomnionego podróżnego z Marsylii telegram, z poleceniem przygotowania dlań apartamentu.
— A kiedyż on ma przybyć?
— Jutro.
— Nie wiesz, o której godzinie?
— Nie wiem, milordzie. Zdaje się, iż godzina nie była oznaczoną w depeszy.
— Aoh! yes... mniejsza o to...
Arnold po odebraniu listu schował go do kieszeni, zapłacił posłańca i siadł przy stole, pijąc nalaną szklankę wina.
— Zatem przyjedzie jutro... o niewiadomej godzinie... — powtarzał zcicha. — A może wyjedzie dziś z Marsylii pociągiem kuryerskim, wychodzącym o drugiej? W takim razie przybyłby do Paryża jutro w południe, a w Indyjskim hotelu stanął nieprędzej, jak o w pół do drugiej, ponieważ jego bagaże będą musiały uledz kwarantannowej rewizyi...
„Zapożno mu będzie udać się do banku. Zresztą, gdyby nawet przyjechał o dziesiątej rano, zamiast w południe, nie starczy mu czasu do odebrania swoich milionów; nie będzie chciał zaraz po przybyciu tem się zajmować.
Wszystko mi jednak przewidzieć potrzeba i mieć się na ostrożności.
Tu przywoławszy posługującego, kazał mu podać sobie materyały, potrzebne do napisania listu.
Przyniesiono mu kałamarz, papier, pióro, bibułę, laskę czerwonego laku, koperty różnej wielkości i zapaloną świecę.
Wybrawszy jedną z kopert, wsunął w nią medalik sprzedany sobie przez Misticot’a, rozgrzał lak nad świecą, a spuściwszy płonącą kroplę takowego wewnątrz koperty, przypieczętował nią medalik, poczem zamknął kopertę, napisawszy na wierzchniej jej stronie w miejscu adresu wyrazy: Dziesiąta godzina.
Czynność jaką opisaliśmy powyżej, była dopiero uskutecznioną w połowie. Wsunął teraz pierwszą kopertę w drugą nieco większą, którą najprzód nakleiwszy gumą, przypieczętował lakiem w ten sposób, ażeby pieczęć odpowiadała objętością znajdującemu się wewnątrz medalikowi, i ma płonącym laku wycisnął godło pierścionka, jaki miał na palcu.
Gdy pieczęć zaschła i ostygła; upewnił się, iż niepodobna było przez nią poznać istnienia wewnątrz koperty medalika, położył następujący adres:
Po dokonaniu tego, zapłacił rachunek, i wyszedł na bulwar Rochechouart.
Tu zaczął znowu szukać posłańca, ponieważ nie chciał się ukazywać w mieszkaniu obu anglików nawet pod innem przebraniem. Odnalazłszy go, oddał mu list, i tymże samym fiakrem pojechał na plac Bastylii, gdzie wstąpił do restauracyi na śniadanie, oczekując godziny, w której się spotka z Will Scottem i Trilbym pod arkadami Palais-Royal, w pobliżu ulicy św. Antoniego.
Scott, wychodził jedynie z mieszkania rano i wieczorem dla dania pokarmu kupionemu koniowi, co mu zabierało czasu do dwóch godzin dziennie. Trilby zostawał natenczas w domu przy ulicy Lipic, ażeby być gotowym na pierwsze wezwanie Arnolda Desvignes.
Obaj Irlandczycy umówili się wzajem, iż gdyby przyszedł list od Arnolda, podczas gdy Scott będzie w stajni zajętym, Trilby przybędzie bezzwłocznie po niego, drogą wskazaną, aby nie stracić minuty czasu, i nie opóźnić się na schadzkę umówioną.
Skoro posłaniec ukazał się z listem w bramie domu przy ulice Lepic, odźwierna rzekła do niego:
— Idź pan... ot! tu wprost po wschodach, na piąte piętro, drzwi № 7, pan Trilby jest u siebie.
We dwie minuty później, były pantomimista z cyrku Fernando, trzymał list w ręku, a rozdarłszy pierwszą kopertę, na drugiej — wyczytał te słowa: Godzina dziesiąta.
Pod lakową pieczątką znalazł medalik.
— Godzina dziesiąta... powtórzył, nie ma więc minuty do stracenia! — I przebiegłszy z chybkością klowna pięć pięter, pobiegł na ulicę Filipa-Augusta, by o otrzymanem wezwaniu powiadomić swego towarzysza.
Na kilka minut przed dwunastą, znaleźli się obaj pod arkadami Royal. Wraz z uderzeniem tejże godziny ukazał się Arnold od strony ulicy Bretague.
Scott wraz z Trilbym pośpieszyli na jego spotkanie.
— Jest-że co nowego? — zapytał Will.
— Ma się rozumieć... skoro was przywołałem.
— Rozkazuj więc...
— Jutro — rzekł — o dwunastej w południe Trilby ma się znajdować na rogu bulwaru i ulicy Caumartin, w ubraniu, jakie mu wskazałem. Ja tam będę; niech jednak do mnie nie mówi, niech uda jakoby nie znał mnie wcale, jeżeli pierwszy nie przyjdę do niego. Niech będzie cierpliwym, ponieważ wyczekiwanie długo przeciągnąć się może.
— Stawię się niechybnie — rzekł Trilby — nie zbraknie mi cierpliwości.
— Co zaś do ciebie — rzekł Arnold, zwracając się do Scotta — nie opuszczaj ulicy Filipa-Augusta. Od południa ma być zaprzężonym koń do powozu, a ty czekaj w ubiorze woźnicy. Gdy chwila wyjazdu nadejdzie, Trilby cię o tem powiadomi.
— Trzeba ażebyś przygotował kilka metrów sznura cienkiego ale silnego i dużą, mocną, jedwabną chustkę fularową. Wszystko to ma się znajdować w siedzeniu powozu.
— Kupiemy to — rzekł Scott. — Cóż dalej?
— Już wszystko. — Przyrzekłem wam dwadzieścia tysięcy franków — mówił były sekretarz Mortimera — połowę przed dokonaniem czynu, a drugą połowę później. Chcecież ażebym dał wam teraz dziesięć tysięcy franków?
Dwaj Irlandczycy spojrzeli na siebie wzajem i potrząsnęli przecząco głowami.
— Jakto... nie chcecie? — zapytał Arnold zdziwiony.
— Nie odmawiamy... lecz później...
— Dlaczego?
— Ponieważ ufamy ci najzupełniej i wolimy wszystko wziąść razem. Zresztą te pieniądze w kieszeniach przeszkadzałyby nam jutro w działaniu.
— Dobrze, jeśli nie dziś, to odbierzecie je jutro.
— Który z was ma mój medalik?
— Ja — odparł Trilby — ponieważ ja twój list odebrałem.
— Zwróć mi go.
— Oto jest.
Schowawszy go Arnold w kieszonkę od kamizelki, zwrócił się do Scotta.
— Czy znasz Parc-Saint-Maur? — zapytał.
— Czy go znam?... to pytanie! Chodziłem tam kilkanaście razy w odwiedziny do pewnego żokeja, mego współziomka. Trafiłbym z zamkniętymi oczyma. Do Parc-Saint-Maur zatem powozem jechać nam trzeba?
— Tak.
— Doskonale!
— Nikogo pytać o drogę nie potrzebuję. Wprost tam pojadę.
— A znasz Aleje de l’Echo?
— Jak najlepiej! — Poczyna się ona od stacyi drogi Żelaznej i biegnie po nad brzegiem Marny.
— Tak, właśnie. Jadąc do Parc-Saint-Maur skręcisz powozem w aleę de l’Echo. A teraz, rozłączmy się. Do jutra...
— Do jutra! — Tu Scott wraz z Trilbym odeszli. Arnold udał się ulicą św. Antoniego, gdzie załatwił kilka drobnych sprawunków, poczem wrócił do swego pawilonu na bulwar Beaumarchais’ego, zkąd wyszedł tylko na obiad.
Nazajutrz z porankiem niebo szare, pochmurne, zaciężało ponad Paryżem, i w połączeniu z mgłą gęstą, jaka w pierwszych dniach Maja unosi się z Sekwany, okrywało miasto ciemnościami prawie. Bruk ulic pokrył się tem gęstem i tłustem błotem, niszczącem wszystko na cokolwiek bądź padnie. Wilgoć była przenikającą, a mimo, że deszcz nie padał, krople wody wisiały na gałęziach drzew bulwarów i ogrodów.
O siódmej rano, Desvignes otworzył okiennice w swym pawilonie, wychodzącym na bulwar, i stwierdził naocznie wyż opisany stan atmosfery.
— Otóż pogoda jakiej mi trzeba! — zawołał. — Gdyby potrwało tak do wieczora, los by mi sprzyjał widocznie. Traf staje się moim sprzymierzeńcem. Jeśli dziś plan mi się uda, jutro będę panem świata.
Tu zamknął okno.
W godzinę później, przechodnie znajdujący się na ulicy des Tournelles, na wprost domu M 36, dostrzedz mogli wychodzącego z tegoż domu miejskiego strażnika z kapturem, na czapkę nasuniętym w ten sposób, że całą twarz mu prawie okrywał.
Mgła gęsta, zawieszona po nad Paryżem, rozpraszać się zaczęła: nie było to jednak wskutek działania promieni słonecznych. Słońce nie ukazało się wcale. Gruba osłona chmur nie dozwalała mu słać ziemi światła i ciepła. Drobny deszcz zaczął pokrapywać.
Ów strażnik miejski, w którym zapewne z łatwością czytelnicy odgadli Arnolda Desvignes, szedł ulicą des Tournelles, aż ku Saint-Claude, zkąd zwrócił się na bulwar.
W tejże chwili przejeżdżał z hałasem środkiem błotnistej ulicy omnibus z linij: Bastylla — Magdalena.
Arnold spojrzał na ów wehikuł.
Wyraz: Zapełniony widniał wyryty wielkiemi białemi literami na błękitnej tabliczce, wieczorem światłem oświetlanej.
— Zapełniony wewnątrz... — pomruknął mniemany strażnik. I spojrzał na wierzch omnibusu nazwany przez ludność Paryża etażerką.
Dwóch podróżnych siedziało tam obok siebie, zabezpieczając się od deszczu starym zużytym parasolem.
Arnold pobiegł szybko za wehikułem, a pochwyciwszy się zań, wskoczył na przednią platformę.
— Miejsce tylko na wierzchu — zawołał konduktor.
— Dobrze... — odparł Desvignes, wdrapując się na schodki, podczas gdy konduktor dzwonieniem dał znak do przystanku.
Wszedłszy na wierzch omnibusu umieścił się przy dwóch podróżnych, siedzących pod parasolem.
Obaj rozmawiali z sobą.
Jeden z nich mógł mieć około lat dwudziestu pięciu, drugi około piętnastu.
Ów drugi był to Misticot, sprzedający medaliki przed nowo budującym się kościołem na Montfimartre.
Pierwszego wkrótce poznamy.
— Zatem, postanowiłeś ożenić się nieodmiennie? — pytał chłopiec towarzysza.
Posłyszawszy wyrazy Misticot’a, mniemany ów strażnik miejski zatulony w kapotę i kaptur wzniesiony nad czapką, drgnął, usiłując sobie przypomnieć zkąd zna ów głos mówiącego.
Rozmowa pomiędzy dwoma podróżnemi ciągnęła się dalej.
— Kogóż zaślubiasz? — pytał Misticot.
— Moją kuzynkę.
— Którą?
— Wiktorynę Béraud... kwiaciarkę.
— Wiktoryna jest ładną... w rzeczy samej.
— Ba! — wiem że jest ładną... a obok tego oszczędną i zabiegliwą. — Ma małe gospodarstwo pięknie urządzone, obok czego i nieco pieniędzy. — Ja wnoszę tyleż co ona, i jestem również pracowitym. W takich warunkach mogę być pewien, iż nie zaznamy niedostatku.
— Kiedyż ślub nastąpi?
— Radbym jak najrychlej... Pierwszą zapowiedź już wygłoszono, zatem w ciągu dwóch tygodni będę żonatym. Wesele hucznem będzie, przed merem, i w kościele. Nie przed zastępcą, ale przed samym merem, w jego własnej osobie. Ślub da nam sam proboszcz... Będzie to szyk! — Mam nadzieję, iż w mojem weselu przyjmie udział cała rodzina.
— Cała rodzina... powtórzył Misticot, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Dla czego nie?
— Jakto... i bankier?
— Ma się rozumieć... i pan Verrière, mój wuj. Zapewniam cię że przybędzie... Liczę nań na pewno.
Na wymienione nazwisko bankiera Verrière, Arnold drgnął powtórnie, i począł słuchać z natężoną uwagą.
— Możesz rachować na jego przybycie, zaczął Misticot, lecz ileż razy rachunek na gościa zawodzi. — Jesteś zacnym uczciwym chłopcem, nikt temu nie zaprzeczy lecz w każdym razie jesteś tylko robotnikiem, podczas gdy pan Verrière jest grubym finansistą, mającym pełne sakwy pieniędzy, powozy, konie, służbę w liberyi, i tam dalej. — Gdy się potrząsa milionami nie ma się chęci natenczas do schodzenia w towarzystwa uboższych ludzi, pomnij o tem Eugenjuszu Loiseau.
— Ze strony wuja Verrière spotkam być może nieco oporu w tym względzie, odparł Loiseau, ponieważ jest to człowiek próżny, pozujący na wielkość; przyznaję więc słuszność twemu twierdzeniu co do niego. Na szczęście jednak, istnieje kuzyneczka, wypieszczony amorek, która z ojczulkiem robi, co się jej tylko podoba. Ona każę mu przyjąć nasze zaproszenie, chociażby nawet wołał pozostać w domu u siebie. Jestem pewien, że w tym razie będzie posłusznym swej córce.
— Mówisz o pannie Anieli?
— Tak.
— Masz słuszność zupełną. Dobra, przystępna dla każdego, jak gdyby wcale nie posiadała majątku. Słodka, jak cukierek. Mimo, że jej rodzina jest ubogą, ona ją kocha, nie wypiera się jej. Możesz na jej obecność rachować.
— Wiem o tem... Znam dobrze jej serce.
— A nie tylko ty sam... Ja ją znam również...
— Ty? — powtórzył Eugeniusz zdziwiony.
— Tak... ja... ja! — odparł Misticot. Poznałem i oceniłem ją doskonale. Wyobraź sobie, że dnia pewnego, gdym jak zwykle sprzedawał medaliki koło kościoła, jeden z jej koni powozowych, uderzywszy mnie, na bruk wywrócił. Nie wiele mi złego wprawdzie uczynił, starłem sobie trochę czoło... ot! wszystko. — Zresztą moja to była wina, żem podszedł zbyt blizko powozu. Nie uwierzyłbyś, jak okazała się względem mnie, litościwą!.. Ach! — prawdziwy anioł to dziewczę. Jej wartość poznałem od razu... Cukierek to... mówię ci prawdziwy cukierek! — Mówiliśmy wtenczas o tobie...
— O mnie... z kuzynką Anielą?
— Tak... tak... mój stary! — I o matce Perrot, praczce... twojej i jej ciotce. — Do pioruna! — jeśli ta cała gromada zbierze się na twoje zaślubiny kościół próżnym nie będzie. — Fiu!... fiu... — mówił dalej, pokręcając głową — pan Eugeniusz Loiseau, introligator, i panna Wiktoryna Béraud, kwiaciarka, będą mieli milionerów na swoich godach!... To szyk! A gdzież się odbędzie wasze wesele?
— Nie wiem jeszcze.
— Jakto... dotąd nie ułożyłeś planu?
— Chciałbym ażeby się odbyło w Saint-Mandé, w pobliżu lasku Vincennes, możnaby urządzić przechadzkę pomiędzy śniadaniem i obiadem.
— W Salonie rodzinnym.
— Tak... właśnie.
— A w którym dniu?
— W sobotę, od tej soboty za tydzień.
— Abyś nie miał takiej niepogody jak dzisiejsza.
— Deszczu... naprzykład? Nie! nigdy... Będziemy mieli nad sobą tak błękitne niebo, jak oczy mej narzeczonej... A słońce!... no... zobaczysz!
— Słońce... na twój rozkaz... dla ciebie naprzykład?
— I dla ciebie zarówno, jeżeli zechcesz.
— Jakto dla mnie? — zapytał chłopiec. — Miałżebyś zamiar i mnie zaprosić zarówno?
— Tak... zapraszam cię na wesele. Nie uczynisz nam żadnej różnicy. Jesteś dzielnym chłopakiem, znam cię od dawna. Zapraszam cię więc... uczynisz mi prawdziwą przyjemność, przyjmując moje zaproszenie.
— Lecz... — zaczął Misticot z zakłopotaniem.
— Żadnego lecz... — przerwał introligator. — Znasz mamę Perrot, mą ciotkę, znasz Wiktorynę, moją narzeczoną, znasz kuzynkę Anielę... znajdziesz się więc jak gdyby wśród swoich... Zresztą ot! wiesz... myśl pewna przyszła mi do głowy... Zapraszam cię dla siebie na drużbę...
— Na drużbę... mnie? — zawołał chłopiec zdziwiony.
— Tak... ciebie.
— Bóg ci zapłać, poczciwy chłopaku! — zawołał Misticot, ściskając rękę Eugeniusza Loiseau, skutkiem którego to poruszenia struga wody spłynęła ze starego parasola na kapotę mniemanego miejskiego strażnika — niech ci Bóg wynagrodzi za twe poczciwe serce dla mnie sieroty — dodał, powstrzymując łzę, błyszczącą mu w oku. — Gdy się nie ma nikogo z rodziny, ni dalszych, ni bliższych krewnych, duszę przepełnia radość, znalazłszy nieco przyjaźni. Nie czuje się człowiek tak osamotnionym na świecie, tak opuszczonym, o którego nikt się nie troszczy!
— Zatem przyjmujesz, przybędziesz?
— Ba! czy przyjmuję, życzliwość twoja rozrzewnia mnie do głębi... nie uczynię ci wstydu, bądź pewnym! Wystroję się szykownie... zobaczysz! Garnitur weselny całkiem nowy, za czterdzieści pięć franków... Biała jak śnieg koszula... biały krawat i kamizelka... buty lakierowane ze śpiczastemi nosami... Ha! i cóż powiesz?
— Masz słuszność, lecz nie czyń sobie kosztu zbyt wiele. Zapraszam ciebie, a nie twój ceremonialny garnitur.
— Dobrze... dobrze... znam ja formy towarzyskiej przyzwoitości... Wiem jak wystąpić należy...
— Dowiesz się o dniu ostatecznie od mamy Perrot, mej ciotki. Ale pamiętaj, abyś się nie spóźnił.
— Bądź spokojny... Przybędę do merostwa przed oznaczoną godziną. Lecz wysiąść mi trzeba. Otóż i przedmieście Montmartre.
— I ja również wysiądę... — rzekł introligator — chcę wstąpić do ciotki Perrot. Pójdziemy razem.
Tu Eugeniusz Loiseau wstał, a zamknąwszy parasol, zeszedł wraz z Misticot’em po schodkach z wierzchołka omnibusu, gdzie pozostał sam teraz Arnold Desvignes, nie straciwszy jednego wyrazu z prowadzonej między dwoma podróżnymi rozmowy, dziwiąc się, że narzeczona introligatora nosiła nazwisko Béraud.
Misticot z Eugeniuszem Loiseau udali się na przedmieście Montmartre, podczas gdy omnibus zwolna toczył się dalej.
Mniemany strażnik miejski, śledził wzrokiem obu idących. Pogoda była jednaką, deszcz wciąż mżył drobny, przenikliwy.
W pobliżu stacyi omnibusów Arnold, wysiadłszy, zwrócił się na ulicę Caumartin, gdzie szedł chodnikiem po prawej.
Na rogu ulicy Joubert, spojrzawszy wokoło siebie, spostrzegł stojącego w bramie domu mężczyznę, w długim brązowej barwy paltocie, który jak gdyby się tam schował przed deszczem. Mężczyzna ów miał podniesiony aż do uszu kołnierz surduta, a na oczach błękitne okulary.
Dwie kobiety z ludu i dziecię schroniły się tam wraz z nim; deszcz wszakże nie ustawał, lecz coraz większy padać zaczynał. Arnold wszedł również w wspomnioną bramę.
Mężczyzna w okularach, obok którego stanął, spojrzał nań uważnie.
— Szkaradny czas, panie, nieprawdaż? — rzekł Desvignes.
Posłyszawszy głos mówiącego, mężczyzna ów odrzekł uśmiechając się zlekka.
— Przykry w rzeczy samej, a nadewszystko dla ciebie, panie strażniku miejski, jeżeli jesteś na służbie.
— Tak... odgadłeś pan, na służbie jestem... mam jednak pół godziny wolnego czasu na śniadanie, ponieważ dotąd nic jeszcze nie jadłem.
— I ja zarówno... rzekł pierwszy; — i gdybym tu dostrzegł w pobliżu restauracją, albo mleczarnię, poszedłbym coś przekąsić.
— Mówisz pan o mleczarni... jest ona właśnie przy ulicy Jouberta, na wprost Hotelu Indyjskiego. Idąc tam, mogę panu drogę pokazać.
— I owszem...
— Pójdźmy więc razem.
Tu obaj wyszli z bramy, udając się we wspomnioną stronę.
Na rogu ulicy Joubert’a, Arnold zwolnił kroku.
— Jeszcze za wcześnie... rzekł z cicha, idźmy na śniadanie każdy w swą drogę, jak gdybyśmy się nie znali. Zaczekasz na moje dalsze rozkazy w zakładzie, do którego wejdziemy.
— Dobrze, rzekł Trilby, którego zapewne poznali czytelnicy Otóż i Hotel Indyjski dodał wskazując. Lecz gdzież jest owa mleczarnia?
— Niema jej wcale... odparł Desvignes, Mówiłem umyślnie, ażeby ci dać jakąkolwiek odpowiedź. Lecz oto na rogu ulicy Victoria sklep kupca win, tam pójdziemy obaj. — Wejdź pierwszy; — dodał, i usiądź przy stole, ja siądę przy drugim.
Trilby, posłuszny zleceniu, przestąpił próg restauracyjnego zakładu, i usiadł w głębi sali, przy małym stoliku, umieszczonym pod ciasnemi, krętemi schodami, prowadzącemi na pierwsze piętro. Arnold wszedł w kilka sekund później i usiadł z przeciwnej strony tej, w której znajdował się Trilby.
Obaj kazali sobie podać śniadanie.
W chwili tej zegar uderzył wpół do jedenastej.
O tej to właśnie godzinie Edmund Béraud poszukiwacz dyamentów, jeżeli w przeddzień wyjechał rannym pociągiem, mógł wysiadać na stacyj Liońskiej drogi żelaznej. Gdyby zaś przeciwnie, jak przypuszczał Arnold wyjechał wieczorowym, trzy godziny czekaćby jeszcze należało na jego przybycie.
W każdym razie z miejsca, w jakiem obecnie usiadł Desvignes, widział przez okno wprost siebie główną bramę Hotelu Indyjskiego, po nad którą wznosiła się tablica z wielkiemi złoconemi literami.
Tak więc Edmund Béraud, o której bądź kolwiekgodzinie przybyłby do Paryża, nie mógłby wejść do hotelu niepostrzeżony przez Arnolda.
Czas upływał.
Uderzyła dwunasta w składzie kupca win.
„Gdyby milioner, wsiadł był na pociąg w Tulonie, wychodzący o dziesiątej, myślał sobie Desvignes, byłby już przed hotelem, woźnica bowiem nie opóźniał się z jazdą, w taką niepogodę. Sprawdziły się moje przewidywania; — wsiadł w Marsylii na pociąg wieczorowy, i w tej chwili dojeżdża po Paryża.
O w pół do pierwszej zapłaciwszy za śniadanie, wstał, a spojrzawszy znacząco na Trilbego, wyszedł z restauracji.
Deszcz zmniejszył się nieco, horyzont jednak pozostał czarnym, jak pierwej, grożąc otwarciem się wszystkich upustów niebieskich.
Były sekretarz bankiera z Kalkuty przechadzał się zwolna wzdłuż trotuaru ulicy Joubert; postąpiwszy kilkanaście kroków, wracał się znowu, aby nie stracić z oczu Hotelu Indyjskiego. Chwilami przystawał w bramie domu, naprzeciw położonego.
Ubiór, jaki miał na sobie, pozwalał mu chodzić, wracać, zatrzymywać się, bez zwrócenia na siebie niczyjej uwagi.
Przechodnie w rzeczy samej brali go za miejskiego strażnika, będącego na służbie.
Gdy tak ściśle straż swą wypełniał, czas wydawał mu się nieskończenie długim. Co kilka minut dobywał zegarka, spoglądając nań, poczem słał spojrzenia w odległość ulicy Joubert’a, spodziewając się ujrzeć powóz obładowany bagażami, a w nim podróżnego, na którego tak oczekiwał.
— Druga godzina!... — wyszepnął. — Co to znaczy? On już oddawna być tu powinien... Co się tam stało?
W chwili, gdy stawiał to zapytanie, dostrzegł nagle dużego fiakra z galeryjką u wierzchu, jadącego od strony Chaussée-d’Autin, a skręcającego na ulicę Joubert. Ów fiakr, zaprzężony we dwa małe bretońskie koniki, szybko jechał.
Na wierzchołku widać było przymocowane dwa żółte, skórzane kuferki, pokryte rozlicznemi kartkami różnokolorowego papieru, z których większa część nosiła signum statków parowych i dróg żelaznych różnych krajów.
Arnold wzdrygnął się pomimowolnie.
— Byłżeby to on? — rzekł zcicha.
I zapuścił aż po oczy swój kaptur, ażeby okryć cieniem wyższą część twarzy.
Fiakr zbliżał się, pędząc szybko i obrzucając błotem przechodniów.
Przybywszy przed Hotel Indyjski, zatrzymał się nagle.
Czatujący nikczemnik uczuł, jak gdyby na chwilę serce w nim bić przestało.
Otwarto bramę hotelu.
Mężczyzna w podeszłym wieku, trzymający w ręku małą podróżną walizkę, wysiadł z fiakra i skoczywszy rześko na chodnik, wszedł do hotelu, z którego dwóch służących wybiegło na jego spotkanie.
Edmund Béraud, znany czytelnikom w Kalkucie, podczas jego bytności u Mortimera, szedł wprost do biura hotelu, mówiąc posługującym:
— Poznoście moje pakunki powiedzcie woźnicy, aby zaczekał. Zresztą, wynająłem go na godziny.
Wykonano bezzwłocznie zlecenia podróżnego i oba skórzane kuferki zniesiono z wierzchołka fiakra, ustawiwszy je w hotelowym przysionku.
Były kupiec dyamentów wszedł do biura hotelu, gdzie kobieta, pełniąca obowiązki sekretarki, pozdrowiła go skinieniem głowy.
— Odebrałaś pani zapewne w dniu wczorajszym mój telegram? — zapytał Béraud — telegram, wysłany z Marsylii?
— A!... zatem mam honor mówić z panem Edmundem Béraud?
— Tak... ja nim jestem.
— Apartament, zatrzymany dla pana, jest gotów.
— Każ pani służbie tam mnie zaprowadzić.
— Ludwiku! — zawołała młoda kobieta, biorąc klucz ze stołu i podając go jednemu z usługujących — zaprowadź pana pod numer 13.
Oblicze Edmunda Béraud sposępniało nagle, podczas, gdy usta szeptały:
— Numer 13... fatalny numer.
— Miałżebyś pan być przesądnym? — pytała z uśmiechem kobieta.
— Przesądnym nie jestem... — rzekł Béraud. — Istnieją jednak pewne niewytłumaczone rzeczy, którym się ulega bezwiednie, mimo, iż wiemy, że to jest niedorzecznością. Nie mogłażbyś pani dać mi innego apartamentu?
— Nieszczęściem... nie! Jest to jedyny numer, jaki obecnie pozostaje wolnym.
— Zaprowadź mnie więc... — rzekł podróżny do chłopca, trzymającego klucz w ręku. — Następnie przyniesiesz moje bagaże.
— Dobrze, panie...
Kupiec dyamentów wszedł na schody, nakryte purpurowym kobiercem, i przestąpił próg pokoju pod 13-ym numerem.
Apartament ten, położony na drugiem piętrze, składał się z przedpokoju, sypialni i gabinetu.
Pokój dostatnio i dość wytwornie umeblowany, był obszernym i jasnym; oświetlały go dwa okna, oba wychodzące na ulicę Joubert.
Stół okrągły, z marmurowym blatem, stał w pośrodku. Béraud położył swą małą walizkę na tym stole, a zdjąwszy zwierzchnie podróżne ubranie, wszedł do gabinetu, gdzie zwyczajem angielskim, w miednicy, napełnionej wodą, zanurzył głowę, poczem obmył się i wdział zdjęte ubranie.
Przez ten czas posługujący poznosili bagaże.
Były kupiec dyamentów zadzwonił.
— Co pan rozkaże? — zapytał chłopiec, wbiegając.
— Przynieś mi, proszę, i połóż na stole kałamarz, pióro, paczkę kopert i kilkanaście ćwiartek papieru. Potrzebuję napisać znaczną ilość listów.
— Natychmiast, panie. Czy i lak będzie potrzebnym?
— Ma się rozumieć.
Posługujący wyszedł.
Béraud, zostawszy sam, rzucił się na fotel.
— Niech ich czarci porwą z ich 13-ym numerem — zawołał głośno z gestem gniewu. Od chwili wyjazdu mego z Kalkuty ponure przeczucia ścigać mnie nie przestają, na każdym prawie kroku spotykam prognostyki złowróżbne i jeszcze tu, za mojem przybyciem, dostaje mi się numer tak fatalny! Jakiś głos dziwny, wewnętrzny, szepce mi, aby nie rozpakowywać bagażów i przenieść się do innego hotelu. Przeczucia takie bywają zwykle dobremi... Powinienbym tego posłuchać... W każdym razie przezornie postąpiłem, iż wysiadłszy z wagonu przed mojem tu przybyciem, uczyniłem to, co powinienem był uczynić... Pójdę na śniadanie — dodał po chwili — rozpędzi to może czarne me myśli, a wróciwszy tu, zasiądę do pisania listów.
To mówiąc, Béraud podniósł się, wziął swój podróżny kapelusz i wyszedł z mieszkania zamknąwszy je na klucz za sobą. Udał się do biura hotelu, gdzie owa młoda kobieta, pełniąca obowiązki dozorującej, znajdowała się, a obok niej zebrana służba hotelowa. Wszyscy rozmawiali głośno, z ożywieniem.
Skoro ukazał się Béraud, przerwali nagle pogadankę. Były kupiec dyamentów, położywszy klucz na stole w milczeniu, wyszedł i wsiadł do fiakra, jadąc na ulicę Caumartin.
Hotelowa nadzorczyni wraz z posługującymi odprowadzili go ku wyjściu, wróciwszy dopiero natenczas, gdy zniknął na skręcie ulicy Joubert.
— Ha! ha! ha! śmieszny naprawdę ów parafianin! — zawołał wesoło chłopiec, któremu Edmund Béraud kazał sobie przynieść kałamarz i papiery. — Czy pani przypatrzyłaś się jego fizyonomii, panno Elizo?
— Widziałam — odparła zarządzająca — iż wszedłszy tu, był mocno wzburzonym. Miałżeby go tak rozgniewać ów nieszczęsny numer 13? Ach! jakiż to zabobonny człowiek!
— Wierzyć w coś podobnego, to śmieszne... zaprawdę! — odpowiedział posługujący. — Ja wierzę tylko w nieszczęście, skoro wypadkiem wywrócę solniczki na stole.
— A ja... — rzekł drugi — gdy mi pomimowolnie nóż z widelcem na krzyż się złoży.
— Ha! wolno wierzyć każdemu, w co mu się podoba... — zaczął pierwszy; — jeżeli numer 13-ty drażni mu nerwy, wynikać to musi z jakichś jemu wiadomych powodów; to nas nie obchodzi... Bądźcobądź jednak, źle patrzy z oczu temu podróżnemu, ma fizyonomię dyabelnie ponurą, i zwracam uwagę pani, panno Elizo, abyś, skoro tylko powróci, zażądała od niego legitymacyjnych dowodów, dla uniknięcia kłopotów z policyą. W obecnych czasach przezornymi być trzeba... Widzimy, co się dzieje wokoło... tyle morderstw... zbrodni różnego rodzaju.
— Przestraszasz mnie, Ludwiku! — zawołała kobieta, bledniejąc. — Jak na nieszczęście, jestem dziś samą w hotelu; trzeba zdarzenia, że pan właśnie wyjechał! Ach! gdyby choć przed zapadnięciem nocy powrócił!...
— Pan według tego co mówił, przybędzie jutro dopiero... obecność jego w niczemby nam tu niepomogła, ciągnął Ludwik dalej. — Niemasz się pani czego obawiać, panno Elizo. — Osobistość, o której mówimy, nie posiada wprawdzie pociągającej fizyonomii, nie zje nas jednak, nie połknie. Miej się pani tylko na baczności, gdy on tu wejdzie... Można mieć łatwo do czynienia z jakimś indywiduum, śledzonem przez policję, które po dokonanych na prowincyj różnych czynach, schroniło się do Paryża.
— Patrzyłeś zkąd pochodzą jego bagaże? — pytała zarządzająca.
— Patrzyłem... Mają one marki z Tulonu do Paryża, a obok tego i inne angielskie, jakich odczytać niezdołałem. Zda się on przybywać z dalekiej obczyzny... lecz co nam do tego?
— Będę nalegała, aby mi oddał w porządku wszystkie papiery.
— Właściciel wdzięcznym pani za to pozostanie. Nasz hotel posiada dotąd nieskalaną sławę. Zejście policyi wiele zaszkodzićby mu mogło.
Uderzenie dzwonka z głębi jednego z apartamentów hotelowych, przerwało powyższą rozmowę. Obaj posługujący pobiegli szybko na schody, podczas, gdy młoda kobieta, zasiadłszy przed biurkiem, otworzyła regestrową księgę, zapisując w niej cyfry.
Fiakr z Edmundem Béraud jechał, jak powiedzieliśmy, w stronę ulicy Caumartin. Wjechawszy tam, zawrócił na prawo, ku Saint-Lazare.
Arnold, stojący wciąż na czatach w bramie domu naprzeciw Hotelu Indyjskiego, zaniepokoił się mocno, dostrzegłszy, iż fiakr po złożeniu bagażów czekał przed hotelem. Niespokojność ta jego zamieniła się w trwogę, gdy ujrzał kupca dyamentów, wsiadającego do tego powozu i jadącego dalej.
Zaczął biegnąć prędko za wehikułem.
Skoro ten jednak zawrócił na ulicę Caumartin, wiodącą na bulwary, a dalej ku Saint-Lazare, odetchnął swobodnie.
Uciskająca go troska zniknęła.
— Nie tędy droga do banku... — rzekł sobie. — Godziny biurowe minęły, nie mam czego obawiać się teraz.
Biegnąc za fiakrem, którego konie szły wolno z przyczyny oślizgłego błota, Desvignes znajdował się o dziesięć zaledwie kroków od niego.
Przybywszy na ulicę Saint Lazare, powóz zwrócił się na lewo, w stronę stacyi Wschodniej drogi żelaznej, lecz zamiast wjechać w dziedziniec tejże, zatrzymał się przed restauracyą Feliksa, na rogu ulicy Amsterdamskiej.
Woźnica pochylił się z kozła ku otwartemu oknu powozu, mówiąc głośno do swego pasażera:
— Tutaj to smakowite mieć pan będziesz śniadanie. Jest to kuchnia wyborowa.
Dosłyszał to Desvignes.
Drzwiczki się nagle otworzyły, kupiec dyamentów wysiadł z powozu.
Mniemany strażnik miejski, nie chcąc być przezeń dostrzeżonym, schronił się szybko pod arkady, okalające dziedziniec stacyjny. Owa przezorność sprowadziła dla czatującego niepomyślne rezultaty, nie dozwalając mu posłyszeć rozmowy prowadzonej przy obliczaniu się z Edmundem Béraud.
Gdyby był posłyszał ów rachunek, zmieniłby był niechybnie wszystkie swe plany.
Podróżny spojrzał na swój kieszonkowy zegarek.
— Obecnie — rzekł — jest trzecia minut pięć... Wziąłem cię o w pół do jedenastej. Ogół wynosi cztery godziny trzydzieści pięć minut.
— Tak... w rzeczy samej — rzekł woźnica.
— Ileż ci przeto winienem?
— Cztery godziny trzydzieści minut, po dwa franki sześćdziesiąt, to wyniesie razem dwanaście franków pięćdziesiąt centymów — odrzekł powożący. — Mój fiakr jest to powóz na cztery osoby, obywatelu, obok tego zabrałem dwa ciężkie twoje bagaże z drogi żelaznej... Niechaj to więc razem uczyni trzynaście franków... Co się zaś tyczy napiwku, to zależy od pańskiej wspaniałomyślności.
— Trzynaście franków... wciąż owa liczba przeklęta!... — mruknął podróżny z gniewem, sięgając do kieszeni. — Czyż ona prześladować mnie nie przestanie?
— Ha! ha! nie lubisz pan trzynastki? — zawołał woźnica, wybuchając śmiechem. — Nie masz jednakże słuszności w tym razie. Jest to cyfra, która mi szczęście przynosi... Ot! patrz pan... nie zauważyłeś bowiem, jak widzę, że mój fiakr ma właśnie numer 13-ty.
Béraud drgnął nagle.
— I to jeszcze... — wyszepnął.
Woźnica mówił dalej:
— Mój fiakr szeroko jest znanym... Jest on historycznym, panie! Napisano książkę o jego przygodach... powieść, jaką czytał świat cały, a którą i panu polecam zarówno; nosi ona tytuł: Fiakr nr. 13-ty. Od lat pięćdziesięciu, jak na nim jeżdżę, dziś bowiem mam lat siedemdziesiąt dwa, nigdy żaden nie spotkał mnie wypadek. Jakiem Loriot... panie... przysięgam... na honor!
Edmund Béraud podał w milczeniu pieniądze woźnicy.
— Ile panu mam reszty wydać? — zapytał tenże.
— Nic... zachowaj wszystko dla siebie.
— Dziękuję, obywatelu. A gdybyś kiedy potrzebował woźnicy, znającego lepiej Paryż, niż ten, który go wybudował, racz sobie przypomnieć o ojcu Loriocie i fiakrze nr. 13, Moja remiza znajduje się w Batignolles, przy ulicy Moines nr. 93. U mnie wszystko iść musi przez trójkę albo trzynastkę.
Były kupiec dyamentów, wzruszywszy ramionami, wszedł do restauracyi. Ojciec zaś Loriot, musnąwszy konie lekkiem dotknięciem bicza, podobnem raczej do ojcowskiej pieszczoty, zawołał:
— Wio... hej! Bichetta... Pamela... dalej, me ptaki! Strudziłyście się niemało... w stajni odpoczniecie.
I przejechawszy Amsterdamską ulicę, dążył ku Batignolles.
Pomimo swoich siedemdziesięciu dwóch lat wieku, ojciec Loriot zachował w zupełnej świeżości swe władze fizyczne i moralne. Wrodzona wesołość nie opuszczała go na chwilę. Miał zawsze jakieś dowcipne słówko na ustach, a swoje siedzenie uważał za najwspanialszy tron świata.
Arnold Desvignes, jak nadmieniliśmy, nie słyszał ani jednego wyrazu z rozmowy, prowadzonej między woźnicą a byłym poszukiwaczem dyamentów. Wystarczającem dlań było, iż widział Edmunda Béraud wchodzącego do restauracji, gdzie bezwątpienia zjeść postanowił śniadanie.
— Skoro je ukończy — myślał — godzina zamknięcia kas bankowych nadejdzie. Mimo to pozostał na czatach, jak poprzednio, nie tracąc z oczu drzwi zakładu Feliksa.
Czwarta uderzyła na stacyjnym zegarze, gdy Edmund Béraud wychodził z restauracji. Zatrzymał się chwilę na progu, zapalając cygaro, poczem udał się pieszo na ulicę Caumartin, w stronę Hotelu Indyjskiego.
Deszcz już nie padał, lecz niebo pozostało szarem, jak dawniej, pokrytem ołowianemi chmurami.
Arnold rozpoczął swój pochód śledczy.
Szedł po za kupcem dyamentów do chwili, w której ten zniknął w hotelowym korytarzu.
— Teraz... nie mam się czego obawiać... — wyszepnął z zadowoleniem, podczas gdy jego oczy, ukryte pod kapturem, dzikim ogniem zabłysły. I zwrócił się w stronę składu kupca win, gdzie przed kilkoma godzinami jadł śniadanie i gdzie Trilby na niego oczekiwał.
Wierny danemu rozkazowi, Irlandczyk nie ruszył się z miejsca. Po obfitem śniadaniu, dobrze winem oblanem, ów anglik usiadł przy stole w pobliżu okna, a otworzywszy notatnik, zdawał się coś w nim pilnie zapisywać, w rzeczywistości udawał tylko, że pisze, spoglądając bezustannie w ulicę.
Widział chodzenie i powracanie mniemanego miejskiego strażnika. Widział go biegnącego za fiakrem, jaki wyjechał z przed bramy Hotelu Indyjskiego i ujrzał go powracającego zarówno.
Arnold, spostrzegłszy przez okno swego wspólnika, skinął nań, dając znak ręką, ażeby wyszedł do niego. Trilby wybiegł natychmiast, a połączywszy się z mniemanym strażnikiem miejskim, zapytał:
— Wszystko dobrze idzie?
— Tak — odrzekł Desvignes.
— Cóż teraz mam czynić?
— Śpiesz powiadomić Will Scotta, ażeby powóz wraz z koniem znajdował się punktualnie o siódmej naprzeciw stacyi omnibusów, przy ulicy Magdaleny.
— Będzie.
— Nie zapomnijcie zabrać przedmiotów, o których mówiłem.
— Już są kupione... Scott je umieścił w powozie.
— Idź więc... i pilnujcie się godziny.
— Licz na nas.
Tu obaj się rozdzielili. Arnold poszedł na bulwar, a następnie ulicą Montmartre zaszedł aż do Halles, zkąd udał się do wielkiego składu metalowych wyrobów, znanego w całym Paryżu z legendowego napisu:
Wszedł do owego składu, gdzie dzięki swemu ubiorowi strażnika, mógł kupić, bez zwrócenia na siebie podejrzenia, przyciemnioną latarnię, dwie pary łańcuchów do skrępowania rąk, nazywanych powszechnie w języku gminnym bransoletkami.
Ztamtąd udał się na ulicę Rivoli, aż ku ulicy św. Antoniego i wszedł w des Tournelles, nabywszy po drodze dwie, woskowe świece do wspomnionej latarni i dwa pudełka zapałek.
Deszcz zaczął znów padać drobny i zimny.
Desvignes wszedł do swojego mieszkania, niedostrzeżony przez nikogo, i zamknął się w pawilonie na wewnętrzną zasuwkę, by się uchronić przed przyjściem odźwiernej, posiadającej, jak wiemy, klucz drugi.
Pozostawiwszy go tam chwilowo, wróćmy do kupca dyamentów.
Gdy wszedł do biura hotelu po odebranie klucza, jaki pozostawił wychodząc, kobieta, siedząca przy biurku, powstała, a owładnięta trwogą, wywołaną idyotycznemi uwagami posługujących, postanowiła zażądać od niego bezzwłocznie legitymacyjnych papierów.
— Wybacz pan... — poczęła zmienionym i drżącym zlekka głosem, zwracając się ku wchodzącemu.
— Co pani rozkażesz? — zapytał Béraud.
— Pan wiele zapewne podróżowałeś?
— Dlaczego... i zkąd to zapytanie?
— Ażeby panu przypomnieć, o czem wiesz bezwątpienia, że każdy z przybywających do hotelu, winien jest swoje legitymacyjne dowody, dla wpisania takowych w meldunkową księgę.
Béraud był z natury niezmiernie obraźliwym. Najmniejszy pozór podejrzenia lub nieufności względem jego osoby, drażnił go do najwyższego stopnia i gniewał. Odrzekł więc, powściągając wzburzenie:
— W rzeczy samej... podróżowałem wiele, byłem w wielu krajach, lecz nigdzie nie stawiano mi podobnie inkwizytorskich żądań, jakie mi pani stawiasz w tej chwili. Znam dobrze przepisy hotelowe... Nie potrzebuję, aby mi o nich przypominano, żądając dwukrotnie podania nazwiska, jakie pani znasz dobrze, ponieważ otrzymałaś wczoraj odemnie telegram. Uważam to za wystarczające, a wszelkie inne wymagania ze strony pani zdają mi się być bezzasadnie śmiesznemi.
— A jednak, panie, przepisy policyjne... — zaczęła kobieta.
— Och! czyż je pani tak ściśle zawsze wypełniasz?... — przerwał z szyderstwem Béraud. — Iluż podróżnych przebywało w waszym hotelu bez zapisania ich w meldunkowe księgi?
— Wszystko to być może... lecz w każdym razie nas to jedynie dotyczy, którzy za naruszenie przepisów odpowiedzialni jesteśmy.
— To się znaczy, że pani robisz wyjątki, skoro ci się podoba takowe uczynić, a od których mnie wyłączasz. Stronność pani jest tu widoczną... Oświadczam przeto, iż tylko tę noc spędzę w waszym hotelu, a jutro inny sobie wynajdę, gdzie służba grzeczniej obchodzić się umie z przybywającymi.
— Jak się panu podoba... Możesz zmienić od jutra miejsce pobytu — odpowiedziała panna Eliza, zapłoniona gniewem, albowiem epitet „służba“ zranił ją do żywego i zdawał się jej obelgą do niewybaczenia.
— Przed wyniesieniem się ztąd jednakże — dodała — musisz pan złożyć swoje legitymacye dla wpisania ich w meldunkową księgę.
— Jużem je złożył — odparł szorstko Béraud — nazwisko moje jest pani znanem... Powtarzam, podpisałem depeszę.
— Zkąd ja mogę być pewną, że to nazwisko nie jest przez pana przybranem? — zaczęła kobieta. — Żądam autentycznych dowodów, z własnoręcznym podpisem... Żądam... chcę tego... jestem w swojem prawie!...
— Dość tego! — zawołał Béraud, powstrzymując się od wybuchu gniewu. — Odmawiam zadośćuczynienia pani wymaganiom i rzecz skończona.
— Skoro tak... — rzekła Eliza — powiadomię komisarza cyrkułowego, dla uniknięcia odpowiedzialności.
Milioner miał już wybuchnąć złorzeczeniem, na myśl wszelako, iż widzi przed sobą kobietę, i tym razem zdołał się jeszcze pohamować.
— Nie będziesz pani potrzebowała kłopotać tem komisarza — odparł huczącym głucho, jak burza, głosem. — Złożę ci mój paszport dzisiaj wieczorem, idąc za wyszukaniem innego dla siebie schronienia. Obecnie wracam do siebie... mam wiele do pisania... proszę mi nie przeszkadzać.
I wyszedł z biura, trzasnąwszy drzwiami tak gwałtownie, że aż szyby zabrzękły.
Wbiegłszy do pokoju, dał folgę huczącemu w piersiach wzburzeniu.
— Do kroć tysięcy piorunów:... — krzyknął, uderzając nogą w podłogę — czyliż przybyłem do mego rodzinnego kraju z bogactwem, długoletnią pracą zebranem, dlatego, aby na wstępie doświadczyć tylu przykrości i zuchwalstwa? I wszystko to z przyczyny mego nazwiska, nazwiska powszechnie szanowanego, na którem nie ciąży najmniejsza plama! Ach! źle wybrałem ów Paryż... rozpierzchają się moje marzenia!... A wszystko to z owej przeklętej trzynastki, jaka prześladuje mnie wszędzie.
To mówiąc, Béraud przechadzał się wielkiemi krokami wzdłuż i wszerz pokoju, jak tygrys w klatce zamknięty.
Pięć minut wystarczyło na uśmierzenie w nim tego gwałtownego gniewu. Skoro się uczuł, nie powiemy zupełnie uspokojonym, lecz spokojniejszym nieco, zbliżył się do stołu, na którym wychodząc, zostawił swoją walizkę, a rzuciwszy okiem, przekonał się iż służący hotelowy wypełnił jego rozkazy.
Stał przyniesiony kałamarz, pudełko z papierem listowym i kopertami, pióra, lak do pieczętowania, oraz inne materyały piśmienne.
Usiadłszy przy stole, wyjął z kieszeni portfel i otworzył takowy, a wybrawszy z pomiędzy papierów listę spisanych nazwisk, położył ją z lewej strony siebie, poczem na ćwiartce papieru pisać zaczął.
Pozostawiwszy go przy tej korespondencyi, wróćmy do biura zarządzającej hotelem.
Obaj służący, na hałas zaszłej sprzeczki pomiędzy młodą kobietą a nowoprzybyłym podróżnym, przybiegli do drzwi, słuchając całej rozmowy, a po wyjściu Edmunda Béraud weszli do wnętrza.
— Czyliż kto widział upór podobny? — skarżyła się panna Eliza. Jakiż to nieznośny człowiek!... czysty niedźwiedź wypuszczony z kniei. Utrzymuje, iż ja mu rzucam obelgę, żądając od niego papierów...
— Tembardziej winnaś je pani otrzymać... — rzekł Ludwik.
— Otrzymać... łatwo to powiedzieć... Lecz jeśli dać ich nie zechce, co począć wtedy? Przyrzekł mi wprawdzie przynieść swój paszport dziś wieczorem, odjeżdżając.
— To próżny wybieg z jego strony — odezwał się drugi z posługujących. — Odjedzie bez dostarczenia papierów, jestem przekonany. Właśnie w tej jego odmowie coś się ukrywa... Od pierwszej chwili, skorom tylko spojrzał na niego, zauważyłem, iż temu człowiekowi źle patrzy z oczu, mówiłem pani o tem... i nie daremnie... Jest to jakieś podejrzane indywiduum. Dałbym chętnie dziesięć sous z mej własnej kieszeni, gdyby inspektor policyi zeszedł dziś dla zrewidowania ksiąg meldunkowych. Przed nim ów ptak wszystko wyśpiewaćby musiał. Zmuszonym byłby złożyć objaśnienia i dowody, jakich pani oddać nie chce.
— Wszystko to jest dziwnie podejrzanem... — rzekł drugi. — Możebym poszedł powiadomić komisarza policyi?
— Nie... nie! — przerwała żywo zarządzająca. — Groziłam ja mu tem wprawdzie, lecz tylko dla postrachu. Komisarz zeszedłby tutaj ze swym sekretarzem i agentami, podobne rzeczy kompromitują zakład hotelowy, niepodobna tego uczynić.
Nasz pan gniewałby się o to, ów podróżny wyniesie się od nas dziś wieczorem, albo jutro zrana. Zaczekajmy więc... Zapisze go tymczasowo pod jego nazwiskiem Edmunda Béraud, dodawszy w rubryce uwag, iż z przyczyny, że tylko na kilka godzin przyjechał, nie wymagałam od niego legitymacyjnych dowodów.
— Jak pani chcesz... — odparł posługujący. — Na mnie wypada dyżur tej nocy... Będę czuwał nad trzynastym numerem.
— Gdyby nawet ów przyjezdny był najniebezpieczniejszym człowiekiem — wyrzekła zarządzająca — nie porwie nam przecież z sobą hotelu.
— To prawda... skoro się jednak ma podejrzenia, ostrożność nie zawadzi.
Na tem zakończyła się rozmowa.
Panna Eliza, rozłożywszy meldunkowe księgi, zagłębiła się w pisaniu. Obaj posługujący odeszli.
Siódma wieczorem uderzyła na hotelowym zegarze.
Edmund Béraud w swoim apartamencie pod trzynastym numerem zapalił dwie świece i postawiwszy je na stole, jedną z prawej, a drugą z lewej strony, tak, aby światło obu koncentrowało się razem, zasiadł do korespondencyi, o jakiej wspomnieliśmy powyżej.
Miał pisać piętnaście listów, każdy mniej więcej o dwudziestu wierszach.
Leżały one pod piętnastoma kopertami, każda pod innym adresem. Owe piętnaście listów rozłożonemi były na stole w półkole, w rodzaju kart, zapraszających na zebrania.
— Otóż skończyłem nareszcie... — wyszepnął milioner, wsuwając ostatni list w kopertę i spojrzał na zegarek. — Czas iść na obiad... — rzekł; — wrzucę te listy po drodze do skrzynki pocztowej.
I przebrał się szybko, a włożywszy listy do portfelu, rozpiął rzemyki najmniejszego z tłumoczków, dobywając zeń okrycie sukienne ciemnej barwy.
Jednocześnie, gdy kupiec dyamentów rozpoczynał swoje przebieranie, jakiś powóz zatrzymał się przed Hotelem Indyjskim. Woźnica tegoż, jak się zdawało, dla lepszego zabezpieczeni przed deszczem, lejącym bezustannie, podniósł aż pouszy kołnierz swego długiego granatowego surduta z mosiężnemi guzikami i spuścił po oczy kapelusz.
Dwaj mężczyźni wysiedli z powozu.
Obaj zdawali się być w podeszłym już wieku. Mieli siwiejące włosy i faworyty.
Ich czarna barwa ubrania, białe krawaty i twarze, starannie wygolone, prócz faworytów, nadawały im pozór obrońców sądowych lub urzędników7 trybunału.
Obadwa weszli do hotelu.
Idący naprzód otworzył drzwi biura.
Zarządzająca, posłyszawszy turkot zatrzymującego się powozu i widząc wchodzących dwóch mężczyzn w tak starannem ubraniu, była przekonaną, iż są to jacyś zamożni podróżni. Podniósłszy się przeto, postąpiła ku nim, mówiąc uprzejmie:
— Jeżeli panowie przybywacie w celu zamieszkania w naszym hotelu, żałuję mocno, że oświadczyć jestem zmuszoną, iż wszystkie numera są u nas zajęte... Nie ma wolnego pokoju.
— Nie chodzi tu nam o apartament... — rzekł ten, który wszedł pierwszy.
— Cóż sobie zatem panowie życzycie?
— Przybywamy do pani o udzielenie objaśnienia...
— W czem takiem?
— Względem pewnego podróżnego, który zamieszkał w waszym hotelu.
— Jednego z naszych gości? — powtórzyła kobieta z zaniepokojeniem.
— Tak, pani.
— Lecz jakiem prawem... zkąd i dlaczego pan chcesz pytać mnie o to?...
Nieznajomy, w miejsce odpowiedzi, odpiął zwierzchnie okrycie, pod którem zarządzająca ujrzała trójkolorową szarfę, owiniętą w około munduru.
— Jestem komisarzem do spraw sądowych — odpowiedział — interes, jaki mnie sprowadza, jest sprawą wielkiej doniosłości.
Młoda kobieta pobladła, drżąc silnie. Widok trójkolorowej szarfy i wyrazy: „Jestem sądowym komisarzem“ mocno ją zatrwożyły, sprawiając jej zamęt nieopisany.
— Sprawa wielkiej doniosłości... sprawa nader ważna... — mówiła, składając ręce. — Stwórco miłosierny! cóż to być może?
— Uspokój się, pani... — mówił poważnie przybyły — i odpowiadaj na zapytania. Ale masz się pani dla siebie o co obawiać... Przybywam tu właśnie dla powstrzymania skandalu, jaki mógłby wyniknąć w waszym hotelu.
— Skandal!.. Boże litościwy!...
— Mógłby wyniknąć w takim wypadku, gdybyś pani na moje pytania nie chciała otwarcie i szczerze odpowiadać.
— Ach! panie... jestem gotową... Pytaj mnie... opowiem ci wszystko, o czem chcesz wiedzieć.
— Pani jesteś zarządzającą hotelem?
— Chwilowo, panie... Pełnię zwykle obowiązki kasyerki, obecnie jednak przez dni kilka zastępuje w zarządzie właściciela, który wyjechał za interesami. Zaszczyca mnie on swem zaufaniem... zaufaniem zasłużonem zresztą przezemnie... zkąd powierzył mi przez czas swej nieobecności absolutną władzę.
— Tem lepiej... Widzę, iż można ufać słowom pani.
— Och! najzupełniej...
— Wszak dziś w południe przybył do tego hotelu pewien podróżny?
Młoda kobieta spojrzała ze zdziwieniem. Zrozumiała nagle, iż będzie badaną co do owego podróżnego, na którego posługujący zwracali jej uwagę.
— Tak... przebył, panie... — odpowiedziała.
— Podróżny ów przysłał pani telegram z Marsylii o zatrzymanie dla niego apartamentu?
— Tak, panie.
— Jest to człowiek około sześćdziesięciu lat mieć mogący...
— Zdaje się...
— Nazywa się on Edmund Béraud?
— Podał mi to nazwisko... podpisał nim depeszę, zapisałam je więc w meldunkową księgę, prócz tego jednak, żadnych innych objaśnień otrzymać od niego nie zdołałam.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chciał mi oddać dowodów legitymacyjnych.
— Jakto? odmówił złożenia ich pani?
— Wprost i stanowczo odmówił, utrzymując, iż moje żądanie było zuchwalstwem w tym razie. Ten człowiek od chwili swego przybycia złe wywarł wrażenie tak na mnie, jak i na całym naszym służbowym personelu... Dziwny ma sposób zachowania się... Trwoga, jakiej nie jestem w stanie wytłumaczyć, opanowywała mnie wobec niego.
Komisarz do spraw sądowych, czyli raczej osobistość, która się nim mianowała — odrzekł z powagą:
— Przestrach instynktowny, o jakim pani mówisz, ma swoją racyę bytu... nie był on daremnym... Dowiedz się pani, iż obecnie masz w swoim hotelu jednego z najniebezpieczniejszych hultajów... łotra, zdolnego do spełnienia najczarniejszych zbrodni!...
Zarządzająca, blada jak marmur, wzniosła ręce w górę, wołając:
— Boże miłosierny! — zatem przeczucia nie omyliły mnie!... Byłżeby ów podróżny zbrodniarzem?
— Tak, pani... Szczęściem, powiadomiono nas o jego bliskiem przybyciu do Paryża. Agenci nasi śledzili go od Marsylii. Tym sposobem wiedzieliśmy o depeszy, jaką pani nadesłał.
— Cóż pan czynić zamierzasz?
— Przyaresztuję tego człowieka.
— Lecz on stawi opór... będzie krzyczał... będzie się bronił... Jakaż hańba dla naszego domu... hotelu, tak dobrze dotąd uważanego. I trzeba jeszcze, ażeby się to stało podczas nieobecności właściciela.
— Uspokój się, pani... nie będzie ani hałasów, ni krzyków.
— W jakiż sposób tego uniknąć?
— Pozwól mi pani tylko działać, nie badając, jak tego dopełnię. Mam agentów przy drzwiach na zawołanie. Na najmniejsze wezwanie z mej strony przybiegną. Zresztą, ów człowiek w ciągu kilku sekund zostanie obezwładnionym, skrępowanym... Być może jednak, iż nie będę potrzebował uciekać się do podobnych środków surowości. Mam przekonanie, iż on nie stawi oporu, wiedząc, że to byłoby daremnem.
— Ach! oby mu przyszła ta myśl zbawienna...
— Jak dużo lokatorów znajduje się obecnie w pokojach hotelowych?
— Bardzo mało, panie... Wszyscy prawie powychodzili, dowodzą tego klucze, ot tu leżące na stole. Pozostał tylko jeden Szwed podróżny na czwartem piętrze i pewna chora dama na pierwszem, ze swą pokojówką.
— A Edmund Béraud... nie wyszedł?
— Nie, jest on u siebie... Zapowiedział surowo, aby doń nie wchodzono i nie przeszkadzano mu...
— Numer jego?
— Trzynasty.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem.
— A zatem nie wychodź pani, proszę, ze swego biura i pozwól nam działać... Niedługo się to wszystko odbędzie.
Zarządzająca usiadła przy swojem biurku, drżąc, z łatwą do zrozumienia trwogą, podczas gdy komisarz wraz z pomocnikiem wchodzili na schody.
Na pierwszem piętrze spotkali jednego z posługujących, który zastąpił im drogę, pytając:
— Dokąd panowie idziecie?
— Pod numer trzynasty.
— Lecz...
— Ani słowa więcej! — zawołał groźnie komisarz. — Zejdź do biura zarządzającej hotelem i pozostań tam...
— Lecz, panie...
Przybyły, odrzuciwszy zwierzchnie okrycie, ukazał z pod tegoż szarfę trójkolorowy, jaką był przepasany.
— Ach! przepraszam... — rzekł sługa hotelowy, kłaniając się z poszanowaniem. — Pan komisarz idzie pod numer trzynasty... Odgadliśmy, zatem...
I zbiegł prędko na dół po schodach uszczęśliwiony, iż sprawdziły się jego przewidywania.
Dwaj przybyli, wszedłszy na drugie piętro, zatrzymali się przed drzwiami pod wyż wymienionym numerem.
Edmund Béraud, ukończywszy właśnie ubranie, wziął w rękę kapelusz i miał wychodzić.
Posłyszawszy lekkie puknięcie do drzwi, zatrzymał się, słuchając. Zapukano powtórnie, silniej niż poprzednio.
— Wyraźnie tutaj ktoś puka... — rzekł były kupiec dyamentów...
I podszedł ku drzwiom, odsuwając zasuwkę, na którą zamknął się, jak wiemy, podczas pisania listów.
Ujrzawszy na progu dwóch nieznajomych, cofnął się nagle, korzystając z czego, komisarz wszedł wraz z agentem w głąb pokoju.
— Lecz, panie... — rzekł Béraud — pan mylisz się bez wątpienia.
— Nie sądzę... — odparł krótko przybyły.
— Do kogóż pan przychodzisz?
— Do pana.
— To niepodobna!...
— Jakto?... Nie jestżeś pan Edmundem Béraud?
Kupiec dyamentów patrzył zdziwiony.
— W rzeczy samej... — odparł po chwili — jestem Edmundem Béraud.
— A zatem z panem rozprawić się nam wypadnie.
I komisarz postąpił kilka kroków naprzód, podczas gdy agent zamykał drzwi od sypialni.
Béraud osłupiały, napróżno zapytywał sam siebie, co mogła znaczyć owa wizyta nieprzewidywana.
— Ponieważ ze mną macie panowie mieć sprawę — rzekł, powtarzając zdanie wygłoszone przez nieznajomego, chciejcie mnie przedewszystkiem objaśnić, o co tu chodzi? Przybyłem do Paryża przed kilkoma godzinami... Nikt, oprócz służby hotelowej, nie wie o mojem przybyciu... Zkąd więc panowie wiedzieć o tem możecie?
Komisarz po raz trzeci odrzucił okrycie, pokazując na sobie szarfę trójkolorową.
Kupiec dyamentów zmarszczył czoło, lecz nie zatrwożył się tem bynajmniej.
— Aha! rozumiem... — zawołał; — skarga zarządzającej hotelem... mogłem się tego spodziewać! Wyobraź pan sobie — mówił dalej — że ta głupia kobieta groziła mi udaniem się do pana z przyczyny, iż odmówiłem jej złożenia moich papierów, żądanych przez nią w sposób, który obraził do żywego mą godność osobistą. Jestem, panie, francuzem, urodzonym w Paryżu. Całe me życie jest nieskalanem pod względem honoru. W takich warunkach nie sądziłem, ażeby francuz, rodowity paryżanin, potrzebował koniecznie składać paszport, pragnąc zamieszkać w rodzinnem swem mieście. Panu jednak jestem gotów go okazać natychmiast, jeżeli tego zażądasz.
— To niepotrzebne... — odparł komisarz — pod tym względem wiemy, co nam o panu sądzić należy. Wiemy, kto jesteś.,, zkąd przybywasz i gdzie przez długie lata dotąd przebywałeś.
Edmund Béraud patrzył z osłupieniem na mówiącego.
Komisarz ciągnął dalej:
— Żadna skarga nie została przeciw panu wniesioną przez zarządzającą hotelem. Powiadomiono mnie wprawdzie przed chwilą, że pan odmówiłeś złożenia swoich legitymacyjnych papierów, jakich zarządzająca żądać od pana miała wszelkie prawo; wszakże jest to drobnostka małej wagi wobec misyi, jaką, tu spełnić przychodzę.
— Jakaż to misya?... życzyłbym wiedzieć...
— Natychmiast panu opowiem.
— Będę mocno za to obowiązanym, ponieważ daremnie mój mózg wysilam nad rozwiązaniem owej zagadki.
— Wszak pan się nazywasz Edmund Béraud?
— Miałem już zaszczyt to panu powiedzieć.
— Opuściłeś Paryż przed trzydziestu laty.
— Tak.
— I udałeś się do Indyj.
— Tak... dla zdobycia majątku.
— Pierwsze chwile pańskiego pobytu w Indyach były dla pana bardzo ciężkiemi... Będąc jednakże wychowańcem szkoły górniczej, odważnym, pracowitym, inteligentnym, otrzymałeś wreszcie rezultat pożądany. Odkryte i eksploatowane przez ciebie kopalnie dyamentów przyniosły ci wielkie bogactwa. Do osiąganych korzyści z handlu dyamentami przyłączyłeś dochody z połowu pereł...
— Zaprowadzonego przezemnie w Ceylonie... Jesteś pan, jak widzę, doskonale poinformowanym, lecz pytam, dokąd to wszystko prowadzi?
— Przed miesiącem, ośmioma dniami, opuściłeś pan Kalkutę, z zamiarem przesiedlenia się do Francyi — ciągnął komisarz dalej — zatrzymałeś się w Obock, dla załatwienia tam swoich interesów...
— Zkąd pan znać możesz pomienione szczegóły? — zawołał Béraud.
— To pana nie obchodzi... Widzisz, że je znam i nie zaprzeczysz ich ścisłości.
— Rzecz pewna... Dlaczegóż miałbym zaprzeczać?
— Z Obock udałeś się pan do Port-Saïd, gdzie przebywałeś przez pięć dni... I wreszcie z Port-Saïd przyjechałeś dziś rano do Paryża.
— Aha! — zawołał były kupiec dyamentów z niejaką obawą — byłem więc przedmiotem jakiegoś specyalnego nadzoru.
— Rzecz pewna.
— Zatem policya mną się zajmowała?
— Tak.
— Dlaczego? z jakiej przyczyny?
— Ponieważ potrzebowała wiedzieć o wszelkich pańskich czynnościach.
Béraud podskoczył gwałtownie.
— Potrzebowała wiedzieć? — powtórzył przerywanym z gniewu głosem, tłumiąc huczące wzburzenie. — W czemże więc wykroczyłem? mów pan natychmiast.
— Nie znam szczegółów.
— Po co więc tutaj przyszedłeś?
— Aby wykonać wyrok, wydany przeciw panu...
— Wyrok?!
— Jestem komisarzem do spraw sądowych — mówił przybyły, dobywając z portfelu papier stemplowany, pismem pokryty. — Spełniam rozkazy, zarządzone przez prokuratora rzeczypospolitej departamentu Sekwany; a ponieważ pan nie zaprzeczasz, że się nazywasz Edmundom Béraud i przybywasz z Kalkuty...
— Po raz setny powtarzam, iż temu nie przeczę! — zawołał w uniesieniu kupiec dyamentów; — nie mam powodów do zaprzeczania temu, co jednak mnie nie objaśnia, z jakiej przyczyny wydano panu owe rozkazy i wyrok?...
— Wyrok stawienia pana przed sądem... Rozkaz natychmiastowego przyaresztowania pana...
Béraud zbladł i cofnął się nagle.
— Pan przychodzisz mnie aresztować... mnie? — wyjąknął stłumionym głosem, przykładając rękę do gardła, w którem wzburzenie głos mu tłumiło.
— Oto wyrok... — rzekł komisarz, rozwijając arkusz papieru i podając go Edmundowi.
— Co mi po tym szpargale! — zawołał tenże, odpychając go ręką. — Ja pana pytam o powód, na mocy którego ów rozkaz został wydanym.
— Powtarzam, że nie wiem... Jestem posłusznym, nie pytając, będąc jednem z drobnych kółeczek wielkiej sądowej machiny.
— Zdaje mi się, że tracę zmysły! — zawołał Béraud, ściskając rozpalone skronie obiema rękami. — Brodzę w ciemnościach, nic sobie wytłumaczyć nie będąc w stanie... Aresztują mnie, jak złoczyńcę... rozbójnika... Lecz o cóż mnie oskarżają? Od dwóch dni zaledwie jestem w rodzinnym mym kraju, a od kilku godzin w Paryżu i otóż na przywitanie chcą wrzucić mnie do więzienia! Lecz, panie, nie możesz mieć do mnie żadnej nienawiści, ponieważ mnie nie znasz. Pomówmy więc z sobą życzliwiej, a przekonasz się, że mam słuszność zupełną. Od lat trzydziestu pięciu opuściłem Francyę... Spędziłem ten cały czas w Indyach, gdziem żył, pracując uczciwie, na co mogę złożyć dowody. Przed trzydziestu pięciu laty nie dopuściłem się żadnego przestępstwa w Paryżu, a gdybym je był nawet popełnił, pokrywałoby mnie przedawnienie. Prawdaż, czy nie? Odpowiedz pan, proszę?
— Nie przybyłem tu, ażeby z panem dyskutować, lecz aby cię zawieźć do prefektury, gdzie dziś jeszcze wieczorem zostaniesz badanym.
— Nie, panie!... Ja jestem ofiarą błędu... strasznego jakiegoś niezrozumienia... To widoczne...
— Być może, panie... radbym w to wierzyć... Jeżeli tu rzeczywiście zaszedł jaki błąd, jeżeli biorą pana za kogo innego, łatwo ci będzie dostarczyć dowodów w tym razie, a wtedy twój pobyt w prefekturze długim nie będzie. Jeżeli twe odpowiedzi na zadane zapytania zdołają stanowczo odepchnąć podejrzenia, bezzwłocznie uwolnionym zostaniesz. Być może, iż za dwie godziny będziesz pan tu z powrotem. Zatem we własnym pańskim interesie unikaj, proszę, skandalu; radzę panu pójść ze mną bez hałasu.
— Iść za panem... poddać się takiej arbitralności, jest to uznać się winnym!... — zawołał Béraud.
— Nie! jest to tylko być posłusznym prawu... nic więcej. Jeżeli, jak zaczynam w to wierzyć, słuchając pana, jesteś uczciwym człowiekiem, mającym czyste sumienie, winieneś pragnąć jaknajrychlejszego wytłumaczenia się przed sprawiedliwością, aby położyć koniec jakiemuś błędowi, którego się stajesz ofiarą. Z przykrością zmuszony byłbym użyć środków surowych, ubliżających panu i mnie zarazem, gdybyś opór stawiał. Powiedz sobie, że pragnę twojego dobra i pójdź za mną. Każda chwila opóźnienia przykre dla ciebie sprowadzić może następstwa, bo w takim razie badanie musiałoby zostać odłożonem do jutra.
Edmund Béraud stał, jak człowiek rażony piorunem, czemu czytelnicy zapewne dziwić się nie będą.
Były poszukiwacz dyamentów był głęboko przesądnym. Od chwili wyjazdu z Kalkuty ponure przeczucia nim owładnęły. Słyszeliśmy wyjawiającym go swe czarne przewidywania w gabinecie Mortimera.
Numer trzynasty zatrzymanego apartamentu ciężko go pognębił; pognębienie to znacznie się zwiększyło, gdy spostrzegł, że fiakr, wzięty przez niego na stacyi drogi żelaznej, nosił zarówno numer 13-ty.
Natura Edmunda Béraud okazywała się dzielną w pracy jedynie, w której zużył swoją energię i żywotne siły. Umysł jego był słabym pod wielu względami. Wiele rzeczy, do których nie należało przywiązywać żadnego znaczenia, gnębiły go, spokój mu zatruwając.
— Niech będzie przeklętem moje głupie życzenie powrotu do Francyi!... — wyszepnął głucho. — Jakaż fatalność popchnęła mnie do opuszczenia kraju, gdziem żył szczęśliwy i szanowany. — Zkąd ogarnęła mnie na późne lata życia ta śmieszna miłość rodzinna. — Co mnie obchodzą ci wszyscy krewni nieznani, którzy zapomnieli już o mnie? — Ach! moje przeczucia nie omyliły mnie i tym razem... Dla czegóż ich nie słuchałem... dla czego?..
Po chwili, zwalczywszy ogarniającą go trwogę, Edmund Béraud nagle podniósł głowę.
— Ależ ja nie uczyniłem nic złego!.. zawołał; czegóż więc mam się obawiać? — Przypuściwszy nawet ciążącą nademną fatalność, nie może ona zmienić niewinnego w przestępcę. — Jaką bądź kolwiek byłaby zbrodnia, o którą ci szaleńcy mnie oskarżają, całe me życie uczciwe za mną przemawia.
I zwracając się do komisarza:
— Jestem gotów iść z panem dodał; — pragnę jak najrychlej rozproszyć ów błąd fatalny. Jedźmy natychmiast.
— Za chwilę...
— Dla czego to opóźnienie?
— Polecono mi w zajmowanym przez pana apartamencie dopełnić poszukiwania.
— Rewizję. — powtórzył miljoner, wybuchając nerwowym śmiechem. Miałżebym zostać oskarżonym o kradzież?
— Powtarzam raz trzeci, że nieznam szczegółów oskarżenia. — Żołnierz prawa, wykonywam jak żołnierz rozkazy. Polecono mi pana dostawić, i zabrać jednocześnie wszystko, co się znajduje w pańskiem mieszkaniu.
— Czyń pan więc swoją powinność...
— Cóż jest w tych dwóch skórzanych kuferkach?
— Suknie, bielizna, i różne przedmioty wysokiej wartości. Jeżeli pan chcesz przejrzeć, mogę otworzyć kuferki.
— Niepotrzeba... zabierzemy je do powozu, jaki oczekuje przed domem. — A ta walizka, dodał, wskazując na stojącą na stole, przy którym Béraud pisał swe listy, cóż ona zawiera?
— Moje osobiste i wartościowe papiery.
— Zabrać ją jestem zmuszony.
— Oto są klucze, rzekł kupiec dyamentów, dając pęk takowych komisarzowi.
— Niepotrzeba... odparł tenże, odsuwając je ręką, otrzymałem rozkaz przyaresztowania pana, ale nie polecono mi obchodzić się z nim, jak ze złoczyńcą. Oddasz je pan urzędnikowi, jeśli się o nie zapyta.
— I który po wybadaniu powie mi: „Jesteś pan wolnym“.
— Mam nadzieję...
— Jedźmy więc panie... jedzmy co prędzej!
— Niech zniosą na dół te oba kuferki, ja sam zabiorę tę małą pańską walizkę.
Tu zbliżywszy się do kominka nacisnął dzwonek elektryczny.
W mgnieniu oka dwaj hotelowi służący przybiegli z wzrokiem pałającym ciekawością.
— Pan komisarz przyzywa nas? — zapytali.
— Tak... Weźcie każdy po jednym kuferku, znieście je na dół, i wstawcie w powóz, oczekujący przed bramą.
Służący pospieszyli wykonać rozkazy.
— A teraz proszę, pójdź pan za mną, dodał mężczyzna ów w szarfie, zwracając się ku Edmundowi Béraud.
Kupiec dyamentów ze spuszczoną głową, zamglonemi nawałem myśli oczyma, stał jak w halucynacyj, niewiedząc sam prawie czyli śpi lub czuwa, nie słysząc co się w koło niego dzieje. Komisarz zbliżywszy się, dotknął mu ręką ramienia.
Béraud drgnął nagle, rzuciwszy w około siebie błędnem spojrzeniem, i jak człowiek nagle ze snu zbudzony:
— Co pan chcesz? — zapytał.
— Pójdź pan za mną... powtórzył komisarz.
Przytomność wróciła w jednej chwili nieszczęśliwemu. Jakkolwiek rzeczywistość nieprawdopodobną się zdawała, stanęła ona przed nim w całej swej surowości.
Béraud wdziawszy kapelusz rzekł drżącym z lekka głosem:
— Jestem gotów.
Służący, wynosząc kuferki, zostawili drzwi otwarte od trzynastego numeru.
Agent komisarza wyszedł najpierwszy, po zanim Béraud, a wreszcie komisarz, zamknąwszy drzwi za sobą.
Zeszli wszyscy w głąb korytarza.
Zarządzająca hotelem patrzyła przez okienko, wycięte w ścianie swego biura.
Mężczyzna w szarfie zbliżył się do niej mówiąc:
— Zasłużyłaś pani na wynagrodzenie, jakie bezwł0cznie nadesłanem ci zostanie.
Kobieta skłoniła się w milczeniu.
Jednocześnie ukazali się w korytarzu dwaj hotelowi służący.
— Bagaże już są umieszczone i przytrokowane, rzekł jeden z nich; szczęściem że na tłumoczkach jest gruba skóra, inaczej deszcz na wskroś by je przemoczył, ponieważ leje potokami.
W rzeczy samej, ulewa była tak gwałtowną, jak gdyby się otwarły wszystkie upusty niebios.
Trzej mężczyźni zbliżyli się do powozu, u którego okna zapuszczone były zasłonami.
Agent, otworzywszy drzwiczki, wsiadł pierwszy.
— Racz pan wsiąść... rzekł komisarz do kupca dyamentów.
Béraud, wsiadł.
— Do Prefektury! — zawołał komisarz, wsiadając kolejno i zatrzaskując drzwiczki za sobą.
W powozie wyż wymienieni trzej mężczyźni w ten sposób się umieścili:
Béraud siedział po prawej stronie; komisarz obok niego z lewej; agent zaś, siedząc na przedniej ławeczce wprost kupca dyamentów, objął nogami nogi uwięzionego.
Po otrzymanym rozkazie, woźnica zaciął konia i szybko ruszył z miejsca.
Powóz toczył się ulicą Joubert, następnie przez Chaussée-d’Antin, lecz zamiast skręcić na prawo przez bulwary, którędy wiodła droga do prefektury, zwrócił się na lewo, jadąc ulicą Saint-Lazare, ulicą Lafayet’a, i bulwarem Magenta.
Ulewa się wzmagała. Omnibusy przejeżdżały, napełnione pasażerami. Przechodnie rzadko widzieć się dawali, osłonięci parasolami.
Béraud zasunięty w kąt powozu, jak masa bezwładna, z głową na piersi spuszczoną, zdawał się nic nie widzieć, ni słyszeć. Rozmyślał on o swych przeczuciach tajemniczych, które przed wyjazdem z Kalkuty powiadamiały go o katastrofie, pytając sam siebie z przerażeniem, jak się zakończy ta straszna przygoda, w jaką bezwiednie został wplątanym.
Komisarz z agentem, spoglądali wzajem po sobie, jakoby porozumiewając się spojrzeniami. Oczy tego człowieka iskrzyły pośród ciemności, a dziwny uśmiech, błąkający się na ustach agenta unosił jego zwierzchnią wargę, ukazując z pod niej dwa rzędy białych zębów, jak zęby wilka, czyhającego na zdobycz.
Powóz toczył się wciąż szybko pod potokami deszczu.
Béraud podniósł głowę, i spojrzał na szyby powozu, chcąc dostrzedz w jakim punkcie miasta znajdowali się obecnie, przez zapuszczone jednak na oknach zasłony nic widzieć niemógł.
— Jak prędko staniemy na miejscu? — zapytał.
— Nie zadługo... odrzekł komisarz, bądź pan cierpliwym.
Dziesięć minut tak jeszcze upłynęło. Powóz przebiegł bulwar Magenta, i wjechał w opustoszałe ulice bulwaru Woltera.
Były kupiec dyamentów zagłębił się powtórnie w ponure dumanie.
Nagle woźnica uderzył rękojeścią bicza w przednią szybę powozu, a jednocześnie nastąpiło wewnątrz tegoż coś przerażającego.
Na owe hasło, ponieważ było to hasłem wskazującem, iż korzystając z wyjątkowego osamotnienia okolicy, działać należało, agent siedzący na przedniej ławeczce powozu, rzucił się na Edmunda Béraud, i trzymaną w ręku chustką fularową zatkał mu usta. Jednocześnie ów mniemany komisarz do spraw sądowych pochwycił ręce milionera, i zanim tenże zdołał poruszyć się z miejsca, został skrępowany łańcuchami, tak, iż nie zdołał stawić najmniejszego oporu, ni wołać o ratunek.
Pod fałszywemi postaciami komisarza i policyjnego agenta, odgadli zapewne czytelnicy, iż ukrywał się Trilby z Arnoldem Desvignes, Powożącym był nie kto inny jak Will Scott.
Pochwycony w ten sposób Béraud, uczuł, iż zmysły mięszać mu się poczynają.
Wkrótce jednak odzyskał przytomność.
— Otóż jestem zgubiony! — myślał. Te łotry czyhały na mój majątek... Podeszli mnie podstępem zbrodniarze... wpadłem w ich sidła, z których nie wydobędę się więcej! — O! moje przeczucia... moje przeczucia... jakże mnie one nie myliły!
Podczas tych myśli przygnębiających, wściekłość go ogarniała zarazem. Zrobił wysiłek, chcąc podnieść obie skrępowane ręce do twarzy, i zerwać z ust chustkę. Trilby pochwycił go za ramię dłonią, jakby obręczą żelazną, zmuszając do pozostania w spokojności. Arnold Desvignes wydobywszy z kieszeni mały sztylet indyjski przywieziony z Kalkuty, zwrócił się ku nieszczęśliwemu wołając:
— Jeden ruch... jedno słowo... a zginiesz! Tu ostrze sztyletu oparł na piersiach Edmunda Béraud.
Oczy uwięzionego ponurym ogniem zabłysły.
Gdyby zbrodniarz mógł był dostrzedz ów straszny wyraz wzroku swej ofiary, zadrżałby niezawodnie pomimo swego bezczelnego zuchwalstwa.
Edmund Béraud nie poruszał się wcale.
— Zabiłby mnie bez wahania... pomyślał. — W jaki sposób bronić się przeciw tym ludziom? — Jak wymknąć się z rąk tych zbrodniarzów?
Pot lodowaty spływał mu po czole.
Arnold ścisnął mu ręce silnie łańcuchami; ich stalowe drobne ogniwa, zaciśnięte około pięści uwięzionego, raniły mu ciało, wywołując krople krwi na powierzchnię skóry.
Oprócz nie wysłowionych cierpień moralnych, boleść fizyczna, jakiej doświadczał nieszczęśliwy, przechodziła jego siły.
Powieki u oczów mu drgały. Jakiś ciemny obłok, zasiany płomienistemi iskrami wzrok mu zasnuwał. Głowa zachwiała mu się na ramionach, osunął się w tył, i zemdlał.
Desvignes, nie spuszczający z oka najmniejszego jego poruszenia, zauważył tę straszną kryzys.
— Omdlał!.. wyszepnął; — otóż czego mi właśnie potrzeba. — I nie zwlekając, wsunął obie ręce w kieszenie zwierzchniego okrycia Edmunda.
Palce jego napotkały portfel. Tego szukał właśnie. Ów portfel w oka mgnieniu z kieszeni zemdlonego przeszedł do jego kieszeni.
Trilby niespostrzegł owych łotrowskich manewrów Arnolda. Zresztą, nie obchodziło go to wiele. Will Scott w milczeniu poganiał konia, i wkrótce przybyli do Vincennes.
Ów zaimprowizowany woźnica znając dobrze okolice Paryża, jechał niezatrzymując się wcale. Przybywszy w miejsce, nazwane La Turnelle zagłębił się w las, a okrążywszy go, zwrócił się na drogę, wiodącą do Joinville-le Pont.
Chcąc z Joinville udać się do Saint-Maur-les-Fossés, trzeba przejechać w poprzez relsy drogi żelaznej.
Jedenasta uderzyła na stacyjnym zegarze.
Pociąg nadchodził z Paryża. Zamknięto barjerę.
Strażnik otulony w kapotę przed deszczem, posłyszawszy turkot nadjeżdżającego powozu, podszedł wołając:
— Stój!
Will Scott zatrzymał w biegu zapienionego konia, ze skóry którego obłok pary wychodził.
Maszyna pociągu świstała, sunąc w ciemnościach, jak potwór fantastyczny z płomieniejącemi oczyma.
Gdy pociąg przeniknął, strażnik usunął barjerę. Droga otwartą była teraz.
Will Scott, zaciąwszy silnem uderzeniem konia, wyczerpanego z sił, dyszącego zaledwie, zawrócił na gościniec Joinville, ten, na którym przed kilkoma dniami widzieliśmy Arnolda, dążącego do Parc-Saint-Maur. Jadąć tą drogą aż ku kościołowi, skręcił w opustoszałą aleę, wśród pola idącą.
Podkowy znużonego konia ciężko uderzały w błotnisty grunt, przesiąknięty wodą.
Z rzadka stojące tu domy, w znacznej od siebie odległości, wszystkie były zamknięte. Nigdzie światło nawet przez szpary okiennic widzieć się niedawało.
Deszcz lał bezprzestannie, jak gdyby nowym potopem nawiedzić chciał ziemię. Od czasu do czasu zrywał się wicher gwałtowny, szamocząc gałęziami drzew w lewo i prawo.
Przybywszy na odległość kilku metrów od drogi wiodącej do Parc-Saint-Maur, były sekretarz Mortimera, otworzył drzwiczki powozu, a wychyliwszy się na zewnątrz, rzekł do Scotta:
— Zawróć na lewo.. i jedz zwolna... Nie chcę, ażeby turkot powozu został dosłyszanym przez zamieszkujących w willach sąsiednich. Ujechawszy około dwustu metrów, zatrzymasz się... Wysiądę z powozu i będę szedł naprzód, służąc za przewodnika.
Woźnica, posłuszny otrzymanym poleceniom zwrócił na lewo, zwolnił bieg konia, i przystanął we wskazanej odległości.
Upewniwszy się że Edmund Béraud wciąż pozostawał w omdleniu, Desvignes wysiadł z powozu.
— Jedź! — rzekł do Scotta, idąc przed koniem.
Pomimo wolnej jazdy, za kilka, minut przybyli do lasku ciągnącego się po nad brzegiem Marny, a przecinającego aleę de l’Echo.
Arnold usiłował przebić wzrokiem ciemności, spoglądając na prawo i lewo.
Dosięgnęli wreszcie skrętu alei.
— To tu... wyszepnął.
Jednocześnie Tribly wychylił się z powozu, mówiąc:
— Powraca do przytomności...
— Tem lepiej... bo właśnie przybyliśmy, rzekł zbrodniarz, z cicha. — Zejdźcie obadwa.
— A! do kroć tysięcy!... zaklął Scott po angielsku — ów przeklęty deszcz leje bez przerwy, mimo grubego mojego płaszcza, przemokłem do kości!
Tu zszedł z siedzenia.
Trilby nie wychodził z powozu, zajęty czuwaniem nad więźniem który rzeczywiście odzyskawszy przytomność, spoglądał w około siebie wystraszonym wzrokiem.
Przez ten czas Desvignes wyjął pęk kluczów z kieszeni, a wybrawszy z nich jeden otwierał furtkę ogrodową willi, przed tygodniem kupionej. Uczyniwszy to, zbliżył się do powozu, wyjął z poza poduszki siedzenia przyciemnioną latarnię, nabytą w przeddzień w składzie pod Wulkanem, zapaliwszy w niej świecę.
— Zgaś latarnie przy powozie... rzekł do Scotta, zapalisz je, gdy odjeżdżać będziecie.
Irlandczyk spełnił polecenie.
— Trzeba wysiąść... rzekł Trilby, pochylając się ku Edmundowi Béraud.
Kupiec dyamentów zadrżał od stóp do głowy. Czuł zbliżającą się dla siebie fatalną chwilę, nadaremnie szukając sposobów jej uniknienia. Gdy nie poruszał się z miejsca, Trilby pochwycił go wpół i z zadziwiającą siłą wyniósł z powozu.
Mimo łańcuchów, jakiemi miał ręce obezwładnione, Béraud usiłował jednak użyć nóg dla stawienia oporu, i kopać niemi zaczął mniemanego agenta.
— A! ma potężną siłę ten hultaj, jak widzę, wołał Trilby. — Skrępujcie mu nogi bo mnie zmiażdżyć jest gotów!..
Will Scott wziąwszy sznur, związał nim kolana Edmunda Béraud. Nieszczęśliwy znalazł się teraz zupełnie oddanym na łaskę i niełaskę zbrodniarzów, Dwaj irlandczykowie wynieśli go z powozu, a przeszedłszy ogrodową aleę, wnieśli go do otwartego przez Arnolda mieszkania, gdzie złożyli obezwładnioną ofiarę na podłodze.
— Idźcie po kuferki i pakiet, znajdujący się w powozie, zawołał Desvignes.
Scott z Trilbym wyszli natychmiast.
Arnold sam został z Edmundem Béraud, który, leżąc bezwładnie na ziemi, zdawał się być blizkim skonania.
Ów niecny zbrodniarz, postawiwszy latarnię na stole, sięgnął do kieszeni swego okrycia, a dobywszy z niej portfel, ukradziony swojej ofierze otworzył go przy świetle latarni.
W jednej z przegródek znajdowały się bilety bankowe.
Było ich trzydzieści, każdy po tysiąc franków.
Przeliczywszy takowe, pewną liczbę na bok odłożył, resztę umieścił w portfelu, i schował go do kieszeni, ponieważ Scott z Trilbym wracali, niosąc bagaże.
— Cóż teraz robić będziemy? — zapytał Scott, wskazując na Edmunda Béraud, którego konwulsyjne drgania rychły koniec życia zwiastowały.
— To mnie tylko obchodzi rzekł Arnold, wasza czynność skończona. — Zabierajcie co się wam należy, i odjeżdżajcie.
— A koń i powóz?
— Zabierzcie je dla siebie, i zróbcie z niemi, co się wam podoba. Bądźcie wszelako ostrożni, aby ktoś nie trafił na ślad tego, co się działo tej nocy.
— Nie obawiaj się... rzekł Trilby.
— Zabierajcie pieniądze. Oto przyobiecana wam suma!
Dwadzieścia tysięcy? — Scott szepnął.
— Nie... dwadzieścia dwa tysiące... Zasłużyliście na gratyfikację, i oto ją macie. Jesteścież zadowoleni?..
— Czy jesteśmy zadowoleni? — powtórzył Scott, zgarniając banknoty, to widoczne!.. Umiesz wspaniale pracę wynagradzać... Kiedyż się zobaczemy?
— To zależy od okoliczności... rzekł Desvignes. Kto wie czy wkrótce znowu nie będę was potrzebował.
— Masz jakie dla nas polecenia na teraz?
— Przedewszystkiem ażebyście nie zmieniali mieszkania bez powiadomienia mnie o tem, i pamiętali, w jaki sposób porozumiewać się nam należy.
— Nie zapomnimy... odpowiedzieli razem.
— Odjeżdżajcie więc... Odprowadzę was do furtki, którą następnie zamknę za wami.
Wyszli wszyscy trzej razem; Desvignes odprowadził obu Irlandczyków aż do powozu.
Scott, jako woźnica wsiadł na kozioł, po zapaleniu latarni; Trilby umieścił się wewnątrz powozu. Koń znużony poprzednią szybką jazdą, wyruszył z miejsca, wlokąc się zwolna.
Desvignes zatrzymawszy się przez kilka minut przy furtce, nasłuchiwał turkotu oddalającego s:ę powozu, poczem zamknął takową na klucz i wrócił do domu, w którym leżał na podłodze bez ruchu Edmund Béraud.
Zamiast jednak pojechać tą drogą, jaką przybyli z Paryża, Scott skręcił w topolową aleę, jadąc nią po nad brzegiem rzeki, a następnie pod mostem drogi żelaznej Champigny. W celu łatwym do zrozumienia nie chciał powracać tąż samą drogą.
O trzeciej nad ranem przybyli do wynajętej remizy przy ulicy Filipa-Augusta.
Wprowadziwszy do stajni ciężko utrudzonego konia, nasypali mu pełny żłób owsa.
— Jeżeli przeżyje tę noc — rzekł Scott do Trilbego — sprzedamy go jutro za cenę, jaką zań zapłaciliśmy.
— A powôz? — zapytał Trilby.
— Cóż... powóz... trzeba nam będzie nieco na nim stracić. W każdym razie zbierzemy za to dość okrągłą sumkę... Po raz pierwszy w życiu udało nam się złowić taką grubą rybę... Karol Gérard, czyli raczej Arnold Desvignes, jak chce, aby go odtąd nazywać, jest dla nas żyłą złotą.
— Jak my zarówno dla niego... — odparł Trilby. — Przysiągłbym, że dzięki naszej pomocy schwyta on sprawę nielada... góry złota!...
— Tem lepiej dla niego... Jesteśmy zapłaceni i dobrze zapłaceni za naszą robotę. Reszta nas nie obchodzi. O! Karol Gérard ma głowę!... Nie poprzestanie on na tem, ja ci powiadam, zapotrzebuje nas jeszcze i dzięki to jemu, będziemy mogli żyć z rent naszych, jak obywatele.
— Wrócimy wtedy do Irlandyi... nieprawdaż? — zawołał radośnie Trilby, u którego miłość rodzinnego kraju głęboko była rozwiniętą.
— Do Irlandyi?... — odrzekł Scott; — nigdy... nigdy w życiu!...
— Dlaczego?
— Dlatego, że ludzie, z podobną do naszej przeszłością, nie mogą być spokojnymi o siebie w swym kraju, żyć tak bez obawy, jak we Francyi, gdzie nikt na nich nie zwraca uwagi, aby tylko zachowywali pozory uczciwości i nic nikomu dłużnymi nie byli. Po zaokrągleniu naszego majątku wywędrujemy do Normandyi, gdzie rozwiniemy handel końmi. O! to, co właśnie jest najzyskowniejszem... Jest to mój sen, moje jedyne marzenie!
— Tymczasem udajmy się na spoczynek. Upadam ze znużenia — rzekł Trilby.
— Nie, pierwej tę budę umyć potrzeba... Nie chcę, ażeby dostrzeżono, żeśmy wyjeżdżali tej nocy.
Ów szczegół mógł w rzeczy samej sprowadzić poważne następstwa. Po umyciu zatem owej, jak ją Scott nazwał, „budy,“ wepchnięto ją do wozowni i obaj położyli się w powozie, śpiąc w nim do świtu.
Powróćmy jednak do willi, położonej w alei de l’Echo.
Po odjeździe wspólników, Desvignes, jak nadmieniliśmy, wszedł do mieszkania, w którem na podłodze leżał obezwładniony, bez ruchu, kupiec dyamentów.
Uderzenie krwi do głowy widocznem było na twarzy nieszczęśliwego. Oddychał przerwami, chrapliwie, jawnemi były ostatnie chwile agonii.
Nie chcemy opisywać wstrętnych szczegółów morderstwa, na które wzdryga się ludzka natura, dokonanych przez owego potwora na umierającym. Za pomocą sznura przyśpieszył on zgon swojej ofierze.
Po spełnieniu zbrodni postanowił ciało nieszczęśliwego wynieść do ogrodu. W tym celu przebrawszy się, wziął zapaloną latarnię i wyszedł.
Deszcz ustał zupełnie. Wicher dął tylko gwałtownie, kręcąc gałęziami drzew, a po powierzchni nieba mknęły czarne, dziwnych kształtów chmury.
Morderca zwrócił się do małego domku wiejskiego, mieszczącego w sobie ogrodnicze narzędzia. Zauważył je tam przy oglądaniu willi. Znalazł w rzeczy samej grabie, motykę, łopatę i rydel, które zabrawszy, udał się z niemi nad głęboką jamę w rodzaju przepaści, znajdującą się w końcu ogrodu.
Ów otwór przedstawiał się jakoby krater jakiejś dawnej, opuszczonej kopalni, na w pół zasypanej ziemią. Zbrodniarz zeszedł na dno owej przepaści po wąziuchnej ścieżce, ciągnącej się wpośród zarośli.
W głębi tej jamy leżały kupy kamieni, jakoby do budowli zebrane, porosłe mchem i wybujałą trawą.
Ziemia, rozmoczona deszczem, a ztąd oślizgła, utrudniała zejście, czyniąc je prawie niepodobnem. Morderca spuszczał się zwolna, ponieważ jeden krok nieostrożny groził mu niebezpiecznym upadkiem w głębinę.
Stanął wreszcie na dnie otworu, pod sklepieniem kopalni.
Piwnica ta mogła zawierać około dziesięciu metrów głębokości, szeroka była na pięć metrów, a na trzy wysoka. Z niewielkim trudem i pracą możnaby ją było zamienić na grotę malowniczą.
Bloki skał, ciągnące się przez całą jej długość, tworzyły rodzaj ławek naturalnych.
Zbrodniarz, postawiwszy latarnię na jednym z takich kamiennych odłamów, rzucił na ziemię narzędzia i rozglądać się zaczął we wnętrzu jaskini.
— Tu należy mi kopać,.. — wyszepnął, uderzając nogą o ziemię — mniej tu kamieni, robota będzie łatwiejszą.
I zrzuciwszy z siebie zwierzchnie ubranie, zatopił w grunt rydel. Trafił jednakże na opór, jakiego nie spodziewał się znaleźć.
Być może, iż ów opór pochodził ze zwierzchniego stwardnienia ziemi; przez bezustanne chodzenie po niej robotników, eksploatujących kopalnię, pod tą skorupą grunt może miększym się znajdzie.
Przekonać się o tem należało.
I położywszy rydel, ujął motykę, kopiąc nią silnie.
Pośród milczenia nocy uderzenia te ponuro się rozlegały, zatrzymał się więc po chwili.
— Zbyt wiele hałasu... — rzekł. — Jutro w całej okolicy mówić o tem gotowi i szukać przyczyny tych tajemniczych odgłosów.
Wziął znowu rydel, prowadząc dalej pracę przerwaną.
Kilka kawałów odrzuconej ziemi ułatwiły mu nieco robotę.
Pod zwierzchnią powłoką, jak to przewidział, grunt znacznie był lżejszym, dał się z łatwością unosić.
Morderca przeto kopał gorliwie, używając naprzemian to motyki, to rydla, które teraz nie sprawiały już hałasu i odrzucał ziemię na bok jaskini.
Po całogodzinnej pracy wydrążył otwór na dwa metry głęboki, sześć stop długi, a dwie stopy szeroki.
Był to grób, podobny zupełnie do tych, jakie wykopują na cmentarzach.
Wtedy przystanął, otarł czoło, potem zroszone i usiadł, by spocząć na kamieniu.
Nie zważając na zimno i deszcz, jaki zaczynał padać nanowo, wyszedł po chwili z latarnią w ręku, dążąc w stronę mieszkania.
Chodziło o przeniesienie ciała nieszczęsnej ofiary. Uczynił to bez wzdrygnięcia.
Przyniósłszy nad wykopany grób zamordowanego, ukrył go w jego głębi, zasypując ziemią.
Grudki piasku, pomięszanego z kamieniami, spadały w otchłań, sprawiając łoskot ponury.
W godzinę dół został zrównanym w głębi przepaści.
Wdziawszy natenczas ubranie, morderca zebrał ogrodnicze narzędzia i wyszedł na wyższą część ogrodu, by złożyć je we właściwym budynku, poczem wrócił do mieszkania, zamknąwszy wszystkie drzwi na klucz za sobą.
Otóż nareszcie znalazł się sam!... Nikogo wokoło niego, nikogo!
— No! teraz nikt mi już w świecie milionów wydrzeć nie zdoła! — szepnął ze strasznym uśmiechem. — Zapracowałem na nie... Sprawa była dyabelnie ciężką... Nie jeden byłby cofnął się przed nią!... Tak... niejeden może... lecz nie ja!... Po pracy... zdobycz! Lecz gdzie jest, u czarta, ów czek przeklęty? A... będzie on zapewne w portfelu nieboszczyka Béraud.
I postawiwszy na stole latarnię, zbliżył się do krzesła, na którem pozostawił swe zwierzchnie okrycie, sięgnął do kieszeni takowego, a wydobywszy portfel, usiadł z nim przy stole pod latarnią.
— Jeden podłużny skrawek papieru... — mówił z uśmiechem dzikiej radości, kładąc drżącą dłoń na pugilaresie; — skrawek papieru... na nim data... cyfra i podpis. I to przedstawia pięćdziesiąt jeden milionów!.. A te pięćdziesiąt jeden milionów są tu!... Są one moją własnością... moją wyłącznie... ponieważ jutro, zaopatrzony legitymacyjnemi papierami Edmunda Béraud, o jakie nawet nikt mnie pytać nie będzie, pójdę do banku wymieść czek na pieniądze. Wszakże ja nie śnię... nie! ja nie marzę!... Jam obudzony... jam trzeźwy!
I gorączkowo otworzył portfel, zawierający banknoty i papiery.
Nie zajmując się papierami, których znał ilość, zaczął przeszukiwać kieszonki portfelu.
W jednej z nich odnalazł piętnaście listów zapieczętowanych, które, jak wiemy, kupiec dyamentów pisał w Hotelu Indyjskim na chwilę przed sweni uwięzieniem.
— Co znaczy ta liczna korespondencya? — zapytywał zbrodniarz sam siebie, rzucając na stół listy. — Zobaczymy to później, obecnie czeku szukajmy.
Pierwsza kieszonka była pustą zupełnie.
W drugiej, znalazłszy paczkę papierów, rozwinął z nich jeden.
Był to dowód osobisty, rodzaj paszportu, wydanego przez władze Kalkuty, z podpisem francuskiego konsula, który stwierdzał tożsamość osoby Edmunda Béraud.
Ów papier, na którym wypisanemi były lata wieku kupca dyamentów, nie mógł nikomu być pożytecznym. Wsunął go więc Desvignes napowrót do portfelu, a wziął inny arkusz, pokryty cyframi, na którym poznał rachunek, spisany własną swą ręką w domu bankierskim Mortimera, przed przybyciem tamże Edmunda Béraud.
Pod owym rachunkiem kapitału był umieszczony podpis bankiera.
— Trzeba to schować... — wyszepnął nędznik. — Lecz czek... ten czek... gdzie on jest, u czarta?
I pochwyciwszy ostatnią paczkę papierów, rozwinął ją drżącemi rękoma tak niecierpliwie, iż omal jej nie rozdarł.
Zaledwie jednak rzucił okiem na napis, wyryty na arkuszu i na pierwsze linie pisma, zbladł nagle, jego oblicze przybrało wyraz obłąkania, pot kroplami wystąpił mu na czoło.
— Do kroć tysięcy piorunów! — zawołał, uderzając w stół pięścią tak gwałtownie, że aż podskoczyła latarnia. — Ach! do miliona czartów... daremnie więc pracowałem! Ten oszust okradł mnie, jak złodziej! Nie poszedł on do Francuskiego Banku, lecz po przyjeździe udał się wprost do Rotszylda, gdzie w depozyt złożył swój czek, nie chcąc sam trudzić się jego inkasowaniem. Oto pokwitowanie z odbioru, napisane ręką samego barona Rotszylda. Wszystko stracone!
I przez chwilę, uderzony tym nagłym ciosem zawodu, siedział osłupiały, bez oddechu prawie, z oczyma utkwionemi w fatalny papier, który trzymał w ręku, nie widząc go prawie.
Każdego innego ze słabszym organizmem człowieka, mózgowa apopleksya zabićby mogła w oka mgnieniu; silna jednakże budowa ciała zbrodniarza i jego młodość odpornie przeciwdziałały.
Cyrkulacya krwi, na mózg biegnącej, uspokajała się zwolna, regularniejszą się stawała, w krótkim czasie były sekretarz banku Mortimera zdołał zapanować nad swem wzruszeniem.
Objął myślą szybko wszystko, co zaszło.
— Rozumiem teraz... — rzekł. — Béraud przybył na stacyę Lyońskiej drogi żelaznej w Paryżu o dziesiątej minut dwanaście. Jadąc, rozmyślił się, iż zapóźno mu będzie udać się do banku dla otworzenia rachunku i poszedł do Rotszylda, do najpotężniejszego ze wszystkich bankierów świata!...
„Ach! gdybym był wiedział... gdybym był wiedział!... W moich rękach owo pokwitowanie na odbiór czeku jest teraz szpargałem bez wartości.
„U Rotszylda widziano Edmunda Béraud... On tam kładł swój podpis, indosując czek.
„Pójść tam dla dowiedzenia się, czyli rachunek został otwartym, byłoby to tyle, co samemu zgubić się dobrowolnie, oskarżyć się o morderstwo... o zbrodnię...
I chwyciwszy się za głowę, powtarzał:
— Ach! gdybym był wiedział... gdybym był wiedział!
Palce zbrodniarza drżały, gdy miął niemi papier, niszczący wszystkie jego nadzieje. Twarz jego podobną była do maski zmarłego człowieka. Oczy mu nagle zapadły. Konwulsyjne drganie poruszało zbielałemi ustami. Był bliskim omdlenia.
Tak więc ten nędznik, ów zbrodniarz, morderca, który nie uczuwał ani litości, ni trwogi, ani wyrzutów sumienia, zabijając niewinnego człowieka, mdlał, jak kobieta na myśl, iż ów olbrzymi majątek kupca dyamentów z rąk mu się wymykał; że gmach, tak misternie i umiejętnie przez niego zbudowany, który miał go zrobić milionerem, dostarczyć środków użycia, wszystkich roskoszy świata, runął, zburzony surową dłonią przeznaczenia... że wszystko to, o czem marzył, co było jedynym celem jego życia i co go doń wiązało, rozpłynęło się jak mgła w powietrzu, prysło jak bańka mydlana...
Arnold Desvignes nie mylił się w swych przypuszczeniach.
Béraud w rzeczy samej podczas ostatniej nocy, spędzonej w podróży, rozmyślał nad obrotem swych interesów i oczekujących go ztąd utrudzeń. Przybywszy do Paryża, zmuszonym byłby pójść zaraz do banku dla zinkasowania swych pięćdziesięciu jeden milionów, następnie przenieść je do hotelu; szukać dwóch handlujących notablów, mających otwarty kredyt w banku francuskim, którzyby mu służyli niejako za chrzestnych, bez tej formalności albowiem wspomniony bank nie może według statutów przyjąć w depozyt pieniędzy dla wypłacenia potem takowych.
Osądził więc, iż daleko łatwiej mu będzie przedstawić się w domu Rotszylda, zinkasować tam swoje kapitały i otworzyć bieżący rachunek.
Nic nie było prostszego w rzeczy samej; po złożeniu dowodu, milioner kłopotać się już więcej nie potrzebował. I tak też uczynił.
Po długiej chwili obezwładnienia, nerwy zbrodniarza uspokoiły się nieco. Podniósł się i osłabiony, chwiejącym krokiem, przeszedł pokój wokoło, potykając się, jak człowiek pijany.
— Tak więc... — wyjąknął przytłumionym głosem — straciłem zajmowane dotąd stanowisko, złamałem mą przyszłość, popełniłem zbrodnię, ryzykując własną mą głowę i wszystko to nadaremnie, ponieważ me plany odrazu zniszczonemi zostały... wszystkie nadzieje stracone! Owe nagromadzone miliony, ta kolosalna fortuna, jaką trzymałem już w ręku, nagle mi się wymyka. Po owym śnie olśniewającym, po owym cudownym mirażu, który ze zbytku szczęścia przyprawiał mnie nieomal o utratę zmysłów, spadam nagle w straszną, rozdzierającą rzeczywistość, z jakiej zdawało mi się, żem wyszedł na zawsze: Trzeba mi się było raczej zadowolnić temi kilkoma banknotami z zapłaty Mortimera, nie tykając owego przeklętego Béraud!... Obecnie nędza mnie czeka... straszna, ciężka nędza!... I ja... ja... który się chlubiłem ze swych kombinacyj..., ja głupiec... nic odgadnąć, przewidzieć nie zdołałem!...
„W Obock to, albo Port-Saïd, owych dwóch punktach, w jakich się zatrzymał Béraud, powinienem był uczynić to, com tu uczynił. Miałem natenczas wszelkie szanse wygranej w ręku, a dozwoliłem zwyciężyć się idyocie i przegrać. Skompromitowałem się nadaremnie, zapłaciłem wspólników, którzy teraz mają mnie w swem ręku i zgubić mogą, skoro im się podoba... Rzuciłem się w przepaść dobrowolnie z pochyloną głową, a wszystko to dlaczego... dlaczego? Dla sukcesorów Edmunda Béraud! Ach! to okropne!...
Wymówiwszy wyrazy: „sukcesorów Edmunda Béraud,“ morderca zadrżał i wpadł w zamyślenie.
— Sukcesorowie jego... — powtórzył. — Jeżeli oni wiedzieli, że żyje ich krewny, co jest wątpliwem, nie wiedzieli natomiast napewno, że przybył do Paryża. Żaden z nich nie wie, że w domu bankierskim Rotszylda złożono milionowy depozyt dla nich do podziału. Gdyby wypadkiem kiedy dowiedzieli się o tem, wiadomość powyższa, pozostająca w mem ręku, obezwładniłaby ich reklamacye, gdyby takowe wnieść chcieli. By podnieść ów olbrzymi majątek, trzeba przedwszystkiem złożyć dowody śmierci Edmunda Béraud i zwrócić Rotszyldowi wydane pokwitowanie na złożone u niego miliony... Ten szczegół jest nie podobnym do spełnienia, ponieważ ja ów kwit posiadam. Któż zatem oddziedziczy tę olbrzymią fortunę? — Nie mogąc w razie na to znaleść odpowiedzi zbrodniarz zadumał, pochyliwszy głowę pod ciosem, jaki weń tak niespodziewanie uderzył.
Upadłszy na krzesło, objął rękoma głowę, usiłując zebrać rozproszone myśli, które jak wicher w mózgu mu huczały.
Zapanował jednakże wkrótce po nad chwilowem zmięszaniem, ponieważ u tego potwora spokój następował szybko po przewrocie władz umysłowych.
Niechaj nas to nie dziwi bynajmniej; u ludzi bowiem tego rodzaju, pierwsze wrażenie osłabia chwilowo siłę moralną, ta jednak w zamian odzyskuje wprędce swą władzę i ze zwykłą sobie potęgą panuje nad poskromioną przez się stroną fizyczną. Wtedy to, z tryumfem materyi, następuje jednocześnie tryumf inteligencyi.
Wspomniana kryzys osłabienia trwała zaledwie kilka minut i nędznik ów w prędce odzyskał krew zimną.
Oprócz banknotów i listów, włożył w portfel wszystkie papiery, jakie zeń wydobył, wraz z pokwitowaniem domu Rotszylda starannie, przezeń złożonego.
Zamknąwszy portfel, położył go na stole obok listów i bankowych biletów, a biorąc pęk kluczów, wydobytych z wierzchniego okrycia zamordowanego, rzekł:
— Przejrzyjmy teraz walizkę... zobaczmy ile mi ten oszust pozostawił z tej sprawy przegranej, z jakiej powinienem był zyskać pięćdziesiąt jeden milionów.
Za pierwszym rzutem oka dostrzegł między innemi kluczami, maleńki kluczyk miniaturowy i otworzył nim walizkę.
Między róznemi toaletowemi przedmiotami i pudełkami cygar, znalazł podłużny pakiet w kopercie opieczętowanej.
Otworzył kopertę.
Pęki bankowych biletów na wierzchu się tam znajdowały; nie ucieszyło to jednak go wcale. Co dla niego znaczyła ta nędzna garść banknotów, wobec tego o czem marzył i co zdobyć postanowił?
Mimo to przerachował bilety.
Było ich czterysta osiemdziesiąt pięć, po tysiąc franków każdy.
— Z tem... co znalazłem w portfelu, wyszepnął, czyni to razem, pięćset tysięcy franków zaledwie... Kropla złota!.. To nie uczyni mnie jeszcze bogaczem. Ja potrzebuję pięćdziesięciu jeden milionów, złożonych u Rotszylda i mieć je muszę.
W portmonetce zamordowanego Kupca dyamentów znalazł dwadzieścia luidorów i maleńki srebrny kluczyk dziwnego kształtu. Schował go do kieszeni, zamknął walizkę, a wybrawszy jeden z pęka kluczów, otworzył nim większy skórzany kuferek.
Kuferek z wierzchu ten napełniony był bielizną. Gdy wyrzucił takową ukazała się pod nią starożytna broń chińska i indyjska znacznej wartości, jako przedmiot sztuki.
— Rzecz niebezpieczna, te stare ostrza... wymruknął nędznik. — Znam ja to dobrze... Wiele z tych nożów i sztyletów zatrutemi być mogą... Wystarczy jedno ukłucie, by śmierć nastąpiła w sposób piorunujący. Niech pozostaną, gdzie je umieścił.
I ułożywszy na wierzchu bieliznę zapiął tłumoczek, przystępując do przejrzenia drugiego.
I tu znów znalazł bieliznę, a pod nią jedwabne materje Indyi, Cejlonu i Pondiszery, kaszmirowe tkaniny złotem przerabiane, rzeczy bezwątpienia wartościowe, mogące jednak do najwyższego stopnia podać w podejrzenie tego, ktoby z nich chciał zrobić jakiś użytek.
Pod jedwabnemi materyami, znalazł starożytną szkatułkę dziwnej formy, nabijaną srebrem, średniej wielkości, lecz niezwykle ciężką. Szkatułka ta była zamkniętą.
Desvignes potrząsnąwszy nią, dosłyszał hałas podobny temu, jaki wydają kamyki uderzając o siebie.
— Co tam być może u czarta? — zawołał. Jak ją otworzyć?
Tu przypomniał sobie o maleńkim srebrnym kluczyku, wyjętym z portmonetki.
Dobywszy go z kieszeni, włożył w zamek szkatułki, do której nadawał się doskonale, zakręcił, a podniósłszy znajdujące się na wierzchu jedwabne nakrycie, przybliżył latarnię.
Snop iskier buchnął z wnętrza szkatułki tak nagle, iż zbrodniarz cofnął się w tył, przysłaniając oczy. Czuł, jak gdyby te różnokolorowe pryzmatyczne ognie wzrok mu wypaliły; poznawszy jednak w prędce zawartość, pochylił się powtórnie i spojrzał.
Szkatułka była napełnioną dyamentami i najpiękniejszemi wschodniemi perłami, z jakich niektóre dosięgały wielkością laskowego orzecha.
Dyamenty były oszlifowane, najmniejszy z nich przedstawiał wartość piędziesięciu tysięcy franków.
Jeden szczególniej zwrócił uwagę bandyty, znającego się dobrze na klejnotach.
Ów dyament wielkości gołębiego jaja, rozsiewał blaski wspaniałe, i sam był wart najmniej do pięciuset tysięcy franków.
Chciwy drapieżca, w oka mgnieniu to wszystko ocenił; nie zadowolniło go to jednak bynajmniej, stał obojętny, w obec świeżo odkrytego skarbu, który był wart najmniej do dwóch miljonów.
Zamknąwszy drugi skórzany kuferek, zabrał się do innej roboty.
Zgarnął w fularową chustkę banknoty, szkatułkę, portfel i listy nie rozpieczętowane i związał to wszystko na cztery rogi. Następnie zdjął z głowy perukę o siwiejących włosach, odjął faworyty, rozebrał się i z pakietu przyniesionego przez Scotta i Trilbego wyjął ubranie, jakie nosił, gdy chciał pozostać Arnoldem Desvignes, wdział je na siebie wsunąwszy te, jakie zdjął obecnie, wraz z szarfą komisarza w ręczną torbę skórzaną.
W głębi pokoju w którym zostało spełnione morderstwo, znajdowały się drzwi, prowadzące do ciemnego gabinetu. Desyignes otworzył je i wniósł tam tłómoczki, mówiąc:
— Postaram się, aby to wszystko zniknęło.
Zamknąwszy drzwi na zamek i klucz schowawszy do kieszeni, udał się do kuchni, w której zauważył znajdujący się wodociąg. Umywszy twarz i ręce, dobył kieszonkowe lusterko, a przejrzawszy się w nim, upewnił, iż wszystka z nich farba zniknęła. Wróciwszy natenczas do pierwszego pokoju, wziął miękki kapelusz, przywdział okrycie i spojrzał na zegarek.
Wskazywał on szóstą rano.
Zabrawszy pakiet związany w chustkę fularową, zgasił latarnię i wyszedł z mieszkania.
Deszcz ustał. Rozwidniło się zupełnie.
Wiatr dmący z północy, pędził chmury po niebie, z po za których ukazywał się błękit wspaniały.
Wschodzące słońce po nad wybrzeżem Chennevières złociło wierzchołki drzew, iskrząc nakształt dyamentów kroplami deszczu, zawieszonemi na gałęziach.
Roskoszny, wesoły poranek zabłysnął, po tak strasznej nocy.
Były sekretarz Mortimera szedł po pochyłym gruncie ogrodu, ku przepaści, na dnie której ukrył ciało Edmunda Béraud i spojrzał w jej głębią.
Deszcz padający noc całą bez przerwy, zatarł ślad jego kroków. Z uderzeniem słonecznych promieni chwasty i wysokie trawy podniosły się na nowo.
Najzręczniejszy, najbystrzejszy z agentów policyi z całego Scotland-Yard, niemógłby podejrzewać, ażeby podobnie przerażająca zbrodnia mogła być spełnioną w tej willi tak spokojnej z pozoru, otoczonej zielenią, wśród której gromady ptactwa wesoło śpiewały. Był więc spokojnym z tej strony.
Zmieniając ubranie, zapomniał o swojem obuwiu. Pokrywały je plamy błota, które najłatwiej zatrzeć można było.
Na co jednakże ów trud sobie zadawać? Drogi były deszczem zalane, nowe błoto zastąpiłoby tamte w ciągu kilku minut.
Zbrodniarz, zwróciwszy się przeto, wyszedł furtką w aleję de l’Echo, którą zamknąwszy na klucz, skierował się ku stacyi du Parc-Saint-Maur.
O w pół do siódmej pociąg odchodził do Paryża.
Kupiwszy bilet, wsiadł do wagonu drugiej klasy i o godzinie siódmej minut dziesięć przybył na plac Bastylii.
Niezadługo potem wszedł do swego pawilonu, gdzie z gniewem rzuciwszy pakiet, jaki trzymał w ręku, padł na krzesło, powtarzając:
— Taka odrobina... po tylu świetnych nadziejach!... Ach! to oszaleć można z rozpaczy!...
I znów, jak w willi przy alei de l’Echo, siedział objęty obezwładnienieniem.
Od chwili do chwili urywane słowa, zdania bez związku, z ust jego wybiegały.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!... — wyszepnął — z tem mógłbym śmiało zażądać od Verriéra ręki jego córki... Majątek taki olśniłby ojca... oczarował dziewczynę... Dla tych milionów zapomniałaby z pewnością o poruczniku Vandame... jeżeli kiedy o nim myślała... I owa świetna szansa z rąk mi się wymyka!... Z tego olbrzymiego skarbu pozostał mi okruch jedynie!... Ach! powinienem był wszystko przewidzieć... Zawiodłem się! Wszystko runęło... nie widzę środków, za pomocą których mógłbym sięgnąć po utracone miliony! A dla zdobycia ich gotówbym był na wszystko... nawet na popełnienie drugiej zbrodni! Gotówbym podpalić Paryż... gotów na zagaszenie krwią ognia!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Bankier Juliusz Verrière mieszkał, jak wiemy, na bulwarze Haussmana. Zajmował pałac wspaniały, wznoszący się na dwa piętra nad parterem. Przybywało się do niego przez obszerny dziedziniec, piaskiem wysypany, na którym z jednej strony stał pawilon, służący za mieszkanie dla odźwiernego, z drugiej zaś stajnie i remizy.
Mimo, że ów pałac był własnością bankiera, jego biura gdzieindziej się znajdowały. Dla pomieszczenia ich wynajął całe piętro w jednym z okazałych domów przy ulicy Le Peletier.
Zaprowadzimy czytelników na bulwar Haussmana, obecnie jednak wejdziemy wraz z nimi do gabinetu biura Juliusza Verrière.
Bankier siedział przed wielkiem biurkiem, założonem papierami, między któremi w pośrodku wznosiła się cała góra listów. Była to ranna korespondencja jaką załatwiał sam z młodzieńczą rzeźwością.
Juliusz Verrière, jak wspomnieliśmy, miał około lat pięćdziesięciu sześciu; z najwyższą zwykle starannością i elegancyą ubrany, zbyt młodo jednak, względnie do lat swego wieku.
Krótko przy samej głowie przycięte włosy i długie angielskie faworyty, już mu posrebrniały.
Przed kilkunastu laty musiał to być w rzeczy samej niezwykle piękny mężczyzna.
W chwili, gdy przedstawiamy go naszym czytelnikom, rysy twarzy zachowały jeszcze swe linie regularne; oblicze jednak zwiędło, cera przybrała barwę ołowianą, oczy i usta zapadły.
Widocznym był tu nadmiar pracy, lub życia. To właśnie ostatnie wywołało przedwczesną starość na jego oblicze.
Hulaka zawołany, przepędził życie na zabawach i miłostkach różnego rodzaju, zaniedbując rodzinne obowiązki, jakie lekceważył.
Owóż od czasu owdowienia bankiera, Aniela, jego jedyna córka, królowała samotnie przy domowem ognisku na bulwarze Haussmana.
Juliusz Verrière był krętaczem finansowym w najszerszem tego słowa znaczeniu. Różnie i wiele mówiono i szeptano o nim w tym względzie.
Jedni twierdzili, że stoi silnie pod względem majątkowym, drudzy przeciwnie, utrzymywali, iż poniósł wielkie straty, przyczem dla zadowolenia swych upodobań wyrzucał pełnemi garściami pieniądze, pomimo, że utrzymywał się jedynie kredytem, prowadząc spekulacye jedne na drugie. Inni jeszcze dowodzili, że hypoteka pałacu na bulwarze Haussmana była nad wartość przeciążona długami.
Bankier, do uszu którego dochodziły te wieści, zdawał się o nie nie dbać zupełnie.
W chwili, gdy przestępujemy próg jego gabinetu, otwiera korespondencye.
Dziesiątą zrana uderzyła na bronzowym zegarze, stojącym po nad kominkiem.
List, wzięty przez Juliusza Verrière, zawierał na nagłówku te słowa:
Wewnątrz zaś:
„Sytuacya nasza staje się trudniejszą z dniem każdym. Z końcem miesiąca znaleźliśmy się wobec deficytu, sięgającego miliona. Konieczność likwidacyi jest nieuchronną, jeżeli akcyonaryusze nie przyjdą nam w pomoc, odpowiadając na wezwanie w składaniu kapitałów, co pozwoliłoby nam uniknąć grożącego bankructwa i dalej roboty prowadzić.
„Interesa pańskie są za zbyt połączone z tą spraną, abyś nie miał użyć całej energii dla osiągnięcia wspomnionego celu. Od pana zależy powstrzymać grożącą nam katastrofę.
„Pan wiesz zarówno dobrze wraz ze mną, iż sytuacya ta jest tylko groźną z pozoru. Przygotowawcze roboty pochłonęły kapitały. Inżynierowie przypuszczali, że pokłady marmurów, będą łatwiejszemi do eksploatowania: mimo to owe pokłady zawierają niesłychane bogactwa i w ciągi roku, przy usilnej pańskiej pomocy, przebędziemy zagrażający nam kryzys.
„Działaj pan zatem, a działaj spiesznie; rzecz to nagląca, pilna.“
Tu następował podpis Belgijskiego Towarzystwa kopalni marmurów.
Czytając ów list, Verrière zbladł nagle.
— Upadek... bankructwa!... — wyszepnął, ocierając chustką czoło potem zroszone. — Przeczuwałem to od pewnego czasu... Każą mi zwracać się do akcyonaryuszów... otrzymywać od nich nowe kapitały... Naiwny, zaprawdę, jest ów pan dyrektor.
Czyż on nie odgaduje, że owi akcyonaryusze, to ja... Ja sam tylko...
„I otóż znów milion w wodę rzucony!... Milion, którego zdwojenia w ciągu roku byłem pewny, ponieważ słusznie pisze, że interes jest dobrym. Należałoby tylko oczekiwać rezultatów, a ja czekać nie mogę, stojąc sam wobec strasznego przesilenia.
„Mamże więc znowu, dla uniknięcia upadłości, czyli raczej bankructwa, a ztąd stawienia się przed sądem, sięgnąć powtórnie do posagu Anieli, którym, jako ojciec i jej opiekun rozporządzam?
„Ach! sytuacya jest naprężoną!... Wszystko zapada się i trzeszczy wokoło mnie. Będę zgubionym, jeżeli jakieś niespodziewane zrządzenie losu, lub przyjazna zmiana kursów giełdy, nie zdoła mnie ocalić, zastając szczerbę, wybitą przez ową przeklętą kopalnię marmurów!
„Los, który mi niegdyś tak sprzyjał, i obecnie wybawić mnie może. Lecz czyli przyjdzie na pomoc?“
Tu Juliusz Verrière, położywszy na biurku list dyrektora kopalni, zadumał chwilowo; wkrótce jednakże zniknął wyraz troski z jego oblicza.
Niedbałość, obok niesłychanej lekkomyślności były głównemi rysami charakteru bankiera. Ostatnie jego wyrazy przekonywają nas o tem.
Mówił o „przyjaznej zmianie kursów giełdy,“ lub o „niespodziewanem zrządzeniu losu,“ któreby go mogły ocalić.
Zwykle to, gdy się zajmował interesami bankierskiemi, lub jaką spelulacyą, liczył na jakiś hazard niespodziewany.
Przez długie lata ta szansa w rzeczy samej niejednokrotnie mu sprzyjała; w najcięższych chwilach znajdował zawsze jakąś pomoc, która go ocaliła z nad przepaści.
Czyż tak jednakże ciągle być miało?
Po krótkiej zadumie bankier wziął drugi list w rękę.
Spojrzawszy na adres, zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
W rogu koperty, z lewej strony, były wydrukowmnemi te słowa:
— To La Fougere... — rzekł głośno. — A! czyż i on także o czemś złem mnie powiadamia?
I drżącą nerwowro ręką rozdarł kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytał co następuje:
A drugą całkiem bezwładną...
Do owego dwuwiersza dodam ci... posłuchaj...
Ja nie poruszam już żadną...
„Tak jest, niestety... na obie nogi upadłem... zaniemogłem bez ratunku! Po zapłaceniu artystów w końcu miesiąca, ani jeden sous w kasie mi nie pozostanie, a po za kasą moc długów!
„Jeżeli przeto zkąd nie otrzymam stu pięćdziesięciu tysięcy franków na wystawienie realistycznej Féerie, o której ci mówiłem, pod tytułem: Wielkie Paryzkie Akwaryum, sztuki w dziesięciu aktach, a trzydziestu obrazach, z których jeden pod nazwą Bogini niesmaku, ściągnie cały Paryż, będę zmuszonym zamknąć mój bilans, co mnie zgubi na zawsze, stanowiąc niejako rozbicie się w porcie okrętu. Sztuka ta bowiem w zupełnie nowym rodzaju, pełna fantazyi, szczęśliwie zmieszanej z realizmem, przyniosłaby mi niewątpliwie znakomity rezultat pieniężny.
„Po trzystu przedstawieniach, jakie nieodmiennie mieć będzie, da co najmniej zysku sześćset tysięcy franków. Włożone w nią przeto nasze pieniądze z naddatkiemby się pokryły. Leona w głównym obrazie Paryskiego Akwaryum, jako bogini, zachwycającoby wyglądała... Ty wiesz, że ja znam się na tem...“
Doszedłszy do wyż przytoczonych wyrazów, Verrière rzucił list na biurko, z gniewem weń ręką uderzając:
— Jego bilans... — powtórzył — jego bilans... co mnie on obchodzi? I ja... — dodał po chwili — ja znów rzuciłem trzysta tysięcy franków w ów teatr przeklęty za namową rej głupiej Leony!...
„Żąda stu pięćdziesięciu tysięcy franków na wystawienie swej sztuki realistycznej... plugastwa... jak wszystko, co on przedstawia! Razem więc uczyniłoby to czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków... O! nie... nie... nigdy! Niech zwinie swe przedsiębiorstwo, skoro mu się podoba!
Tu wziąwszy list, powtórnie przebiegał go oczyma, zatrzymując się nad pewnemi zdaniami.
— Nasze pieniądze!... — zawołał, uderzając ręką w blat biurka. — On śmie pisać „nasze“ pieniądze, kiedy tam tylko moje, wyłącznie moje są zahazardowanemi! I ja sobie wyobrażałem, że on potrafi kierować teatrem, ten głupiec? A toż on jest prosty pedel... niedołęga... niezdatny do niczego! Również i ta Leona... jakie to zarozumienie, chcieć grać główną rolę bez najmniejszego talentu, dla ukazania swej pięknej, zalotnie uśmiechniętej twarzyczki... A! ona mnie także kosztowała do trzechset tysięcy franków, nie licząc tego, com wydał na jej kostiumy...
Tu znowu zaczął czytać list, który się kończył temi słowy:
„Nie żądam, abyś mi dał zaraz te sto pięćdziesiąt tysięcy franków, choć wiem, że ta suma jest drobnostką dla kasy, tak i obficie zaopatrzonej, jak twoja. Nateraz potrzebuję tylko pięćdziesięciu tysięcy franków na niezbędne zakupy i zaliczenia dekoratorom. Liczę na ciebie, drogi kuzynie, znając twą biegłość w prowadzeniu interesów, oraz szlachetne twe serce.
„Ze względów finansowych, winieneś mnie podtrzymać, jako dłużnika, dla ocalenia swych kapitałów, zaś jako człowiek serca, winieneś mi przyjść z pomocą, będąc zemną spokrewnionym, choćby dla honoru własnej rodziny.
„Oczekuję i ściskam twą rękę.
— Ach! głupie to zwierzę!... — zawołał, zrywając się z krzesła. — Czyż on sądzi mnie za podobnego sobie i chce mnie wiecznie eksploatować? Powołuje się na nasze pokrewieństwo i podpisuje: „twój kuzyn.“ Jego ojciec był jakimś dalekim krewnym mojego ojca... ot wszystko! Żartuję sobie z jego kuzynowstwa... — Zobaczy on, w jakiej monecie poślę mu owe sto pięćdziesiąt tysięcy franków! Ach! zły to dziś dzień dla mnie... dzień jakiś przeklęty!
Tu rzucił list na poprzedni, z Towarzystwa kopalni marmurów, odsunąwszy oba na stronę.
Wziął trzeci, ostatni.
Przed rozpieczętowaniem go spojrzał na markę pocztową.
List pochodził z Hawru.
— Ach! z Hawru... — wyszepnął, objęty nerwowem drżeniem, z wyrazem trwogi na obliczu. — Miałżeby mi i ten przynosić jakąś złowieszczą wiadomość? Lękam się dotknąć tego listu.
Otworzył go jednak po chwili.
Zaledwie przebiegł oczyma pierwsze linie pisma, twarz jego przybrała wyraz zastraszający. Zbladł i zmienił się, będąc bliskim omdlenia.
Oto wyrazy listu:
„Mam honor powiadomić cię, iż wskutek wyroku sądu, wydanego w dniu 2-im bieżącego miesiąca przez trybunał handlowy w Hawrze, Towarzystwu nadbrzeżnej żeglugi, którego jesteś jednym z głównych akcyonaryuszów, ogłoszoną została upadłość. Bacz mnie pan powiadomić, jakie są teraz twoje zamiary i przysłać mi polecenia.
„Upadłość!! Ależ ja mam pięćset tysięcy franków, złożonych w tym interesie... interesie, stworzonym przezemnie i dla mniej miałażby fortuna na seryo odwracać się odemnie? Fatalność miałażby się mnie uczepić, prowadząc do jednej z tych sytuacyj, z której, jako jedyne wyjście, pozostaje kula z rewolweru, w skroń wymierzona?
Tu drżący i blady, objął głowę rękoma, a wsparłszy łokcie na biurku, siedział przez kilka chwil w dumaniu.
U tego jednak człowieka o elastycznem sumieniu, człowieka, któremu moralnego poczucia całkiem brakowało, ciężkie, bolesne wrażenia zwykle szybko przemijały.
Podniósł głowę i odpowiadając sam sobie na ostatnie wyrazy, rzekł:
— Nie, nie będę się troskał zbyt wiele... Los jest tem dla mnie, czem niewierna, zdradliwa kobieta dla swego kochanka. Oszukuje ona, lecz wraca do ciebie... I on powróci do mnie, mam nadzieję... Cios jest twardym... to prawda... trzy uderzenia w jednym dniu... to wiele! Wystarczy jednak jeden dobry finansowy interes, ażebym powstał nanowo. Większa część posagu Anieli zostaje jeszcze do mego rozdysponowania. Bez skrupułu na odparcie okoliczności. Do chwili zamążpójścia mej córki mam więcej czasu, niż mi potrzeba na skompletowanie majaku, pozostawionego jej przez matkę, i na uregulowanie własnego. Zresztą Aniela jest jeszcze młodą, wyjdzie za mąż wtedy, skoro ja zechcę. Napiszę do Hawru, tam tylko widzę jeszcze źródło dla siebie. Interes ten posiada wartość niezaprzeczoną... Nowe towarzystwo powstać może w miejsce upadłego. Tak... nie wszystko jest jeszcze straconem!
I otworzywszy szufladę biurka, umieścił w niej list syndyka, oraz dyrektora Belgijskiej kopalni marmurów, pozostawiając jedynie przed sobą list La Fougèra, dyrektora Teatru Fantazyj.
— Tobie zaś, miły kuzynie — rzekł, biorąc za pióro — tobie, pochłaniaczu setek tysięcy franków, odpowiem jak należy. Sto pięćdziesiąt tysięcy na wystawienie jakiejś głupiej, brudnej parodyi pod nazwą Paryskiego Akwaryum... Nie! jeszczem do tego stopnia nie stracił rozumu!
I począł list pisać, gdy dało się słyszeć lekkie we drzwi puknięcie.
— Wejść! — zawołał niecierpliwie.
Służący się ukazał.
— Cóż tam znowu?... Dlaczego mi przeszkadzasz? — pytał opryskliwie Verrière. — Jestem zatrudniony.
— Panie... jakaś dama życzy widzieć się z panem.
— Dama... kto taki?
— Pani Leona Tellier...
— Co ona może chcieć odemnie? — pomyślał bankier. — Przybywa w złym czasie... Lecz gdybym jej nie przyjął, będzie krzyczała... zrobi mi skandal...
I obróciwszy się do służącego, rzekł:
— Wprowadź panią Tellier.
Za chwilę potem weszła do gabinetu bankiera młoda kobieta około lat dwadzieścia pięć mieć mogąca, bardzo ładna brunetka, nader elegancko ubrana, z umalowaną twarzą, jak gdyby wyjść miała na scenę.
— Dzień dobry, mój gruby króliku... — wyrzekła, podając Juliuszowi Verrière rękę, starannie w rękawiczkę opiętą, którą on zlekka uścisnął. — Jakże się miewasz?
— Dobrze... — rzekł krótko bankier — dziękuję.
— Podrażnione masz nerwy, jak widzę... — mówiła z uśmiechem dziewczyna, wpatrując się w sposępniałe oblicze swego pretektora.
— Bynajmniej... lecz jestem mocno zatrudniony... Zresztą nie mam zwyczaju przyjmowania wizyt o godzinie dziewiątej rano.
— Wierzę temu... ponieważ i ja zwykle o dziewiątej śpię jeszcze w najlepsze... Dziś jednak o rzecz nader ważną nam chodzi.
Tu panna Leona, wysunąwszy fotel, usiadła w pobliżu bankiera.
— Odebrałeś list od La Fougèra? — pytała.
— Odebrałem... i właśnie miałem mu nań odpisać, gdyś weszła.
— I naturalnie, posyłasz mu w nim to, o co cię prosił...
— Co... co? — powtórzył Verrière.
Leona ponowiła wyrzeczone poprzednio zdanie.
— Nigdy! — zawołał Verrière, rzuciwszy się na fotelu. — Czy i ty masz mnie za głupca, równego jemu? Rozetnijmy tę kwestyę w dwóch słowach.
— W jaki sposób?
— W sposób bardzo prosty. Jestem głupcem, czy nim nie jestem? Ten twój La Fougère jest klownem... nic więcej! Dzięki twojemu naleganiu, utopiłem w owej obmierzłej teatralnej budzie trzysta tysięcy franków!... Nie spodziewaj się, ażebym dać miał coś teraz. Ludzka głupota ma również swoje granice. Areszt mu na tę sumę położę.
— Ależ to zgubi La Fougèra... o bankructwo go przyprawi!...
— Co mnie to obchodzi? Mamże sam ginąć dla jego ocalenia?
— La Fougère jest twoim krewnym...
— Dziękuję za pokrewieństwo, kosztujące trzysta tysięcy franków. Nie warte ono tyle...
— Lecz w takim razie ja znajdę się bez miejsca... ja, która miałam tu tak korzystne zobowiązanie.
— Zapewne... szczególniej, gdy grałaś rolę z dwudziestu wierszy złożoną, w której wiersz każdy kosztował mnie piętnaście tysięcy franków!...
— Ta jednak nowa sztuka realistyczna jest zachwycającą... Będzie ona miała wielkie powodzenie... przyniesie nam olbrzymie sumy pieniędzy... Czytaliśmy ją głośno wczoraj na próbie... Pękać można było ze śmiechu... Pod jej wpływem byliśmy jak zhypnotyzowani... Przyznaj, że znamy się na tem... Ja mam w niej rolę... główną rolę.
— Z dwudziestu wierszy złożoną... — odparł szyderczo Verrière — z których za każdy wypadłoby mi zapłacić znów po siedem tysięcy pięćset franków!... Dziękuję za tę przyjemność i powtarzam, że na rachunek mej sumy areszt mu położę.
— Natenczas zamkną mu teatr.
— Mądrzeby zrobili... Mało kto wiedział o jego otwarciu, nikt więc nie zauważy, gdy będzie zamkniętym.
— A moja rola?
— Znajdziesz sobie taką w innym teatrze, a nawet piękniejszą.
— Tegobym właśnie pragnęła!... — zawołała Leona. — Lecz nie... nie zamkną tego teatru... nie! — dodała po chwili; — myśl pewna nagle mi błysnęła!... Wszak masz w swymi banku moje czterysta trzydzieści tysięcy franków?
— Tak... — rzekł Verrière z lekkiem zakłopotaniem.
— Dajże mi z nich zaraz sto pięćdziesiąt tysięcy franków, zaniosę je La Fougèrowi.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz... biorę to na mój własny rachunek.
— Jesteś szaloną!
— Nie! jestem pewną powodzenia tej sztuki, zresztą... szaleństwo to moje, jak je nazywasz, niech cię nie obchodzi. Pieniądze te są moją własnością... Mogę je obrócić na co mi się podoba!...
— Nikt temu nie przeczy... — rzekł bankier z widocznem zakłopotaniem; — pozwól sobie jednak przyjacielską radę udzielić...
Verrière bladł i czerwieniał na przemiany.
— Zachodzi pewna trudność... — wyjąknął zcicha.
— Trudność... w czem... jaka?
— Ja nie mam tu u siebie twoich pieniędzy... nie mogę niemi rozporządzać w tej chwili...
— Jakto?... Gdzież są więc one?
— Mówiłem ci kiedyś o świeżo założonem Towarzystwie eksploatacyi marmurów w Belgii...
— Tak... cóż zatem?
— Otóż kupiłem za sto dwadzieścia tysięcy franków akcyj w tym interesie.
— Sprzedaj więc te akcye... i rzecz skończona.
— Chwila źle na to wybrana... Nastąpiła obecnie znaczna obniżka tych papierów...
— To mnie nie obchodzi. Ja ciebie nie upoważniałam do kupowania dla mnie akcyj na belgijskie towarzystwo. Uczyniłeś to samowolnie... bez powiadomienia mnie, na swe własne ryzyko... Jeśli są zatem jakie straty, ty je ponieść winieneś..
Chodzi tu o moje artystyczne stanowisko, o moją przyszłość sceniczną... Potrzebuję natychmiast tych stu pięćdziesięciu tysięcy franków!... Słyszałeś?
— Lecz moja droga Leonko...
— Nie ma żadnych Leonek... Żądam moich pieniędzy i rzecz skończona!
— Pozwól mi, niechaj cię wstrzymam od popełnienia szaleństwa... od zguby!...
— Podoba mi się spełnić szaleństwo... taka ma wola!... Moje pieniądze... słyszałeś... moje pieniądze!...
Tu Leona zaczęła uderzać gwałtownie nogą o podłogę.
Bankier zrozumiał, że wszelkie przedstawienia z jego strony nie zdołają powstrzymać reklamacyj rozgniewanej aktorki, że podrażniona oporem, coraz głośniej krzyczeć będzie. Jeden skandal wystarczyłby, aby go zgubić. Potrzeba więc było inny na to sposób odnaleźć.
— Pomówmy rozsądnie... — rzekł Verrière tonem łagodnym. — Powiedz mi... czy rzeczywiście jest piękną ta rola, którą masz przedstawiać?
Kilka wspomnionych wyrazów zmieniły w oka mgnieniu usposobienie dziewczyny. Leona, przed chwilą wzburzona do wściekłości, z zaiskrzonemi oczyma, zaciśniętemi brwiami, stała się jakoby cudem, spokojną i uśmiechniętą.
— Czy piękną jest? pytasz — zawołała. — Nigdy piękniejszej roli dotąd na świecie nie było... nie będzie!...
— A sztuka równie jest piękną?
— Piękniejszą nad wszystkie, jakie dotąd gdziekolwiek przedstawiano! Jest to zdanie całego teatralnego świata. Dekoracye... maszynerya... kostyumy... ach! kostyumy!... Mam ich sześć w tej sztuce, jeden wspanialszy od drugiego!
— La Fougère ci je dostarczy?
— Ma się rozumieć... jeżeli mu pożyczysz sumę żądaną.
Po tych słowach Leona spojrzała na Verrièra, pragnąc myśl jego odgadnąć z ruchów fizyonomii.
— I kiedyż ta sztuka ma być graną? — zapytał.
— Za miesiąc... lub pięć tygodni najpóźniej... Pojmujesz zatem, iż czas nagli... Śpieszyć potrzeba.
— Zatem przed upływem pięciu tygodni należałoby wam dostarczyć sto pięćdziesiąt tysięcy franków?
— Tak... które ci w krótkim czasie zwróconemi zostaną: a nietylko te sto pięćdziesiąt tysięcy, lecz i poprzednia twa należytość. Jest to pewny interes, na który możesz rachować. Dziś na próbie zobaczę się z La Fougèrem i powiem mu, że będziemy obiadowali razem we troje wieczorem i że przybywszy na obiad, przyniesiesz mu te sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Dobrze... — rzekł Verrière; — wiedz jednak, że nie dla niego to czynię, ale wyłącznie dla ciebie.
— Och! mój ty gruby króliku!... — zawołała z przymileniem, klepiąc go po ramieniu. — Zobaczysz, jak ci za to świetnie wystąpię w mej roli!... Moja gra przyniesie teatrowi tysiące franków!... Oczekuję cię więc o piątej u nas... z La Fougèrem.
— Przybędę.
Leona, uścisnąwszy bankiera, wyszła z gabinetu, a przebiegłszy schody, jak huragan, wsiadła do powozu, oczekującego przed bramą, jadąc w stronę bulwarów.
Verrière, zostawszy sam, upadł na krzesło w zamyśleniu.
— I to jeszcze przebyć potrzeba mi było... — rzekł zcicha. — Dobra dziewczyna ta Leona, lecz zapalczywa, jak indyk, a gadatliwa bez miary. Gdybym był trwał w moim oporze, skoro żądała pieniędzy, których dać jej nie mogłem z przyczyny posuchy, jaka panuje w mej kasie, cały Paryż wiedziałby dziś, że dom bankierski Verrièra ku upadkowi się chyli. Gromady klientów przybiegłyby tu nazajutrz, żądając wypłaty swych kapitałów... Byłbym zgubionym. Musiałem więc jej przyrzec, że dziś wieczorem udzielę temu głupcowi La Fougère sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Nie było innego sposobu zażegnania katastrofy. Na resztę kapitałów posiadam termina... a kto ma termina, nic dłużnym nie jest.
Tu z wypogodzonem obliczem siadł do pisania listów, a przed jedenastą wyjechał z biura, udając się na bulwar Hausmana, gdzie córka oczekiwała go ze śniadaniem.
Wyprzedzimy go tamże.
Tegoż dnia, o godzinie dziesiątej zrana, oficer artyleryi w pełnym uniformie, wysiadł z powozu przed pałacem Verrièra, a zadzwoniwszy do bramy, wszedł na dziedziniec.
Był to Emil Vandame, kuzyn bankiera.
Odźwierny, dawny żołnierz, z wojskowym na piersiach medalem, powitał z poszanowaniem młodego oficera, który, oddawszy mu ukłon, zapytał:
— Pan Verrière jest w biurze bezwątpienia?
— Tak, poruczniku... lecz wkrótce powróci.
— A panna Aniela?
— Panienka jest w pałacu.
— Sama? — Zupełnie sama, poruczniku... Siostra Marya wyszła przed kwadransem.
Wiadomość ta sprawiła widoczną przyjemność oficerowi, bo jego sposępniałe oblicze nagle się rozjaśniło.
— Mamże oznajmić przybycie pana porucznika? — pytał dalej sługa.
— Owszem... proszę cię o to!
Odźwierny pociągnął za dzwonek, podczas gdy Vandame, minąwszy dziedziniec, wchodził na schody, wiodące do pałacu.
Na głos dzwonka ukazał się kamerdyner, a spostrzegłszy dobrze znanego sobie kuzyna bankiera, rzekł:
— Pan porucznik zastanie pannę Anielę w salonie.
— Nie trudź się, Gerwazy — odparł z uśmiechem młodzieniec, trafię sam... znam dobrze drogę.
Emil Vandame wszedł do wielkiego salonu, poprzedzającego mniejszy, w którym się znajdowała panna Verrière.
Tu zatrzymał się przez parę sekund wąchając, poczem postąpił ku drzwiom z silnem postanowieniem.
— Nie! to daremna... szepnął — ja muszę wiedzieć coś pewnego... Żyć tak nadal w powątpiewaniu między ciągłą obawą a nadzieją... niepodobna! Rozmyślałem wiele... zastanawiałem się... wszystko rozważyłem... Od Anieli zależeć będzie wyrok, który o moim losie rozstrzygnie. Po tych słowach zapukał lekko do drzwi przyległego pokoju.
— Proszę wejść... — ozwał się głos dźwięczny i świeży.
Oficer zadrżał, posłyszawszy ów głos, i próg przestąpił mocno wzruszony.
Aniela, czarownie piękna, w świeżej, porannej toalecie, siedziała przy stoliku, przeglądając ilustracye. Na szmer kroków nadchodzącego zwróciła ku drzwiom spojrzenie.
— A! kuzyn Vandame... — zawołała rozpromieniona i lekko jak gazella zerwawszy się z miejsca, podbiegła do oficera, podając mu obie ręce.
— Jak to dobrze, żeś kuzyn przyszedł., — mówiła wesoło — zjesz z nami śniadanie, przedtem odjechać ci nie pozwolę. Mój ojciec jest w biurze... kuzynka Marya wyszła do ministeryum wyznań religijnych; jestem samą... porozmawiamy... cieszę się, żeś przyszedł!
Vandame, ująwszy dłonie dziewczęcia, ściskał je w swoich. Głębokie, rozkoszne wzruszenie widniało na jego obliczu. Patrząc na Anielę, słuchał jej słów ze czcią, z upojeniem; bo też przyznać potrzeba, że czarowne to dziewczę godnem było jego uwielbienia.
— I ja zarówno, kuzynko — odrzekł drżącym zlekka głosem — zarówno jestem szczęśliwy, mogąc cię widzieć — i z rozkoszą przyjmuję twe zaproszenie.
Aniela była również wzruszoną, czuła gwałtowne uderzenia serca w głębi swych piersi.
Wiedziona instynktowną dziewiczą skromnością, wysunęła zwolna swe ręce z dłoni oficera, mówiąc z uśmiechem:
— Skoro więc jesteś tak szczęśliwym, jak mówisz, kuzynie, i przyjmujesz me zaproszenie, odejm nareszcie tę szpadę, która nabawia mnie trwogi, i usiądź bliżej.
To mówiąc, wskazała kozetkę, na której Vandame, zajął miejsce obok niej, po zdjęciu pałasza i złożeniu na boku swojego kepi.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
Mając sobie tyle do powiedzenia, siedzieli oboje, nie wymówiwszy słowa, aż wreszcie Aniela, ażeby przerwać tę kłopotliwą ciszę, zapytała:
— Cóż słychać u was w armii, kuzynie?
— Niewesołe rzeczy... — odrzekł porucznik.
— Mówisz zapewne o wojnie z Chinami?
— Tak.
— Nie idzie więc tam dobrze?
— Nasi żołnierze okazują się, jak zwykle, bohaterami, lecz głównodowodzący napotkał nieprzewidziane trudności. Znaczna mniejszość pod względem liczby wojsk naszych nie pozwala mu działać stanowczo, jakby tego było potrzeba... Żąda zatem posiłków... a nadewszystko artyleryi... artyleryi przedewszystkiem mu trzeba!
Na te słowa Aniela tak zbladła, iż zdawało się, że mdleje. Drżenie nerwowe objęło ją całą.
— Zostałeś, być może, tam przeznaczonym? — pytała z trwogą. — Wasz pułk ma może ztąd wyjść?... Przyszedłeś, ażeby nas pożegnać?... O Boże... a ja tak byłam szczęśliwą... zobaczywszy ciebie, kuzynie!...
Głębokie zmięszanie panny Verrière i jej nagły smutek nie uszły uwagi porucznika. Domyślał się po części przyczyny tego. Dziewczę zbladło prawie do omdlenia na myśl o jego wyjeździe. Czuła więc dla niego żywą życzliwość, a może uczucie tkliwsze i głębsze nad przyjaźń...
— Nie... nie! — odpowiedział z pośpiechem. — Ja nie przychodzę z pożegnaniem.
— Prawdę mówisz, kuzynie?
— Przysięgam!
Dziewczę z ulgą odetchnęło.
— Ach! jakżeś mnie zatrwożył... — wyszepnęła zcicha.
Vandame spostrzegł, iż chwila była pomyślną do wyznania; korzystać z niej należało.
— Zatrwożyłaś się, kuzynko... — powtórzył. — Na seryo się zatrwożyłaś?
— O! tak...
— Lecz zkąd... dlaczego?
Aniela pokraśniała, nic nie odpowiadając, a jednak trzeba było coś odpowiedzieć, ponieważ milczenie w tym razie bardziej mogło stać się niedyskretnem nad słowa.
— Zatrwożyłam się przewidywanym niebezpieczeństwem — odrzekła. — Wyniki wojny bywają tak dla ciebie, kuzynie, jak i dla ’wszystkich strasznemi... Jadąc tak daleko, czyż można ręczyć, że się powróci? Bóg łaskaw, że nie zostałeś wezwanym.
— Śmierć na polu bitwy — rzekł Vandame — jest chwilą najchwalebniejszą w służbie żołnierza... w tej służbie szlachetnej, wynikającej z poświęcenia i ofiary dla własnego kraju.
— Niezaprzeczenie szlachetna to służba, lecz pełna niebezpieczeństw. Dlaczego ją sobie obrałeś, kuzynie?
— Ponieważ jest najpiękniejszą ze wszystkich... w dziwny sposób pociągała mnie zawsze ku sobie.
— Ależ dlaczego do artyleryi?
— Dlaczego?... Wybór służy w niej, kwiat naszej młodzieży, do której należeć, jako uczeń szkoły politechnicznej, miałem wszelkie prawo.
Aniela, opuściwszy głowę zadumała się.
— O czem myślisz, kuzynko? — zapytał ją Vandame po chwili.
— O tem, co powiedziałeś. Nie móglżebyś usunąć się z wojska zupełnie... zażądać uwolnienia?
— Obecnie?... gdy lada chwila mogę być wezwanym do odbycia kampanii! Nie! to niepodobna... Oskarżonoby mnie o tchórzostwo, sądzono, że uciekam przed niebezpieczeństwem.
— Byłoby to niesłuszne oskarżenie...
— Wszelkie pozory jednak świadczyłyby przeciw mnie w takim razie.
— A gdybym ja cię o to prosiła, kuzynie?
— Ty?! — zawołał Vandame.
— Tak... ja! Czyliż na moją prośbę odpowiedziałbyś odmową?
Porucznik utkwił wzrok w zbladłej i zmienionej twarzy córki bankiera, a pochyliwszy się, ujął jej rękę, mówiąc wzruszonym głosem:
— Posłuchaj mnie, kuzynko... posłuchaj, droga, ukochana... Chcę, abyś czytała w mej duszy, jak w swojej własnej... Pragnę odsłonić ci me serce... wyznać tajemnicę... Kocham!...
Tu przerwał.
— Kochasz?... — powtórzyła z niepokojem Aniela.
— Kocham... a raczej uwielbiam całą potęgą mego istnienia dziewczę młode, piękne, a czyste jak anioł! Być przez nią kochanym, byłoby dla mnie takiem szczęściem, iż to snem mi się wydaje! Jeżeli ów sen jest tylko kłamliwem złudzeniem, jeżeli on nigdy urzeczywistnionym być nie może, lepiej, ażebym opuścił Francyę, uniósłszy z sobą mą rozpacz, i poszedł do Tonkinu w chwalebnej śmierci szukać zapomnienia!
— W śmierci... o Boże!... w śmierci... — powtórzyło dziewczę ze drżeniem.
— Nie lepiejże sto razy umrzeć, niż żyć bez nadziei, w ciężkiem osamotnieniu? — zawołał Vandame.
— A gdybyś był nawzajem kochanym? — szepnęła tak cichym głosem, jak powiew wietrzyku.
— Gdybym był przez nią kochanym... a! wszystkoby się natenczas zmieniło! Nie wąchałbym się poświęcić dla niej obranego przez się zawodu... Tak, wołałbym to stokroć uczynić, niż widzieć jedną łzę w oku uwielbianej. Zkąd jednak mogę wiedzieć, że ona podziela mą miłość?
— Czemuż nie zapytasz jej o to?
Otrzymawszy tę tak upragnioną odpowiedź, Vandame ukląkł przed dziewczęciem i cicho, z gorącem uczuciem zawołał:
— A więc ja pytam ciebie!... oczekuję z ust twych wyroku, jaki o mojem życiu rozstrzygnie, ponieważ tą, którą kocham... ty jesteś!... O! ty dobrze wiesz o tem, Anielo... Nie byłabyś kobietą, gdybyś tego nie odgadła!... Chciałem ci to wyznać oddawna... brakło mi jednak odwagi... Dziś wszakże, po wyrazach, wygłoszonych przez ciebie przed chwilą... milczeć dłużej nie mogę... nie powinienem...
„Proszę więc, odpowiedz mi z całą otwartością... a nawet chociażby i okrucieństwem, bez obawy złamania mi serca, czyli uczuwasz dla mnie jedynie tkliwą przyjaźń siostry, kuzynki, i nigdy nie zdołasz mnie obdarzyć, nigdy, głębszem, gorętszem uczuciem? odpowiedz... ja chcę to wiedzieć!
„Nie usłyszysz najmniejszej skargi z mej strony, znajdę siłę do ukrycia w sobie mojej boleści, lecz zamiast czekać natenczas rozkazu wysłania mnie na Wschód, sam tego zażądam, pobiegnę szukać tam zapomnienia na polu śmierci.
— O! nie... — zawołało dziewczę z uniesieniem. — Nie... nie odjeżdżaj... ja nie chcę... ja zakazuję ci czynić coś podobnego!
Młody oficer uczuł, jak nieznana dotąd, a błoga radość napełniła mu duszę.
— Zakazujesz mi jechać?... — powtórzył, rozpromieniony szczęściem, niosąc do ust drobną rączkę ukochanej i okrywając ją pocałunkami.
— Tak... zakazuję ci... zabraniam! — odpowiedziała.
— Och! czyliżeś dobrze zrozumiała, że ów zakaz jest to wyznanie z twej strony? Czy pojmujesz droga... uwielbiana... że rozkazując mi zostać, mówisz zarazem: „Ja kocham ciebie?“
— Tak... kocham... — szepnęło dziewczę, wysuniętemi z dłoni młodzieńca rękoma twarz sobie przysłaniając wstydliwie.
— I przyrzekasz, iż będziesz mnie zawsze kochała? — wołał Vandame w zachwycie radości.
— Czyż potrzebujesz zapewnienia, znając mnie tak dobrze?... Serce moje raz tylko w życiu kochać może. Nigdy powtórnie nie ukocha!
— A gdyby wola twojego ojca innego ci przeznaczała małżonka?
— Jak możesz przypuścić coś podobnego? Mój ojciec, który tak pragnie mego szczęścia?... Zresztą, nie jestem już dzieckiem... stawię opór, gdyby jego wola była przeciwną mej woli.
Vandame, zbliżywszy dziewczę ku sobie, złożył na jej ustach pocałunek, najczystszy ze wszystkich, pocałunek narzeczonego...
Panna Verrière wysunęła się lekko z objęć młodzieńca.
— Nie mówiłeś z moim ojcem o swoich projektach? — zapytała.
— Dotąd nie jeszcze... Mógłżem mu uczynić wyznanie, nie wiedząc, czy przez ciebie będę przyjętym?
— Obecnie jednak nic ci nie staje na przeszkodzie. Działaj bez opóźnienia...
— Mamże mu dziś o tem powiedzieć? — odrzekł Vandame, i objęty nieśmiałością i trwogą.
— Tak... jest to potrzebnem.
— Obawiam się...
— Obawiasz? — powtórzyła panna Verrière; — jakto, obawiasz się mojego ojca?
— Tak.
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ znam jego postanowienia co do „wydania cię za mąż. Ileżkroć razy on swe teorye w tym względzie wygłaszał przedemną!
— Nie zważaj!... Idee ludzkie często się zmieniają; czyny jedynie pozostają niewzruszonemi. Wiem, że mój ojciec postanowił nie wydać mnie za mąż, aż po dojściu do pełnoletności... sądzi jednakże, iż moje serce jest wolnem. Skoro się dowie o naszej wspólnej miłości, nie będzie przeciwnym naszemu związkowi. Zresztą, dla jakich powodów miałby to czynić? Pojmuje, iż zawahałby się może, gdybyś niezechciał porzucić swej służby wojskowej; kto wie, czy i ja nie uczyniłabym również tego, rozważywszy, iż wkrótce po naszem małżeństwie musiałoby nastąpić nieuchronne rozłączenie, ponieważ udając się na Wschód wraz z tobą sprawiłabym tem boleść mojemu ojcu. Ależ to nie nastąpi... wszak prawda? Opuścisz służbę... zażądasz uwolnienia... ponieważ mi to przyobiecałeś uczynić.
— Gotów jestem na wszystko, co każesz.
— Proszę więc... pomów dziś z mym ojcem.
— A jeśli nie zechce zmienić swych postanowień?
— Natenczas ja z nim sama pomówię. Prosić i błagać go będę najgoręcej. Siostra Marya, ta dobra, ukochana moja kuzynka, połączy się zemną. Obudwom łatwiej będzie otrzymać skutek pożądany.
— A gdyby twój ojciec, droga Anielo, inne dla ciebie planował małżeństwo?
— Jakież mogłoby go narówni z tem zadowolnić? — odpowiedziało dziewczę, wzruszając ramionami. — On zna tak dobrze wysokie zalety twego charakteru, nieraz wygłaszał dla ciebie wobec mnie pochwały. Prócz tego, jesteś naszym kuzynem, przyjacielem...
— Ale nie jestem, na nieszczęście, bogatym!...
— Jesteś mniej wprawdzie bogatym, niźli mój ojciec... w każdym jednak razie, posiadasz nieco majątku, który, złączony z posagiem, pozostawionym mi przez matkę, żyć nam dostatnio pozwoli.
— Sądzisz więc, droga, iżbym ja prowadził życie próżniacze? — zawołał Vandame. — Nie... nigdy! Pracować będę... lubię pracować... praca stanowi dla mnie część życia. Mam plany... rozległe plany... które, gdyby mi się powiodło wykonać, przyniosłyby nam one nietylko bogactwa, lecz chwałę.
Dziewczę uśmiechnęło się z zadowoleniem.
— Ufam i wierzę w ciebie... — odpowiedziała; — lecz ani bogactwo, ni chwała nie pozwoliłyby mi więcej cię kochać, jak kocham cię teraz... Ufajmy naszej przyszłości... Będę twą żoną... nie wątp o zezwoleniu mojego ojca... Ma on dla ciebie najwyższy szacunek i przyjaźń... Opowiedz mu wszystko z całem zaufaniem, a przekonasz się, iż otworzy ci swe serce, nazwawszy swym synem.
— Droga... ukochana Anielo! — zawołał Vandame — ty mi dodajesz siły... zbroisz mnie odwagą!...
Na tem zakończyła się między dwojgiem zakochanych rozmowa, której niepodobna było dłużej przeciągać.
Dziewczę zadzwoniło, rozkazując służącemu położyć nakrycie do śniadania dla przybyłego kuzyna, a jednocześnie weszła i siostra Marya, wróciwszy z ministeryum. Uśmiechnęła się na widok młodzieńca, którego szczerze poważała.
— Zatrzymałam naszego kuzyna na śniadanie... — rzekła do niej promieniejąca szczęściem Aniela — a zarazem mam ci oznajmić, siostro, niespodziewaną, a dobrą wiadomość...
— Wiadomość, dotyczącą pana Vandame? — pytała zakonnica.
— Tak... mój kuzyn porzuca wojskową służbę... zostaje zwykłym obywatelem...
— Jak to? — zawołała siostra Marya z zadziwieniem, zwracając się do porucznika — pan porzucasz tak piękne stanowisko, gdzie tak świetną przyszłość miałeś przed sobą?
— Porzuca... podaje się do uwolnienia... — odpowiedziała Aniela.
— Dlaczego?
— Ponieważ się żeni...
Zakonnica w zdumieniu spoglądała kolejno na Anielę i Vandama.
— Zadziwia cię to, kuzynko? — mówiło dziewczę z uśmiechem.
— Bardzo mnie to dziwi.
— A jednak tak jest rzeczywiście... Mój kuzyn wstępuje w związek małżeński. Zgadnij, kogo zaślubia?
— Zkąd mogłabym zgadnąć... Znam tę młodą osobę?
— Znasz ją doskonale i kochasz całem sercem, jak ona ciebie nawzajem. Co więcej... droga, kochana siostro, staniesz się jej sprzymierzeńcem, gdyby wypadkiem ojciec stawiał jakie przeszkody szczęściu dwojga narzeczonych.
— Nic nie rozumiem. O kim więc mówisz?...
— O twojej Anielce... droga kuzynko, o rękę której porucznik Emil Vandame będzie dziś prosił jej ojca, a twego wuja. Cóż teraz powiesz na to wszystko.
Siostra Marya podała rękę porucznikowi.
— Otóż dobra wiadomość... w rzeczy samej — odpowiedziała. — Znam przychylne usposobienie wuja dla pana Vandame i jestem pewną, że z radością zgodzi się na ów związek, który bardziej jeszcze zacieśni istniejące węzły pokrewieństwa. Moje wstawiennictwo będzie zbytecznem, mam to przekonanie. Gdybyście go jednak potrzebowali, wbrew wszelkim przewidywaniom, rozrządzajcie mną... jestem gotową wam dopomódz. Od tej chwili staję się waszym sprzymierzeńcem.
Aniela rzuciła się na szyję siostry Maryi, okrywając ją pocałunkami.
— Och! byłam pewną — wołała — że mogę liczyć na zacne, szlachetne twe serce.
Wtem otwarły się drzwi salonu, w progu ukazał się pan Verrière.
— Emil!... jak się masz? — zawołał, podając rękę młodzieńcowi. — Chodźże, chodź z nami na śniadanie.
— Chętnie... jeżeli wuj pozwoli...
— Ależ ja cię proszę o to najszczerzej.
— Ojcze! — wyrzekła Aniela, pochylając czoło, na którem bankier złożył pocałunek. — Pan Vandame tu przybył dla pomówienia z tobą w nader ważnej sprawie...
— Pomówimy o niej ile tylko zechce... — odparł Verrière. — Dzień dobry, Maryo — dodał, zwracając się do zakonnicy. — Cóż... jakże... byłaś w ministeryum?
— Wracam ztamtąd właśnie...
— Zdołałażeś otrzymać przychylną odpowiedź?
— Dotąd nic jeszcze pewnego... Zdaje się jednak, iż mi powierzą zarząd nad żłobkami, jakie zamyśla otworzyć w naszym okręgu publiczne miłosierdzie.
— Chcesz więc nas opuścić? — zawołała żywo Aniela. — Ach! czyż nie lepiej, siostro, ażebyś przy nas pozostała?
— A moje obowiązki, drogie dziecię? — odparła z uśmiechem zakonnica.
— Wszakże je wypełniasz, odwiedzając wraz zemną ubogich i chorych, dostarczając jednym robotę, drugich wspomagając pieniędzmi, innym niosąc słowo pociechy?...
Verrière przerwał swej córce zapytaniem:
— Jak prędko podadzą śniadanie?
— Za chwilę, mój ojcze... nie jest ono jeszcze gotowem.
— Śpieszę się bardzo... Mam dziś wiele zajęcia...
Aniela spojrzała znacząco na Vandama.
— W takim razie — rzekł tenże nieśmiało — zły dzień obrałem na rozmowę z tobą, mój wuju.
— No... w każdym razie znajdę chwil parę dla ciebie... Rozmowa nasza zapewne długą nie będzie.
Jednocześnie wszedł kamerdyner, wygłaszając uroczyście:
— Śniadanie na stole.
Cztery wspomniane osoby udały się do jadalni.
Tak w całem zachowaniu się bankiera, jako i jego wyrazie twarzy, nie było śladu troski, jaką go wiadomości o ciężkich stratach dotknęły dziś rano.
Zaznaczyliśmy już powyżej, iż niedbałość i lekkomyślność były główną podstawą jego charakteru. Dopóki sądził, iż znajdzie sposób na odbicie ciosu, a zawsze w to wierzył, nie troskał się o przyszłość.
Od chwili rozpoczęcia przezeń spraw finansowych, szczęście mu sprzyjało; nie przypuszczał, ażeby ono kiedy bezpowrotnie opuścić go mogło. Wierzył w szczęśliwą swą gwiazdę. Chwilowe zmiany fortuny zdawały mu się być jej przelotnemi kaprysami, które gracz wprawny przyjmuje z uśmiechem.
Śniadanie odbyło się wśród nader ożywionej rozmowy, mimo widocznego niepokoju i zakłopotania Vandama, jakich nie zdołały rozproszyć zachęcające ku odwadze spojrzenia Anieli.
Młodzieniec drżał na wspomnienie o chwili, w której przyjdzie mu prosić bankiera o rękę jego córki.
Podano kawę, gdy dzwonek zabrzmiał od strony pałacowej bramy.
— Wizyta o tej porze? — wyrzekła zdziwiona Aniela. — Pójdź, zobacz, Gerwazy, kto przybywa.
Kamerdyner wyszedł, a wróciwszy za chwilę, rzekł:
— Dwie osoby, pan z młodą panią, zapytują, czy mogą wejść?
— Ależ siedziemy przy śniadaniu... — zawołał Verrière.
— Powiedziałem to właśnie, a ów pan odpowiedział: „To nic nie szkodzi. Między krewnymi etykieta nie istnieje... Idź powiedz memu wujowi, że przyszedł jego siostrzeniec, Eugeniusz Loiseau, wraz z kuzynką, Wiktoryną Béraud...
— Ach! nasi kuzynowie... — zawołała żywo Aniela; — przyjąć ich trzeba.
— Cóż oni mogą chcieć od nas? — rzekł bankier — nigdy tu dotąd nie bywali.
— Ponieważ nie chcieli się nam naprzykrzać, mój ojcze, co dowodzi wielkiego taktu z ich strony, gdyż bądźcobądź, kuzynka mej matki, Wiktoryna, i daleki nasz krewny, Eugeniusz Loiseau, mają prawo wstępu do naszego domu.
— Przyjemność... znaleźć się w podobnem towarzystwie... — wymruknął bankier z pogardą.
— Mój wuju... — wtrąciła zakonnica — warci oni więcej, być może, od wielu układnych światowców... są to poczciwi ludzie.
— Masz, siostro, słuszność zupełną; — odpowiedziała Aniela.
— Wprowadź ich do salonu... — rzekł Verrière do kamerdynera, nie kryjąc złego humoru.
— Dlaczego, ojcze, do salonu? — pytało dziewczę. — Tu nam to raczej przyjąć ich wypada. W kółku rodzinnem nabiorą więcej swobody, wszakże są oni i twymi krewnymi, kuzynie Vandame? Znasz ich zapewne?
— Widziałem ich niegdyś kilka razy... — odrzekł porucznik.
Juliusz Verrière skinął na służącego.
Ów gest oznajmiał, że posłuszny życzeniu swej córki, zgadza się na przyjęcie przybyłych w jadalni. Aniela powstała na powitanie przybywających.
Weszli oboje, wprowadzeni przez kamerdynera.
Eugeniusz Loiseau, którego przypominają sobie czytelnicy jadącego na wierzchu omnibusu z Misticotem od placu Bastylii do Magdaleny, w dniu, w którym Desvignes, przebrany za miejskiego strażnika, jechał na swoje stanowisko przy ulicy Joubert, naprzeciw Hotelu Indyjskiego, czatując tam na kupca dyamentów, był młodym, przystojnym mężczyzną.
Wiktoryna Béraud była ładną dwudziestoletnią dziewczyną, brunetką, z pięknemi, ciemnemi oczyma, zalotnie uśmiechnięta.
Oboje na ową wizytę przybrali się nader starannie.
Eugeniusz Loiseau, swobodnie, bez najmniejszego zakłopotania, uścisnął rękę Anieli, mówiąc:
— Dzień dobry, kuzynko... dzień dobry, mój wuju... Jakże zdrowie? Ach! lecz co widzę? — dodał, spostrzegłszy oficera artyleryi — nasz kuzyn Vandame... Dzień dobry, kuzynie! Jak to dobrze, że cię tu spotykamy.
I, obchodząc stół wokoło, witał Juliusza Verrière, młodego porucznika, oraz zakonnicę.
Aniela tymczasem, uścisnąwszy Wiktorynę, posadziła ją obok siebie.
Bankier siedział w milczeniu, ze zmarszczonym czołem, paląc cygaro.
— Proszę... siądź-że, kuzynie — wyrzekła Aniela, wskazując przybyłemu krzesło, podane przez kamerdynera, i powiedz, jakiemu szczęśliwemu wypadkowi zawdzięczamy twoje przybycie? Tak rzadko was u siebie widujemy...
— Nie chcemy naprzykrzać się, kuzynko... oto rzecz cała — odparł Loiseau. — Jesteśmy ludźmi z innego świata, z innego otoczenia. Uczulibyśmy się zakłopotanymi wśród wielkoświatowego towarzystwa, co nie przeszkadza nam jednak żywić serdeczną życzliwość dla ciebie, kuzynko... dla was wszystkich... Myśleć o was często... bardzo często... czego dowodzi ot! nasze dziś tu przybycie.
— Może zjecie z nami śniadanie? — rzekł bankier.
— Dziękuję wujowi. Wracamy od Duvala, gdzie ugaszczałem Wiktorynę.
— To może pozwolicie podać sobie kawę?
— Co to, to chętnie... z kilkoma kroplami koniaku... Kawę pić można i dziesięć razy dziennie.
Na dany znak przez Anielę, służący postawił przed przybyłymi filiżanki, napełniając je kawą.
Verrière spojrzał na zegarek; słyszeliśmy, jak mówił, że mu śpieszno odejść do licznych zatrudnień.
— No! — rzekł, zwracając się do Eugeniusza Loiseau — gadaj, co was tu do mnie sprowadza?
— Żenię się, mój wuju.
— Żenisz się... w tak młodym wieku? A czy posiadasz jakie oszczędności pieniężne na rozpoczęcie gospodarstwa?
— Tyle, ile potrzeba na opłacenie kosztów wesela... Nie żartuję jednak z robotą... od pracy się nie uchylam... Mam dobre miejsce, które mi przynosi dziesięć franków dziennie... Z tem można wsiąść odważnie na okręt conjungo, nadewszystko, gdy się zaślubia dziewczynę pracowitą, oszczędną, zarabiającą sto sous tygodniowo ze swej strony.
— Kogóż zaślubiasz?
— Tę oto obecną tu Wiktorynę... twą siostrzenicę, mój wuju, po zmarłej jej ciotce, nieboszczce pani Verrière, twej żonie, Wiktorynę Béraud, córkę Celestyny Béraud, zaślubionej Alfonsowi Loiseau, mojemu ojcu.
— Moje dzieci... — rzekł bankier z powagą — gdy łączy was skłonność wzajemna i miłość, życzę wam szczęścia, pozwólcie jednakże uczynić sobie parę uwag. Małżeństwo jest rzeczą nader ryzykowną, skoro się nie ma pewnego chleba przed sobą.. Przybędą dzieci, które wychowywać będzie potrzeba... obowiązek coraz cięższym się stanie, aż wreszcie zajrzy i nędza, nie licząc zawodów i chorób, jakie tem rychlej ku niej prowadzę.
— Gdyby kto na to wszystko uważał — ozwała się siedząca dotąd w milczeniu Wiktoryna Béraud — wcaleby małżeństw nie zawierano. Co do mnie, sądzę, iż posiadając odwagę do pracy, umiejąc oszczędzać, można śmiało stawić czoło kłopotom i wyjść z nich bez wielkiego dla siebie uszczerbku. Każdy z nas, posiadający pojęcie o tem, co czynić, a czego strzedz się powinien, może iść odważnie w drogę życia, aby tylko szedł ową drogą uczciwie... Nieprawdaż, kuzynko Anielo?
— Wygłosiłaś własne me zdanie... — zawołało dziewczę. — Kiedy się kocha i wierzy w przyszłość, natenczas bez obawy iść można za głosem serca. Ja różnię się w zapatrywaniach na tym punkcie z mym ojcem... Życzę wam szczęścia bez zakreśleń i uwag.
— Brawo, kuzynko! Ach! jak ty dobrze mówisz... — zawołał Loiseau. — Wiesz teraz więc powód naszej wizyty. Przychodzimy prosić cię, byś zaszczyciła swą obecnością nasze zaślubiny, najprzód w merostwie, potem w kościele, a wreszcie na uczcie weselnej.
Verrière niepostrzeżenie wzruszył ramionami.
— O! co do tego — rzekł — mój chłopcze, to inna sprawa. Jestem mocno zatrudnionym, jak ci wiadomo, ztąd niepodobna mi przyjąć twego zaproszenia.
— Jakto... odmawiasz nam, wuju? — pytał z żalem Loiseau. — Ależ to niepodobna!... Będzie to tylko familijne zebranie. Znajdą się na niem wszyscy członkowie naszej rodziny. Béraud... Perroty... Loiseau... Ferronowie... Dessourdy... i Nervey’e, nie licząc tych, jakich zapomniałem wymienić, oraz kuzyna Vandame, który, mam nadzieję, nie zasmuci nas odmową.
Aniela spojrzała znacząco na oficera artyleryi, który pośpieszył odpowiedzieć:
— Przybędę... najchętniej przybędę.
— Dziękuję ci, kuzynie... szczerze dziękuję... — rzekł Loiseau, ściskając rękę porucznika; — przyjęcie naszego zaproszenia zdoła może nakłonić i wuja do zmienienia decyzyi. Byłby on jeden tylko z całej rodziny nieobecnym podczas tak uroczystego obchodu. Czuję, że nasza skromna uczta weselna dorównać nie zdoła innym tego rodzaju, w wielkoświatowych kołach wydawanym, będzie jednakże przyzwoitą, za to ręczyć mogę. Będziemy śpiewać, tańczyć, bawić się całem sercem!... Nie odmawiaj nam, wuju!
— Odmowa z twej strony sprawiłaby nam wiele przykrości... — poparła Wiktoryna.
— Nie obawiaj się... ojciec da się nakłonić... — zawołała żywo Aniela.
Bankier, zmarszczywszy czoło, spojrzał na córkę z niezadowoleniem, która, nie zważając na to, mówiła dalej:
— Ja daję słowo za mego ojca... Przyjedziemy do merostwa, do kościoła i na wesele. Być może, iż śpiewać nie będziemy... lecz potańczymy napewno. Rzecz postanowiona!
— Lecz moje interesa... zapomniałaś, iż ja tak jestem zajętym... — wymruknął Verrière.
— W przeddzień i nazajutrz po weselu — ozwała się siostra Marya — będziesz je mógł sobie podwójnie załatwić, mój wuju. Szczerze bo mówiąc, nie powinieneś odmawiać swym krewnym obecności przy tak ważnym obrzędzie.
Verrière uczuł się zwyciężonym. Nie mógł opierać się dłużej, mając wszystkich przeciw sobie.
— Ha! skoro chcecie koniecznie.. — rzekł w zamyśleniu.
— Dziękujemy ci... dziękujemy, mój wuju!... — zawołał ucieszony Loiseau. — Otóż nasza rodzina zbierze się w całym komplecie, bo i siostra Marya, mam nadzieję, nie odmówi swego przybycia wraz z kuzynką Anielą.
— Do merostwa i do kościoła tylko — odrzekła, uśmiechając się, zakonnica. — Dla sukni, którą noszę, jest miejsce tam, gdzie cierpią i płaczą, nie wolno jej jednak ukazywać się pośród radości tego świata. Mimo to, serce i myśl moja będą z wami, i z całej duszy będę prosiła Boga dla was o szczęście!
— Dziękuję ci, siostro Maryo... — wyjąknęła ze wzruszeniem Wiktoryna, podniósłszy się, aby uścisnąć rękę zakonnicy.
— Na kiedyż oznaczony dzień zaślubin? — pytała Aniela.
— Na przyszłą sobotę. Odbierzesz, kuzynko, kartę zapraszającą, wraz z oznaczeniem godziny obrzędu. Stawimy się przed merem szóstego okręgu; jest to okręg, w którym zamieszkuje moja narzeczona.
— A gdzie odbędzie się wesele?
— W Salonie rodzinnym, w Saint-Mandé, o dwa kroki od lasku Vincennes... Pomiędzy śniadaniem a obiadem będzie tam można odbyć przechadzkę.
— Ach! jak to dobrze ułożone... — zawołała panna Verrière. — Radabym już tam być...
— O drugiej godzinie nastąpi śniadanie — rzekł Loiseau — a obiad o ósmej. Wynajmę dziesięć powozów dla zaproszonych gości i poślę po nich, jak to bywa na weselach wyższego świata.
— Nie trudź się z przysyłaniem po nas — ozwał się bankier; — przyjedziemy naszem lando.
— Wspaniały powóz... to będzie szyk! Otóż co nada blasku niemało naszym zaślubinom!
Verrière wstał od stołu.
— Zatem, mój chłopcze, już ułożone — rzekł do Eugeniusza, podając mu rękę. — Pożegnać was muszę... ponieważ przed wyjściem mam jeszcze do pomówienia z Vandamem, czyli raczej on ma zemną o czemś pomówić.
— Na sobotę więc, wuju... Poruczniku, liczę na ciebie na pewno.
— Przybędę.
Verrière wraz z oficerem wyszedł z jadalni, pozostawiwszy Anielę i siostrę Maryę w towarzystwie Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny. Bankier wprowadził Vandama do małego gabinetu, znajdującego się obok salonu, gdzie na hebanowych półkach stały pudełka z cygarami najwykwintniejszych gatunków. Wziąwszy jedno z takich pudełek, podał je otwarte oficerowi, dając wolny bieg swemu wzburzeniu.
— Niech ich dyabli porwą z ich weselem! — zawołał. — Potrzebnież Aniela przyjęła to zaproszenie i ty zarówno? Czyż to stosowne dla nas towarzystwo? Spędzimy dzień przyjemnie... nie ma co mówić... No... no... będę się starał do soboty wynaleźć jakiś pozór, aby uwolnić się od tego... Lecz miałeś zemną pomówić... słucham cię... Mów prędko, a nadewszystko krótko, treściwie... bardzo się śpieszę... Muszę powracać do biura.
— Mów prędko!... — powtarzał bankier.
Niełatwa to rzecz była. Vandame szukał wyrazów do przedstawienia swej sprawy.
— Uprzedzam cię, że nie mam ani minuty czasu do stracenia — mówił Verrière. — Oczekują mnie w biurze... Następnie z ulicy Le Peletier mam udać się na giełdę... Wracając z niej, mam bardzo pilny interes do załatwienia... Stoję, jak na rozżarzonych węglach... Cóż mi masz powiedzieć? O co chodzi?
— O moją przyszłość... — wyszepnął Vandame.
— O twoją przyszłość? Wszakże masz ją już zapewnioną... Za lat dwa zostaniesz kapitanem, w trzydziestym piątym roku życia możesz być pułkownikiem, a jeśli ci się uda szczęśliwie wykonać ów projekt, o jakim mi kiedyś mówiłeś, jeżeli wytworzysz ów typ nieporównanej armaty, która o lepsze z wytworami Kruppa w zawody iść może, i przedstawisz ją komitetowi artyleryi, zdobędziesz wielki majątek. Nie rozumiem więc, z jakiego punktu i dlaczego troskasz się o swoją przyszłość?
— Nie porzuciłem tych moich projektów — odrzekł Vandame — pracuję bezustannie nad udoskonaleniem mego wynalazku, dla osiągnięcia jednakże celu potrzeba mi będzie ponieść wielkie ofiary...
— Ofiary pieniężne? Możesz to uczynić, wszak oprócz żołdu, pobierasz kilka tysięcy liwrów renty ze swego kapitału...
— Nie chodzi tu o ofiarę pieniężną... — zaczął, ośmielając się zwolna, porucznik.
— O cóż więc chodzi?
— O zmianę obowiązku.
— Jakto... chcesz porzucić wojskową służbę? — zawołał bankier zdumiony — ależ to szaleństwo.
— Przeciwnie, mój wuju... jest to rzecz obmyślana rozumnie. Wszedłszy do służby cywilnej, będę mógł poświęcić wszystek mój czas studyowaniu systemu obrony brzegów, a razem i mego nowego działa oblężniczego. W tem... wierzaj mi...jedynie w tem leży ma przyszłość, którą uświetnić może tylko...
— Żądasz więc mej rady w tym przedmiocie? — przerwał Verrière. — Wybacz, lecz udzielić ci takowej nie jestem w stanie. Pozwól jednak uczynić sobie małą uwagę... Niebezpiecznie jest porzucać pewne dla niepewnego... wypuszczać zdobycz dla marzenia... Po otrzymanem uwolnieniu będziesz potrzebował pieniędzy... wiele pieniędzy, na zbudowanie fabryki i prowadzenie w niej doświadczeń.
— Wiem o tem wszystkiem, mój wuju — odrzekł Vandame drżącym zlekka głosem; — powzięte jednak przezemnie postanowienie opuszczenia służby nie opiera się wyłącznie na chęci prowadzenia robót doświadczalnych w fabryce... istnieje tu powód inny, potężniejszy nad wszystko...
— Jaki? — Kocham młode dziewczę... — wyszepnął zcicha porucznik.
Verrière spojrzał na swego siostrzeńca podejrzliwym wzrokiem. Przeczucie mówiło mu, że owem młodem dziewczęciem była jego córka, Aniela.
— No... no... — zawołał; — zapewne jakaś romantyczna miłość...
— Miłość wzajemnie dzielona, prawdziwa i szczera.
— O której wiedzą zapewne rodzice lub rodzina ukochanej — odparł znacząco Verrière i na którą zezwalają...
— Co do tego... nie jeszcze, mój wuju...
— Jakto?
— Moje szczęście... czyli raczej wspólne szczęście nasze, zależy od ojca mej ukochanej...
Bankier milczał. Vandame mówił dalej:
— Jeżeli wcześniej nie wniosłem prośby o jej rękę, to z powodu, iż zostając w służbie wojskowej, obawiałem się odmowy, szczególniej w obecnych okolicznościach, gdy rozkaz wyjścia wraz z pułkiem może lada dzień wydalić mnie z Francyi. Otóż to głównie dlatego chcę podać się do uwolnienia... Wszak zatwierdzasz, wuju, w tym razie moje postępowanie?
— Mylisz się... najmocniej przeciwny jestem temu... — odparł z surową oziębłością Verrière.
Vandame zadrżał, wstrząśniony do głębi.
Był przekonanym, iż dość jasno powiedział, ażeby zostać zrozumianym. Aż oto ów człowiek, od którego wyrok jego życia zależał, zamiast go zachęcić, dodać mu odwagi, zgromił go odrazu w sposób tak brutalny, zagradzając możność szczerszego wytłumaczenia się ze swych pragnień.
Widząc zakłopotanie i trwogę młodzieńca, bakier zrozumiał, iż nie pomylił się w swych przypuszczeniach; siedział milczący, z coraz bardziej zasępioną twarzą.
Z powodów pieniężnych, jakie znają nasi czytelnicy, nie chciał wydać zamąż Anieli, czyli raczej postanowił zaślubić ją później, gdy dojdzie do pełnoletności, mając nadzieję, iż przez ów przeciąg czasu wynajdzie sposób zasklepienia szczerby, zrządzonej przez siebie w posagu, pozostałym po matce dziewczęcia, którym, jako ojciec i opiekun, rozporządzał dowolnie.
— Dlaczegóż nie wymieniasz mi nazwiska owej dziewczyny, dla której chcesz popełnić takie szaleństwo? — zapytał bankier po chwili milczenia.
— Jej nazwiska? — powtórzył Vandame.
— Tak... Jestże to tajemnicą?
Porucznik zapłonął rumieńcem. Usta się jego otwarły, jakgdyby pragnąc wymówić jakiś wyraz, lecz pozostały niememi. Imię Anieli skonało w ciężkiem westchnieniu młodzieńca, nie zostawszy przezeń wymówionem.
— Ha! — zawołał bankier z ironią; — widzę, iż tu potrzeba mówić mnie samemu, gdy ty mówić nie śmiesz. Zrozumiałem, iż chodzi tu o moją córkę.
— Wuju!... — szepnął oficer, pochylając ku piersiom głowę.
— Z tego, co powiedziałeś, wnoszę — mówił Verrière — iż kochasz Anielę i jesteś przez nią kochanym. Tak więc... bez mojej wiadomości, potajemnie, zawiązaliście romans w mym domu? Wiem dobrze... jestem najmocniej przekonanym, iż to jest rzecz czysto sentymentalna pomiędzy wami; znam bowiem ciebie, jako uczciwego chłopca, i znam zarówno dobrze moją Anielkę, ztąd zbyt surowo nie gniewam się o to...
— Nie gniewasz się, wuju? — zawołał Vandame, podnosząc głowę; — zezwalasz zatem... zezwalasz?...
— Przeciwnie... odmawiam! — wyrzekł stanowczo Verrière.
Oficer zbladł.
— Odmawiasz? — wyszepnął.
— Wprost i stanowczo odmawiam. Mogłeś się tego spodziewać. Ileżkroć razy mówiłem ci o mem postanowieniu co do Anieli, o epoce, przed którą nie wydam jej zamąż?... W tych moich projektach nic nie odmienię. Gdy moja córka dojdzie do pełnoletności, natenczas o tem pomyślę. Przez ten czas te wasze tkliwe uczucia, jakie chowacie wzajemnie, ochłodną, mam nadzieję, zmieniwszy się w stałą i dobrą przyjaźń kuzynki dla kuzyna i naodwrót.
— Nie... nigdy! — zawołał Vandame. — One takiemi jak są, wiecznie pozostaną!
— Tem gorzej... bo nie doprowadzą was one do żadnego celu.
— Wuju!... zostaw mi chociaż nadzieję!...
— Nie mogę! Nikt nie ma prawa liczyć na swoje jutro.
— Zabraniasz mi więc kochać Anielę?
— Co się dzieje w głębi twej duszy, to mnie nie obchodzi. Liczę jednakże na twój honor, jako mężczyzny i żołnierza; liczę, iż nie zechcesz podtrzymywać w mej córce płonnych, chimerycznych nadziei.
— Sądzisz więc, iż nie potrafiłbym jej uszczęśliwić?... Ha! nie masz, jak widzę, dla mnie życzliwości!... Nie zdołałem nawet zyskać twego poważania...
— Owszem... kocham cię i poważam. Mówię ci jednak, iż za lat dwa zaledwie pomyślę o przyszłości Anieli. Przed upływem tego czasu nic w świecie skłonić mnie nie zdoła do zmiany mego postanowienia. Uważaj to z mej strony jako ostatnie słowo i nie mówmy już o tem więcej.
— Tym sposobem zamykasz przedemną drzwi swego domu.
— Niech Bóg uchowa! mój dom jest i będzie zawsze dla ciebie otwartym, lecz pod warunkiem, że myśleć nie będziesz więcej, a razem widocznie okażesz, żeś wyrzekł się projektów, jakich ja nie aprobuję wcale.
Vandame podniósł się blady i drżący, chwiejąc się jak człowiek, w którego cios nagły uderzył, wydzierając mu najdroższe jego nadzieje.
— Dobrze... — wyszepnął; — będę ci posłusznym.
— Wiedziałem o tem... — rzekł bankier — a na dowód zaufania, jakie w tobie pokładam, pozwalam ci odwiedzać nas, ile razy zechcesz, lecz o uwolnieniu się z wojska myśleć zaprzestań. Zakazuję ci czynić coś podobnego. A teraz... do widzenia... Spotkamy się na tem przeklętem weselu... jeżeli notabene tam będę...
Tu Verrière wyszedł z gabinetu, pozostawiwszy w ciężkiej boleści pogrążonego młodzieńca.
Za chwilę, przebrawszy się w swojej sypialni, — wyjechał, nie zobaczywszy się nawet ze swą córką. Loiseau i Wiktoryna Béraud odjechali również przed chwilą.
Aniela z siostrą Maryą oczekiwały z niepokojem rezultatu rozmowy porucznika z Verrièrem. Dziewczę, stojąc przy oknie, widziało ojca, idącego przez dziedziniec i wychodzącego z pałacu. Vandame mu nie towarzyszył.
Sądząc, iż przyjdzie do salonu, oczekiwała chwil kilka, gdy jednak się nie ukazał, zdjęta bolesnem przeczuciem, uprosiła siostrę Maryę, aby z nią poszła zapytać młodego oficera o ojcowski wyrok.
Weszły obiedwie do gabinetu bankiera.
Vandame, z wyrazem głębokiej boleści na obliczu, z zaczerwienionemi oczyma, siedział w tem samem miejscu, gdzie Verrière go pozostawił.
Łzy jedna po drugiej spływały mu na blade policzki. Spostrzegłszy Anielę, ukrył twarz w dłoniach. Jedno spojrzenie wystarczyło dziewczęciu aby odgadła wszystko. Ból ostry przeszył jej serce; zachwiała się i, by nie upaść, zmuszoną była wesprzeć się na ramieniu siostry Maryi.
— Ojciec więc nie chciał cię wysłuchać? — szepnęła zalewdie dosłyszanym głosem.
— Wysłuchał mnie...
— A zatem...
— Liczę na twój honor mężczyzny, żołnierza — odpowiedział; — liczę, iż nie zechcesz podtrzymywać w mej córce płonnych, chimerycznych nadziei!
— On to powiedział? — wyjąknęła Aniela, bliska omdlenia.
— Tak... i dodał:Za dwa lata, nie prędzej, pomyślę o przyszłości mej córki... m tym punkcie nic mnie zmusić nie zdoła do zmiany postanowienia.
— Mój ojciec to powiedział? — powtórzyło dziewczę.
— Prosiłem go... błagałem... był niewzruszony... Nie chciał mi nawet pozostawić nadziei....
Aniela zbliżyła się ku młodemu porucznikowi z wzniesioną głową, błyszczącem stanowczością spojrzeniem.
— Ojciec nie chciał ci dać przyrzeczenia! — zawołała — a więc ja przysięgam przed Bogiem, który nas słucha w tej chwili, iż twoją tylko będę.
— A ja przyrzekam być waszym sprzymierzeńcem... — wyrzekła siostra Marya; — przyrzekam wam wszelką pomoc z mej strony.
— Honor nakazuje mi dotrzymać mego przyrzeczenia — rzekł Vandame z głębokiem wzruszeniem. — Żegnaj więc... żegnaj...
I wybiegłszy z gabinetu, w kilka sekund był już po za pałacem.
Ów cios moralny wstrząsnął do głębi wątłym organizmem dziewczęcia. Na widok odchodzącego porucznika, zdawało się jej, iż wszystko wokoło rozpada się w ruinę.
— Och! Maryo... droga Maryo!... — wołała, rzucając się w objęcia zakonnicy; — on odszedł zrozpaczony!... Wraz z nim życie moje ucieka!... Ach! jakże jest okrutnym mój ojciec!...
Na w pół omdlałą doprowadziła siostra Marya do kozetki, gdzie złożywszy ją, szepnęła zcicha:
— Biedne, drogie dziecię... będę czuwała nad twojem szczęściem; Bóg mi użyczy siły, abym je tobie powrócić mogła.
Przy troskliwych staraniach kuzynki Aniela wkrótce zdołała pokonać owładające nią osłabienie i zapanować nad swą boleścią.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Opuściliśmy Karola Gérard, a raczej Arnolda Desvignes w chwili, gdy się udawał na spoczynek nie dla snu jednak, lecz, by rozmyślać nad swą obecną sytuacyą i szukać środków do odparcia ciosu, jaki weń tak niespodziewanie uderzył.
Przez kilka godzin ów nędznik dręczył swą wyobraźnię, chcąc gwałtem wynaleźć sposób do pochwycenia milionów, jakie z rąk mu się wymknęły.
Mur nieprzebyty wznosił się przed nim, i mimo całych wysiłków, rozbić go nie mógł.
Rozdrażniony i zdenerwowany, podniósł się, nie zamknąwszy oka noc całą.
Zbliżała się chwila, w której, jak co rano, przychodziła uprzątać odźwierna. Nie chciał, ażeby dostrzegła pakiet, przyniesiony z Parc-Saint-Maure, zawierający przedmioty, ukradzione Edmundowi Béraud.
Wskutek tego, rozwiązawszy worek płócienny i fularową chustkę, dobył z nich zawartość, przedstawiającą znaczny majątek, dla każdego wprawdzie innego, lecz nie dla niego, marzącego o milionach, i włożył to wszystko następnie w szufladę komody, którą na klucz zamknął.
Jednocześnie wraz z banknotami i szkatułką, zawierającą w sobie blisko ze dwa miliony dyamentów i pereł, zabrał on, jak wiemy, portfel Edmundowi Béraud, wraz z pisanemi przezeń listami w Hotelu Indyjskim.
Desvignes nie zwrócił zrazu na te listy uwagi. Obecnie, mając je pod ręką, rzekł:
— Przejrzyjmy, co też zawiera ta obszerna korespondencya?... Spalę ją później, ponieważ rzecz ta prawdopodobnie żadnej dla mnie nie ma wartości.
I biorąc listy kolejno, czytał położone na nich adresy: Odczytajmy je wraz z nim zarówno, ponieważ wspomnione listy będą jednym z głównych punktów naszej powieści, a zarazem niejako rodzajem wstępnego prologu.
Na pierwszym z nich Desvignes wyczytał:
Przeszedł do drugiego:
Następnie kolejno:
Przeczytawszy te dwa ostatnie adresy, Desvignes zatrzymał się:
— Gdzie ja słyszałem te oba nazwiska? — zapytywał sam siebie. — Gdzie... w jakiem miejscu?
A zadumawszy się przez kilka minut, zawołał:
— Ha! przypominam sobie!... było to podczas mej jazdy na wierzchu omnibusu... Mówiono tam wtedy o zaślubinach, skutkiem których wymieniono imię Anieli i jej ojca, pana Verrière. Lecz jakąż to mieć może łączność z tym listem! Ba! zobaczę, treść pisma o tem mnie powiadomi.
I zaczął dalej przeglądać adresy:
Desvigues zatrzymał się powtórnie.
— Vandame? — zawołał — porucznik Vandame... Byłżeby to ów oficer, który ośmiela się kochać Anielę... którego rozmowę z jego towarzyszem podsłuchałem, jadąć koleją żelazną?... Był on więc znanym Edmundowi Béraud... Lecz zkąd? Ot! co mnie niepokoi!... trzeba coprędzej rozwiązać tę zagadkę.
Pozostały już tylko dwa listy.
Arnold wziął przedostatni. Lecz jakież było jego zdumienie, gdy wyczytał na nim adres Juliusza Verrière, bankiera, na bulwarze Hausmana, numer 54.
— Verrière!... — zawołał — ojciec Anieli? Tak... wyraźnie napisane: Verrière, bankier... tenże sam numer mieszkania i ulica... To nie może być kto inny... Ha! to ciekawe, co w tym liście się mieści..
I rozdarłszy kopertę, czytał, co następuje:
„Pośpieszam ci przesłać nader ważną i doniosłą dla ciebie wiadomość. Chodzi tu o majątek, do którego posiadasz niezaprzeczne prawo, a który upoważniony jestem ci doręczyć. Zechciej więc, proszę, przybyć pojutrze, w dniu piętnastym maja, o godzinie szóstej wieczorem, do restauracyi Ojca Lathuile, w alei de Clichy. Będziemy tam razem obiadowali. Nie pożałujesz pan przyjęcia mego zaproszenia, które, przyznaję, na pierwszy rzut oka dziwnem wydać ci się może. Mając nadzieję, iż przybędziesz, łączę moje pozdrowienia.
Ostatni list adresowanym był do Anieli Verriére. Rozpieczętował go z pośpiechem. Treść jego była zupełnie podobną do poprzedniego. Inne listy, przejrzane kolejno, zawierały też same zdania.
Arnold zadumał się głęboko, sposępniał.
Nagle twarz jego się rozjaśniła.
— Wiem... wiem! — zawołał, uderzając się w czoło. — Wszyscy ci ludzie są krewnymi Edmunda Béraud, są tymi, o których mówił w Kalkucie, u mego pryncypała, a między których chciał rozdzielić majątek. Oznaczał im schadzkę, nie wymieniając nazwiska, aby się ubawić zdumieniem, skoro zostanie przez nich poznanym... I oto dziś, gdy umarł, ci wszyscy ludzie są jego spadkobiercami. Mają prawo podzielić między siebie pięćdziesiąt jeden milionów, na które ja rachowałem i dla których ryzykowałem mą głowę...
Po długiem milczeniu zaczął przeszukiwać nanowo kieszonki portfelu byłego kupca dyamentów, by się przekonać, czy nie odnajdzie tam jakiego jeszcze papieru.
— Rozdzielić między nich pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył głucho. — Lecz chcąc się dopominać o to dziedzictwo, potrzebowałby każdy z tych sukcesorów wiedzieć, że ów znikniony od lat trzydziestu pięciu Béraud, żył... egzystował...że zrobił majątek... i zmarł obecnie. A o tem, z wyjątkiem mnie, nikt nie wie... nikt więc nie może...
Tu uciął zdanie.
Arkusz stemplowego papieru, złożony we czworo, wysunął się z bocznej kieszonki portfelu, na stół padając.
Morderca podniósł go, rozwinął, a rzuciwszy nań okiem, zawołał:
— Testament!
W rzeczy samej, arkusz ów nosił na nagłówku napis:
Dalej kreślone były następujące wyrazy:
Tu następowały nazwiska, wymienione na kopertach listów.
Testament kończył się temi słowy:
Pisałem w Marsyli, dnia 9 maja 1884 roku.
— Ach! był ostrożnym, jak widzę... przewidział wszystko... — wyszepnął zbrodniarz, składając arkusz papieru. — Otóż papier, który dobrze jest mieć w swem ręku, kto wie albowiem...
Tu uciął, a pochyliwszy ku piersiom głowę, popadł w głębokie zamyślenie.
Po kilku minutach wstał, wyprostował się; zmarszczone jego czoło rozpogodziło się, oczy dzikiem zabłysły światłem, dziwny uśmiech igrał na ustach nędznika.
Co działo się w jego duszy? Odnalazłże sposób pochwycenia milionów, złożonych w domu Rotszylda?
Złożywszy testament Edmunda Béraud, Desvignes schował go do komody, w której poprzednio umieścił przedmioty, przyniesione z willi Parc-Saint-Maur, a wdziawszy kostyum anglika, w jakim widzieliśmy go niejednokrotnie, wsunął w kieszeń dwie paczki biletów bankowych.
Ubrany tak i zmieniony, wyszedł drzwiami od strony bulwaru Beaumarchais’go.
Znalazłszy się na ulicy, wydostał pugilares, szukając w nim adresu notaryusza, u którego właściciel Parc-Saint-Maur miał kazać przygotować akt sprzedaży i kupna willi przy alei de l’Echo.
Ów notaryusz nazywał się Berthier; mieszkał przy ulicy Rivoli. Desvignes udał się tam bezzwłocznie.
Akt już gotowy i podpisany przez właściciela, oczekiwał tylko na podpis nabywcy.
Były sekretarz Mortimera podpisał nazwisko Wiliama Scott, które to miano, jak sobie przypominamy, przybrał wobec przedsiębiorcy, oprowadzającego go po willi, a zapłaciwszy umówioną sumę, stał się legalnym właścicielem posesyi, gdzie w przerażający sposób zamordował Edmunda Béraud.
Wyszedłszy od notaryusza, udał się na stacyę winceńskiej drogi żelaznej, kupiwszy tam bilet do Parc-Saint-Maur.
Nieprzezwyciężona dzika ciekawość pchała go, jak zwykle wszystkich zbrodniarzów, do obejrzenia miejsca, na którem spełnił morderstwo.
Wszedł obojętnie do mieszkania, gdzie odbył się ów straszny dramat nocny, zkąd udał się do ogrodu nad przepaść, w głębi której spoczywał trup jego ofiary.
Nie pozostał tu najmniejszy ślad zbrodni, po którym sprawiedliwość mogłaby odkryć mordercę.
Ptaki śpiewały w ogrodzie, pełnym blasków słonecznych. Głęboki spokój otaczał dom niezamieszkały.
— No... teraz willa ta do mnie już należy... — wyszepnął zbrodniarz z tryumfem. — Nikt tu nie wejdzie bez mego zezwolenia. Ciało Edmunda Béraud spoczywać będzie pod trawą wyrosłą aż do dnia, w którym ja zechcę, aby śmierć jego stwierdzoną została i spadek po nim otworzono. Dzień ten nadejdzie.
Tu wyszedłszy z przepaści, nikczemnik zamknął na klucz drzwi willi i odchodzącym pociągiem udał się do Paryża. Potrzebował powietrza, ruchu i samotności.
Rozbierając w myśli ów główny punkt, który owładał całą jego istotą, to jest pochwycenie milionów zamordowanego, minął Joinville, lasek Winceński i przybył wreszcie do Saint-Mandé.
Tu uczuł głód gwałtowny.
Spojrzał na zegarek. Wskazywał on czwarta po południu.
— Do czarta! — wyszepnął — sądzę, iż czas pójść na śniadanie.
I spojrzawszy wokoło, dostrzegł naprzeciw restaurację, nad której drzwiami na tablicy wyryty był wielkiemi literami napis:
Właściciel zakładu posiadał ustaloną sławę, jako specyalista w urządzaniu uczt weselnych.
Desyignes wszedł tam.
— Co pan rozkaże... może podać obiad? — zapytał służący podchodząc.
— Aoh! no... — odrzekł mniemany anglik najczystszym brytańskim akcentem. — Nie obiad... śniadanie... Nic dziś jeszcze nie jadłem.
Posługujący wskazał obszerną salę, zastawioną stołami.
— Racz przejść tam, milordzie... — rzekł z poszanowaniem — i wybrać sobie ze spisu potrawy; podam natychmiast.
— Aoh! chciałbym zjeść jaknajprędzej... Jestem bardzo głodny.
— Zaproponowałbym milordowi potrawę z pulardy, kotlet z kartofelkami, albo pieczonego gołąbka, groszek zielony, sałatę, ser, owoce... Będzież to wystarczającem.
— Aoh! yes... dostateczne.
— Jakiego gatunku wino milord zwykle pija? — Dajcie najlepsze...
— Bordeaux, czy Bourgogne?
— Podaj oba gatunki.
— Zatem... Pontet-Canet i Pomard?
— Aoh! yes...
Desvignes usiadł przy jednym ze stolików w obszernej sali, gdzie się sam znalazł; zwykli goście nie przybywali do Rodzinnego salonu w tej porze. Stolik, przy którym usiadł, stał w pobliżu małego gabinetu, w jakim właściciel zakładu przyjmował zamówienia i załatwiał rachunki.
Morderca Edmunda Béraud jeść począł z wielkim apetytem, czuwając pilnie nad najdrobniejszym swym gestem, zachowując sztywność anglika.
Zostawmy go przy tym śniadaniu.
Eugeniusz Loiseau wraz ze swą narzeczoną Wiktoryną Béraud, wyszedłszy od Verièr’a, udali się na ulicę Miromesuil, do Jerzego de Nervey, jednego ze swych dalszych krewnych.
Loiseau pragnął, ażeby cała rodzina była obecną na jego zaślubinach, co zmieniło się u niego w jakąś wyłączną myśl niezmienną, jaka bezustannie go zajmowała.
Hrabia Jerzy de Nervey należał do owej licznej kategoryi próżniaków, w życiu hulaszczem bezczynnem, niszczących zdrowie i siły, brukających społeczeństwo do którego należą.
W ciągu swojego istnienia widział zaledwie dwa lub trzy razy swego dalekiego kuzyna, od którego, jak mówił, cała go przepaść dzieliła.
Zaproszenie przeto Eugeniusza i Wiktoryny mocno go ubawiło.
Uważał sobie za rodzaj nieznanej dotąd, a całkiem ekscentrycznej rozrywki, uczestniczenie przy zaślubinach „ludzi tego rodzaju“ w tak pospolitej restaurącyi; i przyrzekł obecność swoją, ze względu na nową ztąd dla siebie przyjemność, usprawiedliwiając jednak swą matkę, której cierpienie nie dozwalało ani przyjąć u siebie narzeczonych, ani im towarzyszyć przy godach weselnych.
Jerzy de Nervey przedstawiał sam we własnej osobie jedną z wyżej utytułowanych latorośli szczepu rodzinnego. Wystarczało to do zadowolenia próżności Eugeniusza Loiseau, który ucieszony obietnicą panicza, udał się ze swą narzeczoną na ulicę Monceau do Melanii Gauthier, zarówno jednej z swych krewnych.
Melania Gauthier porzuciła już od lat kilku skromną, ubogą mieszczańską sferę, w jakiej się urodziła.
Pragnęła ona za jaką bądź cenę wypłynąć na szerszą świata widownię. Próbując różnych środków ku temu, po wielu doznanych zawodach, została jedną z owych istot wykolejonych, jakich tak wiele widzimy wszędzie.
Początkowo debiutowała w teatrze, gdzie nie zdołała jednak, pomimo swej piękności, zyskać powodzenia. Przestawszy wierzyć w swą przyszłość dramatyczną i scenę, oddała się sprawom miłosnym różnego rodzaju, zostawszy w krótkim, czasie jedną z gwiazd na horyzoncie pół-światka.
Obecnie zamieszkiwała przy ulicy Monceau, w małej willi, zalotnie, z gustem urządzonej.
Od lat trzech nie widziała ani Eugeniusza Loiseau, ani kwiaciarki Wiktoryny, których dzielił od niej zupełnie nowy rodzaj jej życia.
Ucieszona wizytą przybyłych i ich zaproszeniem, jakie niezmiernie jej pochlebiało, przyjęła ich z serdecznością. Myśl o weselnych zaślubinach z tańcami, niezmiernie jej się podobała, zaś bardziej nad wszystko jeszcze ucieszyła ją wiadomość, że Jerzy de Nervey, z którym ją bliższe stosunki łączyły, będzie tam również obecnym.
Około trzeciej z południa oboje narzeczeni ukończyli swoje wizyty.
— Cóż teraz robić będziemy? — pytała Wiktoryna. — Ja do fabryki kwiatów nie pójdę już dzisiaj.
— Innego rodzaju czeka nas zatrudnienie... — nie wszystko jeszcze załatwione — odparł introligator.
— Trzeba pojechać do restauracyi dla zamówienia uczty weselnej. Ja proponuję zakład w Saint-Mandé, Salon rodzinny w pobliżu Winceńskiego lasku, bardzo się on podobał naszej kuzynce Anieli Verrièere. Zamówmy więc ucztę w Salonie rodzinnym i jedzmy tam dla rozmówienia się z właścicielem. Jakże ci się zdaje mój projekt?
— Zgoda... — odrzekła Wiktoryna — skoro tak sobie życzysz...
— Otóż bezwzględne posłuszeństwa ze strony kobiety kochającej prawdziwie swojego męża! — zawołał, śmiejąc się z zadowoleniem Loiseau; — posłuszeństwo, które zawsze i wszędzie winno być podstawą małżeństwa. Wsiadajmy zatem do fiakra, będziemy obiadowali w Rodzinnym salonie... Jestem dziś w tak doskonałym humorze, iż nie odmówię ci, czegokolwiek zażądasz.
O piątej oboje narzeczeni wzeszli do restauracyi, gdzie, jak wiemy, Arnold Desvignes, przebrany za anglika, siedział przy stole, kończąc śniadanie.
Oboje narzeczeni promienieli radością, jak się bowiem nie cieszyć?
Na weselu introligatora i kwiaciarki miał się znajdować bankier, dyrektor teatru, wicehrabia i oficer artyleryi!
Głaskało to ich miłość własną i pochlebiało próżności. Spodziewali się zaimponować tym ubogim członkom swojej rodziny, którzy chodzili z koszami na plecach, lub pchali taczkę przed sobą.
Nie było to szlachetnie z ich strony, przyznajemy, co począć jednak? Człowiek nie jest istotą doskonałą.
— Jak się macie! — zawołał Loiseau, wchodząc do sali restauracyjnej wraz z Wiktoryną.
W sali znajdował się natenczas służący, stojący przy stoliku, przy którym siedział Desvignes, a obok w gabinecie gospodarz pisał rachunki.
Służący podszedł na spotkanie przybyłych.
— Rozkażą państwo podać sobie obiad? — zapytał.
— Tak mój kochany... — odparł Loiseau. — Mały obiadek, lecz smakowicie dobrany, który by dał nam wyobrażenie o waszej kuchni, w jakiej na przyszłą sobotę chcemy zamówić ucztę wspaniałą.
— Bardzo dobrze, panie... Zapewne ucztę rodzinną?
— Nie, ucztę weselną... mój miły.
— A... z tem udać się trzeba do gospodarza...
— Hej! panie właścicielu! Gospodarz posłyszawszy rozmowę wyszedł z gabinetu.
— Chodzi tu o mały składkowy piknik? — zapytał.
— Ale gdzież znowu... — zawołała Wiktoryna. — Piękna rzecz byłaby, zaprosiwszy przyjaciół i krewnych, płacić im kazać.
— Ja tylko zapytywałem... — odrzekł restaurator. — Życzycie państwo pomówić o warunkach przed obiadem, lub po obiedzie?
— Przed obiadem — odrzekł Loiseau.
— Raczcie więc usiąść przy którym z tych stołów, a natychmiast się porozumiemy.
Oboje przybyli zasiedli przy stoliku, stojącym w pobliżu tego, przy którym pił kawę ów anglik mniemany.
Podczas owej niegdyś podróży na wierzchu omnibusu Desvignes nie widział twarzy Eugeniusza Loiseau, odwróconego plecami, nie mógł go więc poznać i teraz.
— Co państwo podać rozkażą dla zaostrzenia apetytu? — pytał gospodarz. Maderę, Wermut, absynt lub gorzką Picon? Jest do wyboru.
— Ja proszę o absynt.... — rzekł Loiseau.
— O nie... nie! — zawołała żywo Wiktoryna. — Za zbyt lubisz ów absynt... który jest, jak mówią, trucizną... Stajesz się złym i gwałtownym, gdy go wypijesz. Pamiętaj, iż mi przyrzekłeś, że go do ust nie weźmiesz od chwili, gdy nasze zapowiedzi wygłoszonemi zostaną. Otóż zapowiedzi już wygłoszono... Człowiek honoru dotrzymuje danego słowa.
— No dobrze... dobrze! Nie gniewaj się już... nie gniewaj! Przyrzekłem... dotrzymam. Precz z absyntem! Niepotrzeba go wcale!... Daj mi pan kieliszek madery.
— A pani?
— I dla mnie także madery.
— Zatem trzy madery! — zawołał gospodarz na służącego.
— Trzy madery... dobrze, panie!
W oka mgnieniu przyniesiono kieliszki, napełnione winem.
Gospodarz usiadł naprzeciw swych gości i trącił się z nimi.
— Będziecie więc państwo potrzebowali salonu? — zapytał.
— Tak.
— Na który dzień?
— Na sobotę.
— Na ile osób uczta?
— Zaraz panu to powiem... — odparł Loiseau — mam w kieszeni listę zaproszonych.
Tu wydobył papier, rozłożywszy go przed sobą.
— Rachuj na palcach, Wiktoryno... — rzekł do kwiaciarki — ja będę wymieniał nazwiska.
I z dumą, licząc na olśnienie restauratora, mówić zaczął:
— Przedewszystkiem nasz wuj... bankier Juliusz Verrière... Jego córka, Aniela, nasza kuzynka... To dwoje...
Na te słowa Desvignes, zatopiony w rozmyślaniu i nie zważający dotąd na prowadzoną rozmowę, drgnął nagle i nasłuchywać począł z uwagą, zapytując sam siebie, zkąd ów człowiek wymienia nazwisko Verrièra i jego córki, Anieli?
Loiseau mówił dalej:
— Porucznik artyleryi, Emil Vandame...
Arnold drgnął powtórnie.
— Wicehrabia Jerzy de Nervey... — ciągnął introligator.
— Otóż cała rodzina... liczne zebranie, jak pan widzisz... Wszyscy przybędą... A teraz nasi przyjaciele...
— Ha! ha! a twój pryncypał? zapomniałeś o nim... — zaśmiała się Wiktoryna. — A właścicielka fabryki kwiatów, gdzie pracuję... a jej mąż?
— No... to trzy osoby więcej.
— Ogółem ile? — pytał restaurator.
— Trzydzieści osób.
— Śniadanie ma być, czy obiad?
— Jedno i drugie.
— Chceszże pan. ażeby to było świetnie przygotowanem... wspaniale, co się nazywa?
— Ma się rozumieć. Raz wżyciu się tylko żenimy... tego przynajmniej się spodziewamy... Zresztą nie każdy mieć może bankierów, wicehrabiów i oficerów na swych zaślubinach...
— Czy mam wymienić szczegółowo dania, z jakich uczta składać się będzie?
— To niepotrzebne. Żądam jedynie, aby to wszystko było smakowicie, wykwintnie, a obok tego i okazale przygotowanem.
— A zarazem nie w wygórowanej cenie... — ozwała się Wiktoryna, mając, jako kobieta, oszczędność na względzie.
— Bądź pani spokojną... Jestem znanym z wystawnego urządzania uczt weselnych za niezbyt drogie pieniądze. Będzie butelka wina zwyczajnego przy każdem nakryciu dla gościa, butelka starego na trzy osoby, butelka Medoc’u dla czterech osób i po jednej butelce szampana dla pięciu.
— To dostateczne... — rzekła kwiaciarka.
— Prócz tego jednak żądamy dodatkowych dań, gdyby ich było potrzeba — dodał Loiseau.
— Lecz to kosztować będzie...
— A ile?
— Po dziesięć franków od osoby za obie uczty, tak za obiad, jak i śniadanie.
— Lecz będzie z szykiem?
— Wszystko jaknajstaranniej przygotujemy; zgódź się pan na dwanaście, a będzie jeszcze wystawniej.
— No, niech będzie po dwanaście franków od osoby... — zawołał uradowany Loiseau. — Chcę olśnić bankiera i wicehrabiego... O bankiera przedewszystkiem mi chodzi!... Widzisz pan, jest to człowiek z wielkiego świata... mój wuj.. obraca grubemi pieniędzmi. Mimo to dziś rano, gdyśmy do niego przybyli, dał nam kawę w filiżankach, jak gdyby tutki z papieru, szerokości naparstka... Kawy w nich było za dwa sous zaledwie. Taka to widać moda obecnie. Pan nam daj jednak duże stare filiżanki porcelanowe, w którychby się więcej mieściło. Zgoda więc na dwanaście franków. Jest wszystkich osób trzydzieści... Zatem trzydzieści pomnożone przez dwanaście, to uczyni trzysta sześćdziesiąt franków. Nie trzeba być koniecznie bankierem, jak mój wuj, aby to umieć zrachować. Dam panu zaliczenie.
— Prosiłbym o takowe... jest to w zwyczaju...
— Ile mam złożyć?
— Dwieście franków.
— Daj dwieście franków, przyszła żoneczko... Wszakże u ciebie są pieniądze...
— I zawsze one u mnie będą... — odpowiedziała, śmiejąc się, dziewczyna. — Przyrzekłeś mi to... nieprawdaż?
— Przyrzekłem... i dotrzymam. Cały mój tygodniowy zarobek oddawać ci będę. Z ukończeniem kawalerskiego życia nie zajrzę do żadnej winiarni... Poddaję się tobie bez zastrzeżeń. Zobaczysz, że będę się mógł ubiegać o nagrodę cnoty Montyon’a i stanę się jednym z najgorliwszych członków towarzystwa wstrzemięźliwości!
— Oto dwieście franków... — rzekła Wiktoryna, otwierając portmonetkę i dobywając z niej dziesięć luidorów, jakie położyła przed właścicielem zakładu.
— Na którą godzinę mam przygotować śniadanie? — zapytał tenże, chowając pieniądze i wydając resztę drobną monetą.
— Na wpół do drugiej... Obiad zaś na siódmą wieczorem.
— Będzie punktualnie.
— A usługa, panie, niech będzie elegancką i żwawą; to dużo blasku dodaje zebraniu.
— Będziesz pan zadowolonym... Postaram się o wyborową slużbę.
— Daj pan najobszerniejszy salon, jaki masz w tym domu.
— Dobrze... Zamyślacie więc państwo tańczyć?
— Ma się rozumieć, ojcze... Jakież byłoby bez tego wesele?
— Będzie więc fortepian... Wszystko, co sobie państwo życzycie.
Tu odszedł restaurator, do kuchni wezwany.
— Jutro z rana pójdę do ojca Loriot — rzekł Eugeniusz, zwracając się do narzeczonej. — On nam dostarczy powozów dla ślubnego orszaku. Chciałbym, żeby osobiście powiózł nas do merostwa i do kościoła.
— Dlaczego?
— Pytasz?... ponieważ ojciec Loriot ma szczęście... Życzyłbym sobie nawet, ażeby nas zawiózł w swym słynnym fiakrze, o którym napisano taką ciekawą historyę... Wszak znasz to?
— Nic nie wiem... jaką historyę?
— Ależ przypomnij sobie... Cały świat to czytał... Fiakr nr. 13-ty.
Wiktoryna cofnęła się z trwogą.
— Co ty powiadasz? — zawołała — numer trzynasty?... ależ to cyfra fatalna!...
— Przesądy... zabobony! — odparł Loiseau; — mówię ci, że ojciec Loriot zawdzięcza cały swój majątek trzynastce. Gdyby nas powiózł w owej karocy, los nam będzie sprzyjał... zobaczysz. Miejsce zarządzającego introligatorskiemi warsztatami w bibliotece św. Genowefy, do którego wzdycham tak dawno, wpadnie natenczas w me ręce. Tak! pójdę, do ojca Loriot... jest to zacny człowiek.. On od nas nie weźmie zbyt drogo.
Podano obiad dwojgu narzeczonym.
Desvignes od chwili, w której nazwisko Verrièra i jego córki Anieli dobiegły mu do uszu, nie tracił ani jednego wyrazu z rozmowy przybyłych, z baczną uwagą przysłuchując się gadulstwu Eugeniusza Loiseau.
Skoro oboje jeść zaczęli, były sekretarz Mortimera pogrążył się w rozmyślaniu.
— Jakiż szczególny wypadek sprowadził ich tu w czasie mej obecności? — rozważać począł. — Ów chłopiec wraz z tą dziewczyną należą do rodzimy Edmunda Béraud... to pewna! Są to jedni z owych spadkobierców, którym on oznaczał schadzkę u ojca Lathuile... Żenią się z sobą, a nazwiska zaproszonych gości, są właśnie temi, jakie czytałem na kopertach listów. Tak więc... zbierze się tutaj owa rodzina, jaka miała podzielić między siebie miliony kupca dyamentów. Mógłbym ich widzieć wszystkich przechodzących przed inemi oczyma... Odkryć z łatwością wady, właściwe każdemu, poznać słabe ich strony, za jakie ich pochwyciwszy, kierowałbym niemi dowolnie według przedsięwziętego planu. All right!
Tu podniósł się i podszedł do kontuaru dla zapłacenia rachunku.
Właściciel zakładu rozmawiał tam ze swą żoną.
— Trzeba nam będzie postarać się przynajmniej o dwóch uzdolnionych lokajów na sobotę — mówił do niej. — Jutro, idąc na targ po prowizyę, wstąpię do biura rekomendacyj Cardona przy ulicy La Roquette i zażądam, aby mi przysłano dwóch jakich zręcznych chłopaków.
Mniemany anglik zachował ów szczegół w pamięci.
Zapłaciwszy należność, wyszedł z restauracyi, a wsiadłszy w powóz, jechał na plac Bastylii, zkąd pieszo wracał do siebie bulwarem Beaumarchais’go.
W godzinę później wyszedł ulicą de Tournelles, czysto, lecz ubogo przybrany.
Siwawa peruka z krótko przyciętemi fryzowanemi włosami i długie faworyty, zmieniły zupełnie jego fizyonomię. Na głowie miał miękki kapelusz, również nieco spłowiały.
Dążył w stronę ulicy la Roquette.
Na rogu tejże ulicy, po nad oknami pierwszego piętra dwóch domów, łączących się z sobą widniały dwie tablice, z wyrytym wielkiemi literami napisem:
Po obu stronach bramy każdego z wymienionych domów były umieszczone blaszane tabliczki, na czerwono malowane. Na owych tabliczkach poprzyklejane długie kawałki papieru zawierały różne piśmienne ogłoszenia, jak naprzykład:
I mnóstwo innych ogłoszeń w tym rodzaju.
Przeczytawszy je, Desvignes wszedł do domu pierwszego z brzegu, zapytując odźwiernego:
— Czy tu mieszka pan Cardon?
— W drugiej bramie! — brzmiała odpowiedź.
Zwróciwszy się do sąsiedniego domu, wszedł na pierwsze piętro i otworzył drzwi, po nad któremi umieszczoną była tabliczka z napisem: Biuro stręczeń. Drzwi prowadziły do wązkiego przedpokoju, po za którym widać było izbę z biurkiem wpośrodku, otoczonem kilkonastoma krzesłami.
Ubogie dziewczęta o wybladłych twarzach i kilku mężczyzn służących, siedzieli z boku pod ścianą izby. Po za biurkiem, na skórzanym, wyściełanym fotelu, zajmowała miejsce jakaś mocno otyła kobieta. Była to małżonka właściciela „Biura stręczeń.“
Na odgłos kroków nadchodzącego podniosła głowę i spojrzała, zapytując:
— Pan życzysz się zapisać?
— Tak, pani.
— Jako służący do prywatnego domu?
— Nie, jako służący do restauracyi dla posług w czasie uroczystych zebrań.
— Pańskie nazwisko?
— Verly.
— Mieszkanie?
— Ulica Charenton, nr. 58.
— Dla pana dziś nic nie mam... Jest już późno... Za chwilę biuro zamkniemy. Lecz przyjdź pan jutro o dziewiątej zrana... być może, że się coś znajdzie.
— Dobrze... przybędę jutro o dziewiątej... — rzekł Desvignes, odchodząc.
— Lecz panie... panie! — wołała stręczycielka. — Należy się nam czterdzieści sous tytułem wpisowego... Wszakże pan wiedzieć o tem powinieneś.
— Przepraszam najmocniej... zapomniałem.
Tu położywszy dwa franki, odszedł.
Nazajutrz przed oznaczoną godziną czekał już w biurze.
W dziesięć minut po jego przybyciu wszedł właściciel restauracyi w Saint-Mandé, witając życzliwie stręczycielkę, której był stałym klientem.
— Potrzebujesz pan czego? — zapytała.
— Dwóch zręcznych mężczyzn do wyjątkowej posługi przy uroczystości weselnej.
— Na dzień dzisiejszy?
— Nie, na sobotę. Zamówiono u mnie obiad i śniadanie.
— Mam właśnie jednego... — rzekła właścicielka biura, wskazując na Arnolda... Do soboty wynajdę panu drugiego.
Desvignes wstał z krzesła. Restaurator podszedł ku niemu.
— Znasz dobrze służbę? — zapytał. — Umiesz zręcznie i żwawo posługiwać?
— Znam to gruntownie, panie... Od lat dziesięciu oddaję się temu rzemiosłu... Służyłem w restauracyach Brébanta, Maira, Bonvaleta i w Palais-Royale.
— Czy mógłbyś u mnie pozostać przez trzy dni, to jest przez sobotę, niedzielę i poniedziałek?
— Najchętniej... potrzebuję na życie zapracować... Nie gardzę robotą.
— A jakież warunki podajesz?
— Jakie pan zaofiarujesz, na takie przystanę — rzekł Desvignes. — Wiem, iż jesteś uczciwym, rzetelnym człowiekiem.
— A! znasz mnie więc?
— Jak miałbym nie znać właściciela. Salonu rodzinnego w Saint-Mandé... właściciela słynnego pierwszorzędnego zakładu?
— Zatem, mój przyjacielu — rzekł właściciel, ujęty pochlebstwem — przybądź do mnie w sobotę punktualnie o pierwszej w południe.
— Nie chybię ani minuty.
— Mam nadzieję, iż będziemy z siebie nawzajem zadowoleni; prawdopodobnie często potrzebować cię będę.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł Desvignes z ukłonem i wyszedł z biura.
— Do soboty... mówił sobie, idąc na ulicę de Tournelles — mam trzy dni czasu przed sobą. Więcej niż trzeba, ażeby wszystko ułożyć i skombinować.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Trilby i Scott, otrzymawszy, jak wiemy, w podarunku konia z powozem, w którym uwieźli Edmunda Béraud, pragnęli pozbyć się takowych jaknajprędzej.
Śpiąc przez dzień cały po trudach nocy poprzedzającej, Scott wieczorem przyszedł do stajni.
Koń jadł zostawiony sobie obrok z wielkim apetytem, nie znać było na nim utrudzającego kursu, jaki odbył pośród złej drogi i ulewnego deszczu.
— Jutro przypada targ na konie... — rzekł Irlandczyk; — zaprowadzę mego bieguna wraz z powozem. Może trafi się tam kupiec, czemu radbym był bardzo. W tatersalu przy ulicy Beaujon za zbyt wiele wymagają formalności. Trzeba powiadomić właściciela, od którego wynająłem stajnię i remizę, że od jutra takowych nie będę potrzebował więcej.
Tu wszedł do sklepu kupca win, położonego, jak wiemy, na rogu ulicy Montreuil, przy alei Filipa-Augusta.
Fiakr czekał na ulicy przed sklepem, a woźnica takowego, stojąc przy bufecie, pił wino.
— Przychodzę powiadomić pana — rzekł Scott, zwracając się do właściciela — że od jutra możesz rozporządzać stajnią i remizą, są one mi już niepotrzebnemi..
— Tak prędko? — zawołał kupiec. — Wynająłeś więc je pan sobie gdzieindziej?
— Nie. Otrzymałem rozkaz sprzedania powozu wraz z koniem, a ponieważ ma to być bezzwłocznie dokonanem, zaprowadzę je jutro na targ.
— Masz pan więc powóz wraz koniem do sprzedania? — zapytał woźnica fiakra, paląc fajkę.
— Tak... wszystko w dobrym stanie — odparł Irlandczyk.
— Jestże ów koń zdrów, silny?
— Jak najlepszy... Młode, wytrwałe zwierzę... tęgo chodzi w zaprzęgu.
— A powóz?
— Na cztery osoby... Nieco używany, lecz więcej wart niż nowy.
— Gdybyś pan nie żądał zbyt drogo... nie potrzebowałbyś może na targ konia z powozem prowadzić.
— Możemy się ugodzić...
— Gdzież jest ta stajnia i remiza?
— O dwa kroki ztąd... w tym ot tam dziedzińcu...
— Obejrzyj, ojcze Loriot — rzekł właściciel sklepu — być może, iż to ci się przyda.
— Wsiądź więc — rzekł Loriot, nasz stary znajomy, zwracając się do Will Scotta — wsiądź do mego fiakra nr. 13, czekającego przed sklepem, pojedziemy do stajni obejrzeć ów towar.
— Zgoda!
— Pod którym numerem w alei Filipa-Augusta?
— Numer 83-ci.
Obadwa wyszli ze sklepu kupca win. Loriot otworzył drzwiczki fiakra. Irlandczyk wsiadł i powóz potoczył się szybko.
W ciągu trzech minut przybyli do remizy. Stary Loriot obejrzał konia i powóz z uwagą prawdziwego znawcy.
— Zwierzę zmęczone... — rzekł — podbite ma nogi... No! ile żądasz za ten towar, ma się rozumieć, razem z zaprzęgiem?
— Kazano mi sprzedać za tysiąc pięćset franków.
— A ja wydaję sobie rozkaz powiadomienia cię — rzekł, śmiejąc się Loriot — że to zbyt drogo.
— Ileż pan ofiarujesz?
— Tysiąc sto... najwyżej... interes od ręki zrobimy.
— Nie, to za mało.
— Jak chcesz... więcej nie dam. Pieniądze zaraz odbierzesz, nie potrzebując konia z powozem na targ prowadzić.
— Postąp pan choć na tysiąc sto pięćdziesiąt... te pięćdziesiąt dla mnie... za moją fatygę.
— No! niech tak będzie! Wracajmy do kupca, wypijemy tam butelkę wina.
Zasiadłszy przy kieliszkach i butelce, do której zaprosili właściciela sklepu, Loriot otworzył portmonetkę, a wydobywszy z niej kilka luidorów, podał je Scottowi, mówiąc:
— Oto pięćdziesiąt franków, jako zadatek; resztę wypłacę ci przy odebraniu konia z powozem.
— Może spiszemy umowę? — zapytał Scott.
— Nie, nie potrzeba... mamy świadka; słowo jest słowem. Czekać będę jutro na ciebie w Batignolles, przy ulicy des Moines, punkt o dziewiątej rano. Pytaj się o ojca Loriot... wszyscy mnie znają zarówno dobrze, jak mój fiakr nr. 13-ty.
— Przybędę punkt o dziewiątej...
— No! a teraz ja siadam na kozioł i jadę na stacyę przy cmentarzu Pere-Lachaise — rzekł stary woźnica i odjechał.
Nazajutrz o ósmej rano Scott, zaprzągłszy konia, zwrócił klucze od remizy i stajni właścicielowi i udał się na ulicę des Moines.
Loriot, wstawszy równo ze świtem, doglądał w dziedzińcu wyjazdu swych fiakrów, odbierał od powożących całodzienne zarobki i załatwiał z nimi obrachunki.
Posiadał piętnaście fiakrów, które rozsiał po mieście, i dwanaście eleganckich karet i powozów na zaślubiny.
Zajmował mieszkanie na całym parterze domu. Z trzech stron rozległego podwórza znajdowały się stajnie i remizy, wygodnie urządzone, a oprócz tychże, składy na obrok, siano i słomę.
Mimo podeszłego wieku, Loriot był rześkim, jak młodzieniec. Wszędzie go było pełno, chodził z jednego miejsca na drugie, dozorując, łając, rozkazując, czyniąc uwagi najczęściej żartobliwie, wesoło.
Dwa razy w tygodniu nie wyjeżdżał z domu wcale, zastępując się służącym, a jedynie dozorując sam w budynku. Te dnie przeznaczonemi dlań były na wypoczynek.
Wszystkie fiakry na miasto już wjechały i dzielny Loriot zamykał główną bramę dziedzińca, gdy nagle pomiędzy dwiema połowami bramy ukazała się twarz młodego mężczyzny, a obok niej mała postać z inteligentną fizyonomią Misticota.
— Nie zamykajcież nam drzwi przed nosem, pozwólcie wejść, ojcze Loriot — rzekł, śmiejąc się, nowoprzybyły.
— A! Eugeniusz Loiseau i Misticot! — zawołał stary woźnica. — Jak się macie, moje dzieci! A cóż ty, chłopcze, porabiasz? — pytał — przeniósłżeś się do naszego okręgu?
— Nie, przybywam, ojcze, do ciebie umyślnie — rzekł narzeczony Wiktoryny, wchodząc w dziedziniec wraz ze swym małym towarzyszem.
— Może chcesz fiakr wynająć?
— Niejeden, lecz kilka...
— Zawiodłeś się...
— Dlaczego?
— Przybywasz zapóźno... Wszyscy moi woźnice już odjechali.
— Mniejsza o to... Nie na dziś potrzebuję powozów.
— A na kiedy?
— Na sobotę.
— Miałżebyś się żenić?
— Tak... właśnie...
— A z kim?
— No... zgadnij, papo Loriot...
— Na co mam męczyć starą mą głowę... Powiedz mi nazwisko tej nieszczęśliwej.
— Nieszczęśliwej? Ja chyba nieszczęśliwy... — zawołał, śmiejąc się, Loiseau.
— No... mów, naprawdę myślisz się żenić?
— Słowo honoru!
— Dziwi mnie to bardzo... W tak młodym wieku zaciągasz się do owego smutnego bractwa...
— Cóż chcesz, mój ojcze, jestem zakochany...
— Po uszy! — dodał Misticot.
— Dziwi mnie to... dziwi... — powtarzał stary, kręcąc głową. — Ha! zresztą — dodał — ciebie to jedynie obchodzi. Narzeczona twoja ma matkę?
— Nie... nie ma.
— No! to jeszcze okoliczność łagodząca. Wracam ci honor potrosze. Lecz gdybyś wziął był teściową, nie chciałbym znać cię już więcej. Z kimże się żenisz?
— Z Wiktoryną Béraud... moją kuzynką.
— A! z Wiktoryną, kwiaciarką... Ładna i dobra dziewczyna... No! to nie jest jeszcze tak wielkie głupstwo, jak o tem zrazu sądziłem.
— Dziękuję, papo Loriot.
— Nie ma za co... Znasz mnie, że lubię mówić prawdę. Powiadasz więc, że potrzeba ci będzie powozów?
— Tak.
— Ile?
— Chcemy urządzić rzecz tę okazale. Wszakże wiesz, ojcze, że raz się tylko umiera...
— No, tak... Zaprosiliście wiele gości?
— Trzydzieści osób, a co najmniej, dwadzieścia siedem.
— Troje więc zaproszonych przyjdą pieszo?
— Ale gdzież znowu! Mój wuj, bankier Juliusz Verrière, przyjedzie swoim powozem wraz z córką. Mój kuzyn, wicehrabia de Nervey, także swym własnym przyjedzie.
— Jakto? — zawołał Loriot; — ty masz bankierów i wicehrabiów w rodzinie?
— Ba! i nie jestem z tego dumnym bynajmniej, bo mam w rodzinie i gałganiarzów, czego się również nie wstydzę. Każdy człowiek wart tyle, co drugi.
— Masz słuszność... byle był tylko uczciwym. Mówisz więc, dwudziestu siedmiu zaproszonych... to w siedmiu powozach z łatwością pomieścić się będą mogli. Dostarczę ci sześć pięknych lando i jeden powóz nowoodświeżony, jaki właśnie kupiłem.
— Ileż to będzie kosztowało, ojcze Loriot?
— Chcesz pewnie wynająć na cały dzień?
— Tak... od dziewiątej rano do północy przynajmniej...
— Posłuchaj, chłopcze... znałem twego ojca, twą matkę i ciebie małem pacholęciem... nie chcę na tobie zarabiać... Zrobię rachunek, zwrócisz mi tylko koszta, ot wszystko? Jestżeś zadowolonym?
— Nie pytaj mnie o to, poczciwy, zacny ojcze Loriot. Ale to jeszcze nie wszystko... Chcę prosić cię o coś więcej...
— No... o cóż znowu?
— Wyobraź sobie, że oboje z Wiktoryną postanowiliśmy prosić cię, abyś nas osobiście sam zawiózł do merostwa i kościoła.
— Ja?
— Tak... ty, ojcze Loriot... Przybędziesz jako jeden więcej z zaproszonych.
— Z całą roskoszą, mój chłopcze. Wasze życzenie prawdziwą mi sprawia przyjemność. Odwiozę was sam... Wezmę ku temu mój najpiękniejszy powóz!...
— Lecz nie... nie! — przerwał Loiseau. — Nie rozumiemy się, jak widzę.
— Jakto?
— Słyszałem oddawna, iż twój fiakr nr. 13-ty przynosi szczęście tym, którzy nim jadą.
— To rzeczywiście prawda. Cały majątek, jaki obecnie posiadam, zawdzięczam temu fiakrowi... Napisano, wydrukowano o tem całą historyę.
— Otóż oboje z Wiktoryną pragnęlibyśmy, abyś nas, ojcze, powiózł tym fiakrem. Jesteśmy przekonani, że. to nam szczęście przyniesie.
— Lecz jest to fiakr na cztery osoby, potężnie już podniszczony — zawołał Loriot. — Jadąc tą buda na czele innych powozów, sprawi efekt plamy ze smołowego smarowidła na sukni narzeczonej.
— Mniejsza z tem... wszystko nam jedno!
— Tak... to dla was jedno, ale nie dla mnie, który będę nim powoził. Gdybym spostrzegł, że ktoś naśmiewa się ze mnie, zirytowałoby mnie to wielce. Znajdę jednakże sposób, ażeby wszystko pogodzić. Posiadam lando, noszące numer osiemset trzynasty. Jest w cyfrze trzynastka, to właśnie, czego nam trzeba. Wsiądziecie w to lando i sam was powiozę.
— Sądzisz więc, ojcze, że to wszystko jedno?
— Zupełnie toż samo.
— Więc zgoda!
— A teraz pójdźcie obadwa ze mną do mieszkania — rzekł Loriot. — Przyniosę z piwnicy butelkę starego Chablis, wypijemy we trzech zdrowie Wiktoryny.
Loriot, Misticot i Loiseau zwrócili się w stronę domu, gdy przed bramą dał się słyszeć turkot zajeżdżającego powozu i głos z ulicy zawołał:
— Hej! bramę otworzyć!
Loriot zatrzymał się.
— Miałżeby wracać który z mych woźniców? — rzekł z niepokojem. — Przypadek jaki, być może.
I pośpieszył ku bramie, otwierając takową.
Jeden rzut oka go uspokoił. Był to powóz wraz z koniem, przyprowadzony przez Will Scotta.
— Ach! to ty? — rzekł Loriot. — No! wjeżdżaj, wypijesz z nami parę kieliszków wina.
Uśmiechnięta twarz Irlandczyka sposępniała. Zbladł, rumieńce zniknęły z niej nagle. Spostrzegł albowiem Misticota, stojącego w dziedzińcu.
Mimo, że był ubrany w liberyę, jako woźnica zamożnego obywatela, i twarz miał umalowaną, obawiał się, aby nie został przez chłopca poznanym. Gdyby to bowiem nastąpiło, jak wytłumaczyć owo przebranie i tak niskie obecne swe stanowisko? Wszelkie objaśnienia w tym względzie wydać się mogły nieprawdopodobnemi, a zarazem nader niebezpiecznemi.
Misticot spojrzał na człowieka, wjeżdżającego powozem.
Jego fizyonomia zwróciła chłopca uwagę.
— To dziwna! — pomyślał — ja zkądciś znam tego woźnicę... Gdzie ja go widziałem?
I począł szukać w pamięci.
Po zaproszeniu Loriota, Will Scott zauważył, iż wahać się nie można było ani na chwilę. Należało jedynie odegrać ściśle swą rolę, starając się rozproszyć podejrzenia chłopca, gdyby je powziąć usiłował, aby takowe nie zmieniły się w pewność. Ku temu trzeba było przedewszystkiem głos zmienić.
Irlandczyk zaciął konia i wjechał w podwórze.
— Otóż jestem! — rzekł, zeskakując z siedzenia.
Misticot przypatrywał mu się z uwagą, a Will Scott, śmiało spojrzawszy na chłopca, zawołał zuchwale:
— Czegóż mi się tak przyglądasz? znalazłżeś coś dziwnego w mej fizyonomii?
— To nic... nic, panie... — odparł zmięszany podrostek. — Szczególne tylko podobieństwo...
— Podobieństwo? — powtórzył Irlandczyk.
— Tak... zdawało mi się, że pan jesteś Will Scottem...
— Któż to jest ten Will Scott?
— Pewien artysta z cyrku Fernando.
Wiliam wybuchnął śmiechem.
— Mylisz się, mój mały... Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— Przepraszam więc — szepnął Misticot.
— Za co, u czarta? Nie ma w tem nic złego. W każdym razie to zaszczyt być podobnym do artysty.
— Rzecz dziwna... — myślał Misticot; — te same prawie rysy twarzy... Lecz Will Scott nie miałby powodu udawać, że mnie nie zna. Widocznie się pomyliłem.
— Czy mam wprowadzić konia do stajni, panie Loriot? — pytał przybyły.
— Nie... nie potrzeba... zostaw go w uprzęży. Pojadę zaraz tym powozem do prefektury dla uzyskania numeru. Chodź, uregulujemy rachunek.
Wszyscy trzej wraz z Misticotem weszli do mieszkania Loriota, który natychmiast posłał służącą do piwnicy po butelkę wina.
— Nie mam wiele czasu, panie Loriot — rzekł Scott — potrzebuję jechać na stacyę drogi żelaznej Poitiers, gdzie będę oczekiwał na mojego pana.
— Nasze rachunki wkrótce ukończymy — rzekł Loriot, otwierając szufladę. — Loiseau, mój chłopcze, nalej wino w kieliszki.
Loiseau wypełniał polecenie, podczas gdy właściciel mieszkania położył na stole przed Irlandczykiem banknot tysiącfrankowy, papier, kałamarz i pióro.
— Oto zapłata... — rzekł — i wszystko, czego potrzeba do pisania. Nakreśl pokwitowanie.
Scott ani myślał w rękach nabywcy zostawiać własnoręcznego podpisu.
— Ha! ha! — roześmiał się głośno — chcąc nakreślić pokwitowanie, umieć pisać przedewszystkiem potrzeba, a moi rodzice zapomnieli posyłać mnie do szkoły...
— Do czarta!
— Lecz czyż to pokwitowanie jest koniecznie potrzebne? — mówił Scott dalej; — wszak jest świadek, mogący w razie potrzeby potwierdzić, żem odebrał pieniądze. Drugi raz o nie z pewnością upominać się nie będę.
— No... no... masz słuszność — rzekł Loriot — pijmy teraz.
Wszyscy czterej trącili się kieliszkami; stare wino ojca Loriot było doskonałem.
Irlandczyk jednym haustem wypróżnił kieliszek, poczem, uścisnąwszy rękę starego woźnicy:
— Do widzenia, panowie... — rzekł i wyszedł.
— Dziwna, doprawdy, jak on jest podobnym do klowna z cyrku Fernando... — szepnął Misticot, spoglądając za wychodzącym.
— Ciągle to powtarzasz... — odrzekł, śmiejąc się, Loiseau. — Opanowała cię jakaś mania...
— Proste przywidzenie... — dodał Loriot. — Ów człowiek jest woźnicą, któremu jego pan kazał sprzedać konia z powozem z przyczyny wyjazdu. Ten to właśnie powóz będzie stanowił część orszaku na sobotnich zaślubinach. Za twoje zdrowie, Loiseau, twej przyszłej i całego waszego gospodarstwa!
Po wzajemnem trąceniu się i wychyleniu kieliszków, wkrótce się rozeszli.
Misticot, zajęty wciąż myślą o dziwnem podobieństwie owego stangreta do Wiliama, szedł na Montmartre dla rozpoczęcia sprzedaży swych medalików, podczas gdy Loiseau udał się do swego introligatorskiego warsztatu.
Nazajutrz po owym dniu, Desyignes około południa wyszedłszy z ulicy de Tournelles, szedł na śniadanie do jednej z licznych restauracyj, znajdujących się na placu Bastylii. Przechodząc około kiosku na bulwarze Beaumarchais’go, kupił poranny numer dziennika, a oczekując na podanie sobie befsztyku, przeglądać go zaczął.
Był to jeden z wielu paryskich dzienników, zamieszczających najświeższe wypadki dnia.
Czytając go, Arnold drgnął nagle, zbladł, usta nerwowo mu drżały.
Spostrzegł następujące ogłoszenie:
„Śpieszymy podać do wiadomości naszych czytelników fakt, sprawdzony przez nas na miejscu, a z jakim rzadko spotkać się zdarza.
„Przedwczoraj wieczorem, komisarz do spraw sądowych w towarzystwie policyjnego agenta, zaopatrzony wyrokiem podpisanym przez zgromadzenie sędziów Paryża, przybył na ulicę Joubert do Hotelu Indyjskiego dla przy aresztowania niebezpiecznego złoczyńcy, przybyłego w kilku godzin do naszego miasta.
„Sprawa, otoczona najgłębszą tajemnicą, posłużyła za powód do przytrzymania zbrodniarza. Nie chciał on złożyć swych legitymacyjnych papierów w biurze hotelu zarządzającej. Wiedziano tylko, że się nazywał Edmund Béraud, którem to nazwiskiem podpisał telegraf, nadesłany do niej z Marsylii dla zamówienia sobie apartamentu, co bezwątpienia jest tylko przybrałem przezeń-nazwiskiem. Nie omieszkamy w najkrótszym czasie przeniknąć tajemnicy przyaresztowania tego człowieka i podzielić się wspomnioną wiadomością z czytelnikami naszymi.“
Po przeczytaniu ostatnich wyrazów, Daignes zmiął w rękach dziennik, z gniewem go na stół rzucając.
— Niech dyabli porwą tych idyotów! — wyszepnął. — Czemu się oni mięszają w to, co do nich nie należy? Opublikowanie tej wiadomości obudzi czynność policyi. Ach! zdusiłbym w mem ręku, ową zarządzającą hotelem, od niej to bowiem widocznie reporter pozyskał ową wiadomość i podał ją natychmiast dziennikowi. Jeżeli śledztwo zarządzonem zostanie, co jest prawdopodobnem, następstwa tegoż mogą fatalnie oddziałać na cały przebieg tej sprawy.
„Dziś już wieczorem stwierdzą zniknięcie byłego kupca dyamentów, którego nazwisko wypisali w dzienniku. W domu Rotszylda zarówno wzbudzą się podejrzenia. Mortimer, wiedząc już dotąd zapewne, żem nie pojechał do Londynu, poszukując mnie, roześle telegramy na wszystkie strony świata, aby mnie odnaleźć. A jeśli ów artykuł wpadnie mu w ręce, może zarówno i on powziąć podejrzenia.
„Porówna datę mojego wyjazdu z odjazdem Edmunda Bérand, porwanie jego w Paryżu, nieprzybycie moje do Londynu — piękne ztąd wynikną następstwa!...
„Otóż niebezpieczeństwa, jakich nie przewidziałem... A są one nieuchronnemi i dla mnie strasznemi.
Zbrodniarz zamyślił się przez chwilę, poczem wziąwszy dziennik, powtórnie przeglądać go zaczął.
Drugi artykuł, zamieszczony poniżej, zwrócił jego uwagę. Brzmiał on w krótkości, jak następuje:
„Dowiadujemy się z dziennika marynarskiego, że straszny cyklon poczynił przerażające spustoszenia na oceanie Indyjskim przed trzema tygodniami. Sześć ładunkowych okrętów zostało zatopionych w pobliżu Obock. Dwa statki, później nieco przybyłe, nie uniknęły również katastrofy. Wszystko zatopione, ładunek i ludzie.“
Oblicze byłego sekretarza z Kalkuty nagle się rozjaśniło.
— Jak wątpić? — wyszepnął; — wyraźnie los mi sprzyja. Otóż wypadek ten przynosi mi ocalenie! Właśnie przed trzema tygodniami płynąłem kanałem Suezkim. Okręt, na którym się znajdowałem, mógł być jednym z tych, co opóźniwszy się w walce z burzą, nie uniknęły rozbicia. Mortimer wie już zapewne o pomienionej klęsce, a posłyszawszy, iż nie przybyłem do Londynu, jest pewien, żem zginął na oceanie. Z tej strony zatem nie mam się czego obawiać; chodzi jedynie teraz o zabezpieczenie się przeciw ściganiom francuskiej policyi.
Tu przerwał, pogrążając się w zamyśleniu.
— Bezpotrzebna trwoga... — wyszepnął po chwili. — Nic mnie tu nie kompromituje, nic mnie nie oskarża. Staję do walki... będę ją prowadził dalej odważnie. Wszystkie szanse wygranej mam w ręku! Aniela Verrière musi być moja a ku temu potrzebuję milionów Edmunda Béraud.
„Będąc obecnym na owem weselu, na którem znajdą się wszyscy członkowie rodziny, będę wiedział, w jakim kierunku wypada mi rozpocząć działanie. Pójdę wprost do celu, bez wahania, bez trwogi, wywracając i miażdżąc przeszkody, jakie napotkam na drodze.
Twarz zbrodniarza rozpogodziła się, oczy mu błyszczały, na ustach błąkał się uśmiech tryumfu i zadowolenia.
Podany sobie befsztyk zjadł spokojnie, jak człowiek z najczystszem sumieniem.
Desvignes, a raczej Karol Gérard, ponieważ pod tem jego własnem nazwiskiem znano go w Kalkucie, miał słuszność, twierdząc, iż Mortimer, posłyszawszy o katastrofie na oceanie, będzie przekonanym, iż on zginął wraz z innymi podczas burzy. Wiadomość o owej straszliwej klęsce przybyła rychlej do Kalkuty i bankier był w trwodze, czyli jego sekretarz nie należał do liczby ofiar zatopionych.
Trwoga ta zamieniła się w pewność, skoro Mortimer odebrał telegram od dyrektora banku przy Regent-Street, oznajmiający, iż Gérard nie przybył wcale. Zginął więc, rzecz pewna; nie wiedząc jednak nazwy okrętu, na jakim płynął, przekonać się o prawdzie niepodobna było.
Prócz wyż wspomnionej okoliczności, wszystko zdawało się sprzyjać zamiarom tego nędznika, w miesiąc bowiem później Mortimer zginął podczas polowania, na które się udał do jednego ze swych przyjaciół.
Tak więc i ów jedynie niebezpieczny dlań człowiek, który mógłby był naprowadzić sprawiedliwość na ślad popełnionej zbrodni, nie istniał już więcej.
W dniu, w którym Desvignes dowiedział się z dzienników o śmierci Mortimera, uczuł się bezpiecznym zupełnie.
Jeżeli jednak morderca Edmunda Béraud osłupiał i zatrwożył się, przeczytawszy artykuł o przyaresztowaniu i uwiezieniu kupca dyamentów, niemniej i inne osoby wiadomość ta wprawiła w. zdumienie.
Jedną z takich był naczelnik policyi.
Rano w tymże dniu, po załatwieniu bieżących interesów, zabrał się do przeglądania dzienników, wpośród których wpadł mu w rękę numer tego, który Desvignes czytał w restauracyi przy śniadaniu.
— To dziwne... to niepojęte!... — zawołał. — Nic nie słyszałem dotąd o tej tak ważnej sprawie. Któryż to z sędziów śledczych podpisał ów wyrok? Któż jest tym komisarzem do spraw sądowych, który miał go wykonać? Który z agentów mu towarzyszył? Otóż potrójna zagadka! Onegdaj przez cały dzień prawie byłem w prefekturze... Nic mi o tem nie mówiono... Potrzeba zbadać to bliżej.
Tu zaczął przeglądać z dnia onegdajszego poskładane sobie raporty, w przypuszczeniu, iż może przez pośpiech pominął który. Nie znalazł jednak wyjaśnienia tajemnicy.
Zaciekawiony do najwyższego stopnia, udał się do pałacu Sprawiedliwości, posyłając swą wizytową kartę prokuratorowi rzeczypospolitej.
— Właśnie miałem pana zawezwać — rzekł tenże, przyjmując go w swym gabinecie; — chcę, ażebyś mi dał wyjaśnienie na tę ot moją notatkę.
— A ja, panie prokuratorze — odrzekł naczelnik policyi — przychodzę cię prosić o powiadomienie, czyliś wydawał jaki rozkaz przyaresztowania kogoś z pominięciem w tem mojej osoby?
— Żadnych podobnych rozkazów nie wydawałem... Po raz pierwszy słyszę, ażeby coś podobnego dokonano w Hotelu Indyjskim.
— Nie mogę, nieszczęściem, udzielić panu żadnych objaśnień w tym względzie — odrzekł naczelnik — ponieważ zarówno nic nie wiem...
— Ależ potrzeba wiedzieć... i wiedzieć jaknajprędzej! — zawołał prokurator. — Być może, iż tu ukrywa się niewczesny żart reportera. Zbadaj pan to na miejscu, w hotelu. Jeżeli tam nie zaszło nic podobnego temu, co publikuje ów dziennik, a co powtórzą skwapliwie wszystkie wieczorne pisma, udaj się pan do redaktora wspomnionego dziennika, zagroź mu poszukiwaniem na drodze sądowej za przekroczenie przepisów i nadużywanie wiary publicznej w rozsiewaniu fałszywych wiadomości, a jednocześnie zobacz się pan z sędziami śledczymi i przybądź jaknajrychlej dla złożenia mi o tem sprawozdania.
Naczelnik policyi pośpieszył wypełnić zlecenie. W pół godziny powrócił z odpowiedzią, którą odgadujemy.
Żaden z sędziów śledczych nie podpisywał wyroku przeciw Edmundowi Béraud, wiadomość przeto, zamieszczona w dzienniku, najfałszywszą się okazała.
— Skoro tak... — rzekł prokurator — potrzeba nam raz ukrócić żarty tego rodzaju i nadużywanie dobrej wiary publiki w rozsiewania zmyślonych wiadomości. Wyznaczę sędziego śledczego do zbadania tej sprawy, pojedziesz pan z nim do Hotelu Indyjskiego i do redakcyi dziennika.
W godzinę później fiakr wraz z naczelnikiem policyi, sędzią i pisarzem sądowym zatrzymał się przed hotelem przy ulicy Joubert. Nikt w hotelu nie czytał podanej wiadomości w dzienniku, a tem samem i nikt nie spodziewał się zejścia policyi.
Właściciel powrócił w przeddzień ze swojej krótkiej podróży, a zaraz po jego przybyciu tak zarządzająca, jako i służba powiadomili go o tem, co zaszło.
Przyaresztowanie i uwięzienie kupca dyamentów odbyło się cicho, bez skandalu; nie przywiązywano przeto wiele znaczenia do owego wypadku.
W chwili, gdy weszli dwaj urzędnicy, właściciel hotelu znajdował się w biurze wraz z zarządzającą.
Znając naczelnika policji, domyślił się zaraz, że przybywa on w celu zasięgnięcia bliższych wyjaśnień o podróżnym z pod trzynastego numeru.
Powitawszy zatem uprzejmie przybywających, rzekł:
— Zgaduję powód, jaki panów do mnie sprowadza.
— A! — zawołał naczelnik policyi — czytałeś pan więc artykuł w dzienniku?
— Jaki artykuł?... Nie wiem o niczem...
— Jakto?
— Niepotrzeba zresztą i czytać artykułu, aby odgadnąć, iż panowie przybywacie tu do nas w celu wyprowadzenia śledztwa o złoczyńcy, który onegdaj zamieszkał w naszym hotelu.
Naczelnik policyi wraz z sędzią zamienili spojrzenia, w jakich malowało się głębokie osłupienie.
— Pan jesteś właścicielem hotelu? — zapytał sędzia.
— Tak, panie.
— I rzeczywiście przyaresztowanie miało onegdaj miejsce w tym domu?
— Najniezawodniej.
— W pańskiej obecności?
— Nie, panie. Dnia tego byłem w drodze... Jeździłem do Amiens... Zarządzająca jednak... ot, ta osoba, którą tu panowie widzicie, skorom powrócił, opowiedziała mi o wszystkiem, co zaszło.
Sędzia śledczy zwrócił się ku młodej kobiecie.
— Pani byłaś obecną — zapytał, gdy dopełniano aresztowania jednego z przybyłych?
— Tak, panie... Edmunda Béraud.
— Któż to był ów Béraud?
— Cudzoziemiec... podróżny... Przyjechał o godzinie drugiej po południu.
— Lecz zkąd przyjechał?
— Nie wiemy.
— Jakto...pani nie wiesz? — zawołał groźnie naczelnik. — Wszakże przepisy policyjne wyraźnie zastrzegają zapisywanie w meldunkową księgę nazwisk osobistych, rodzaju zatrudnienia i miejscowości, z jakiej przybywa każdy z przyjezdnych.
— Wiem o tem, panie... — odpowiedziała kobieta. — Chcąc się stosować do reguł, żądałam od tego podróżnego legitymacyjnych papierów; odmówił złożenia mi takowych.
— Odmówił?
— Tak, panie... w sposób nader brutalny...
— Zkąd więc pani znałaś jego nazwisko?
— W przeddzień odebrałam depeszę z Marsylii o przygotowanie apartamentu. Depesza ta nosiła podpis: Edmund Béraud.
— Zachowałaś ją pani?
— Tak.
— Daj mi ją, proszę...
— Oto jest... — odpowiedziała zarządzająca, dobywając z szufladki kawałek błękitnego papieru i podając takowy sędziemu.
— Tak... w rzeczy samej — rzekł tenże po przeczytaniu — telegram ten pochodzi z Marsylii.
Następnie zwracając się do młodej kobiety, rzekł:
— Ponieważ pani byłaś obecną tu w chwili przybycia, owego podróżnego, zechciej nam podać najdrobniejsze szczegóły w tym względzie.
— Opowiem wszystko, o ile tylko zdołam sobie przypomnieć — odparła panna Eliza. — Nie znajdziecie tu jednak panowie wiele szczegółów... Wszedłszy do swoich pokojów, gdzie nasi służący hotelowi wnieśli za nim dwa skórzane kuferki znacznej objętość, zażądał, aby mu dostarczono piśmiennych materiałów, słowem wszystkiego, co trzeba do nakreślenia listu, poczem ubrawszy się, wyszedł. Fiakr, którym przybył ze stacyi, oczekiwał nań przed hotelem...
— Jak długo bawił ów podróżny po wyjeździe ztąd?
— Mniej więcej.. około trzech godzin. Skoro powrócił, prosiłam go o złożenie papierów dla wciągnięcia takowych w meldunkową księgę, twierdząc, że w przeciwnym razie na odpowiedzialność narażoną być mogę... Żądałam tego usilnie, ponieważ tak jego fizyonomia jako i całe zachowanie się tego człowieka, budziły we mnie podejrzenia.
— I na to wszystko on pani odpowiedział odmową?
— Tak, panie — rzekła zarządzająca; — odmową gwałtowną, brutalną, oświadczając, iż jest nietylko francuzem, lecz rodowitym paryżaninem; że powracając do swego rodzinnego miasta, nie jest obowiązanym składać nikomu legitymacyi, i nikt zarówno nie ma prawa żądać od niego takowych.
— Wszak wspomniałaś pani, że dziwnem było zachowanie się tego człowieka?
— Tak, widocznie był jakiś smutny, jakby pognębiony. Skoro mu powiedziano, iż zatrzymany dlań apartament, oznaczony trzynastym numerem i że nie mamy dlań innego. okazał widoczne niezadowolenie, sposępniał nagle. Wtedy to pytałam żartobliwie czy wierzy w zabobony. Pytanie to moje wskazało mu zapewne śmieszność jego przesądów, bo nic nie odpowiedziawszy, udał się wraz ze służącym pod numer wspomniony.
— Po jego powrocie do hotelu, nikt do niego nie przychodził?
— Nikt, oprócz wspomnionych dwóch mężczyzn ze strony sądu.
— O której godzinie nastąpiło to aresztowanie?
— Około ósmej wieczorem.
— Pani znasz zapewnie komisarza z tutejszego okręgu?
— Znam go doskonale.
— Czy to on przybył natenczas?
— Nie panie.
— A jednak był to komisarz?
— Tak, do spraw sądowych, jak sam mi o tem powiedział. Pokazał szarfę, którą był przepasany.
Powtórnie sędzia śledczy wraz z naczelnikiem policyi zamienili znaczące spojrzenia.
— Kto przybył wtedy z owym komisarzem? — pytał sędzia dalej.
— Agent.
— Przyjechali fiakrem?
— Nie, prywatnym powozem, jaki czekał przed bramę, hotelu i do którego zniesiono pakunki podróżnego przed odjechaniem.
— A! — zawołał żywo naczelnik policyi — zabrali więc jego bagaże?...
— Tak panie.
— A cóż na to wszystko mówił ów Edmund Béraud?
— Utrzymywał, iż jest ofiarą jakiejś pomyłki i twierdził, iż wzięto go za kogoś innego.
Podczas powyższej rozmowy pisarz sądowy towarzyszący obu urzędnikom, stenografował zeznania zarządzającej.
— Wspomnione pakunki Edmunda Béraud — zaczął po chwili naczelnik policyi — nosiły zapewne na sobie znaki dróg żelaznych i okrętów, jakiemi on jechał, a po których można było odgadnąć zkąd przybywa.
— W rzeczy samej, bardzo licznemi były te znaki.
— Nieprzypominasz że sobie pani miejscowości, jakie wskazywały?
— Trzeba zapytać o to naszą służbę, która znosiła bagaże.
Wezwani obaj lokaje odpowiedzieli, iż niepamiętają wspomnionych szczegółów.
— Ileż lat mógł mieć ów podróżny? — badał na nowo naczelnik policyi.
— Około sześćdziesięciu. Włosy miał prawie siwe...
— Nie wiesz, pani w jakiem kierunku odjechał powóz, w którym go ztąd uwieziono?
— Słyszałam, jak ów komisarz rozkazał jechać do prefektury.
— Proszę, podaj mi, pani rysopis owego komisarza i jego agenta.
— Młoda kobieta spojrzała zdumiona.
— Rysopis komisarza? — zawołała — jakto... więc pan go nie znasz?
— Nie; ponieważ ów mniemany urzędnik, a raczej oszust, przywłaszczył sobie tytuł i czynność, do których nie miał prawa. Ten człowiek, agent przebrany, jaki mu towarzyszył oraz woźnica powozu, byli to trzej wspólnicy, trzej złodzieje, a może i mordercy.
— Mordercy! — zawołał jednocześnie z trwogą właściciel hotelu z zarządzającą.
— Tego się obawiamy. Żaden wyrok sądu nie został wydanym przeciw Edmundowi Béraud, który do chwili obecnej zmarł może zamordowany. Ze śledztwa, jakie tu wyprowadziliśmy, wynika pewność, iż zbrodnia spełnioną została. Sprawiedliwość winnych odnajdzie. Racz pani jak o to prosiłem podać nam rysopis mniemanego komisarza, jego agenta i woźnicy.
— Woźnicy nie widziałam wcale. Komisarz wyglądał na lat piędziesiąt, średniego wzrostu, nieco siwawy. W obejściu był bardzo grzecznym, nawet uprzejmym. Mówił rozsądnie, z powagą. Co do agenta, nie zwracałam na niego uwagi, pamiętam tylko, że również miał szpakowate faworyty.
— Wszystko to jest bardzo ważnem. Niezauważyłaś pani jakiegokolwiekbądź szczegółu, któryby nas mógł na ślad naprowadzić?
— Nie, niedostrzegłam.
— Nie wiesz pani, czyli ów powóz miał jaki numer?
— Ja nie wiem tego, ale służący wiedzą być może.
Wezwani lokaje niepotrafili żadnych wskazówek udzielić w tym względzie. Deszcz lał potokiem podczas gdy znosili do powozu bagaże; nic widzieć nie mogli, ulewa ich oślepiała.
— A zatem żadnej wskazówki... żadnego przewodnika... — wyszepnął sędzia śledczy w zamyśleniu. — Stoimy wobec strasznej zbrodni... zbrodni tajemniczej, naprzód ręką wprawną przygotowanej, a wykonanej z niesłychaną zręcznością. Proszę — rzekł zwracając się do zarządzającej — zechciej pani jeszcze poszukać dobrze w pamięci, sięgnij w jej głębią, może zdołasz sobie przypomnieć jaki choćby najdrobniejszy szczegół, odnoszący się do owego nieszczęśliwego podróżnika, na którego zastawiono sidła w waszym domu.
— Myślę panie... i szukam... — odpowiedziała zagłębiając się w dumaniu kobieta.
I pochyliła głowę ku piersiom siedząc przez chwilę z przymkniętemi oczyma dla ściślejszego zebrania swych myśli.
— A! — zawołała nagle, otóż drobnostka, o jakiej sobie przypomniałam.
— Cóż takiego? mów pani.
— W przed dzień przyjazdu tego podróżnego, posłaniec przyniósł tu list, adresowany do Edmunda Béraud.
— I pozostawił ten list?
— Nie panie, ponieważ rozkazano mu jak mówił oddać go tylko do własnych rąk adresanta. Nie mogąc tego dopełnić, pytał mnie kiedy przybędzie pan Béraud?
— Cóż pani odpowiedziałaś?
— Właśnie przed chwilą natenczas odebrałam telegram z Marsylii... Odpowiedziałam więc, że przybywa nazajutrz.
— Widziano zatem o jego bliskim przyjeździe... — wyrzekł naczelnik policyi. — Trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, który to z posłańców przynosił ów list... Przez niego będzie może można trafić na ślad człowieka, który mu go oddał, a który musi być zapewne owym mniemanym komisarzem, albo agentem. Znasz pani tego posłańca? — zapytał sędzia.
— Znam panie. Nieraz go używałam do różnych posyłek. Stawa on zwykle na bulwarze Magdaleny, wyprost ulicy Caumartin, nazywa się Bastien.
— Dobrze — odrzekł naczelnik policyi, a zwracając się do towarzyszącego sobie agenta, młodego, nader zwinnego chłopca, przezwanego Zapałką w biurze prefektury, w rzeczywistości nazywającego się Flogny, kazał mu pójść zobaczyć, czyli posłaniec Bastien znajduje się na zwykłem swem stanowisku.
— Jeżeli go tam zastaniesz — dodał — zaprowadź go do mego gabinetu dla stawienia się przed panem sędzią śledczym; gdyby zaś poszedł za posyłkami, zaczekaj na niego.
Wsiądź do fiakra, ażebyś uskutecznił to prędzej; a nadewszystko usta zamknięte, niechaj nikt nie wie co się tu dzieje.
Agent wyszedł spełnić polecenie.
Dwaj urzędnicy nie mając nadziei pozyskania innych szczegółów w Indyjskim Hotelu, odjechali zarówno, nakazawszy tak właścicielowi jak i zarządzającej najgłębsze o wszystkiem milczenie.
Zapałka znalazł Bastjana na jego zwykłem stanowisku przy bulwarze, naprzeciw ulicy Caumartin.
— Mój chłopcze — rzekł do niego — pójdź zemną do prefektury; potrzebują tam o coś zapytać się ciebie. Nie obawiaj się... o nic tu złego nie chodzi... nie pozbawią cię twego rzemiosła. Wsiądziemy do fiakra, o żeby przybyć prędzej.
Bastjen, uspokojony tem zapewnieniem, udał się wraz z agentem, do gabinetu naczelnika policyi.
— Ty jesteś Bastjen? — zapytał go tenże.
— Tak, ja panie naczelniku.
— Pójdź więc zemną do sędzię śledczego... Flogny chodź z nami.
Długiemi wewnętrznemi korytarzami, łączącemi prefekturę z pałacem Sprawiedliwości, trzej wspomnieni mężczyzni przybyli na galeryę, po obu stronach której znajdowały się gabinety sędziów śledczych.
Skoro tylko weszli, badanie się rozpoczęło.
— Przypominasz sobie, iż przed czterema dnia zanosiłeś list na ulicę Joubert, do Hotelu Indyjskiego? — zapytał sędzia posłańca.
— Pamiętam, panie.
— Do kogo był ten list adresowanym?
— Do pana Edmunda Béraud.
— Tak, właśnie... Cóż ci odpowiedziano w hotelu?
— Zarządzająca powiedziała mi, że ten pan jeszcze nie przyjechał, lecz że z pewnością nazajutrz przybędzie, ponieważ odebrała od niego depeszę względem przygotowania apartamentu. Z tą odpowiedzią odszedłem, ponieważ miałem polecenie nie oddawać listu, jak tylko do rąk adresanta.
— A! wydano ci ten rozkaz?
— Tak, panie sędzio.
— Powiedz mi teraz kto ci oddał ów list? — pytał dalej urzędnik.
— Jakiś anglik — rzekł Bastjen.
— Anglik? — powtórzył ze zdumieniem naczelnik policyi.
— Anglik... najczystszej krwi... przysięgam!.. Och! bełkotał tak swoim akcentem, iż trzeba było całej przytomności umysłu, ażeby go zrozumieć.
— Czyś nigdy przedtem nie widział tego anglika?
— Nigdy! Stałem jak zwykle na swem stanowisku, on jadąc fiakrem skinął na mnie. Podszedłem, oddał mi list, objaśniając swą bełkotliwą wymową co miałem uczynić.
— Oczekiwał więc na odpowiedź?
— Tak... W kawiarni, po drugiej stronie bulwaru... tam mu zwróciłem ów list.
— Mógłbyś mi podać mniej więcej rysopis tego człowieka?
— Rysopis angliszmena?... Rzecz trudna to, panie sędzio. Wszyscy są oni w ogóle bardzo chudemi, wysokiego wzrostu, lub całkiem okrągłemi; a są zupełnie do siebie podobni. Ten miał około lat czterdziestu, średniej wysokości... Włosy i faworyty czerwone, jak marchew. Oto wszystko com zauważył.
— Od owej chwili nie spotkałeś go więcej?
— Nie... niespotkałem.
— A gdybyś się kiedy z nim zetknął, czy mógłbyś go poznać?
— O! jak najlepiej! za pierwszym spojrzeniem.
— A zatem mój Bastjenie, gdyby wypadek zetknąć ci się kiedy z nim pozwolił, idź za nim tak, aby tego nie spostrzegł, nie puszczaj go z rąk, wyśledź gdzie chodzi... gdzie mieszka i natychmiast przychodź mnie o tem powiadomić. Gdybyś mnie tu nie zastał, udaj się do pana naczelnika policyi. Wynagrodzimy cię za czas spożytkowany na usługę dla Sprawiedliwości.
— Uczynię to panie... przyrzekam.
Sędzia śledczy wsunął sto sous w rękę posłańca, który skłoniwszy się, odszedł.
— I cóż pan myślisz o tem wszystkiem? — spytał sędziego naczelnik policyi.
— Widoczna, iż znajdujemy się wobec jakiejś zorganizowanej szajki złoczyńców, rozbójników, posuwających swoją zuchwałość do szczytu, a nieraz prawie do szaleństwa, i to im się udaje, jak oto mamy przed sobą dowód w pomienionym wypadku. Są oni zręczni... nam przeto zręczniejszymi jeszcze być wypada. Dotąd nie pozyskaliśmy najmniejszej wskazówki, jakaby nas mogła na ślad naprowadzić; nieprzewidziana jednak jakaś okoliczność dopomódz nam może. Dla popełnienia zbrodni przywłaszczyli sobie atrybucye magistratury... Rzecz dotąd niesłychana! Jest to wyzwanie... rękawica, w twarz nam rzucona! Podnieśmy ją... Panie naczelniku policyi, ja liczę na ciebie... liczę na twoją gorliwość... na zręczność twoich agentów. Musimy odnieść zwycięztwo!
— Otrzymamy je panie sędzio... przyrzekam!
Tu naczelnik policyi z agentem Zapałką wyszli z gabinetu sędziego, udając się do prokuratora dla złożenia sprawozdania.
Powróćmy do Arnolda Desvignes.
Po przeczytaniu w dzienniku wiadomego artykułu, jaki poruszył całą prefekturę, nikczemnik ten, szedł najspokojniej bulwarem w stronę pocztowego biura.
Przypominamy sobie, że umówił się z Włochem Agostinim, mieszkającym przy Paon-blanc, iż gdyby tenże miał mu coś do zakomunikowania, napisze list poste-restante, pod inicyałami X. Y. Z. pozostawiwszy takowy w biurze poczty, na bulwarze Beaumarchais’ego.
Zbliżywszy się do okienka, gdzie odbierano listy podobnego rodzaju, zapytał o takowy. Urzędnik podał mu kopertę zapieczętowaną, z której Desvignes, poszedłszy pod arkady Palais-Royal, wydobył list czytając:
„Od wczoraj wróciłem z Bléré. Zdołałem pozyskać żądane przez pana papiery; dla zasiągnięcia jednak bliższych objaśnień potrzeba abym się udał do Londynu. Proszę widzieć się zemną osobiście; rzecz nader pilna“.
Desvigues, schowawszy list do kieszeni, udał się niezwłocznie na ulicę Paon-blanc, do domu jaki opisaliśmy powyżej i zastukał do drzwi.
Włoch pośpieszył mu otworzyć.
— A! to pan — zawołał, poznawszy swojego klienta — dobrze żeś przyszedł.
— Odebrawszy list przed chwilą, spieszę na wezwanie; mów pan przedewszystkiem, jakie objaśnienia i papiery otrzymałeś z Bléré; później mówić będziemy o podróży do Londynu.
— Otóż — rzekł Agostini — pozyskałem następujące szczegóły: „Józef Arnold Desvignes, w siódmym roku życia umieszczonym został u swego stryja, starego kawalera. Gdy doszedł lat czternastu, wysłanym został dla kształcenia się do Paryża i oddanym do Szkoły Górniczej. W dwudziestym pierwszym roku życia wrócił do Bléré, gdzie mieszkał przez rok cały, prowadząc sprawę spadkową po rodzicach, którzy w tym czasie zmarli w ciągu dwóch, miesięcy jedno po drugiem. Następnie przez rok odbywał służbę wojskową. Mając lat dwadzieścia trzy udał się do Anglii, gdzie w Plymouth otrzymał miejsce cywilnego inżyniera. Po dwóch latach porzuciwszy ów obowiązek, wyjechał do Londynu“.
Na tem kończą się objaśnienia, jakie pozyskać zdołałem.
— Zkąd pan wiesz, że Desvignes z Plymouth, udał się do Londynu?
— Przed pięciu miesiącami pisał do mera w Blérè, żądając, aby mu przysłano akt zejścia ojca i matki, jak również i jego własną metrykę urodzenia.
List jego był datowanym z Londynu.
— Dobrze.... A jakież mi pan dostarczasz papiery?
— Oto są... — rzekł Agostini.
„1-mo. Akt zejścia stryja Arnolda Desvignes, niegdyś nauczyciela, mieszkającego w Loches.
„2-do. Akt śmierci jego rodziców.
„3-io. Metryka Arnolda Desvignes.
„4-to. Kopia z jego akt osobistych.
— Którzy z krewnych Józefa Arnolda Desvignes żyją obecnie?
— Żaden z nich nie żyje.
— Jestżeś pan tego pewien?
— Najmocniej o tem jestem przekonany. Nie ma on ni bliższych, ni dalszych krewnych.
— Proszę o papiery, jakie pan wymieniłeś.
— Wzamian za banknot tysiącfrankowy?
— Ma się rozumieć.
— A podróż do Londynu?
— Jest niepotrzebną... Wiem, co się stało w Londynie z Arnoldem Desvignes.
Stary Włoch utkwił w mówiącego badawcze spojrzenie, na które przybyły odpowiedział milczeniem.
— Ale... — zawołał — brak jeszcze najważniejszego dowodu... aktu, który wszystko dla mnie stanowi...
— Jakiego? — Mówiłeś pan, że Arnold Desvignes odbywał służbę wojskową?
— Tak.
— W którym pułku służył i w jakiej miejscowości?
— W dwudziestym siódmym liniowym. Przebywał w Tours z garnizonem.
— A więc potrzebnym mi jest nieodwołalnie dowód jego uwolnienia się z armii.
— To będzie trudnem do pozyskania.
— Dostaniesz pan trzeci banknot tysiącfrankowy, gdy mi dostarczysz pomieniony dowód.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz — przerwał groźnie Arnold. — Muszę mieć tę kopię jego dymisyi. W jaki ją pan sposób otrzymasz, to mnie bynajmniej nie obchodzi. Winieneś znać swoje rzemiosło, skoro się niem trudnisz. Gdyby tysiąc franków okazało się niedostatecznem za to wynagrodzeniem, więcej zapłacę... Lecz ten dowód jest mi koniecznym... Rozumiesz pan? Ja mieć go muszę!
— Będziesz go pan miał... — rzekł Włoch, strwożony brutalnem zachowaniem się swojego klienta.
— To dobrze... A ponieważ prawdopodobnie będę potrzebował jeszcze nadal pańskich usług, pamiętaj na to, co ci powiem: Ja nie mam zwyczaju targowania się o wynagrodzenie, wymagam jednakże wzamian, aby mi nie stawiano nigdy żadnych przeszkód... żadnych niepodobieństw. W życiu człowieka jest wszystko możebnem... słyszysz pan... absolutnie wszystko, przy jego silnej woli. Różnica zachodzi jedynie w wysokości wynagrodzenia, które gotów jestem ponieść.
Agostini skinął głową na znak potwierdzenia.
— Lubię znajdować w tych, których używam do mych posług, bezwzględną dyskrecyę wraz ze ślepem posłuszeństwem... — mówił łotr dalej. — Płacąc drogo, potrzebuję doskonałych dla siebie narzędzi. Niechaj to, co mówię, pozostanie na zawsze w pańskiej pamięci. A teraz daj mi papiery, przywiezione z Bléré.
Włoch, wylękniony brzmieniem głosu, słowami i groźnem wejrzeniem mówiącego, podał mu arkusze stemplowane, szepcąc drżącym głosem:
— Wszystko jest, panie, zlegalizowanem.
— Oto przyobiecane wynagrodzenie... — rzekł Desvignes, rzucając na stół pieniądze. Pamiętaj pan, że masz mi jeszcze dostarczyć kopię jego uwolnienia się z armii. A teraz siadaj i pisz, co ci podyktuję.
— Jestem gotów... — rzekł Agostini, biorąc pióro.
— Pisz pan nazwisko i adres:
— A dalej? — Staraj się dowiedzieć, czem jest rzeczywiście wyż wymieniona osobistość. Dowiedz się o prawdziwym stanie jego majątkowym... jak również, co dla mnie wysoce jest ważnem, o jego przymiotach, a nadewszystko wadach charakteru.
— Będę się starał ściśle to wypełnić.
— W krótkim czasie... nieprawdaż? — Jaknajrychlej.
Desvignes wstał z krzesła.
— Nie pisz pan już — rzekł — do mnie żadnych listów; sam osobiście przyjdę do ciebie. — Tu wyszedł.
— Kto jest ten człowiek? — pytał sam siebie Agostini. — Czego on szuka? Co chce uczynić? Mało mnie to zresztą, obchodzi... — odrzekł po chwili. — Płaci... ot! wszystko, czego mi trzeba. Oby jaknajdłużej mych usług potrzebował.
I drżącemi rękoma zgarniał chciwie banknoty, pozostawione na stole przez klienta.
Od chwili, w której Vandame wybiegł w rozpaczy z domu ojca Anieli, dziewczę to ogarnął smutek niewypowiedziany. Teraz, po zamienionych wyznaniach, uczuła, jak głęboką była jej miłość dla oficera artyleryi. Wraz z utraconą nadzieją poślubienia ukochanego, życie nie miałoby już dla niej wartości.
Energiczna i odważna, pomimo młodych lat wieku, była gotową do wszelkich walk i ofiar; lecz, czy, niestety, owe ofiary i walki przyniosą jej upragnione szczęście? Czy ją doprowadzą do celu?
Aniela znała dobrze swojego ojca. Wiedziała ona dobrze, że walka przeciwko jego woli, a raczej uporowi, mało przedstawiała widoków powodzenia.
Zdecydowanej stanowczo nie ustępować, czyliż czekać wypadnie pełnoletności dla rozporządzenia swem sercem? Oczekiwanie to nie przestraszało jej, lecz jakież będzie jej życie do owej chwili? Kto wie, czy zrozpaczony młodzieniec nie odjedzie, by szukać w śmierci zapomnienia?
Ach!... śmierć dla niego... ona myśleć o tem nie chciała.
Zapomnienie? czyż zdoła on o niej zapomnieć? Nie wierzyła w to bynajmniej. Ciężka jednakże troska wraz ze zwątpieniem poczęła się rodzić w duszy dziewczęcia, pokrywając jej myśli żałobą. Vandame odszedł zrozpaczony, a kto wie, czy ojciec, rozdrażniony jej oporem, nie zamknie przed nim drzwi domu?
Aniela burzyła się przeciw temu niesprawiedliwemu tyle okrucieństwu; ku czemu to jednak posłużyć mogło, gdy swego oburzenia nie mogła jawnie okazać? Zresztą i siostra Marya powstrzymywała ją od rozpoczęcia walki przedwcześnie. Radziła, a nawet nakazywała dziewczęciu, uspokojenie, cierpliwość, rezygnacyę...
W dniu, w którym bankier przyjął odmową wyznanie porucznika, Aniela chciała biegnąć do ojca, aby stanowczo mu powiedzieć — Kocham go... Żaden inny, jak tylko on, nie będzie mym mężem.
— Złego sposobu chcesz użyć... — odpowiedziała jej zakonnica — najgorszego ze wszystkich! Jawnym oporem, nic nie poradzisz. Działaj roztropnie, nie pogorszając sprawy wybuchami oburzenia i gniewu. Nie doprowadzaj ojca do wyrzeczenia wyrazów, jakich jego miłość własna cofnąćby mu później nie pozwoliła. Przyrzekłam ci, iż będę nad tym wszystkiem czuwała i dotrzymam mej obietnicy. Miej ufność we mnie... Pozwól mi działać, me dziecię... Proś Boga, by błogosławił mym usiłowaniom i nie trać nadziei!
Emil Vandame będzie twym mężem! Aniela pokładała zaufanie bez granic w swojej kuzynce; mimo tej jednak ufności widziała w około siebie ciemnię, cierpiała i płakała.
Verrière pochłaniany życiem i finansowemi spekulacyami, a nadewszystko, zatopiony w miłostkach i egoizmie, ani się domyślał cierpień swej córki.
Cztery dni upłynęły od owego śniadania, w jakim uczestniczyli nasi czytelnicy.
Porucznik artyleryi nie ukazał się w pałacu na bulwarze Haussmana. Godziny zdawały się być wiekami biednemu dziewczęciu.
Z razu powzięła zamiar napisania listu do Vandama; siostra Marya jej jednak to odradziła i dziewczę postanowiło oczekiwać dnia zaślubin Eugeniusza Loiseau, na którym to weselu miała nadzieję zobaczenia się z porucznikiem.
— Czy ojciec dotrzyma danego przyrzeczenia i zechce w tym obrzędzie wziąść udział?
— Zgodzi się, jeśli go nakłonisz ku temu — odpowiedziała zakonnica.
— Tak sądzisz, siostro?
— Jestem przekonaną. W sprawie tyle ważnej, jak małżeństwo, stawia on opór z swej strony; ustępuje ci jednak zazwyczaj w rzeczach drobniejszych. Zresztą ja poprę twoje żądanie w tym razie. Czy wuj przybędzie dziś na śniadanie?
— Tak jest... jak zwykle.
— Przypomnij mu więc skoro zasiądziemy przy stole o uczynionej Eugeniuszowi obietnicy.
— O! o tem nie zapomnę... — zawołała z radosnym uśmiechem Aniela — a w sobotę skoro zobaczę Vandama powiem mu, aby nie tracił nadziei; ufał, iż go kocham i kochać nigdy nie przestanę.
Nadeszła godzina śniadania.
Aniela posłyszawszy turkot zajeżdżającego powozu podbiegła ku oknu i dostrzegła ojca, wysiadającego przed domem. Za chwilę bankier ukazał się w jadalni, gdzie oczekiwały go córka wraz z siostrzenicą.
Wszedłszy, pocałował Anielę w czoło z roztargnieniem.
— Jak prędką podadzą śniadanie? — zapytał.
— Natychmiast... czekamy ojcze na ciebie.
Za chwilę we troje zasiedli u stołu.
Verrière pobladły nieco i zamyślony, jadł w milczeniu, która to troska ukryta nie uszła uwagi Anieli.
— Spostrzegam żeś ojcze jakiś smutny... — zapytała. — Miałżebyś mieć jakie zmartwienie, lub może bankowe twe interesa mniej pomyślnie ci idą?
Verrière drgnął pomimowolnie. Zapytanie córki wyrwało go z zadumy.
— Nic tak dalece przykrego mnie nie dotknęło — odpowiedział — a interesa, chociażby szły najpomyślniej, jak to z mojemi ma miejsce, sprowadzają bezustanne troski, zajęcia. Rozmyślać, liczyć, kombinować, przewidywać, oto przeznaczenie wszystkich bankierów. Nie mogę być wyjątkiem w tym razie. Nie troszcz się przeto, widząc mnie zamyślonym.
— Niechcę się, ojcze, mięszać w twe kombinacye rachunkowe... niech mnie Bóg uchowa! — odpowiedziało dziewczę, zmuszając się do uśmiechu. — Czuję, iż zmysły wśród tego stracićbym mogła. Lecz i uważam zarówno, iż godziłoby się wypocząć ci, ojcze, usunąć się choć na czas krótki od swych zatrudnień. Źle mi wyglądasz... pobladłeś... zeszczuplałeś... Ach! jest to więc bardzo ciężka praca obracać pieniędzmi. Nie myśl więc o tych obrzydłych banknotach, przynajmniej wtedy, gdy jesteś wśród nas obu, gdy jesteś przy swojej córce.
— Ale zapewniam cię, że nie myślałem o nich obecnie, drogie me dziecię...
— O! ja temu wierzyć nie mogę... Przed chwilą tak byłeś posępnym... złym prawie...
— Wyraz fizyonomii częstokroć zawodzi — rzekł Verrière. — Upewniam cię, iż nigdy w lepszem jak dziś nie byłem usposobieniu.
— Naprawdę... mamże wierzyć temu?
— Upewniam.
— I zechciałbyś coś dla mnie uczynić?
— Czyliż ci kiedy co odmawiałem?
Aniela zamilkła. Ciche westchnienie wybiegło z jej piersi. Przypomniała sobie bolesną scenę z Vandamem. Okazać jednak jakąśkolwiekbądź aluzyę ku temu obecnie, byłoby najwyższą niezręcznością z jej strony. Zapanowawszy przeto nad sobą, zapytała rozpogodzona:
— W sobotę zatem, mój ojcze, jedziemy na wesele?
— Na jakie wesele? — zapytał Verrière, zapomniawszy zupełnie o zaproszeniu introligatora.
— Jakto, mój wuju?... masz więc tak krótką pamięć? — wyrzekła siostra Marya żartobliwie. — Zapomniałżeś, iż przed czterema dniami twój siostrzeniec, Eugeniusz Loiseau, zacny, uczciwy chłopiec, przyszedł cię prosić na zaślubiny, uważając sobie twoją obecność za najwyższy zaszczyt w zebraniu? Zapomniałeś, żeś mu obiecał być w kościele i na weselu?
— Na honor, zapomniałem!... zupełnie zapomniałem o tem... — odrzekł Verrière.
— Ale ja o tem pamiętam... — ozwała się Aniela — z czego korzystam, ażeby ci, ojcze, przypomnieć.
— To więc na sobotę... nieprawdaż? — pytał bankier.
— Tak, na sobotę oznaczone zaślubiny.
— Niepodobna mi będzie zadośćuczynić temu zaproszeniu... W tym dniu będę bardzo zajętym.
Aniela chciała coś odpowiedzieć: uprzedziła ją siostra Marya.
— Przyjąłeś zaproszenie, mój wuju — wyrzekła — cofać więc danego słowa nie należy, tem więcej, iż przyrzekłeś to bliskim swym krewnym. Pomijając przykrość, jakąbyś sprawił swej córce, pozbawiając ją przyjemnej rozrywki, zrządziłbyś tem wiele smutku nowozaślubionym. Bytność tę uważam za obowiązek z twej strony.
— Anielka chciałaby tam sobie pobrykać... nieprawdaż? — rzekł, śmiejąc się, Verrière.
— E! jakież wyrażenie, mój wuju... — zawołała zakonnica.
— Zastosowane do tamecznego zebrania. Wszak są to ludzie nie z naszej sfery.
— Być może... — wtrąciła Aniela — ale pochodzą z naszej rodziny... Zresztą, mój ojcze, zaniechajmy dyskusyi na tym punkcie. Powiedziałeś przed chwilą, że nie odmawiasz nigdy moim życzeniom... Przekonaj mnie o tem, dozwalając wręczyć podarunek narzeczonej twego siostrzeńca. Okaż się dobrym dla kochającej cię córki... Poświęć dla niej parę godzin czasu w przyszłą sobotę. Przyrzecz mi, iż pojedziemy razem na zaślubiny naszego kuzyna.
— No! mniejsza z tem... pojedźmy... skoro chcesz tego koniecznie! — zawołał z niechęcią Verrière. — Uprzedzam cię jednak, iż śmiesznie wyglądać będziemy w podobnem otoczeniu. Śmiesznie... i niewłaściwie... bardzo niewłaściwie!
— Dlaczego?
— Pytasz mnie o to... rzecz dziwna! Dlatego, że nie jestem pierwszym lepszym hołyszem... dlatego, że zajmuję jedno z wyższych stanowisk w paryskiem społeczeństwie... i że obecność bankiera Verrière wraz z córką na zebraniu, w którem się znajdą praczki, przekupnie i gałganiarze, będzie czemś, jak można sobie wyobrazić, najbardziej rażącem i niestosownem.
— Ależ to są wszyscy poczciwi ludzie!...
— Nie przeczę... lecz w każdym razie nie stoją z nami narówni. Spełnię jednakże twą wolę... Pojedziemy, gdy tego żądasz.
— Lecz z dobrą wolą, ojczuniu? — szepnęła z przymileniem Aniela.
— Z tak dobrą wolą, iż sam zawiozę podarek nowozaślubionej. Mam nadzieję, że będziesz zadowoloną.
— O tak... tak! — zawołało z radością dziewczę, rzucając się ojcu na szyję... — dziękuję ci... dziękuję z całego serca!
Śniadanie się ukończyło; bankier wstał od stołu i wyszedł z jadalni, zły sam na siebie, iż ustąpił naleganiom córki.
— Jak na teraz... sprawa wygrana, kuzynko, — szepnęła Aniela.
— Nie bez trudu... — odpowiedziała siostra Marya — lękam się o dalszą naszą kampanię... Dostrzegam jakąś zmianę w mym wuju... sposępniał, zgorzkniał, jak nigdy...
— A!... wszak wiesz, siostro, iż on zwykle nie lubił rodziny mej matki, która wszakże jest i jego rodziną...
— Wiem o tem... lecz tam się coś innego ukrywa...
— Cóżby takiego?
— Straty pieniężne, być może... niepomyślny obrót finansów...
— To niepodobna! Mój ojciec jest uważanym za jednego z najlepiej majątkowo stojących paryskich bankierów...
— Niech Bóg odwróci moje przewidywania... — pomyślała zakonnica. — Instynktownie jednak obawiam się czegoś.
W chwili tej pokojówka Anieli weszła do jadalni.
— Szwaczka przyniosła suknię dla panienki... — wyrzekła.
— Dobrze... wprowadź ją do mojego pokoju, zaraz tam przyjdziemy.
Pokojówka odeszła.
— Cy wiesz, siostro Maryo, kto jest ta szwaczka? — mówiła Aniela do zakonnicy. — To nasza kuzynka, Joanna Desourdy. Ojciec nie chciał, ażebym jej dawała suknie do roboty, ponieważ jest naszą krewną. Oparłam się w tym razie. Jest ona biedną... potrzebuje pracować, a obok tego jest nieszczęśliwą... Zdolna to robotnica... Zobaczysz suknię, którą mi przyniosła. Włożę ją na sobotnie zaślubiny.
Tu obie z siostrą Maryą przeszły do pokoju, gdzie na nie oczekiwała Joanna Desourdy, młoda, dwudziestopięcioletnia kobieta, kształtna, powabną, wszakże z dziwnym wyrazem smutku na obliczu. Towarzyszyła jej czteroletnia dziewczynka.
— Dzień dobry Joanno — rzekła Aniela do robotnicy; — jak się masz, Lino... — dodała, zwracając się ku dziecku; — pójdź-że... niech cię ucałuję.
Dziecię przybiegło do panny Verrière z otwartemi rękoma, wołając:
— Jak się masz, kuzynko Anielo?
Joanna Desourdy zapłonęła rumieńcem.
— Cóż to za poufałość, Lino? — zawołała; — kto ci pozwolił mówić w ten sposób do panny Anieli?
— Nie łaj jej, proszę, Joanno... — ozwała się córka bankiera; — przyjemnie mi jest słyszeć pomienioną nazwę z ust dziecka. Kochasz mnie, Lino... nieprawdaż? — dodała — gładząc czoło zakłopotanej dziewczynki.
— Kocham... — szepnęło dziecię.
— Biedactwo! — rzekła z westchnieniem Joanna — które lepiej by było na świat nie przyszło!
— Dlaczego jednak Paweł Béraud odwleka bezustannie termin małżeństwa? — zapytała panna Verrière robotnicę; — wszakże cię przyrzekł zaślubić?...
— Dlaczego? — powtórzyła szwaczka z goryczą — któż zdoła odgadnąć, co się dzieje w głowie i sercu tego człowieka... jeśli on notabene ma serce! Ile razy mówię mu o tem, szorstko odpowiada: „Później... później... dość na to czasu... Dobrze nam tak, jak jesteśmy.”
Joanna, wymówiwszy te słowa, ukryła twarz w dłoniach, wybuchnąwszy łkaniem.
— Nie płacz, matuniu! — zawołało dziecię, biegnąc ku matce i rzucając się jej na szyję z pieszczotą.
— Jesteś bardzo nieszczęśliwą, moja biedna Joanno... — poczęła panna Verrière ze wzruszeniem.
— O! tak... tak... — jąkała z płaczem młoda kobieta; — Bóg mnie ukarał... ciężko ukarał!... Nie szemrzę... bom na to zasłużyła... Nie powinnam była tego uczynić, com uczyniła... Zbyt lekkomyślnie zaufałam temu nikczemnikowi, uważając go za uczciwego człowieka...
— Prócz niespełnienia obietnicy małżeństwa, Paweł Béraud. jak słyszałam, źle się z tobą obchodzi? — pytała dalej Aniela.
— Och! są chwile, gdziebym umrzeć pragnęła! — zawołała szwaczka z rozpaczą. — Są chwile, gdzie myślę o śmierci, jako jedynym dla siebie środku wybawienia... Nieco odwagi... parę minut cierpień... i wszystko skończone!
— Joanno! — zawołała z powagą siostra Marya — odpędź myśl podobnie występną. — Życie nasze nie do nas należy... Nie mamy prawa niem rozporządzać... Czując się nawet winną i nieszczęśliwą, żyć trzeba! Bóg ci to nakazuje... Zresztą, pomyśl o dziecku, jakiebyś pozostawiła sierotą! Pomyśl o swej córce...
— Ach! moja córka... moja córka!... me dziecię ukochane!... — wołała z gwałtownym płaczem młoda kobieta; — gdyby nie ona, spoczywałabym już oddawna na dnie Sekwany... Bóg miłosierny wybaczyłby mi to... wybaczył, gdyż są chwile, gdzie upada się pod nadmiarem nieszczęścia! Tak... upada się... gdy z oczu łzy płynąć już nie chcą i nie widzimy przed sobą nic, nawet promyka nadziei!...
— A jednak, pomimo wszystko, trzeba zachować nadzieję! — ozwała się panna Verrière.
— Ona już dla mnie zagasła! — odrzekła z westchnieniem Joanna. — Widzę dobrze, iż Paweł Béraud znudził się mną... łudzi mnie tylko obietnicami...
— Zkąd możesz wiedzieć, że ich nie wypełni? Czekałaś tak długo... czekaj dalej jeszcze, z odwagą. Paweł kocha zapewne swą córkę... niepodobna, aby jej nie kochał. Chwila, być może, jest bliską, gdzie ów człowiek pojmie, zrozumie nareszcie, iż jest jego obowiązkiem nadać nazwisko temu dziecięciu. Wszak on jest twoim kuzynem, jak i naszym zarówno... To wasze małżeństwo zatem byłoby stosownem... koniecznem pod każdym względem. Pozostaje on dotąd zapewne na swej posadzie?
— W Lyońskiem biurze kredytowem... tak... Zwiększono mu nawet pensyę... Pobiera teraz do trzystu franków miesięcznie. Dołączywszy do tego to, co ja zarabiam ze swej strony, moglibyśmy się bardzo przyzwoicie utrzymać i zapewnić przyszłość temu biednemu dziecku.
— To nastąpi... nastąpić musi, Joanno.
Młoda kobieta potrząsnęła głową z powątpiewaniem.
— Nie... ja na to nie liczę już wcale... — smutno odpowiedziała. — Paweł coraz więcej usuwa się odemnie. Całe wieczory spędza w kawiarniach, restauracyach, tracąc tam wiele pieniędzy... Przewiduję, iż nadejdzie dzień, w którym on nie powróci już wcale... a wtedy biedne me dziecko nie będzie miało ojca, ani nazwiska.
Tu biedna robotnica, mimo wysiłków zapanowania nad sobą, wybuchnęła płaczem.
Lina patrzyła na matkę zdumionemi oczyma, słuchała jej słów, nie rozumiejąc ich wcale.
Widząc łzy, płynące po macierzyńskiej twarzy, pochwyciła jej ręce, jąkając:
— Dlaczego płaczesz, mateczko? Czy ktoś ci zrobił coś złego? Nie płacz... och! nie płacz... bo to mnie boli!
Joanna, pochyliwszy się ku dziecku, chwyciła je w objęcia, okrywając pocałunkami.
Aniela wraz z siostrą Maryą łzy z oczu ocierały.
— Czy wiesz, Joanno... — poczęła panna Verrière po chwili, chcąc zmienić przedmiot rozmowy — czy wiesz, że Eugeniusz Loiseau zaślubia Wiktorynę?
— Wiem o tem — odpowiedziała szwaczka. — Byli oni u nas oboje z zaprosinami na wesele, nie zważając na fałszywą pozycyę, w jakiej się znajdujemy. Korzystając z tego, mówiłam Pawłowi o naszem małżeństwie; odpowiedział mi, jak zwykle: „Później... później... dość na to czasu.”
— Będziesz na tem weselu?
— Pragnęłabym być.
— Ja będę także... — rzekła panna Verrière.
— Co? kuzynka tam będziesz? — zawołała ze zdumieniem Joanna.
— Tak... będę. Mój ojciec jest wujem Eugeniusza Loiseau, wypada nam zatem przyjąć udział w tej uroczystości. Jeżeli zechcesz, skorzystam ze sposobności, aby pomówić z Pawłem Béraud.
— Nie... nie! — zawołała szwaczka z obawą.
— Dlaczego?
— Gniewałby się na mnie, żem przyszła tu uskarżać się na niego. A kto wie, czyli korzystając z tego pozou, nie opuściłby mnie na zawsze.
— Sądzisz go więc być zdolnym do podobnej nikczemności? Do opuszczenia ciebie, tak dobrej, pracowitej dziewczyny, której jedynym błędem było, żeś go nazbyt kochała... Do opuszczenia swej własnej córki?...
— Niestety! jestem pewną, iż gotówby to uczynić...
— Za zbyt czarno zapatrujesz się na wszystko, biedne me dziecię — ozwała się zakonnica. — Bądź cierpliwą... nie trać wiary i odwagi! Gdyby cios podobny w ciebie uderzył, przybywaj tu, do kuzynki Anieli, ona ci dopomoże, pocieszy ciebie, a wtedy nie pozostaniesz bez wsparcia i opieki!
— Ach! jak jesteście dobremi obie! — zawołała ze wzruszeniem Joanna. — Jesteście prawdziwemi aniołami rodziny! Słusznie was tak nazywają. Gdy jednak złe jest do niewyleczenia, nie pomogą wtedy nawet i aniołowie!
— Bez rozpaczy i zwątpień, moja dobra Joanno... — mówiła Aniela. — Paweł Béraud jest moim krewnym... Mam wszelkie prawo pomówić z nim otwarcie! użyję jednak tego prawa w sposób tak dyskretny, iż nie domyśli się on, że mi wyraziłaś swoje cierpienia i obawy. Zobaczysz, że wszystko to się zmieni. A skoro będziesz szczęśliwą, podziękujesz mi za pomoc w tej sprawie. Będę czyniła wszystko, aby otrzymać skutek pożądany.
Joanna uścisnęła rękę córki bankiera.
— Dzięki ci, kuzynko — wyrzekła — nabrałam odwagi.
— Nie trać nadziei... proszę cię o to... A teraz przystąpmy do obejrzenia mej sukni.
Wydobyto suknię z muślinowego nakrycia, w jakiem przyniesioną została. Wykończoną była z taką starannością, jak gdyby została odrobioną w pierwszorzędnym magazynie.
Aniela, wielce zadowolona, zapłaciła należytość Joannie, a zwracając się ku jej maleńkiej córeczce i kładąc w różowe paluszki dziewczynki bilet stufrankowy, wyrzekła:
— Przyjm to, drogie dziecię; niech ci mateczka kupi nową, ładną sukienkę.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko... — szeptała Joanna.
Lina ucałowała rękę Anieli, która, pochyliwszy się ku dziecku, mówiła zcicha:
— Bądź grzeczną, drogi aniołku... kochaj zawsze swą mamę...
— O! ja ją kocham... bardzo kocham! — odpowiedziała dziewczynka, biegnąc ku matce z uściskiem.
— Biedne, kochane dziecię... — mówiła młoda matka — jedyny skarb mój na ziemi!
— Do soboty zatem, Joanno... Zobaczymy się w merostwie i kościele.
— A na uczcie weselnej nie będziesz, kuzynko?
— Owszem, będę... I tam to właśnie chcę pomówić z Pawłem Béraud.
— Ach! oby on się tylko nie domyślił... Strasznie się tego obawiam.
— Bądź spokojną... roztropnie rzecz tę poprowadzę... Do widzenia zatem... Nie trać odwagi.
Tu, uścisnąwszy rękę ubogiej krewnej, ucałowawszy małą Linę, co siostra Marya uczyniła zarówno, rozeszły się z sobą.
— Biedna kobieta! — wyrzekła zakonnica po odejściu Joanny. — Ty nieraz mnie zapytujesz, Anielko, dlaczego w tak młodym wieku wyrzekłam się uciech tego świata i całkiem się Bogu oddałam? Otóż dlatego, żem poznała nawskroś to życie... poznałam, iż ono się składa z samych zawodów, rozczarowań i błędów. Oddana Bogu, mam spokój zupełny, niezamąconą radość i głębokie ducha zadowolenie. Mogę opatrywać rany drugich, nie potrzebując własnych zagajać, ponieważ zranioną być nie mogę.
— To prawda, siostro Maryo... Weźmiemy zatem pod opiekę Joannę.
— Uczynimy to... — odparła zakonnica; — czyż jednak zdołamy uleczyć boleść, krwawiącą jej serce? O! jak strasznemi są nędze ludzkie!... a nadewszystko te ciężkie nędze moralne! Biedne to dziewczę miało naturę szczerą, uczciwą i duszę czystą... Była przeznaczoną na zacną matkę rodziny, poważaną i szanowaną... Nadeszła miłość... Jedna chwila słabości, zapomnienia, rzuciła ją w objęcia człowieka, który ją zgubił! I ów nikczemnik, jej krewny, nie chce zagładzić błędu... nadać nieszczęsnej swego nazwiska! Anielo... droga Anielo... — mówiła, otaczając miłośnie rękoma postać dziewczęcia i tuląc je ku sobie; — kochaj!... Bóg chce, abyśmy kochali... Upewnij się jednak wprzód dobrze, czy jesteś wzajem kochaną... Inaczej ucierpisz ciężko ze swą duszą czułą i tkliwą!
— Ach! czyliż mogę wątpić o Emilu Vandame? Wierzę w niego, siostro moja, jak sama w siebie! — odpowiedziało dziewczę, a następnie, zmieniając rozmowę, dodało: — Szczęściem, że mój ojciec nie słyszał skarg tej biednej Joanny.
Znalazłby znowu powód do poniżenia rodziny mej matki... Ucieszyłoby go to wielce! Mój ojciec za zbyt ufa w posiadany majątek, za zbyt się tem pyszni, zapominając, że większa część tegoż jest twoją...
Siostra Marya nie pozwoliła dokończyć kuzynce.
— Anielo... na Boga, droga Anielo! nie mów mi o tem! — zawołała; — prosiłam cię tylekroć razy, byś nie przypominała tego, co uczyniłam...
— Wybacz mi, siostro... — odrzekło dziewczę. — Pomimowolnie jednak, mimo mej całej dla ojca miłości, są chwile, gdzie różne myśli cisną mi się do głowy... Jego szyderstwa i lekkość charakteru oburzają mnie... Nie moja w tem wina... Nie mówmy o tem już więcej...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Will Scott, po spotkaniu się z Misticotem u ojca Loriota, jak nadmieniliśmy, oddalił się coprędzej, z obawy, aby nie zostać przez chłopca poznanym.
Przebiegły Irlandczyk zręcznie się wymknął z tej sprawy, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa, Misticot zachował niejakie podejrzenia.
Zaciekawiony, mógł się pytać, opowiadać komuś o swem spotkaniu, a kto wie, czyli powyższa okoliczność nie posłużyłaby do wykrycia prawdy.
Wróciwszy do swego mieszkania na ulicę Lepie, Scott zastał tam Trilbego, który ujrzawszy go, zawołał niecierpliwie:
— Gdzieżeś tak długo siedział, u czarta? Umieram z głodu i pragnienia, idźmy na śniadanie.
— Mamy coś ważniejszego na teraz... — rzekł Scott poważnie.
— No... cóż takiego?
— Zmienić mieszkanie nam trzeba.
— Zmienić mieszkanie? — powtórzył Trilby.
— Tak... i to jaknajprędzej.
— Dlaczego? mucha cię w nos ukąsiła?
— Raczej komar, nazwany Misticotem.
— Ów mały sprzedawca medalików?
— Tak... właśnie...
— Nic nie rozumiem.
— Siadaj... zaraz wyjaśnię ci wszystko.
Tu Scot opowiedział szczegóły spotkania, znane czytelnikom.
Trilby, słuchając, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
— Do pioruna! — zawołał, gdy Will ukończył opowiadanie; — czemuż temu przeklętemu komarowi karku wtedy nie nakręciłem! No! niechaj się tylko zdarzy sposobność, nie wypuszczę go z rąk moich napewno. Rozważywszy jednak dobrze to wszystko, widzę, iż nazbyt się trwożysz.
— Tak sądzisz?
— Bezwątpienia... Dlaczegóż nie miałby się znaleźć ktoś podobny do Will Scotta z cyrku Fernando? Wszak bezustannie spotykamy ludzi do siebie podobnych.
— To prawda... lecz chłopiec może się dowiedzieć i dowie się napewno, że Scott i Trilby, których tak oklaskiwał w pantominach, wydaleni z cyrku zostali, a wtedy będzie przekonanym, że człowiek, którego spotkał u Loriota, był Wiliamem Scott, trudniącym się obecnie jakiemś podejrzanem rzemiosłem.
— Ej! głupstwo... — zawołał Trilby, machnąwszy ręką; — przedsięwzięliśmy zbyt wiele środków ostrożności, by się obawiać lada drobnostki.
— Nazbyt ufasz... — odrzekł Scott; — ów powóz może się stać niebezpiecznem dla nas corpus delicti. Pojmujesz, że uwiezienie tego starego podróżnika z Hotelu Indyjskiego prędzej, czy później wykrytem przez policyę zostanie. Będą poszukiwać ludzi, którzy uskutecznili owo porwanie, a razem i kolasy, jakiej użyli ku temu. Wystarczyłoby w takim razie jedno słowo owego komara, by nas oddać w ręce sprawiedliwości. No... cóż na to powiesz?
Trilby drapał się w głowę w milczeniu.
— Trzeba powiadomić o tem Karola Gérard — odpowiedział.
— Tak... ale przedewszystkiem wynieść się nam ztąd należy.
— Nagle, w jednej chwili, zrobić tego nie można. Trzeba wyszukać innego lokalu... przenieść nasze sprzęty...
— Sprzęty... — odrzekł Will z pogardą; — co one są warte? Sprzedaż je pierwszemu lepszemu handlarzowi starzyzny, powiedziawszy, że wyjeżdżamy do Ameryki, jako cyrkowi artyści. Ja przez ten czas pójdę za wyszukaniem mieszkania i kupię nowe umeblowanie.
— Zgoda... myśl dobra... lecz gdzież tymczasowo zostawić nasze bagaże?
— Tu je zostawmy... a skoro sprzedasz te graty i zapłacisz należytość odźwiernej za komorne, przyjdź, aby spotkać się zemną.
— Gdzie?
— Jak zwykle, w restauracyi pod Czterema sierżantami. Który z nas pierwszy przybędzie, zaczeka na drugiego.
— Dobrze.
Tu obaj Anglicy wyszli razem.
Scott, przechodząc koło okienka odźwiernej, powiedział jej, że obaj zostali zaangażowani do jednego z cyrków w Ameryce i że skutkiem tego sprzedadzą swe sprzęty, a po zapłaceniu właścicielowi należytości za komorne, natychmiast wyjadą.
Wyszedłszy na ulicę, rozważył, iż roztropność nakazywała mu przenieść się do najbardziej oddalonego okręgu miasta. Przybywszy zatem na bulwar de Clichy, wsiadł do fiakra, udając się w stronę botanicznego ogrodu. W pół godziny później wysiadł przy sztachetach tegoż od strony mostu Austerlitz. Zamiast jednakże wejść do ogrodu, szedł bulwarem w stronę Salpétrière, noszącym niegdyś nazwę Jeneralnego szpitala.
Niezadługo, spoglądając w prawo i lewo, zatrzymał się przed bramą jednego z domów, położonych w pobliżu. Na wywieszonej tablicy widniał napis:
Wszedł, ażeby je obejrzeć.
Mieszkanie to na czwartem piętrze składało się z dwóch pokoików. Jedno z okien wychodziło na bulwar, drugie na ogród botaniczny. Żądano zań cenę umiarkowaną, wynajął więc bez wahania.
Zapłaciwszy za kwartał z góry, Irlandczyk zapisał się pod nazwiskiem Daniela Perron, odebrał od odźwiernej pokwitowanie, oznajmiając, iż idzie za zakupem i przysłaniem mebli. Załatwiwszy to u pierwszego lepszego składnika, zamówił przysłanie takowych pod wskazany numer, na trzecią godzinę, poczem pojechał omnibusem na plac Bastylii, do restauracyi pod Czterema sierżantami.
Trilby już nań tam oczekiwał.
Kazali sobie podać obfite śniadanie.
— No... teraz, gdyśmy głód zaspokoili — rzekł Scott — trzeba zawiadomić Karola Gérard o naszej zmianie.
— Napiszemy do niego — odparł Trilby.
— Nie, to byłoby niebezpiecznem... wystrzegajmy się listów.
— Głupstwo! bądźmy posłuszni jego poleceniom. Medalik pod pieczątką... w drugiej kopercie godzina, o jakiej list pisaliśmy, a we dwie godziny później przechadzać się mamy pod arkadami Palais-Royal.
— Dobrze... — rzekł Scott, sięgając do kieszonki w kamizelce — mam przy sobie medalik.
— I ja mam swój zarówno — dodał Trilby, wydobywając takowy z portmonetki.
— Co u czarta? — zawołał Scott, szukając to w prawej, to w lewej kieszeni z zaniepokojeniem. — Rzecz dziwna... Nosiłem go wciąż przy sobie tu... w tej kieszonce... Miałem go jeszcze w dniu, gdyśmy dokonali tego przeklętego porwania przy ulicy Joubert.
— Miałżeś na sobie wtedy tę kamizelkę?
— Miałem ją... pamiętam.
Anglik wciąż szukał, lecz bezskutecznie.
— Zgubiłeś zatem — rzekł Trilby.
— Widoczne... do pioruna!
— Lecz jakim sposobem mogłeś to zgubić?
— Rzecz bardzo prosta... Pamiętam, iż w tę samą kieszonkę wsunąłem szpagat do bicza, wydobywając więc szpagat, wyrzuciłem medalik.
— Niewielka strata... szczęściem, że mam swój przy sobie — odpowiedział Trilby. — Zresztą, możesz kupić u tego chłopca inny w to miejsce.
Scott, nie przywiązując wiele wagi do tego wypadku, kazał sobie podać materyały do napisania listu, a wziąwszy medalik od Trilbego, wsunął go pod pieczątkę, nakreśliwszy godzinę na drugiej wewnętrznej kopercie.
— Którą oznaczyłeś? — zapytał Trilby.
— Trzecią...
— Ależ to pierwsza dopiero!
— O trzeciej muszę się znajdować na bulwarze szpitala dla odebrania mebli i ustawienia ich w mieszkaniu; zabierze to dość czasu, a może i kupiec opóźnić się z dostarczeniem, dlatego oznaczyłem trzecią godzinę, po której nasze spotkanie nastąpi we dwie godziny później, zatem o piątej.
— Cóż ja będę robił w tym czasie, gdy ty załatwiać się będziesz z meblami?
— Wsiądź do fiakra i przewieź nasze bagaże z ulicy Lepie na bulwar szpitala pod nr. 8. Pamiętaj, że jesteśmy braćmi... mieszkamy razem... i nazywamy się Perron, ty Wiktor, a ja Daniel. Wyślę list Karolowi Gèrard przez posłańca i będę cię oczekiwał w nowem naszem mieszkaniu.
Tu dwaj Anglicy rozdzielili się.
Na rogu bulwaru Beaumarchais’go Scott oddał posłańcowi list, adresowany do Arnolda Desvignes, zamieszkałego przy ulicy des Tournelles, nr. 36. Był to kurs, zabierający pięć minut czasu.
Przybywszy do oznaczonego domu, posłaniec nie zastał w stancyjce odźwiernej. Drzwi tejże były na klucz zamknięte; pani Pillois wraz z córką zajęte były myciem schodów w korpusie domu. Lufcik jedynie w okienku stancyi był otwartym. Pod lufcikiem stał stół.
Posłaniec czekał przez kilka minut, gdy jednak nikt nie nadchodził, wsunąwszy rękę przez lufcik, położył list na stolę, na którym znajdowało się już kilka dzienników i listów, poczem odszedł.
Córka odźwiernej pierwsza przybyła. Spostrzegłszy dzienniki i listy, rozniosła je lokatorom, wrzucając takowe do skrzynek, przy drzwiach każdego z nich umieszczonych.
Przechodząc koło okienka odźwiernej, mieszkańcy zwykle zapytywali ją o listy i przeglądali swe skrzynki, nie było bowiem zwyczaju na ulicy des Tournelles osobistego doręczania korespondencyi.
Desvignes, wyszedłszy zrana drzwiami od bulwaru Beaumaurchais’go, nie otrzymał listu wcale, a ztąd nie mógł się udać na schadzkę, oznaczoną przez Scotta i Trilbego, oczekujących na niego od piątej do dziewiątej wieczorem pod arkadami Palais-Royal.
Wróciwszy o jedenastej w nocy dnia poprzedniego, były sekretarz Mortimera wyszedł nazajutrz bardzo rano do Temple, dla kupienia sobie przebrania, w jakiem miał się ukazać nazajutrz w Salonie rodzinnym, jako lokaj podczas uczty weselnej.
Odźwierna pozdrowiła go, gdy wychodził, nic jednak nie wspominając o nadesłanym liście, o którym całkiem nie wiedziała.
Jednocześnie mówił Scott do Trilbego po rozlokowaniu się w nowem mieszkaniu:
— Jest to koniecznem tak w naszym własnym interesie, jak i Karola Gérard, ażebyśmy go powiadomili o zmianie naszej lokacyi; potrzeba, ażeby on wiedział zarówno, iż Misticot mnie poznał. Co jednak począć, gdy nie przychodzi, a zakazał nam ukazywać się w swojem domostwie?
— Może wyjechał z Paryża?
— Otóż, co właśnie sprawdzić potrzeba...
— W jaki sposób sposób?
— Zbadajmy, czy mu posłaniec list oddał, a według jego odpowiedzi działać będziemy.
Obaj Anglicy po śniadaniu udali się na plac Bastylii.
Posłaniec stał na swem stanowisku, przy rogn bulwaru Beaumarchais’go.
Scott zbliżył się ku niemu.
— Przypominasz sobie, iż wczoraj oddałem ci list, który miałeś zanieść na ulicę des Tournelles, pod nr. 36? — zapytał.
— Tak, panie...
— Komuż go oddałeś?
— Nikomu... odźwiernej nie było w stancyjce.
Tu opowiedział szczegółowo, co zaszło.
Scott niecierpliwie uderzył nogą o ziemię, a wydobywszy dwadzieścia sous z kieszeni i dając mu takowe, rzekł:
— Idź powtórnie na ulicę des Tournelles. Znalazłszy odźwiernę, zapytaj, czy pan Desvignes jest w Paryżu i czyli mu oddano list, pozostawiony wczoraj przez ciebie. Gdyby był w domu, pójdź do niego i powiedz, że spotkanie, niedoszłe wczoraj do skutku, nastąpi jednak dziś, o tej samej godzinie. Śpiesz prędko... czekam na ciebie.
— Biegnę!
Posłaniec, przybywszy na ulicę des Turnelles, zastał w bramie odźwiernę wraz z córką.
— Gdzie mieszka pan Desvignes? — zapytał.
— W głębi dziedzińca, w korytarzu, pod trzynastym numerem... Zadzwoń pan.
— Jest w domu?
— Nie wiem tego. Pan Desvignes posiada dwa wyjścia z mieszkania, jedno na ulicę des Tournelles, drugie od strony bulwaru Beaumarchais’go. Niewiemy, kiedy wychodzi i wraca.
— Czyś pani oddała mu list, który przyniosłem tu wczoraj i wrzuciłem na stół lufcikiem, ponieważ stancya pani była zamknięta?
— Jaki list? — pytała zdziwiona odźwierna; — a zwróciwszy się do córki, dodała: — Czyś odebrała jaki list wczoraj i co z nim zrobiłaś?
— Prawdopodobnie wrzuciłam go do skrzynki... — odpowiedziała Anastazya; — nie pamiętam... trzeba się przekonać.
Tu poszła do skrzynki, noszącej nazwisko Desvignes, i włożywszy w głąb rękę, znalazła ją próżną.
— Nie ma listu! — zawołała.
— Może się pomyliłaś, włożywszy ten list w skrzynkę innego lokatora?
— Bardzo to być może... — odpowiedziała dziewczyna. — Nazwiska bywają nieraz do siebie podobnemi.
— Biegnij zapytać pana Desvignes, czyli odebrał list nadesłany?
— Nie ma go... — odrzekła Anastazya; — wyjechał dziś rano do Rennes.
— Przysięgłabym, iż spotka nas nieprzyjemność! — wołała z trwogą odźwierna. Pan Desvignes rozgniewa się... gotów się wyprowadzić... tak dobry... spokojny lokator, a wszystko z twojej przyczyny. Biegnę do niego... może mi się uda załagodzić tę sprawę.
Tu pani Pillois z rzeźwością młodej dziewczyny pomknęła przez podwórze do mieszkania lokatora.
— Nie ma go... w rzeczy samej... — wołała, wracając po chwili. — Nic się dowiedzieć nie zdołałam.
Posłaniec odszedł ku miejscu, gdzie nań oczekiwali Scott z Trilbym.
— I cóż? — zapytał ów ostatni.
— Zaszło małe nieporozumienie.
Tu opowiedział szczegóły.
— Zatem ten dom posiada dwa wyjścia? — pytał Irlandczyk.
— Tak, panie... Jedno od ulicy des Tournelles, drugie od bulwaru Beaumarchais’go.
— Jakim jest oznaczony numerem od strony bulwaru?
— Nie wiem, panie... Nie pytałem o to odźwiernej.
Tu odszedł.
— Co myślisz o tem wszystkiem? — pytał Scott Trilbego.
— Myślę, iż Gérard nie przybył na oznaczoną schadzkę, ponieważ list do niego wysłany, odebrany został przez innego lokatora.
— Co począć? Nie mamy drugiego medalika na rozpoczęcie nowej korespondencji.
— Jeżeli nasz wspólnik jest w Paryżu — rzekł Trilby — niewątpliwie dziś w wieczór wróci do siebie. Trzeba na niego czatować, ja od strony ulicy des Tournelles, a ty od strony bulwaru. Należy się nam uzbroić w cierpliwość, bo wyczekiwanie długiem być nie może.
Z nadejściem nocy dwaj Irlandczykowie rozdzielili się w wyż wymieniony sposób, zająwszy swe stanowiska.
Obowiązek Trilbego łatwiejszym był do wykonania, Scott przeciwnie, nie mógł się oddalić od drzwi wychodzących na bulwar, nie wiedząc, z której strony oczekiwany przezeń przybyć może.
Przechadzał się więc bezustannie na przestrzeni trzech metrów pod Żelaznem osztachetowaniem, otaczającem pawilon, w jakiem zamieszkiwał morderca Edmunda Béraud.
Wyczekiwanie obu Anglików okazało się daremnem.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, Desvignes miał nie dowiedzieć się dnia tego o tem, co zaszło.
Pierwsza po północy uderzyła na ratuszowym zegarze, gdy obaj łotrzy, na w pół żywi z głodu i znużenia, odbywali jeszcze swą nocną przechadzkę.
— Źle obliczyłem... — mówił Scott do siebie. — Dom się znajduje wyżej po za osztachetowaniem. Mógł się więc wsunąć niedostrzeżony przezemnie... przebrany być może... bo gdyby wszedł od ulicy des Tournelles, Trilby jużby mnie o tem powiadomił.
Trilby znudzony zarówno, opuścił swe stanowisko jednocześnie ze Scottem i idąc ku sobie, oba spotkali się razem.
— Nic? — pytał Trilby.
— Nic — odrzekł Will Scott.
— Nie możemy tu jednak chodzić tak przez noc całą... Moglibyśmy zostać przez straż miejską pojmanymi.
— Wracajmy do domu... — rzekł Scott. — Jutro powtórnie list do niego napiszę.
— Należało to zaraz uczynić... — odpowiedział Trilby. — Jest w tem nasz wspólny interes. Umieram z głodu... Idźmy na kolacyę.
Tu obaj razem odeszli, kierując się w stronę ulicy św. Antoniego.
Zaledwie Scott opuścił swe stanowisko na bulwarze Beaumarchais7go, ukazał się Desvignes z pakietem w ręku, idąc od placu Chateau-d’Eau. Otworzywszy kluczem furtkę w osztachetowaniu, szedł przez ogródek do swego mieszkania.
Podczas bytności w Temple i długiej przechadzki po Paryżu, rozmyślił się, że jako posiadaczowi obecnego majątku, nie wypadało mu mieszkać w tak skromnym lokalu przy ulicy des Tournelles.
Potrzeba mu było wynająć lub kupić dom na własność, urządzić się w nim stosownie do roli, jaką miał odegrać i to bez opóźnienia, bacząc na własny interes w owej tyle strasznej sprawie.
— Jest to koniecznem... — rzekł sam do siebie. — Arnold Desvignes, powracający z Indyj z bogactwami, winien się stosownie światu przedstawić. Człowiek, który prawdopodobnie posiądzie miliony, nie może odrazu z nędzy przyjść do bogactwa. Wydałoby się to podejrzanem. Szkatułka z dyamentami Edmunda Béraud wystarczy mi na tymczasowe urządzenie.
Po ukończeniu sprawunków w Temples, Desvignes pojechał fiakrem na ulicę Saint-Lazare do restauracyi, gdzie zamordowany przezeń kupiec dyamentów jadł po raz ostatni swój obiad.
Tu przy śniadaniu przeczytał wszystkie dzienniki, nie pomijając nawet ogłoszeń, wypalił kilka cygar, a pozostawiwszy swój pakiet ze sprawunkami u posługującego, udał się na ulicę Tivoli.
Żółta karta, przylepiona na murze, zwróciła jego uwagę.
— Otóż dom — wyszepnął — o którym czytałem przed chwilą w ogłoszeniach. Ten okręg miasta dość mi się podoba... Zobaczmy, czy i dom również do gustu mi przypadnie.
Przeszedłszy wpopirek ulicę, zbliżył się ku karcie i czytał:
Tu następował szczegółowy opis różnych części budynku, mieszkania, stajen, remiz, składów, komórek i tak dalej.
Nakoniec poniżej karty brzmiał napis:
— Zdaje mi się, iż to przydatnemby dla mnie było... — wyszepnął, przechodząc powtórnie wpoprzek ulicę dla przypatrzenia się budynkowi.
Front domu przedstawiał się wykwintnie, z kamiennemi rzeźbami i dachem nieco wzniesionym, w stylu odrodzenia, blachą pokrytym.
— Czy jednak on jest jeszcze do sprzedania? — Zdaje się... ponieważ inaczej zdjętoby kartę. Idę bezzwłocznie w aleję de Clichy.
W kwadrans przybył pod numer wskazany.
Pan Berthier, jak oznajmiała mosiężna tabliczka, umieszczona po nad drzwiami, był przedsiębiorcą robót mularskich.
Desvignes zastał go siedzącym nad rachunkami.
— Pragnąłbym pomówić szczegółowo — rzekł, wchodząc — o pańskiej nieruchomości przy ulicy Tivoli.
— Jako nabywca? — zapytał Berthier — ponieważ chcę ją sprzedać, a nie wynająć.
— Jako nabywca.
— Dom jest nowy — zaczął właściciel — dobrze zbudowany, z wygodnym rozkładem, ozdobny zewnątrz. Sam osobiście dozorowałem jego stawiania. Jest to prawdziwe cacko... Czy pan go oglądałeś?
— Nie. Obejrzę, skoro się dowiem o cenie.
— Oznaczę panu odrazu ostateczną sumę, od której nic nie ustąpię, ponieważ inaczej stracićbym musiał.
— Zatem ta ostateczna cena?
— Jest dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków... Zgadzasz się pan na nią?
— Tak... jeżeli dom jest rzeczywiście takim, jak pan twierdzisz.
— Osądzisz pan naocznie. Możemy pójść zaraz.
W godzinę całą budynek został obejrzanym przez obu przybyłych od szczytu do piwnic. Właściciel nic nie przesadził.
— Zgadzam się na dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków — rzekł Arnold. — Jedzmy do pańskiego notaryusza. — Złożę pieniądze na koszta sporządzenia aktu nabycia, oraz honoraryum dla notaryusza. W poniedziałek podpiszemy oba. Całą sumę w tymże dniu zapłacę panu gotówką.
Przedsiębiorca promieniał radością.
— Do pioruna! — zawołał — pan jesteś stworzonym na kupującego... Chciałbym mieć więcej podobnych klientów!
— Wierzę temu... — odparł z uśmiechem Desvignes.
Obaj udali się fiakrem do notaryusza, który, zapisawszy nazwisko nowonabywcy, odebrał pozostawione na koszta pieniądze, obiecując, iż na poniedziałek akt będzie gotowym.
— Panie Desvignes... — rzekł przedsiębiorca, wychodząc, mam prośbę do pana.
— Cóż takiego?
— Przyjm moje zaproszenie na obiad do restauracyi... — Odmowa z twej strony mocnoby mnie zmartwiła. Wszakże wypada oblać naszą tranzakcyę kilkoma butelkami wina.
— Przyjmuję, kochany panie... najchętniej przyjmuję...
— Wdzięczny ci jestem... Poślę natychmiast do domu zawiadomienie, aby z obiadem na mnie nie czekano. Jedźmy do Brebant’a.
— Zgoda.
Ów obiad, obficie winem skropiony, przeciągnął się do jedenastej wieczorem.
Desvignes, odprowadziwszy swego towarzysza na Amsterdamską ulicę, wstąpił do kawiarni po odebranie pakietu, jaki tam rano pozostawił, a czując potrzebę ruchu i powietrza, udał się pieszo na bulwar Beaumarchais’go. Widzieliśmy, że przybył w chwili, gdy Scott tylko co odszedł.
Wszedłszy do swego mieszkania, rzucił się na łóżko, by zasnąć choć na parę godzin przed udaniem się rano na swe stanowisko w Saint-Mandé.
Nazajutrz wstał równo ze świtem, przywdziewając ubiór lokaja, którą to rolę, jak wiemy, odegrać miał na zaślubinach w Salonie rodzinnym.
Włożył tę samą perukę i faworyty, w jakich ukazał się już w biurze stręczeń. Garnitur wdział czarny z białym krawatem, a narzuciwszy na siebie stare palto, wyszedł z pawilonu.
Niebo było pogodnem zupełnie. Jasne słońce ukazywało się na horyzoncie, obiecując pyszną pogodę.
Wsiadłszy do fiakra, pojechał nim do rogatek, zkąd pieszo udał się do restauracyi.
Właściciel zakładu stał we drzwiach, oddychając świeżem powietrzem porannem. Z uśmiechem zadowolenia powitał przybywającego.
— Jesteś punktualnym, mój chłopcze... To lubię! — zawołał. — Powiedz mi, jak się nazywasz?
— Dezyderyusz.
— Pójdź więc, Dezyderyuszu, zaprowadzę cię do sali, w której urządzimy nakrycia na dzisiejszą ucztę weselną.
Desvignes, zrzuciwszy okrycie, szedł za pryncypałem.
Pozostawimy go tam, zajętego przygotowaniami do uczty weselnej Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną, a połączymy się z temiż.
Od ósmej rano Wiktoryna przywdziała swą białą ślubną, toaletę, będąc gotową do wyjazdu, pomimo, iż w merostwie mieli się stawić dopiero na wpół do jedenastej.
Joanna Desourdy stała obok niej ze swą małą córeczką, z igłą w ręku, ona to sama bowiem szyła ślubną suknię swojej kuzynce. Obecnie poprawiała, układała na niej wszystko starannie, pragnąc, ażeby się to jaknajlepiej wydało.
Biedna kobieta miała łzy w oczach, serce jej żalem wzbierało.
— Gdyby Paweł Béraud wypełnił obowiązek, jaki mu honor i uczciwość nakazują — myślała — i jabym doznała takiej chwili szczęścia! Wyszłabym z kościoła zadowoloną, szanowaną i moje dziecię miałoby nadane sobie nazwisko... nazwisko swojego ojca.
Około dziewiątej powozy zaczęły zajeżdżać przed mieszkanie narzeczonej.
Ojciec Loriot, rzecz naturalna jechał na czele najpiękniejszem swem lando.
Misticot równo z brzaskiem dnia wpadł do Eugeniusza Loiseau. Dumny z zaproszenia na drużbę, pragnął się powiadomić od narzeczonego, co mu przez ciąg dnia robić wypadnie.
— Posłuchaj! — rzekł introligator. — Nie chcę, ażeby kto na moich zaślubinach miał wydać choćby jeden sous nawet. Bądź wszędzie na raz... Uprzedzaj życzenia zaproszonych gości... staraj się być dla wszystkich uprzejmym. Szczególniej polecam twojej pamięci moją kuzynkę, Anielę Verrière. Jest to zacne, szlachetne dziewczę... Nie wstydzi się ona ubogich swych krewnych. Jeżeli jej papa, pan bankier, przybędzie na zaślubiny, jej to wyłącznie zawdzięczać będziemy. Obawiam się jednak, by nie uczynił, jak ów farsiarz, La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, który mi wczoraj list przysłał, przepraszając, iż przybyć nie może z przyczyny prób, jakie się w jego teatrze odbywają.
— Bądź spokojnym... — rzekł chłopiec — będziesz ze mnie zadowolonym. Mam z sobą zapas kwiatów i wstążek.
— Do czego?
— Na bukiety dla przybywających gości. Zapomniałeś o tem? Wszak moim obowiązkiem, jako drużby, jest przypiąć bukiet każdemu. Nie uwierzysz, ile ta drobnostka nadaje blasku zebraniu.
— Oto pieniądze... — rzekł Eugeniusz Loiseau, kładąc drobną monetę w dłoń chłopca. — Masz to na koszta nieprzewidziane. Nic nie oszczędzaj.
— Wypełnię wszystko dokładnie.
Tu oba pojechali do mieszkania Wiktoryny. Przybywszy tam, Misticot zaczął woźnicom wydawać polecenia. Loiseau zbliżył się do fiakra nr. 13.
— No! ojcze Loriot... — zawołał — zejdźże ze swego tronu; wszakże wypada ci złożyć życzenia narzeczonej.
— Masz słuszność, chłopcze..! — rzekł Loriot, z ciężkością schodząc z siedzenia.
I poszedł za Eugeniuszem Loiseau, podczas gdy Misticot prowadził rozmowę z woźnicą ostatniego powozu.
Ów powóz był to świeżo kupiony od Will Scotta.
— Zatem pamiętaj... — mówił chłopiec do powożącego — że ten powóz masz dla mnie pozostawić. Nie pozwalaj weń wsiąść nikomu!
Woźnica poruszył głową twierdząco.
— Skoro tylko wszyscy wychodzić poczną z kościoła — mówił Misticot dalej — pojedziemy naprzód galopem do Saint-Mandé. Potrzebuję tam przybyć najpierwszy, aby zobaczyć, czyli nakrycia są w porządku jak trzeba... czy o czem nie zapomniano i rozdzielić miejsca przy stole dla każdego.
— Przyjedziemy na czas... mam dobre konie.
Ukończywszy swe polecenia, pewien otrzymania powozu do swej dyspozycyi, Misticot stanął przed drzwiami mieszkania Wiktoryny, oczekując na przybycie orszaku krewnych, których szczegółowo sam pragnął do niej poprowadzić.
Pierwszym z przybyłych był Paweł Béraud, uwodziciel Joanny Desourdy, ojciec małej Liny, którą widzieliśmy z jej matką u Anieli Verrière.
Był to piękny, młody mężczyzna, wysokiego wzrostu, brunet, o nader sympatycznych, regularnych rysach twarzy, starannie, z elegancyą ubrany. W całej jego postaci widniało zadowolenie z siebie samego. Misticot wskazał mu mieszkanie Wiktoryny.
Następnie przybyła praczka, wdowa Perrot, którą Misticot ucałował serdecznie, a po niej kolejno wszyscy zaproszeni.
Wchodzono grupami do mieszkania narzeczonej, gdy od rogu ulicy ukazał się elegancki powóz, kierowany przez stangreta, przybranego w wielką liberyę.
Ów powóz, pędząc szybko, zatrzymał się nagle przed domem.
Siedziała w nim Melania Gauthier, w wykwintnym stroju balowym.
— Mam zaszczyt powitać panią Gauthier zapewne? — rzekł Misticot, otwierając drzwiczki powozu i podając rękę wysiadającej.
— Tak, panie.
— Jestem drużbą narzeczonego... pozwoli się pani poprowadzić...
— Z przyjemnością... Czy pan de Nervey przybył?
— Nie jeszcze.
— Nie dziwi mnie to... zwykłym zwyczajem, przybywa ostatni...
Jednocześnie ukazały się dwie inne osobistości, nad opisem których zatrzymamy się nieco dłużej.
Ubiór tej świeżo ukazującej się pary wzbudziłby śmiech szalony na deskach teatru.
Wdowa Ferron, w wysokim żółtym kapeluszu, ozdobionym trójkolorowemi piórami, miała na sobie suknię wełnianą krwistego koloru. Wielki szal z fałszywych białych koronek okrywał jej chude ramiona.
Długie, białe, na osiem guzików spięte, nieco za obszerne rękawiczki, okrywały jej ręce. Na każdym palcu rękawiczki błyszczały pierścionki pozłacane.
Towarzyszący jej Piotr Béraud ubranym był w granatowy surdut z żółtemi guzikami, staroświeckiego kroju, długi aż do ziemi. Jedwabna, perłowej barwy kamizelka, nieco spłowiała, pantalony oliwkowe i biały krawat dopełniały stroju. Na głowie miał wysoki podniszczony cylinder.
Spostrzegłszy Melanię Gauthier, podeszli ku niej oboje z okrzykiem zdziwienia.
— Składam mą czołobitność! — zawołał stary gałganiarz, z ironicznym uśmiechem zdejmując kapelusz. — Wyglądasz, kuzynko, jak teatralna bogini. Zaćmisz swym strojem całe zebranie... Trzebaby jednak wynająć oddzielnego lokaja, by niósł za tobą tren twojej sukni.
— Uniosę go sama w ręku... — odpowiedziała z uśmiechem Melania.
— Ależ pognieciesz ową tak drogą jedwabną materyę! — mówił Piotr dalej, szyderczo się uśmiechając. — Pieniędzmi, jakie ta suknia kosztuje, możnaby było przyodziać i nakarmić 3 pół tuzina głodnych i nagich dzieci. Jak widzę, nie szczędzisz, kuzynko, swoich dochodów!
— A ty, ojcze Piotrze... — odrzekła urażona Melania — mimo oszczędzania twoich, nic dotąd nie zebrałeś, jak widzę.
— Ba! ja... to co innego... ma córko... — odrzekł, śmiejąc się chrypliwie, stary gałganiarz. — Ja posiadam tylko me pudło na odpadki i haczyk do ich wygrzebywania; hak, którym wydobywam nieraz piękne, lecz błotem okryte falbany!... Zresztą — dodał — wszystko mi jedno... Najlepiej wiesz sama, co czynisz. Pójdź-że tu bliżej... niech cię powitam... Od tak dawna nie widzieliśmy się z sobą.
Melania podała rękę, starannie w rękawiczkę opiętą, staremu gałganiarzowi.
— Ojcze Piotrze... — wyrzekł Misticot — ponieważ tam idziesz, zaprowadź pannę Melanię do narzeczonej. Ja muszę tu jeszcze na kogoś oczekiwać.
— Idźmy więc... — odparł Piotr Béraud, podając rękę Melanii.
Jednocześnie, gdy wchodzili, ukazał się przed domem Loiseau.
— Czas jechać... — wyrzekł do Misticota — a nie wszyscy są jeszcze w komplecie.
— Kogóż brakuje?
— Mnóstwa osób... a między innymi wuja Verrière wraz z jego córką Anielą, oraz kuzyna Vandame, oficera artylerji.
— Otóż nadjeżdża! — zawołał chłopiec, wskazując na powóz, zatrzymujący się przed domem.
Młody oficer wysiadłszy, uścisnął rękę Eugeniusza Loiseau i pozdrowił Misticota.
Vandame przybrał się w uniform galowy, był jednak mocno bladym, wzrok jego był smutnym, jako i cały wyraz twarzy młodzieńca.
— Jakżeś zmienionym, kuzynie? — pytała go przy powitaniu Wiktoryna. — Nie jestżeś chorym?
— Nie... nie! — odparł żywo porucznik. — Nieco utrudzenia... to przejdzie. — Nie opóźniłem się... wszak prawda? — dodał z przymuszonym uśmiechem.
— Przybywasz na sam czas... nie tak jak wuj Verrière, który każe czekać na siebie.
Porucznik zadrżał, usłyszawszy wymówione nazwisko bankiera.
— Czy i panna Aniela przybędzie? — zapytał zcicha.
— Tak... wraz ze swym ojcem... Gdyby jednak bardzo się opóźnili, trzeba nam będzie jechać i bez nich. Nie wypada dać oczekiwać merowi.
— Jestżeś pewną, kuzynko, że mój wuj wraz z córką przyjedzie?
— Jakto? wszak byłeś u nich, gdy nam swą bytność przyrzekli?
Vandame zamyślił się.
Czy bankier dotrzyma tej obietnicy, uczynionej wbrew własnej chęci i woli? A on przybył jedynie w nadziei spotkania się z Anielą. Gdyby nie przyjechała, jakże długiemi i ciężkiemi stałyby się dlań owe godziny gwarliwej wesołości.
Loriot ukazał się przed domem z wielkim bukietem, związanym białą wstążką przy butonierce.
— Czy wiesz, Loiseau, która godzina? — zawołał.
— Wiem, jedźmy zatem — Odparł narzeczony. — Opóźniający się przybędą za nami do merostwa. Misticot — dodał — pójdź jako drużba, sprowadź narzeczoną. Niech wszyscy do powozów wsiadają.
Chłopiec nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy. Pobiegł jak strzała na schody i za chwilę ukazał się dumny, z tryumfującą miną, prowadząc pod rękę Wiktorynę Béraud. Za nimi wyszedł przed dom cały tłum zebranych.
W chwili, gdy ów orszak weselny podchodził ku powozom, ukazał się Fryderyk Bértin, mechanik bez mechaniki, włóczęga po bulwarach Batignolles i de Clichy, ubrany z najgorszym gustem, pretensyonalnie.
— A przybywajże, próżniaku, łapimucho! — zawołał nań Loiseau.
— Wiecznie się ten człowiek opóźnia... — wymruknął Piotr Béraud — mimo, iż nie nad pracą, trawi godziny.
Melania pochyliła się ku wdowie Perrot, pytając zcicha:
— Ach! jakiż piękny chłopiec... kto to jest?
— Jakto... nie znasz go?... odparła praczka z uśmiechem.
— Nie znam.
— Ależ to twój kuzyn, Fryderyk Bértin. Na nieszczęście, ów łotr jest rzeczywiście pięknym.
— Czemże się on zajmuje?
— Biega za dziewczętami..!
— Ależ to nie jest zajęcie, któreby...
— Rzecz naturalna... biorąc w ścisłem znaczeniu... Lubią go jednak dziewczęta... — przerwała wdowa.
— Dzień dobry, ciotko Perrot! — ozwał się Fryderyk, podchodząc. — Pani! — dodał, składając głęboki ukłon Melanii, której elegancya i wykwintność stroju zwróciły jego uwagę.
— Ależ to twoja kuzynka, Melania Gauthier — mówiła, śmiejąc się, wdowa Perrot; — czyliż jej nie poznajesz? Kiedyś mówiłam ci o niej...
— Mówiłaś, ciotko, że kuzynka Melania jest piękną, lecz widzę, że jest sto razy piękniejszą, niż sądziłem, a ztąd to nie przypuszczałem, aby to ona być mogła.
Melania zarumieniła się zadowolona.
— Jesteś nader uprzejmym, kuzynie... — odpowiedziała. — Lecz czyli szczerze to mówisz?
— Spojrzyj mi w oczy, kuzynko, a wyczytasz w nich, co myślę.
Dziewczyna uśmiechnięta utkwiła wzrok w twarzy pięknego chłopca, który stał przed nią, pomuskując wąsika. Spuściła jednakże oczy szybko ku ziemi, owładnięta dziwnem, nieznanem dotąd uczuciem.
Wzrok Fryderyka Bértin przenikał nawskroś jej całą istotę, sprawiając jej roskosz w połączeniu z trwogą.
— Siadać do powozów! panowie i panie! — zawołał głośno Misticot. — Pan mer nie lubi wyczekiwać.
Wszyscy zaproszeni pośpieszyli zająć miejsca w powozach.
Fryderyk ulokował się obok Melanii, we wspaniałem lando, jakiem przyjechała.
— Do licha! — zawołał Misticot, ujrzawszy jakąś parę, dążącą w stronę domu po trotuarze. — Otóż jeszcze dwie osoby do pomieszczenia. Szczęściem, żem zachował dla siebie ten powóz. Tu, państwo! — wołał: — tu, do mnie... proszę!
I umieścił dwoje przybyłych w głębi powozu, kupionego przez Loriota od Irlandczyka.
— Ja siądę na kozioł... — rzekł — tym sposobem będę widział wszystkich, jadących przed sobą.
Orszak wyruszył z miejsca, ścigany wzrokiem ciekawych, wyglądających oknami i zatrzymujących się na trotuarach.
Wkrótce zatrzymano się przed merostwem.
Vandame wychylił się przez drzwiczki powozu, śledząc wzrokiem wokoło. Nagle jego spojrzenie radością zabłysło. Spostrzegł okazałe lando, stojące przed budynkiem merostwa. Poznał powóz Juliusza Verrière.
Bankier dotrzymał więc przyrzeczenia. Aniela z nim przybyła zapewne.
Młody oficer rad był wyskoczyć coprędzej, wbiedz pierwszym do biura, by ujrzeć tę, którą tyle kochał, zmuszonym był jednak zostawić pierwszeństwo ślubnemu orszakowi, z narzeczonymi na czele, czekając na swoją kolej.
Powozy zatrzymywały się jedne po drugich przed drzwiami merostwa. Wszyscy wysiedli, idąc głównemi schodami za narzeczonymi.
Woźny, przybrany w granatowy mundur ze srebrnemi guzikami, z czapką w ręku oczekiwał na pierwszym przedziale schodów, by poprowadzić oblubieńców do sali małżeństw.
— Pan mer przybędzie za kilka minut... — rzekł do Wiktoryny — racz pani przejść do sali i spocząć.
Wejście orszaku gwarem napełniło salę.
Vandame, próg przestąpiwszy, rzucił ciekawe spojrzenie. Twarz jego zapromieniała radością. Dostrzegł Anielę w towarzystwie ojca i siostry Maryi.
Dziewczę spostrzegło go natychmiast. Spojrzenia ich się spotkały. We wzroku młodego oficera zawierał się cały poemat miłości. Aniela tkliwem odpowiedziała spojrzeniem.
Vandame gorąco pragnął zbliżyć się do swej kuzynki, posłyszeć dźwięk jej głosu; marzenie to jednak nie dało się zaraz urzeczywistnić z tej prostej przyczyny, że tak oboje narzeczeni, jak i wszyscy obecni, pociągnięci pozornem bogactwem bankiera i zewnętrznym blaskiem tegoż, zewsząd go otoczyli i Verrière pomimo woli zmuszonym był do ustawicznych powitań, ściskania rąk tym, których sponiżał w głębi serca.
Aniela przeciwnie z całą szczerością witała przybywających, odpowiadając serdecznemi uściśnieniami na okazywaną życzliwość.
Piotr Béraud, stary gałganiarz, krzepką siłą swej ręki utorowawszy drogę wśród tłumu, zbliżył się do bankiera i obejmując dłoń jego silnym uściskiem, zawołał:
— Dzień dobry, szwagrze!... No... jakże zdrowie? Nie idziemy przez życie jednakowemi drogami..... prawda?... A ztąd nie spotkaliśmy się tak dawno! Ha! tyś szczęśliwy... nie potrzebujesz wygrzebywać haczykiem gałganów pod śniegiem i deszczem. Spoczywasz na miękkim fotelu, w ogrzanem biurze... Jak ja w gałganach, ty przewracasz w biletach bankowych... Lecz to ci służy dobrze, jak widzę — dodał, klepiąc poufale Verrièra po ramieniu. — Utyłeś niepomiernie!
Bankier zapłonął, jak indyk.
Rzucił gniewne spojrzenie na Anielę, pełne wymówki, iż naraziła go na słuchanie podobnie trywialnych dowcipów ze strony ludzi o tyle niższych od niego pod każdym względem.
Piotr Béraud mówił dalej:
— Być może, odpowiesz mi, szwagrze, iż chcąc tak utyć na słoninę, jak ty utyłeś, trzeba szachrować na giełdzie? Otóż nieszczęściem, ja szachruję tylko gałganami... No... w przybliżeniu, jest to prawie jedno i toż samo...
— Masz zawsze jakiś żart na pogotowiu, kochany panie Béraud... — odpowiedział bankier z uśmiechem. Lecz wszystkie te twoje maksymy są jak świat stare, jak mówi Tomasz Vireloque.
— Jaki Tomasz Vireloque?... nie znam go — odparł gałganiarz, nie wiedząc w rzeczy samej, czy istniał kiedy jaki Gavarni.
Fryderyk Bértin zbliżył się do Pawła Béraud, kochanka Joanny Desourdy, i oba słuchali rozmowy pomiędzy dwoma przybyłymi.
— Nieźle się zaczyna... — szepnął Bértin do ucha kuzynowi. — Ojciec Piotr nie cierpi Verrièra. Gdy stary galganiarz zaprószy sobie głowę, rzecz na ostre pójść może.
Otoczono Anielę i siostrę Maryę.
Bankier, spostrzegłszy Vandama, zbliżył się ku niemu, chcąc tym sposobem usunąć się od Piotra Béraud.
— Wszyscy ci ludzie, mój drogi — rzekł, ściskając rękę porucznika — są to istoty nie do zniesienia! A!... — dodał, z ulgą oddychając; — żałuję, żem uległ żądaniom Anieli i gotów jestem, na honor, odjechać przed obrzędem, zabrawszy ją z sobą!
— Pobłażania... mój wuju... nieco pobłażania... — rzekł Vandame, obawiając się, ażeby Verrière nie spełnił swej groźby. — Brak im wykształcenia, to prawda. Lecz wszyscy oni są to poczciwi ludzie, a w dodatku i nasi krewni.
— Ha! napój przygotowany... — rzekł bankier — wypić go trzeba. Skoro przybyłem, zostanę. Lecz wielki Boże... jakież towarzystwo... jakie zebranie!
Poczem, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, zapytał:
— Nie widziałem cię już od kilku dni u nas... dlaczego nie przychodzisz?
— Sądziłem bowiem... — rzekł Vandame zakłopotany.
— Gniewasz się może, żem ci szczerze objawił mą wolę względem Anieli? — przerwał mu bankier. — Niesłusznie to czynisz. To, com ci wówczas powiedział, nie powinno zrywać stosunków pomiędzy nami. Wiesz, czego żądam, a czego sobie nie życzę... Od ciebie zależy działać rozsądnie w tym razie.
— Byłem mocno zatrudnionym — szepnął oficer. — Mówią o wysłaniu naszego pułku do Tonkinu...
— Brawo! to byłoby doskonalem dla ciebie pod każdym względem... — zawołał Verrière. — Najprzód mógłbyś się tam odznaczyć i otrzymać awans, a powtóre, zmusiłoby cię to do porzucenia szalonego projektu usunięcia się ze służby i złamania tem całej swej świetnej karyery... Żenić się w tak młodym wieku... jakież głupstwo... szaleństwo! Ach! gdyby mnie ktoś przestrzegł wtedy, gdym to chciał uczynić! O ożenieniu się myśleć wtedy należy, gdy się ma ustaloną pozycyę... gdy się czuć pocznie, że reumatyzmy łamać poczynają...
— Mówisz więc, wuju, że żonę wtedy jako dozorczynię wziąść trzeba? — odparł porucznik z ironią.
— Ma się rozumieć... odgadłeś myśl moją... Otóż co trzeba uczynić! I gdybyś zechciał posłuchać rady człowieka, który świat poznał i życie, zastosowałbyś się do niej.
Każdy wyraz bankiera padał na serce Vandama, jak kropla rozpalonego ołowiu. Widział, iż nic się spodziewać nie może, nic... absolutnie ze strony tego dzikiego samoluba, który jego szczęście dzierżył w swych szponach.
Podczas, gdy zasmucony rozmyślał nad tem wszystkiem, szmer dał się słyszeć między obecnymi.
Nowa osobistość weszła do sali małżeństw.
Osobistością tą był wicehrabia Jerzy de Nervey, wysoki, dwudziestopięcioletni mężczyzna, o wybladłej twarzy, zapadłych policzkach, szklistem, rybiem wejrzeniu.
Rzadkie jego włosy, przedzielone na środku głowy na dwie równe części, przylegały kępkami do wyłysiałego czoła. Drobny, jasny wąsik puszył się nad jego zwierzchnią wargą.
Jerzy de Nervey odznaczał się wyjątkową chudością; miał długie, suche ręce, długie nogi, co nadawało mu pozór olbrzymiego pająka.
Drobny, suchy kaszel wstrząsał co kilka minut jego zapadłemi piersiami. Nie potrzebujemy dodawać, iż ubiór tego młodzieńca był ostatnim wyrazem mody i szyku.
— Otóż i mój siostrzeniec! — zawołał Piotr Béraud, podchodząc ku przybyłemu. — Wicehrabia! moje dzieci... — dodał, zwracając się ku obecnym; — wicehrabia!... Witam cię, wicehrabio... jakże twe zdrowie?
I pochwyciwszy rękę młodzieńca, opiętą w rękawiczkę, ścisnął ją tak silnie, że Jerzy de Nervey zachwiał się na swych cienkich nogach i mało nie upadł.
— Dobrze... bardzo dobrze... — odrzekł, kaszląc; — jestem zdrów, silny, jak turek.
— Wszakże nie wyglądasz na to, mój chłopcze... — mówił dalej stary gałganiarz. — Jedz pastylki ślazowe... i pij tran rybi, a nadewszystko nie idź za przykładem tego głupca, Loiseau! Gdyby ci bowiem przyszła myśl żenienia się, musiałbyś w dniu swych zaślubin zamówić jednocześnie jodłę dla siebie na trumnę.
Wszyscy się głośno roześmieli.
— Zawsze żartowniś z ciebie, wuju Béraud — odparł Jerzy z lekką urazą i obrócił się plecami do starego gałganiarza, witając Anielę wraz z siostrą Maryą, a następnie Juliusza Verrière, rozmawiającego z Vandamem, który, korzystając z nadejścia wicehrabiego, zbliżył się do Anieli, szepcąc jej zcicha:
— Jakżem szczęśliwy, widząc cię, ukochana! Przez te dni, zdała od ciebie, nie żyłem prawie. Ach! gdybyś wiedziała, z jakiem upragnieniem wyczekiwałem tej chwili! Drżałem na samą mysl, ażeby wuj nie zmienił czasem postanowienia i nie odwołał przybycia wraz z tobą!
— Słusznie obawiałeś się, kuzynie... — odpowiedziało dziewczę; — ojciec nie chciał przyjechać w rzeczy samej... Ja jednak tak wiele sobie zakładałam na naszem spotkaniu, tak silnie o to na niego nalegałam, iż wreszcie uledz musiał mym prośbom.
— Ach! jakżeś dobrą... ileż cię kocham!
— Bądź ostrożnym... — przerwało dziewczę z obawą; — posłyszeć nas mogą.
Na tem zakończyła się rozmowa dwojga zakochanych.
Jerzy de Nervey, opuściwszy bankiera, zbliżył się do Melanii Gauthier i położył rękę na jej ramieniu, chcąc zcicha mówić coś do niej.
— Co znaczą te nieprzyzwoite maniery? — zawołała dziewczyna; — odejdź! Chcesz-że mnie skompromitować wobec swej całej rodziny?
— No... no! nie gniewaj się, moja ty świegotliwa przepiórko... — odparł wicehrabia.
— Odejdź! — mówiłam... — powtórzyła niecierpliwie. — Należy zachować pozory... Przez dzień cały jesteśmy dla siebie tylko kuzynami... Wieczorem odwieziesz mnie, jeśli zechcesz.
— Cóż począć z tobą? nakazujesz... słuchać należy... — odrzekł żartobliwie i zakaszlawszy się, odszedł do Eugeniusza Loiseau, prosząc go o przedstawienie siebie narzeczonej.
Przez ten czas Fryderyk Bertin, pochyliwszy się ku Melanii, szepnął jej cicho:
— Szczęśliwy kochanek!
— Idyota! — odpowiedziała z pogardą, wzruszając ramionami. — Co jednak począć... znosić go trzeba!
Jednocześnie zabrzmiał głos woźnego, uroczyście wygłaszający.
— Pan mer!
Wszystkie rozmowy nagle ucichły; we drzwiach ukazał się ów urzędnik stanu cywilnego, szarfą przepasany, w towarzystwie sekretarza.
Przyszli małżonkowie wraz ze świadkami zajęli miejsca na fotelach, ku temu przeznaczonych, i rozpoczęła się krótka formalność cywilnego małżeństwa.
W kilka minut po ukończeniu takowej wszyscy wychodzić zaczęli, wsiadając do powozów dla udania się do kościoła.
Vandame zajął miejsce w lando swojego wuja, Verrièra. Jerzy de Nervey wsiadł do powozu Melanii.
Obrzęd religijny zaślubin wkrótce się ukończył.
Misticot, jak wiemy, umieścił dwie osoby w powozie sprzedanym przez Will Scotta Loriotowi, a pozostawionym do jego dyspozycyi. Dwiema temi osobami byli dwaj warsztatowi koledzy Eugeniusza Loiseau.
— Wsiadajcie, chłopcy, prędko... — mówił do nich — muszę naprzód jechać dla przekonania się, czyli wszystko w Salonie rodzinnym przygotowano jak należy. Jedziemy razem... siadajcie!
To mówiąc, wdrapał się na kozioł, wołając na woźnicę:
— W drogę, mój stary... a żywo! Musimy stanąć na miejscu o dwadzieścia minut przed przybyciem weselnego orszaku.
Poczem, oparłszy nogi na przedniej desce siedzenia, pokrytej dywanikiem, rozmyślać począł.
Przyszła mu na myśl Aniela Verrière. Zajęty weselnemi swemi obowiązkami, zaledwie powitać ją zdołał.
— Jej papa ma dziś dyabelnie cierpką minę... — rzekł sam do siebie. — Ten człowiek nie podoba mi się... nie... wcale! Szczęściem, że panna Aniela jest inną zupełnie. Jest tak uprzejmą, tak grzeczną dla każdego... Wcielona miłość! I jej kuzynka to również zacna kobieta... Obiecały mi obie kiedyś dopomódz... i jestem pewien, że dotrzymają przyrzeczenia... O! będę miał silne protektorki... jestem tego pewny! Trzeba pomówić z niemi dziś, po uczcie weselnej.
Tak rozmyślając, ów chłopiec, żywy z natury, poruszał bezustannie nogami, ściągnąwszy na swoją stronę dywanik, który, zsunąwszy się, spadł na bruk ulicy, odkrywając drewnianą deskę siedzenia.
Misticot, rzuciwszy wzrokiem na dół wypadkowo, zastanowił się nagle.
— A! mój kochany... — zawołał, trącając łokciem woźnicę — zdaje mi się, żeśmy mieli pod nogami dywanik?
Woźnica spojrzał na dół.
— W samej rzeczy, mieliśmy go... — odrzekł.
— Cóż się więc z nim stało?
— Do czarta! poruszasz tak bezustannie nogami, żeś go wyrzucił zapewne.
— E! niewielka szkoda... — rzekł chłopiec — Loiseau zapłaci Loriotowi.
I spojrzał powtórnie na deskę, ogołoconą z nakrycia.
Punkt biały, błyszczący, zwrócił jego uwagę.
Odblask metalu uderzył wzrok jego.
Chłopiec pochylił się, ażeby podjąć ów przedmiot.
— Co to jest? — zapytał woźnica.
— Zdaje mi się, że to drobna moneta, dziesięć sous, którą ktoś w szparę zaprószył — odrzekł Misticot; — zaraz się o tem przekonamy.
I podważywszy paznogciem, wyjął ów przedmiot.
— Podzielmy się nią... — począł woźnica żartobliwie.
— Ach! to nie pieniądz... — zawołał chłopiec. — To srebrny medalik.
Tu zaczął go oglądać z uwagą.
— Medalik... podobny do tych, jakie sprzedawałem na Montrmartre przy kościele.
— Wołałbym dziesięć sous... — mruknął powożący.
Misticot oglądał znaleziony przedmiot uważnie.
We środku medalika spostrzegł maleńką dziureczkę.
— Rzecz dziwna... — zawołał; — ów medalik z tem uszkodzeniem jest zupełnie podobnym do tego, jaki sprzedałem Will Scottowi... w restauracyi Pod królikiem A. Gill. Zkąd on się tu znalazł?
Nagle uderzył się w czoło. Myśl jakaś mu zabłysnęła.
— A zatem ja się nie omyliłem... — mruczał sam do siebie. — Woźnicą, jakiego widziałem u ojca Loriota, przybywającego z powozem, był on! Ja go więc dobrze poznałem, mimo, iż temu zaprzeczał. Ten medalik jest tego dowodem... upuścił go, jadąc... Medalik wpadł w szparę, między dwie deski. Tak! owym woźnicą był Will Scott. Dlaczego jednak zapierał się tego?... Zkąd przyprowadził ów powóz? Co to wszystko znaczy? W tem się coś niejasnego ukrywa... Ja to zbadać muszę...
Tu zatrzymali się przed restauracyą w Saint-Mandé.
Chłopiec, wsunąwszy w kieszeń medalik, zeskoczył z siedzenia, podczas gdy koledzy Eugeniusza Loiseau wysiadali zarówno.
Właściciel zakładu, posłyszawszy turkot zajeżdżającego powozu, wybiegł przed dom.
— Wesele powraca? — zapytał.
— Tak, panie... — odparł Misticot — polecono mi jako drużbie jechać wprzód dla sprawdzenia, czy jest wszystko gotowem na przyjęcie gości i dla rozdzielenia miejsc przybywającym.
— Punktualność jest moją, panie, dewizą... — rzekł z dumą restaurator. — Czekam na orszak weselny... Przygotowałem kartki dla zapisania nazwisk... Masz pan przy sobie listę zaproszonych?
— Tak... — odrzekł chłopiec. — Natychmiast zajmę się tą pracą.
— Proszę pójść za mną.
Tu gospodarz wprowadził chłopca do wielkiej sali, gdzie stał stół nakryty.
Arnold Desvignes z serwetą pod lewem ramieniem, przybrany we frak i biały krawat, jak lokaj z pierwszorzędnej restauracyi, stał przy drzwiach, oczekując.
Zadrżał, spostrzegłszy Misticota, którego poznał za pierwszem spojrzeniem.
— Znów ten chłopiec!... — wyszepnął. — Szczęściem, iż zmieniłem się do niepoznania.
— Oto wytworny służący... — rzekł restaurator, wskazując na Arnolda; — oddaję go do pańskiej dyspozycyi. Pooznaczaj pan z nim miejsca dla każdego. Ja do kuchni pójść muszę.
— Dobrze.
— Służący ten nazywa się Dezyderyusz.
Tu odszedł, pozostawiwszy Misticota z Arnoldem.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł ten ostatni, rzuciwszy okiem w zwierciadło dla upewnienia się, czy w jego postaci coś zdradzićby go nie mogło.
— Ha! ha! — zaśmiał się głośno Misticot; — nie jesteś już bracie, niestety, młodym, jak widzę... mimo całego szyku, jaki sobie chcesz nadać... Zdradzają twój wiek siwiejące nieco faworyty. Czy umiesz pisać?
— Bardzo wprawnie.
— A zatem usiądź tu i pisz na kartkach nazwiska, jakie ci podyktuję... Spieszmy się... mało nam czasu pozostaje.
— Załatwimy to w ciągu trzech minut — odrzekł mniemany Dezyderyusz, maczając pióro w kałamarzu.
Misticot dyktował nazwiska. Arnold na kartkach je zapisywał.
— Ależ ty piszesz wytwornie! — zawołał chłopiec — właściwsze dla ciebie miejsce byłoby w biurze, niż przy talerzach w restauracyi.
W parę minut ukończyli robotę.
— Teraz rozdzielmy miejsca... — rzekł Misticot, biorąc kartki i kładąc je przy każdem nakryciu. — Najprzód nowozamężna i jej małżonek, jedno naprzeciw drugiego, na honorowych miejscach. Po lewej stronie nowozamężnej stary Piotr Béraud; po prawej bankier Verrière. Dalej panna Aniela Verrière. Następnie wdowa Perrot... jej ciotka... dla wieku poszanowanie. Obok panny Verrière pan Vandame... oficer artyleryi. Tak mi się coś zdaje, że to im będzie przyjemnem obojgu. Obok bankiera Verrière panna Melania Gauthier... Wdowa Perron obok ojca Béraud. Pogodzą się oboje co do wysuszania kieliszków.
I tak kolejno kładł kartki przy każdem nakryciu.
— Tak więc... — myślał Arnold Desvignes — poznam nietylko nazwiska, lecz i postacie całej rodziny Edmunda Béraud.
Nie wychodząc z tej sali, będę ich mógł doskonale obserwować, wystudyować wady i charakter każdego, co mi ułatwi znakomicie rozwinięcie dalszych mych planów.
Dokonawszy podziału miejsc, Misticot wyszedł przed dom, oczekując tam przybycia weselnego orszaku.
— Byłem pewien, że mnie nie pozna... — wyrzekł mniemany Dezyderyusz, spoglądając za nim. — Najmniejsza łączność nie istnieje pomiędzy mną, dzisiejszym lokajem, a owym anglikiem, któremu on niegdyś na Montmartre sprzedał medalik. Nie mam się czego obawiać.
I uspokojony, myślał jedynie o służbie, jaką miał kierować, mając pod swemi rozkazami dwóch młodszych lokajów.
Zaturkotały koła przed domem; rżenie koni słyszeć się dało.
Przybył orszak weselny.
Rumor powstał w całym budynku.
Misticot biegał, wprowadzając damy do małego gabinetu, przeznaczonego dla nich na składanie tam szalów, okryć i książek do nabożeństwa.
Następnie zbliżył się do Anieli Verrière.
— Ani w merostwie, ani w kościele — rzekł — nie zdołałem złożyć mego uszanowania. Racz pani wybaczyć... Nie z mojej to winy. Pamiętam o ile pani dobrą dla mnie się okazałaś... Serce moje jest przepełnione wdzięcznością!..
— Prosiłam cię, ażebyś przyszedł do nas do pałacu — odrzekła panna Verrière. — Dlaczegoś tego nie uczynił?
— Nie śmiałem...
— To źle... źle bardzo. Chcę, aby cię mój ojciec poznał... Może to być z pożytkiem dla ciebie. Korzystając z naszego dzisiejszego spotkania, przedstawię cię jemu, przemówiwszy za tobą.
— Jakże mam pani dziękować za tyle łaski? Jednocześnie wzywano drużbę na wszystkie strony.
Misticot musial odejść, przerwawszy rozmowę.
W kilka minut później, wszedłszy do salonu, w którym siedzieli zebrani, wygłosił uroczystym tonem:
— Panowie i panie, śniadanie na stole! Panowie, raczcie damy poprowadzić.
Za chwilę wszyscy zasiedli przy stole na miejscach oznaczonych imiennemi kartkami.
Desvignes na widok wchodzącej Anieli uczuł, iż mu się myśli w głowie mięszają, a krew w żyłach płonie.
Dziewczę to, którego wspomnienie dręczyło go bezustannie, którego obraz przesuwał się wciąż przed jego oczyma we śnie i na jawie, wydało mu się obecnie sto razy piękniejszem, niż w czasie owej podróży z Marsylii do Paryża. Obrzucił spojrzeniem pełnem nienawiści siedzącego przy niej oficera artyleryi.
— Wszystko to zmieni się niezadługo... — wyszepnął — bądźmy cierpliwi!
I, siłą woli rozproszywszy wzburzenie, zajął się jako lokaj posługą w Salonie rodzinnym.
Pośród ogólnej wrzawy, jaka nastąpiła przy zapełnieniu sali, nie mógł odrazu objąć wzrokiem wszystkich obecnych. Nagle, obchodząc stół wokoło, spostrzegł między zaproszonymi Loriota.
— Otóż właściciel fiakra, który odwoził ze stacyi do Hotelu Indyjskiego Edmunda Béraud — wyszepnął — i on więc zna tę całą rodzinę... Dobrze o tem wiedzieć.
Podczas pierwszych dań śniadania, w zebraniu panowała cisza, prawie milczenie. Było już późno, każdy był głodnym, myślano więc tylko o zaspokojeniu żołądków.
Zajadano z apetytem.
Verrière jedynie nie dzielił ogólnego zadowolenia. Zaledwie końcem widelca dotykał potraw na talerzu.
— Niesympatyczna fizyonomia tego bankiera... — pomyślał Desvignes. — Zła to być musi natura... Przysiągłbym, że przybył tu wbrew własnej woli i chęci... Czuje się być nie w swojem otoczeniu i jawnie to okazuje, mimo, że oni wszyscy są jego krewnymi. Lecz... — dodał, wpatrując się weń zdaleka — ja coś innego jeszcze w nim odkrywam. Twarz jego nietylko wyraża niechęć, znudzenie, ale jakąś głęboką troskę... obawy. Miałżeby ów krętacz znajdować się w złych interesach? Ileż trwałych i silnych pozornie fortun w proch się rozpada za jednem ciosu uderzeniem? Należałżeby i on do tej liczby? Ach! gdyby tak było, miałbym już naprzód wygraną w mem ręku!
Desvignes zwrócił następnie uwagę na wicehrabiego de Nervey.
— Temu to — rzekł — zaledwie kilka miesięcy do życia pozostaje. Nie ma co nim się zajmować. Porozumiewa się wzrokiem z Melanią Gauthier... O! tam między nimi coś więcej istnieje po nad kuzynostwo.
„Ów Paweł Béraud — mówił dalej, rozpatrując wszystkich kolejno — to samolub ostatniego rodzaju. Zadowolony z siebie i wyłącznie sobą zajęty, z tym łatwa będzie sprawa.
„Stary Piotr Béraud, w którego szklanki wina wsiąkają, jak woda w gąbkę, z nosem rubinowego koloru, na tego też łatwo będzie sposób odnaleźć.
Tu przerwał. Poczęto obnosić następne dania, przy których zebranie nieco się ożywiło.
I Verrière nawet nieco się rozweselił, patrzył mniej ponuro. Wzniósł pierwszy toast za pomyślność młodych małżonków, przyczem ofiarował Wiktorynie ślubny podarek.
Było to safianowe pudełko, zawierające wewnątrz piękny złoty zegarek z łańcuszkiem, co ucieszyło nadzwyczaj nowozamężną, a Piotrowi Béraud dało sposobność do nowych dowcipów.
— Otóż prawdziwie bankierski podarunek! — zawołał. — Zegarek jak dla księżniczki! Nieszczęściem jednak Wiktoryna nosić go pewno nie będzie... Chyba raz jeden, gdy go poniesie do lombardu...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął ów zręczny żart starego gałganiarza.
— Kto wie, mój szwagrze — mówił on dalej — czy procent z jakiej odsetki nie przydałby się lepiej tym dwojgu głuptasom którzy się pożenili, nie mając grosza tak jedno, jak drugie!
— Lecz nie... nie! mój stryju! — zawołała żywo Wiktoryna. — Ten piękny zegarek sprawia mi stokroć większą przyjemność nad wszelkie pieniądze.
Tu powstawszy, poszła złożyć podziękę Verrièrowi.
Aniela wsunęła już w rękę nowozamężnej swój skromny podarek. Był to maleńki woreczek, zawierający w sobie pięćset franków w nowych złotych luidorach.
Wiktoryna nie posiadała się z radości. Te kilkadziesiąt sztuk złota jakże się mogły jej przydać w razie nieprzewidzianej potrzeby!
Odtąd szczera wesołość ogarnęła wszystkich. Gwar powstał na sali, z czego korzystając, Vandame i Aniela zaczęli poufniej z sobą rozmawiać, do czego sposobności dotąd znaleźć nie mogli.
— Ukochany mój... — szepnęło dziewczę porucznikowi — wierzaj mi, iż jeżeli nalegałam na ojca, aby tu przybył, to jedynie tylko dla widzenia się z tobą. Bądź przekonanym, iż mimo wszelkich przeszkód, jakieby nastąpiły, ja niezmienną dla ciebie pozostanę!
— Ach! gdybyś wiedziała, ile cierpię!... — rzekł zcicha Vandame — straciłem wszelką nadzieję...
— To właśnie, czego czynić nie powinieneś! Mnie również przygnębia ciężko opór ze strony ojca, zachowuję jednak nadzieję, a ona zbroi mnie siłą, energią... Tak! nie utracę jej nigdy...
— Mówiłaś co ze swym ojcem w tym względzie? Próbowałaś go zmiękczyć, nakłonić?
— Nie.
— A dlaczego?
— Ponieważ tym pośpiechem wszystko zniweczyćbym mogła. Poco go drażnić i pogorszać położenie daremnie? Zresztą nie mnie to pierwszej walkę rozpocząć wypadnie.
— A komuż?
— Siostra Marya wystąpi w tym razie, nasz anioł opiekuńczy. Ona bronić będzie naszej sprawy sto razy lepiej, goręcej, niż gdybym ja to uczynić zdołała. Posiada ona, czyli raczej posiadała, wielki wpływ na mojego ojca. Mówię posiadała, ponieważ od pewnego czasu wszystko się zmieniło. Tak ona, jak i ja zarówno, nie poznajemy mojego ojca; stracił humor, stał się zgryźliwym zgorzkniałym. Zapytujemy siebie nawzajem obie, jakie powody mogły sprowadzić w nim tak nagłą zmianę... Zapewne i tyś to zauważył?
— Tak, w rzeczy samej... dostrzegam, iż wuj sposępniał, stał się drażliwym, zdenerwowanym.
— Rozmawiałeś z nim dziś rano w merostwie... Cóż ci powiedział?
— To, co mnie mocno zmartwiło...
— Cóż takiego nareszcie?
— Powiedział, że dom jego nie jest dla mnie zamkniętym, lecz pod warunkiem, abym zapomniał o mych dziecinnych marzeniach i wyrzekł się swoich projektów. Nie jestże to wyraźną z jego strony odmową? Ach! droga, ukochana... widzę, że ojciec twój nigdy na związek nasz nie zezwoli!
— Nigdy! bywa często nic nieznaczącym wyrazem. Jeden z wielkich naszych poetów cudnie określił to w pięknym swym wierszu: „Przyszłość... nie należy do nikogo... przyszłość należy do Boga!“ A ponieważ niepodobna nam zwalczyć, obecnie oporu mojego ojca, czekać będziemy...
— Czekać?...
— Tak... dopóki nie zostanę panią mej woli przez dojście do pełnoletności.
— Dwa lata więc oczekiwania!...
— Dwa lata prędko przeminą...
— O! nie mów tego... to cała wieczność!... Przez ten czas tak długi, co zemną się stanie... co stać może? Czy zdołam żyć zdała od ciebie?
— Zdała odemnie? — powtórzyła z trwogą Aniela. — Co ty powiadasz... dlaczego?
— Rozgniewałbym do najwyższego stopnia twojego ojca, podając się do uwolnienia ze służby; wyraźnie mi to powiedział. Zresztą to uwolnienie się w obecnych okolicznościach mogłoby i dla mnie być nader szkodliwem... Życie moje należy do mego rodzinnego kraju, a w im większem ów kraj znajdzie się niebezpieczeństwie, tem bardziej chronić mi się przed tem nie należy.
— Och! nie mów tak... nie mów... — zawołało dziewczę z boleścią. — Przestraszasz mnie... i głębszym jeszcze smutkiem okrywasz mą duszę. Wszakże zgodziłeś się na zażądanie uwolnienia z armji, jeśli zostanę twą żoną... Byłam szczęśliwą nad wyraz... dumną z tej twojej ofiary... wiedząc, ile cię ona kosztowała! Dlaczego więc zaniechać chcesz tego zamiaru i trwożysz się oporem mojego ojca, skoro ja ci obiecuję, przyrzekam, że go złamiemy? Nie oddalaj się odemnie... proszę... zaklinam! To oddalenie... o! ja przeczuwam... to nie jest zmiana garnizonu... to wyjazd! twój wyjazd do krain dalekich... na pole bitwy! Tak... ty chcesz jechać do Tonkinu! Ach! czyliż już ufność we mnie straciłeś zupełnie? Czyliżeś zwątpił o mojem sercu i mej stałej woli? Chceszże więc, nie zaślubiwszy, wdową mnie pozostawić?
Vandame siedział w milczeniu. Aniela mówiła dalej:
— Otóż ja pragnę ciebie przekonać, że miejsce twoje jest w Paryżu, a nie na dalekim wschodzie. Zajmujesz się ważnym wynalazkiem dla artyleryi... dla udoskonalenia broni. Obowiązkiem jest twoim poświęcić się w zupełności temu wynalazkowi i doprowadzić go do najwyższego ulepszenia... Tak działając, staniesz się dla kraju prawdziwie pożytecznym. W Tonkinie będziesz jednostką wśród wielkiej liczby, w Paryżu staniesz się inteligencyą... wyjątkową siłą! Zostań więc, jeżeli nie przez miłość dla mnie, to przez miłość dla Francyi, którą tak kochasz!... Jesteś w dobrych stosunkach ze swymi dowódzcami. Jedno słowo wystarczy, ażeby zatrzymali cię w kraju. A to słowo... ty je powiesz... wszak prawda? Przyrzeknij mi, że je powiesz... Ach? bo gdybyś trwał w swoim zamiarze odjazdu, doprowadzisz mnie do szaleństwa!
Porucznik chciał odpowiedzieć.
Zagłuszył go gwar nagle wzniecony.
Wzniesiono nowy toast na cześć nowozaślubionych.
Wszyscy z miejsc swoich powstali.
— No! a teraz... — rzekł Piotr Béraud, nieco podchmielony — po ukończonem śniadaniu możebyśmy urządzili wycieczkę do Winceńskiego lasku?
Propozycyę tę oklaskiem przyjęto.
— Powozy są gotowemi... — rzekł Loriot.
— Nie... nie! nie powozami, lecz pieszo! — zawołał Loiseau. — Powozy po nas przyjadą i zatrzymają się nad jeziorem Dusmesnil, około piątej godziny. Potrzeba nam ruchu, powietrza. Ci, którzy nie lubią przechadzki, mogą pojechać... Wolność wyboru pozostawiam każdemu.
— Będę z tego korzystał, aby pozostać... — szepnął Loriot w ucho Misticotowi. — Widzisz, mój mały... — dodał żartobliwie — skrzynia jest dobrą i głowa także... lecz nogi już nosić mnie nie chcą.
— Zostań, ojcze Loriot — rzekł chłopiec; — ja ci dotrzymam towarzystwa.
— Ty?
— Tak, ja...
— Powiedz mi, dlaczego? Młodzież w twym wieku lubi biegać wraz z drugimi.
— Otóż dlatego, ojcze, iż mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Nowozaślubieni wyszli z restauracji, reszta osób grupami za niemi postępowała. W Salonie rodzinnym pozostał jedynie Loriot, Misticot i kilku młodych mężczyzn, którzy poszli grać w bilard w przyległym pokoju.
Stary woźnica usiadł wraz z chłopcem w wielkiej sali, gdzie podano im piwo, podczas gdy mniemany Dezyderyusz wraz z dwoma służącymi uprzątał ze stołu, przygotowując nakrycia do obiadu.
Wychyliwszy część kufla, Loriot zapytał:
— No! o cóż chodzi? Otóż jesteśmy sami... Mówże więc teraz.
— Chcę ci, ojcze, udzielić przestrogę... ważną przestrogę... — wyrzekł Misticot poważnie.
— Ty mnie przestrogę? — odparł, śmiejąc się, Loriot — chyba ja tobie raczej takową?
— Kto wie? — zawołał podrostek figlarnie.
— Mówże więc, podczas, gdy będę palił moją Żanettę... Jest to nazwa, jaką nadałem mej starej fajce... No! słucham cię... gadaj!
— Przypominasz sobie, ojcze, ów dzień — zaczął Misticot, w którym przybyłem do ciebie wraz z Eugeniuszem Loiseau dla zamówienia na wesele powozów?
— Do czarta! pytasz mnie, czy sobie przypominam? Wszakżem ci mówił przed chwilą, że głowę jeszcze mam dobrą... Było to przed trzema dniami...
— Pamiętasz więc, żem wtedy mówił, jakobym w owym człowieku, który powóz przyprowadził, poznawał kogoś innego?
— Powóz... który kupiłem dzień pierwej... a którym ty dziś jeździłeś? — rzekł Loriot — pamiętam to doskonale.
— Otóż tu właśnie, chodzi, mój ojcze, o ów powóz i © osobistość, która ci go sprzedała.
— O powóz... i tę osobistość... zaciekawiasz mnie...
— Tak, o nich tu chodzi.
— O tego woźnicę, w którym poznawałeś klowna z cyrku Fernando?
— Tak... właśnie...
Arnold Desvignes, jak wiemy, uprzątał w wielkiej sali, chodząc, wracając, wydając służącym rozporządzenia, skutkiem czego kręcił się bezustannie koło małego stolika, przy którym siedzieli dwaj pijący piwo.
Nie mając powodu wystrzegania się, obaj głośno prowadzili rozmowę, w której mniemany lokaj restauracyi w przelocie chwytał niektóre zdania.
Posłyszawszy wyrazy wypowiedziane przez Loriota: O tego woźnicę, w którym poznałeś klowna z cyrku Fernando? Desvignes zatrzymał się nagle i, podszedłszy do rogu stołu najbardziej zbliżonego ku obu rozmawiającym, słuchał ich chciwie.
— O tego samego... — mówił Misticot dalej — pamiętasz, ojcze, jakem ci wspominał iż on nazywa się Wiliam Scott.
Arnold nie tracił ani jednej sylaby.
— O niego to chodzi widocznie... — wyszepnął.
— Cóż zatem mój chłopcze? — pytał stary Loriot.
— Ów człowiek zaprzeczał, utrzymując iż nie jest Will Scottem.
— Boś się pomylił. Ileż kroć razy bierzemy jednych ludzi za drugich... Łudzi nas podobieństwo.
— Dzisiaj mam pewność iż się nie myliłem.
— Kłamałby więc zatem ów człowiek?
— Był to przebrany woźnica, przysiągłbym... Jak przysiągłbym zarówno, że ów powóz był ukradzionym.
— Co ty mówisz? — zawołał stary woźnica, podskoczywszy na krześle z zaniepokojeniem; ja więc miałbym być przechowywaczem kradzionych rzeczy?... Ja Loriot, znany z uczciwości w całym Paryżu! Ja, który w dobrej wierze kupiłem i zapłaciłem za konia z powozem tyle co warte były? Nie... nie! to wszystko są twoje urojenia, na jakie nie posiadasz dowodu.
— A jeśli ja ci go, ojcze, przedstawię?
— Kończ prędko tę sprawę... siedzę jak na rozżarzonych węglach.
— Posłuchał więc... Przed kilkoma dniami wszedłem do restauracyi Pod królikiem w Montmartre.
— Znam, znam ów zakład... Nieraz tam strojnych panów i panie woziłem.
— Will Scott wraz ze swym towarzyszem niejakim Trilbym znajdował się tam wtedy. Rozmawialiśmy, poczem sprzedałem każdemu z nich po jednym medaliku, jakiemi prowadzę handel stojąc w pobliżu kościoła.
— No... i cóż dalej?
— Otóż dziś rano po ślubie, jadąc tu dla ostatecznego przygotowania wszystkiego na przyjęcie gości, wsiadłem na kozioł rzeczonej karocy, obok powożącego.
— Wiem o tem... Wincenty (bo nazywa się on Wincenty) mówił mi, że, przebierając nogami, wyrzuciłeś w drodze dywanik...
— Chciałem sam powiadomić cię o tem, ojcze Loriot, ponieważ to pociągnęło za sobą ważne odkrycie... Gdy spadł dywanik, spostrzegłem punkt, błyszczący w szparze, pomiędzy deskami. Schyliłem się ażeby podnieść ów przedmiot, sądząc że to dziesięć sous zapewne.
— A to nie była moneta?
— Nie.
— Cóż więc było?
— Mały posrebrzany medalik, ten który sprzedałem wtedy Will Scottowi w restauracji.
— Zkąd możesz wiedzieć, że to ten był właśnie? Wszystkie są one jednakie.
— A! otóż właśnie... ten się wyróżniał od innych... Miał pewną wadę... maleńką na środku dziureczkę, pochodzącą, być może, z niedokładnego zlutowania. Will Scott to zauważył, gdym mu sprzedawał medalik. Chciałem mu go na inny wymienić... Odmówił... Oto jest... przypatrz mu się, ojcze...
Tu Misticot, sięgnąwszy do kieszeni, wydobył medalik, podając go Loriotowi.
— To prawda... jest przedziurawiony... — rzekł tenże. — Być może, masz słuszność.
— Napewno... niezaprzeczenie! Trzebaby być głupcem, aby przypuścić, iż dwa medaliki miały jedną skazę w temże samem miejscu. Człowiek więc, który go zgubił, powożąc ową karocą, był Will Scott, jakiemu ten medalik sprzedałem. Wytłumacz mi więc teraz, ojcze Loriot, dlaczego ów anglik nie chciał wtedy być przezemnie poznanym? Musiał mieć, nieprawdaż... ważne ku temu powody? Dlaczego na razie, gdym mu powiedział, że go poznaję, tak zmieszał się nagle? Dlaczego wreszcie uciekł od nas tak prędko?
— Wszystko to daje wiele do myślenia... papo Loriot. Kryje się tu jakaś nieczysta sprawa... głowębym na to położył! Zkąd ten człowiek dostał konia z powozem, które ci sprzedał?
— Do pioruna! — zawołał z gniewem woźnica; — wszak mówił, że jego pan, wyjeżdżając z Paryża, sprzedać mu to kazał?
— Kłamał, jak łotr ostatni!... ponieważ na kilka dni przed tem widziałem go występującym jako klowna w cyrku Fernando. Och! ojcze Loriot, kto wie, czy ów powóz nie służył do spełnienia jakiej strasznej zbrodni?...
Desyignes, usłyszawszy te słowa, uczuł, że zimny pot spływa mu kroplami po czole.
— Do spełnienia zbrodni... — powtórzył Loriot, drapiąc się w głowę. — Kto wie, mój chłopcze... Nie po raz pierwszy się to wydarza... I mnie zarówno przed trzydziestu laty ukradziono mój fiakr na stacyi przy ulicy d’Assas, podczas gdym wszedł do sklepu z kolegami na kieliszek wina, a którego użyto do porwania młodej dziewczyny, jaką chciano zamordować. Dziewczyna ta została później żoną mego siostrzeńca, Edwarda Loriot, dzisiejszego doktora w szpitalu Charenton. Och! długa to i ciekawa historya.
— Widzisz więc... — rzekł Misticot.
— To wszystko być może, nie przeczę...
— Czy wiesz, ojcze, nazwisko, jakie ci podał Will Scott po przybiciu targu z tobą?
— Nic nie wiem... Pamiętasz przecie, że nie chciał napisać pokwitowania.
— Szkoda! zaprowadziłoby to nas może na ślady...
— Lecz o nazwisku jego można się dowiedzieć — zawołał Loriot.
— Gdzie?
— U Bonarda.
— Któż to jest ów Bonard?
— Właściciel składu win, u którego traktowaliśmy cały ten interes kupna powozu i konia. Przed jego kontuarem spotkałem tego woźnicę prawdziwego, czy przebranego... licho wie! Od tego kupca wynajmował on remizę i stajnię.
— Gdzie mieszka ten Bonard?
— Przy ulicy de Montreuil, na rogu alei Filipa-Augusta.
— Jest to rzecz ważna... — odrzekł Misticot w zamyśleniu.
— Cóż ty zamierzasz uczynić? — pytał Loriot.
— Najprzód chcę się upewnić, żem się nie pomylił.
— A później?
— Później... sam jeszcze nie wiem... Zależeć to będzie od okoliczności. Lubię rzecz prowadzić na pewnych podstawach. Nie znoszę, by ze mnie żartowano... Jeżeli ów tak zwany Wiliam Scott ukrył się... no! będę się go starał zdemaskować.
Na tem stanęła rozmowa, gdy dwaj grający w bilard w sąsiednim pokoju we drzwiach się ukazali.
— Słuchaj, Misticot, — rzekł jeden z nich — i ty ojcze Loriot, pójdźcież do nas, napijemy się i przekąsimy, oczekując na powrót godowników.
— Idźmy! — rzekł chłopiec.
I wraz ze starym woźnicą wszedł do sali bilardowej, pozostawiwszy Arnolda Desvignes stojącego nieruchomie, bladego, z zatrwożonem spojrzeniem.
— Grozi mi poważne niebezpieczeństwo... — wyszepnął. — Dyabelski jakiś zbieg okoliczności rzucił na moją drogę tę małą nędzną istotę. Potrójna fatalność zrządziła, że poznał Will Scotta, spotkał go u tego starego woźnicy, i że znalazł medalik mogący stanowić tak ważny dowód potępienia. Tak...może on jawnie wykazać udział eks-klowna w tej sprawie, oraz użytek sprzedanego przezeń powozu.
Tu przerwał mniemany lokaj, przesunąwszy ręką po wilgotnem czole.
— No... no! — zawołał po chwili — spokoju... spokoju! Nie przesadzajmy złego. Ani jedna kropla krwi nie została przelaną w owym powozie, gdzież jest więc dowód popełnionej zbrodni? Will Scott ze swojej strony milczeć będzie... Ma on w tem swój własny interes. Dlaczego jednak nie powiadomił mnie o tem co zaszło? Zgubił medalik, lecz Trilby ma drugi, mógł zatem go użyć! Trzeba mi się jak najprędzej z nimi porozumieć... Radbym w jednej chwili ztąd wybiedz... lecz niepodobna... byłaby to nieroztropność z mej strony. Do jutra czekać potrzeba.
Rozmyślania łotra przerwało wejście właściciela restauracyi, wydającego polecenia.
Desvignes siłą woli przybrał pozorną spokojność.
Przejdźmy do weselnego orszaku, jaki się rozmieścił wesoło po nad jeziorem Dumesnile.
Najmłodsi biegali, ścigając się między drzewami. Starsi siedzieli przy stolikach i rozmawiali, popijając wino. Inni przechadzali się parami po aleach i między rozwijającemi się kępami drzew.
Do liczby tych należała nowozaślubiona, Wiktoryna, i jej kuzyn, Paweł Béraud, urzędnik Lyońskiego biura kredytowego.
Nieco dalej przechadzała się Aniela z porucznikiem Vandame. Tak jedna, jak druga para, rozmawiała z ożywieniem.
Zbytecznem byłoby powtarzać, o czem rozmawiała córka bankiera z oficerem artyleryi.
Rzecz jasna, iż prowadzili dalej rozmowy zaczętą w Salonie rodzinnym. Szczegóły jej już znamy, przyłączmy się więc do Pawła Béraud i Wiktoryny.
Nowozamężna, przechadzając się w zamyśleniu, oskubywała trzymaną w ręku zieloną gałązkę. Béraud, nie spuszczając z niej oczu, zdawał się być głęboko wzruszonym.
— A zatem... jesteś zamężną... — rzekł do niej.
— Jak widzisz... wszakże byłeś w merostwie i kościele.
— I zaślubioną Eugeniuszowi Loiseau.. — mówił Paweł dalej. — Gdyście przybyli oboje z zaproszeniem na wesele, wierzyć temu nie chciałem!
— Dlaczego? — pytała Wiktoryna, podnosząc głowę.
— Ponieważ Loiseau nie jest człowiekiem, jakiego tobie było potrzeba... na jakiego zasługiwałaś... Ty wiesz o tem zarówno dobrze wraz zemną.
— Nie! ja o tem nie wiem... Jest to człowiek pracowity, uczciwy... Zarabia wiele pieniędzy.
— Tak... ale ich chować nie umie. Jest to hulaka... amator absyntu.
— Zmieni się... przyrzekł mi to uroczyście...
— Ha! ha! obiecać jest łatwo, ale dotrzymać trudno przyrzeczenia. Zresztą, w jego wieku niełatwo jest się odmienić.
— Jeśli kobieta ma silną wolę i kocha swojego męża, może go na dobrą drogę wprowadzić, zmienić jego nawyknienia.
— Mówisz: Jeżeli kobieta ma silną wolę i kocha swojego męża... — powtórzył Paweł Béraud. — Dobrze... przypuśćmy, masz silną wolę, ale nie kochasz Eeugeniusza...
— Kto ci to powiedział? — zawołała żywo Wiktoryna.
— Nie udawaj przy mnie... proszę cię — odrzekł. — Wiem, jaką była twa pierwsza miłość...
Wiktoryna mocno pokraśniała.
— Kuzynie! — zawołała, marszcząc czoło z niezadowoleniem; — to, co czynisz obecnie jest złem... poniża ciebie samego. Dlaczego mówisz mi o tem wszystkiem dziś... w dniu moich zaślubin? Przywoływać przeszłość w chwili obecnej, wraz ze wspomnieniem zmarłego, jest rzeczą nikczemną!
Béraud zdawał się nie słyszeć rzuconej sobie nagany.
— Czy sądzisz, że Eugeniusz Loiseau byłby cię poślubił — mówił dalej — gdyby znał tę przeszłość?
— Tak... jestem tego pewną... Źle uczyniłam, nie opowiedziawszy mu tego.
— Jesteś śmieszną... na honor... ze swą ufnością w jego miłość...
— Ty mnie zaś gniewasz... oburzasz swą złośliwością.
— Od ciebie zależało być najszczęśliwszą z kobiet...
— W jaki sposób? nie rozumiem...
— Zaślubiwszy innego...
— Ciebie naprzykład... nieprawdaż? — zawołała, śmiejąc się ironicznie Wiktoryna.
— Tak... mnie! Wiesz, że cię zawsze kochałem... że kocham cię jeszcze... Od ciebie zależało, aby wesele, jakie dziś obchodzimy, było naszem weselem...
— Milcz! — zawołała groźnie młoda kobieta. — Miałżebyś więc sumienie opuścić biedną Joannę z jej małem dzieckiem?
— Dla ciebie gotówbym był wszystko uczynić!
— Tak... nawet spełnić ostatnią podłość... nieprawdaż? — powtórzyła z oburzeniem. — Pomówmy z sobą otwarcie — dodała. — Posłuchaj mnie, proszę... Przypuśćmy na chwilę, że cię kocham, co, dzięki Bogu, nigdy nie było i nie jest... przypuśćmy, mówię, że cię kochałam szalenie... Czyż sądzisz, że w pomierzonych warunkach znalazłabym szczęście, zaślubiwszy ciebie? Wspomnienie Joanny i jej opuszczonego dziecka stawałyby przedemną jak widma bezustannie, jak ciężki wyrzut sumienia. Wspomnienie, żeś opuścił nikczemnie te dwie biedne, a kochające cię tyle istoty, zmieniłyby mą miłość, gdybym ją nawet miała dla ciebie, we wzgardę i nienawiść!
— A jednak dawniej tego nie mówiłaś?
— Ponieważ twoje oświadczenia miłosne uważałam za żart jedynie. Joanna jest w mojem pojęciu twą żoną; masz względem niej obowiązek, zaślubić ją powinieneś. Nigdy, za nic w świecie nie zdecydowałabym się na moje z tobą małżeństwo... Nie mogłeś się też spodziewać, abym została twoją kochanką, gdyż pomimo, iż raz w życiu zbłądziłam, wołałabym umrzeć raczej, niż spełnić powtórnie coś podobnego. Teraz nie należę do siebie... chcę być uczciwą kobietą, dobrą żoną, proszę więc, pozostaw mnie w spokoju, zaprzestań ścigać swemi urojonemi nadziejami.
— Nie... nigdy!.., — zawołał Béraud, chwytając rękę młodej kobiety.
— Jesteś szalonym! — zawołała; — zastanów się, co czynisz?
— Tak... jestem szalonym... — odrzekł przerywanym głosem; — kocham cię do utraty zmysłów!
— Ależ to nie jest już szaleństwem... — zawołała — lecz w najwyższym stopniu infamią... nikczemnością! To dla mnie obelga! Milcz!
— Mogęż nakazać milczenie pożerającej mnie namiętności!
— Nikczemniku... podły! Jeśli podobna namiętność istnieje, winieneś ją skryć w najtajniejszą głąb swej duszy!
— Kocham cię... jestem zazdrosnym!
— Jakiem prawem? O kogo?
— O tego, który ci nadał swoje nazwisko... którego żoną zostałaś...
— Gdybym go przywołała i opowiedziała obelgi, jakiemi mnie obrzucasz... zabiłby ciebie... zabił na miejscu!
— Nie przywołasz go jednak... nie oskarżysz mnie...
— Nie wierzysz temu?
— Nie wierzę!
— Ha; więc zobaczysz... — zawołała Wiktoryna, biegnąc ku grupom przechadzających się w alei.
— Strzeż się! — zawołał Béraud groźnym głosem. — Jeżeli powiesz choć słowo, ja mówić będę... Oskarżenie za oskarżenie! Eugeniusz dowie się o tem, co przed nim ukrywasz.
— Byłżebyś do tego stopnia podłym, nikczemnym!
— Tak... uczynię to... przysięgami Prędzej, czy później ty zwrócisz się ku mnie — mówił dalej — zwrócisz się... jestem tego pewny! Nie będziesz bowiem kochała tego prostaka... pijanicę absyntu... Zaślubiłaś go... stało się, lecz wkrótce uczujesz wstręt ku niemu. Ty będziesz mnie kochała... kochać mnie musisz!
To mówiąc, chwycił jej ręce, okrywając je pocałunkami.
— Precz... precz odemnie, nędzniku! — szeptała, usiłując się wyswobodzić.
I nagłym ruchem wstecz się cofnąwszy, uwolniła się z jego uścisków.
— Precz... precz odemnie! — powtórzyła — uczuwam dla ciebie tylko wstręt i pogardę... Nie powiem dziś o tem nic memu mężowi, ponieważ onby cię na miejscu uśmiercił, a ja nie chcę, ażeby krew skalała dzień moich zaślubin. Lecz nakazuję ci... ani jednego wyrazu więcej... ani gestu, ani spojrzenia, bo wtedy o wszystkiem powiadomię Eugeniusza! Tak! wolę wszystko mu wyznać, niż znosić twoje obelgi! A teraz skończone pomiędzy nami na zawsze... Wracam do moich zaproszonych.
Tu pobiegła szybko ku polance, na której wśród grupy zebranych stał Eugeniusz Loiseau.
— Ha! ha! — zakazujesz mi mówić o miłości... — zaśmiał się szyderczo Béraud; — pomimo wszystko kochać mnie musisz i będziesz kochała!
I drugą stroną poszedł w stronę trawnika, na którym zebrała się część rodziny nowozaślubionych.
Aniela Verrière i Vandame stanowili część owej grupy, jak również Joanna Desourdy wraz z małą swą Liną.
Dziecię, spostrzegłszy swojego ojca, podbiegło kuniemu.
— Gdzie byłeś, ojcze? — pytała, wyciągając do niego rączęta.
— Ojciec twój przechadzał się zemną — mówiła, całując ją, Wiktoryna. — Mówiliśmy o tobie, drogie dziecię... Ojciec cię kocha... ponieważ jesteś dobrą i grzeczną.
— Kuzynie! — poczęła panna Verrière, podchodząc ku Pawłowi Béraud i biorąc go pod rękę; — zechciej mi towarzyszyć na kilka minut.
Joanna przyzwala Linę ku sobie, spoglądając znacząco na Anielę. Lekki rumieniec zabarwił jej blade policzki. Zrozumiała, iż panna Verrière chce uskutecznić swój zamiar.
Córka bankiera weszła z Pawłem Béraud w pobliską aleję.
— Cóż sądzisz, kuzynie — zapytała — o małżeństwie Eugeniusza Loiseau?
— Jakto? — odparł nieco zmięszany; — nie rozumiem, w jakiem znaczeniu pytasz mnie o to, kuzynko?
— W nader prostem znaczeniu... Co myślisz o akcie uroczystym, jaki dziś z sobą zawarli?
— Cóżbym innego mógł sądzić, jak, że wypadło im to uczynić?
— Czyż to małżeństwo, nadające im obojgu stanowisko poważne, zasługujące na ogólny szacunek, nie przywiodło cię do jakich głębszych rozmyślań?
— Do rozmyślań... z jakiego względu?
— Ze względu na siebie samego, na Joannę i na małą waszą Linę?
— Nic nie rozumiem, łaskawa kuzynko, co chcesz powiedzieć... — odrzekł Béraud, rozumiejąc jednak w głębi doskonale, ku czemu zmierzały wyrazy panny Verrière.
Córka bankiera mówiła dalej:
— Niesłusznie, być może, kuzynie, mięszam się w to, co do mnie nie należy... i wykraczam nawet w pewnym względzie przeciw konwenansom towarzyskim. Mam jednak ważny powód na swoje usprawiedliwienie... Wiesz, ile kocham Joannę... tę tak łagodną, tak dobrą, tyle pracowitą istotę... Wiesz, jak zarówno kocham i małą Linę, której chrzestną matką zostaćbym pragnęła... Nieszczęściem, w obecnych okolicznościach było to dotąd niemożebnem, ty wiesz, kuzynie, dlaczego... Ten powód upoważnia mnie do pomówienia z tobą otwarcie. Dlaczego stawiać dłużej Joannę i siebie w fałszywej pozycyi, na stanowisku niegodnem uczciwych ludzi? Byliście obecnymi oboje na zaślubinach Wiktoryny z Eugeniuszem, czemuż nie pójść za ich przykładem?
— Chcesz więc, kuzynko, bym się ożenił? — odrzekł Paweł Béraud z ironicznym uśmiechem.
— Tak! spełniłbyś tym sposobem obowiązek względem Joanny, względem małej Liny...
— Ten obowiązek już spełniłem... uznaję Linę za moją córkę...
— To nie wystarcza... Nie kazałeś dotąd nawet ochrzcić tego biednego maleństwa.
— Dość na to czasu... Skoro podrośnie, niech sama sobie religię wybiera. Co do mnie, nie wierzę tak w to, jak i w małżeństwo nie wierzę.
Aniela cofnęła się nagle.
— Żartujesz, kuzynie...
— Nie! mówię prawdę, z całą szczerością ci to powiadam.
— Lecz jeśli nie uznajesz zasady małżeństwa, w cóż zatem wierzysz?
— W związek taki, jak mój z Joanną... wiele rzeczy w świecie się zmienia... iść za postępem należy. Lecz otóż — dodał — przybyliśmy pomimowolnie do kwestyi niewłaściwej dla rozpatrywania młodej pannie, jaką ty jesteś, kuzynko... Dajmy więc temu pokój... zrozumiećbyś mnie nie zdołała.
— Przeciwnie... rozumiem cię dobrze... — odparła Aniela — rozumiem, że dla obu tych biednych istot, Joanny i Liny, przygotowujesz przyszłość bolesną!
— Dlaczego? wolną wolę we wszystkiemim pozostawiam. Lecz proszę, nie mówmy o tem już więcej... Nie tykajmy tego przedmiotu, w którym mych zasad na włos nie zmienię... Jestem pod tym względem twardym, jak skała! Lecz czy to Joanna prosiła cię, kuzynko, o to wstawiennictwo za sobą?
— Bynajmniej! ta biedna kobieta ani się nawet domyśla, że o tem mówię...
— Wierzę! ponieważ zna moje zasady.
— Lecz twoje zasady kuzynie, jest to negacya wszystkiemu...
— Tak... wszystkiemu temu, co dotyczy starego świata i jego spleśniałych przesądów! Nie zapieram się tego...
— Zatem... nic nie zdoła przełamać twojego oporu... przemówić do twego serca?...
— Nie... ponieważ ów opór, jak go nazywasz, kuzynko, polega na osobistych moich przekonaniach, a te przekonania niewzruszonemi są u mnie jak granit!
— Och! biedna Joanna... nieszczęśliwa Lina: — zawołała panna Verrière, wysuwając rękę z pod ramienia Pawła Béraud.
— Dlaczego nieszczęśliwy? Zkąd i czemu je żałować?... Posiadają najwyższe dobro, wolna wolę rozporządzania sobą w każdej chwili. Od Joanny nic wzamian nie żądam... nawet posłuszeństwa; może czynić, co jej się tylko podoba... może mnie opuścić dziś nawet, jeśli się nie czuj# szczęśliwą. Wszakże to lepsze, sądzę, niżli okowy małżeństwa?
Słysząc to, Aniela straciła wszelką nadzieję wpływu na tego człowieka.
Nikczemny ów samolub okazał się cynikiem w najwyższym stopniu, jakim był rzeczywiście.
Nie istniała w nim jedna najdrobniejsza fibra uczuć ludzkich, którą poruszyćby można było.
Panna Verrière w milczeniu wracała obok Pawia Béraud drogą ku trawnikowi, na którym siedzieli godownicy.
Joanna zdała śledziła wzrokiem swą protektorkę i jej towarzysza w ich krótkiej przechadzce, a podczas, gdy zatrzymawszy się, rozmawiali z sobą oboje, serce biednej kobiety uderzało gwałtowną trwogą i niepokojem. Skoro nadeszli i spostrzegła wyraz głębokiego smutku na twarzy panny Verrière, odgadła wszystko. Ciężka nią boleść owładnęła.
Korzystając z chwili, gdy Béraud oddalił się nieco, zapytała zcicha:
— Odmówił twym przedstawieniom, kuzynko... nieprawdaż?
Aniela odpowiedziała westchnieniem.
Nieszczęśliwa kobieta opuściła głowę i dwie łzy spłynęły na jej policzki.
Podczas, gdy się to działo, Melania Gauthier z Fryderykiem Bertin oddalili się od zebranych, idąc w stronę sosnowego lasku, przy brzegu którego usiedli na stojącej tamże ławeczce.
— Do pioruna! — zawołał Fryderyk — możesz się pochwalić, kuzynko, jesteś prześliczną dziewczyną!
— Szczerze to mówisz? — pytała Melania z zalotnym uśmiechem.
— Przysięgam! nie zdarzyło mi się spotkać piękniejszej! A wiele ładnych dziewcząt widziałem w mem życiu. Gdy rzucisz spojrzenie, kuzynko z pod czarnych swych źrenic, krew w żyłach płonie!
— Doprawdy?... tyle więc mój wzrok jest niebezpiecznym? — pytała Melania, obrzucając go spojrzeniem.
— Strzeż się... bo spłonę! — wołał, śmiejąc się głośno; — trzeba będzie przywołać pompierów.
To mówiąc, pochwycił ręce dziewczyny, okrywając je pocałunkami.
— Ależ w ten sposób ognia nie ugasisz... — odrzekła ze śmiechem Melania. — Daj pokój, Fryderyku — dodała — mówmy poważnie.
— Poważnie... ha! łatwo to mówić... — zawołał z głębokiem westchnieniem. — Twój kuzyn... ten wicehrabia de Nervey... zdusiłbym go w mem ręku!
— Zostaw go w spokoju... — odrzekła smutnie Melania. — Nie po różach stąpamy w tem życiu...
— Rozumiem to, rozumiem... — zawołał młody próżniak — posiada on pieniądze... ale nie zawsze pieniądze wystarczają sercu.
— Sercu... ja go już nie mam, niestety!
— Och! ty kłamczyni... — zawołał, rzucając się ku niej z uściskiem.
— Odejdź... odejdź... — wołała, odsuwając go od siebie. — Ktoś nadejść... zobaczyć nas może...
— Dobrze... odejdę! — rzekł — lecz wprzód wysłuchać mnie musisz... Kocham cię na śmierć i życie!
— I nie zdradzisz mnie nigdy? — szepnęła zcicha Melania.
— Nigdy... przysięgam!
— Chcę pomówić z tobą więcej w tej sprawie, przyjdź do mnie we wtorek w południe, około jedenastej.
— Twój adres?
— Ulica de Monceau, nr. 26.
— Dobrze... nie chybię ani minuty.
— Przedewszystkiem jednak proszę, bądź rozważnym... Szczególniej czuwaj nad sobą w obecności Nerveya.
— Rozumiem... kalifornijska kopalnia złota... Bądź spokojną... nie popełnię żadnego szaleństwa.
W chwili tej powozy zaczęły się zjeżdżać po zabranie zaproszonych.
Fryderyk z Melanią wrócili do weselnego grona i wkrótce cały orszak znalazł się w Salonie rodzinnym.
Obiad odbył się nader wesoło, poczem nastąpiły tańce, trwające do północy.
Przy odjeździe Vandame, ściskając rękę Anieli, szepnął jej zcicha:
— W tobie mam tylko nadzieję!...
— Wierz we mnie i ufaj! — odpowiedziało dziewczę. — Przed odjazdem panna de Verrière, wsiadłszy do powozu, skinęła na Misticota. Chłopiec przybiegł natychmiast.
— Mój ojcze... — rzekła; — przez dzień cały szukałam sposobności, aby ci przedstawić tego młodego człowieka... Jako drużba, był mocno zatrudnionym w czasie wesela, zkąd uczynić tego nie mogłam. Wspominałam ci o nim w owym dniu, gdy nasze konie zraniły go na Montmartre... Nazywa się on Stanisław Dumay... Przyrzekłam mu, ojcze, wszelką protekcję z twej strony, na jaką on zasługuje.
— Dobrze, dobrze... — pomruknął Verrière. — Gdybyś potrzebował w czem naszej pomocy, zostaw notatkę mej córce. A teraz bądź zdrów... dobranoc!
I zwróciwszy się do woźnicy, zawołał:
— Do pałacu!
Powóz szybko wyruszył z miejsca, pozostawiając Misticot’a zdumionego oschłością i dumą bankiera.
— No jakiż to niesympatyczny człowiek... — zawołał chłopiec. — Szczęściem, że panna Aniela w niczem mu nie jest podobną!
Melania Gauthier z Jerzym de Nervey wsiadła do powozu, jakim przyjechała zrana na zaślubiny.
Pan de Nervey, po wypiciu, mimo zakazu doktora, większej ilości kieliszków szampana i wypaleniu kilku cygar, kaszlał zapamiętale.
— Kiedyż się uciszysz do licha? — zawołała Melania. — Twój kaszel drażni mi nerwy.
— Nini... moja Nini... jąkał wicehrabia... Czyż moja w tem wina?
— Tak... twoja wina... wyłącznie twoja! Przy tak zniszczonem zdrowiu, pija się tylko tran rybi, nie wino!
— Nini... nie dokuczaj mi... nie bądź złośliwą!... Skoro nieco odpocznę, wszystko przeminie.
— Nie... nie będziesz wypoczywał, lecz słuchać mnie będziesz... Masz przy sobie pieniądze?
Wicehrabia drgnął na te słowa, kaszel mu ustał na kilka minut.
— Pieniądze... — powtórzył chrypliwym głosem; — wiesz, że ich nie mam, ani przy sobie, ani u siebie. Mówiłem ci onegdaj, że matka odmówiła mi stanowczo udzielenia zaliczki na moją pensyę. O! mama jest bardzo upartą! Skoro wyrzecze: „Nie!“ to nie. Nie ma na nią wtedy sposobu. Czekać potrzeba... Gdybyś jednakże w obecnej chwili potrzebowała kilku luidorów...
— Co mi po kilku luidorach? Ja potrzebuję kilku tysięcy franków.
Nowy atak kaszlu przerwał rozpoczętą rozmowę.
— Kilku tysięcy franków? — wyjąknął wicehrabia po przeminięciu kaszlu. Zkądże ci je wezmę?
— To mnie nie obchodzi... Potrzebuję ich na pojutrze... Inaczej będę ściganą sądownie.
— Przez kogo?
— Przez wynajmującego powozy... przez szwaczkę...
— Dozwól im się ścigać... zapozwać...
— Pochwycą mnie...
— Niechaj pochwycą.
— Sprzedadzą mi wszystko...
— Niechaj sprzedadzą!
— Cóż potem będzie? — Potem... Przez ten czas wynajdę pieniądze i kupię ci nowe umeblowanie, piękniejsze od poprzedniego.
— Nie mnie mów o tem... Wszystko to są słowa, na wiatr rzucone. Nie chcę być ani ściganą, ani schwytaną, ani zlicytowaną. Ja chcę mieć cztery tysiące franków i dostać je muszę, rozumiesz?
— Rozumiem... co jednak począć, gdy mama odmawia?
— Mama i mama! — zawołała niecierpliwie Melania. — Wiecznie żyć ona nie będzie, a po jej śmierci ty jeden jesteś tylko spadkobiercą.
— No tak... — rzekł nędznik. — Paki biletów bankowych, akcye, obligacye, wszystko to stanie się naszą własnością. Zapłacę me długi... wszystkie me długi i twoje! Będziemy prowadzili życie, co się zowie!
— Tak... jeśli tego doczekasz i swojej matki tam nie uprzedzisz!
— Nini! nie gadaj głupstw!... Wiesz, że mnie to gniewa, irytuje. Zresztą w tem nie ma najmniejszego sensu. Czuję się silnym, jak Herkules. Jestem zbudowanym na stuletniego człowieka... ja wszystkich przeżyję...
Nowy atak kaszlu, pochwyciwszy Nerveya, wstrząsał nim, jak wicher krzewiną.
— Rzecz jasna... — odparła Melania — póki będziesz mógł, żyć będziesz; żyj sobie zresztą i dłużej; obecnie inne myśli zaprzątają mi głowę. Potrzebuję czterech tysięcy franków, jeżeli mi ich nie dostarczysz, narobię ci kłopotu, zobaczysz!
— Nie, nie wierzę temu!
— Jakto? sądzisz więc, że ja cię kocham dla twej powabnej powierzchowności? Chcesz, abym z tobą jeździła w pięknych, modnych toaletach, a odmawiasz zapłacenia rachunków w magazynie? Pożyczasz dla siebie pieniądze, idąc do klubu grać w karty, pożycz i dla mnie, inaczej, skończone na zawsze pomiędzy nami!...
— Długi moje dochodzą już do trzechset tysięcy franków...
— Niechaj dojdą do czterechset... Przynieś mi z tego pięćdziesiąt tysięcy.
— Mówiłeś przed chwilą o czterech tysiącach? — zawołał z przestrachem wicehrabia.
— Cztery tysiące na początek, a resztę później... A nie odkładaj tego... nie odwlekaj... Inaczej zastaniesz drzwi przed sobą zamknięte.
— Lecz cóż ja zrobię, zastanów się!... Lichwiarze już pożyczać mi nie chcą.
— Ja ci nastręczę kapitalistę.
— Ha! jeśli znajdziesz takiego...
— Jutro jedziemy doń razem. Gdyby nie miał u siebie do rozporządzenia tej sumy, postara się nam o takową... Lecz w takim razie będzie to nieco drożej kosztowało.
Jerzy de Nervey westchnął zcicha.
— Pijawki te... — mówiła dalej Melania — umieją dobre korzyści ciągnąć ze swych kapitałów. Co począć jednak? Nie podobna żyć powietrzem i nie ubierać się wcale. A może znalazłby się inny sposób, mniej ryzykowny, do wydobycia nas z kłopotu — dodała po chwili zamyślenia.
— Jaki? — zapytał żywo de Nervey.
— Gdybyś się ożenił...
— Co za myśl!...
— Przy ożenieniu matka wypłaciłaby ci twą sumę w całkowitości...
— Wierzyciele by ją zabrali.
— Matka spostrzegłszy, że chcesz los swój ustalić, zamyślasz żyć odtąd poważnie, oddałaby ci może cały majątek, z wyłączeniem dla siebie dożywotniej renty... Spłaciwszy natenczas swe długi, byłbyś jeszcze bogatym.
— Chcąc się ożenić, trzeba mieć jakąś wybraną przez się kobietę... Znasz jaką, któraby...
— Do licha! pytasz mnie o to... Wszak ja... Masz mnie gotową.
Wciśnięty w głąb powozu Jerzy, spojrzał na swą kochankę z obawą.
— Czy ona to mówi na seryo? — pomyślał.
— Zdaje mi się, że potrafiłabym odpowiednio nosić tytuł wicehrabiny... — mówiła dalej Melania. — No, jakże ci się to zdaje?
— Dziwne projekta snują ci się po głowie... — rzekł Nervey.
— Nie chciałbyś się więc ze mną ożenić?
— Nie mówię tego bynajmniej... Co do mnie byłbym gotów... lecz moja matka... Och! onaby nigdy nie zezwoliła na podobne małżeństwo!
— Poślesz jej urzędowe zawiadomienie...
— Na nic się nie przyda... Wydziedziczy mnie w takim razie, a po zaślubinach zostaniemy bez grosza... I cóż natenczas poczniemy?
— O! w takich okolicznościach nie... nigdy!... — zawołała.
Powóz zatrzymał się przed domem.
— Wysiądziesz? — zapytała Melania.
— Nie, kaszel mnie dręczy... mam migrenę, do domu pojadę.
— Jak chcesz... Nie zapominaj, że jutro mamy być u tego kapitalisty, od którego pożyczysz dla mnie pieniędzy... Przyjedź do mnie o drugiej w południe.
— Dobrze... przybędę.
— Dobranoc! — rzekła, wysiadając.
I podczas, gdy powóz odwoził wicehrabiego na ulicę Miromesnil, weszła do swego mieszkania.
— Szczątki jego majątku muszą do mnie należeć... — mówiła. — Zaledwie kilka miesięcy do życia mu pozostaje. Trzeba korzystać, nie odwlekając, i starać się, ażeby to dziedzictwo przeszło w moje ręce.
W Salonie rodzinnym w Saint-Mandé po odjeździe ślubnego orszaku służba zajęła się uprzątaniem i oczyszczaniem.
Rozeszli się. dopiero o drugiej po północy, z wyjątkiem Arnolda Desvignes, a raczej Dezyderyusza, który pozostał dla zdania rachunku gospodarzowi zakładu.
— Nie opóźniaj się jutro... przybywaj zrana — mówił restaurator. — Mam zamówione dwa wielkie śniadania, każde na dwadzieścia osób, i trzy obiady po cztery nakrycia.
Desyignes, dowiedziawszy się o tem, co wiedzieć pragnął, nie myślał nadal prowadzić lokajskiego rzemiosła, nie mogąc jednak wprost odmówić gospodarzowi, obiecał, że przybędzie nazajutrz.
— Gdybyś tu zechciał przenocować — mówił restaurator — miałbym gotowe łóżko dla ciebie.
— Wdzięcznym za pańską grzeczność... lecz wolę wrócić do domu. Potrzebuję na dzień jutrzejszy zmienić bieliznę i ubranie.
— To prawda... Gdzie mieszkasz?
— Na bulwarze Woltera, nr. 84.
— Niezbyt daleko... Pamiętajże się jutro nie opóźnić.
Znalazłszy się na ulicy, były sekretarz Mortimera zdjął kapelusz i chłodził płonącą głowę na świeżem, nocnem powietrzu.
— Ach! — zawołał, oddychając pełnemi płucami — dzień dyablo był ciężkim! Zdaje mi się jednak, że wszystko pójdzie dobrze.
Wszedłszy do swego mieszkania, padł na łóżko i zasnął snem ołowianym, nie obudziwszy się, aż nazajutrz o dziewiątej zrana.
Zerwał się spiesznie.
Mimo, iż to była niedziela, miał wiele do załatwienia dnia tego.
Przedewszystkiem pragnął conajrychlej opuścić dotychczasowy swój lokal i przenieść się na ulicę Tivoli. Meble, kupione do pawilonu, niedostatecznemi się okazały dla obecnego obszernego mieszkania, potrzeba było nowe sprowadzić. Prócz tego, należało mu jaknajprędzej widzieć się z Will Scottem i Trilbym i zapytać ich o wyjaśnienia co do Misticota. Wreszcie miał pójść do włocha Agostini, na ulicę Paon-blanc.
Cały więc dzień miał ząjętym.
Ubierał się, przemyśliwając, jaki dać pozór opuszczeniu obecnego lokalu?
— Szukać pozoru? Na co? — zawołał — dlaczego? Wyprowadzić się ztąd byłoby to szaleństwem! Mieszkanie to daje mi nader bezpieczne schronienie. W razie potrzeby stać się może dla mnie ucieczką... Zatrzymuję je nadal... zatrzymuję!
Ubrawszy się, włożył w portfel bilety bankowe, niektóre papiery, wziął klucz od domu przy ulicy Tivoli i miał właśnie wychodzić, gdy dzwonek zabrzmiał silnie od strony ulicy des Tournelles.
Zatrzymał się zdziwiony.
— Kto to przybywa? — wyszepnął; — nie znam nikogo w Paryżu. Will Scott i Trilby wiedzą wprawdzie mój adres, lecz zakazałem im tu przychodzić.
Dzwonek u wejścia odezwał się powtórnie.
Arnold pochwycił rewolwer i wsunął go do kieszeni, poczem zbliżył się ku drzwiom, otwierając takowe, nie bez pewnej obawy.
Gdy się ma morderstwo na sumieniu, pomimo przedsięwziętych ostrożności, lękać się należy.
Ujrzał stojącego w progu posłańca.
— Co chcesz? do kogo przychodzisz? — zapytał.
— Do ciebie... — odrzekł przybyły po angielsku; — od dwóch dni krążymy około twego domu, nie mogąc spotkać się z tobą.
— To ty! — zawołał Desvignes, poznawszy Scotta w przybyłym. — Zakazałem ci...
Tu, wprowadziwszy go do pokoju, drzwi zamknął.
— Wiem o tem dobrze... — odrzekł Irlandczyk — jeślim przestąpił ów zakaz, musiało to być dla ważnych powodów.
— Trzeba było napisać do mnie i oznaczyć schadzkę według ułożonych warunków.
— A zatem nie odebrałeś żadnego listu?
— Jakto... pisałeś do mnie?
— Pisałem.
— Kiedy?
— Przedwczoraj... Zdaje mi się, że twoja przezorna odźwierna oddała list innemu lokatorowi, którego nazwisko wielce jest do twego zbliżonem, ponieważ tamten nazywa się Delvignes. Zresztą posłuchaj... opowiem ci wszystko.
Tu opowiedział znane nam już szczegóły.
— Szczęściem — rzekł Arnold — że z tego listu i medalika ów Delvignes nie będzie nic mógł się domyśleć. Ów agent handlowy, spostrzegłszy, że zaszła pomyłka w nazwiskach, list zwróci, albo go zniszczy. Lecz inne, bardziej ważne, zagraża nam niebezpieczeństwo...
— Cóż takiego?
— Oto medalik, nierozważnie przez ciebie zgubiony.
— Jakto... ty już wiesz o tem? — zapytał Scott osłupiały.
— O tem i o wielu innych rzeczach. Czyliż ta schadzka, jaką mi w liście naznaczyliście, nie miała na celu pewnego chłopca, Misticota, sprzedającego medaliki na Montmartre?
— Tak... właśnie.
— Ów Misticot poznał cię, gdyś przyprowadził konia z powozem Loriotowi.
— To jest zdawało mu się, że mnie poznaje.
— Tak... zdawało mu się to przed dwoma dniami, dzisiaj ma pewność.
— Jak... zkąd?
— Dzięki kupionemu od niego medalikowi, który zgubiłeś, a jaki on znalazł między deskami siedzenia, jadąc tymże samym powozem na wesele.
— Czy podobna? ależ ten medalik jest takim, jak inne.
— Przeciwnie, miał skazę... maleńką na środku dziureczkę.
— Ach! prawda... przypominam to sobie... Do kroć tysięcy piorunów! — zawołał Anglik, zrywając się z gniewem. — Biadaż mi... biada!
— Zapewne, ponieważ ten młody głupiec powziął niebezpieczne zamiary...
— Przeciw mnie... z jakiej przyczyny?
— Jest przekonanym, że kłamiąc, jak ty natenczas skłamałeś i zaprzeczając uparcie swej tożsamości przy spotkaniu się z nim u Loriota, musiałeś mieć ważne ku temu powody. Odgaduje on jakąś ukrytą tajemnicę w sprzedaży powozu i konia pod przybranem przez ciebie nazwiskiem... Posuwa się nawet do przypuszczania zbrodni...
— Co ty powiadasz! czy być może?
— Mówię najczystszą prawdę! Słyszałem na własne uszy zwierzenia, czynione przez Misticota Loriotowi.
— Zatem obudwóch ich sprzątnąć potrzeba... Ja podejmuję się tego.
— Bez szaleństw! — zawołał Desvignes. — Trzeba jedynie ostrożność zachować.
— Już to przedsięwzięliśmy...
— Cóżeście zrobili?
— Zmieniliśmy mieszkanie i nazwiska.
— Bardzo dobrze... Gdzież teraz zamieszkujecie?
— Na bulwarze Szpitalnym nr. 8, naprzeciw Salpetrière i Botanicznego ogrodu. Dwa wyjścia z dwóch pokojów... Nikt się tam nami nie zajmuje... mieszkanie pewne...
— Jakież przybraliście nazwiska?
— Jesteśmy Dwaj bracia Perron... Ja Daniel, Trilby Wiktor.
Arnold napisał sobie adres i nazwiska.
— Macie swe własne umeblowanie?
— Ma się rozumieć.
— Wszystko jest dobrze ułożonem. Potrzeba teraz nie dać się poznać i mieć baczność na Misticota.
— Ja wracam do mego pierwotnego zamiaru. Mam wielką ochotę karku mu nakręcić.
— Zobaczmy wprzód, co on uczyni... Nie należy pogarszać sytuacyi ściąganiem nowych podejrzeń. Słowem, nie działać nic, jak po otrzymaniu odemnie rozkazów.
— Zatem będziesz nas jeszcze potrzebował?
— Tak się zdaje...
— Jesteśmy na twoje wezwanie.
— Liczę na to... Gdybym potrzebował widzieć się z wami, powiadomię was o tem. A teraz wychodź... Mam wiele interesów do załatwienia... Wyjdę po twojem odejściu.
Will Scott zniknął w oka mgnieniu, a wkrótce i Desvignes wyszedł z pawilonu.
Idąc przez podwórze, przybrał minę poważną, zagniewaną prawie.
— Jestem bardzo z pani niezadowolony... — rzekł do odźwiernej. — Dowiedziałem się, że list do mnie adresowany dostał się innemu lokatorowi.
— Proszę... przebacz pan... — mówiła zatrwożona kobieta. — Nie z mojej winy to nastąpiło. Anastazya, źle przeczytawszy nazwisko, oddała go panu Delvignes.
— Ten pan zapewne spostrzegł pomyłkę... Dlaczego nie zwrócił tego listu?
— Jest to agent handlowy... wyjechał do Rennes.
— Ów list był mało znaczącym, lecz chodzi mi o przedmiot, jaki się wewnątrz znajdował... Była to pamiątka, jaką mi przesłano. Pomyłka ta wielką przykrość mi sprawia.
— Ach! panie... przysięgam, iż to już nie powtórzy się więcej. Będę własnoręcznie odbierała listy, nadchodzące do pana, a składała je następnie w pańskiej sypialni.
— Pamiętaj pani! A skoro ów pan Delvignes powróci, odbierz ten list, lub to przynajmniej, co się wewnątrz niego znajdowało, mały srebrny medalik.
— Nie zapomnę.
Arnold wyszedłszy, przywołał fiakra i pojechał na ulicę Pépinière do wykwintnego magazynu, dla zakupienia sobie nowych mebli.
Mimo niedzieli, magazyn ten był otwartym.
Desvignes wybrał nader elegancki garnitur mebli, wraz ze sprzętami kuchennemi, przyrządami dla remizy i stajni, polecając nadesłać sobie to wszystko w nadchodzący czwartek.
Kupiec przyjął chętnie zobowiązanie, obok czego zaproponował nastręczenie stangreta i kucharki, dwojga uczciwych ludzi, którzy skutkiem wyjazdu swych państwa, znaleźli się nagle bez miejsca.
— Radbym ich widzieć? — rzekł Desvignes.
— Natychmiast przywołać ich każę... — odparł właściciel magazynu — mieszkają w tymże samym domu.
Wpół godziny później stangret, Jakób, i Katarzyna, kucharka, jego żona, oboje ludzie w pewnym już wieku, dobrze przedstawiający się, nader porządnie ubrani, jak zwykle służba w Paryżu, zostali przez Arnolda ugodzonymi, poczem ów nowy pan polecił Jakóbowi udać się za wynalezieniem eleganckiego powozu i konia dobrej rasy.
Zapłaciwszy właścicielowi składu mebli kilka tysięcy franków banknotami, upominał go jeszcze Desvignes o nadesłanie takowych we czwartek rano pod numer wskazany i udał się na śniadanie na stacyę Saint-Lazare. Po ukończeniu takowego postanowił pójść na ulicę Paon-blanc, do Włocha Agostini.
Stary handlarz był w domu u siebie.
— Zebrałżeś pan potrzebne dla mnie dowody? — zapytał go Arnold.
— Za kilka dni dostarczę panu uwolnienie ze służby Józefa Arnolda Desvignes, prawnie zlegalizowane. Znalazłem w biurze pewnego oficera, który za uiszczoną sobie zapłatą przyrzekł mi dostarczyć pomieniony dowód z wszelkiemi przynależnemi pieczęciami.
— Dobrze... Pamiętałeś pan również o żądanych przezemnie objaśnieniach względem bankiera, Juliusza Verrière?
— Mam już jego akta osobiste w komplecie.
— Już... czy być może?
— Tak, jeden z moich kolegów, pracujący przy pewnym finansiście, spekulującym na giełdzie, posiada szczegółowe wiadomości o każdym z tych szantażystów i dostarczył mi takowych, ma się rozumieć, za dość grubą zapłatą. Chceszże pan zaraz je poznać?
— Jaknajprędzej.
Agostini zdjął z biurka grubą plikę papierów, owiniętych w szarą bibułę.
Przyklejona kartka na okładce nosiła napis:
— Wszystko tu już jest zebranem — rzekł — w najdrobniejszych szczegółach.
— Proszę więc, odczytaj mi pan to głośno.
Włoch, rozwinąwszy pakiet, dobył zeń kilka arkuszy zapisanego papieru i począł czytać:
„Juliusz Karol Verrière, urodzony w Romorantin, departamencie Loire i Cher, dnia 15-go stycznia 1828-go roku syn Napoleona Verrière i jego prawej małżonki, Julii Béraud, obojga rodziców zamożnych.
„W młodości odebrał nader staranne wychowanie. — W szesnastym roku życia, dla ukończenia nauk, posłano go do Paryża. Gdy doszedł lat dwudziestu, począł pracować w biurze bankiera. Widoczne jego zdolności finansowe zjednały mu awans w krótkim czasie. Zajął jedno z ważnych stanowisk w tem biurze, z dość Wysokiem wynagrodzeniem.
„Ambitny i chciwy bogactw, zebrał je niezadługo, prowadząc po za bankiem drobne spekulacye pieniężne. Wszystkie one prawie mu się udawały, a zysk zebrany stał się podstawą jego przyszłego majątku, który powiększył bogatem ożenieniem.
„W roku 1863-im zaślubił wdowę trzydziestopięcioletnią, swą krewnę, której rodzina wprawdzie nic nie posiadała, lecz którą śmierć pierwszego męża, zbogaconego spadkiem niespodziewanym, uczyniła dziedziczką majątku, dosięgającgo miliona.
„Dołączywszy do wspomnionego kapitału swój własny majątek, Juliusz Verrière otworzył dom bankierski, nader pomyślnie prosperujący.
„Z małżeństwa tego urodziła mu się jedyna córka, Aniela. W pięć lat po przyjściu na świat tego dziecięcia pani Verrière umarła.
„Córka więc odziedziczyła milion po matce, którym administrował Verrière, jako legalny opiekun córki, obowiązany do zdania rachunku po dojściu jej do pełnoletności.
„Prócz własnej córki, Verrière miał na opiece swą siostrzenicę, sierotę, którą powołanie poprowadziło do poświęcenia się życiu zakonnemu.
„W chwili przywdziania habitu wspomniona siostrzenica Verrièra była posiadaczką miliona pięciuset tysięcy franków, które postanowiła użyć na dzieła miłosierdzia.“
— Oddała mu więc milion! — zawołał Desvignes.
— Tak — odrzekł Agostini — i ów milion przybył mu bardzo w porę dla wydobycia go z nader ciężkiego położenia. Wskutek zachwiania się pewnego towarzystwa przemysłowego, którego był założycielem, głównym akcyonaryuszem i dyrektorem zarazem, pod naciskiem licznych zaskarżeń był zagrożony stawieniem przed sądowemi kratkami. Kapitał siostrzenicy pozwolił mu zaspokoić pretensye skarżących i sprawę umorzono. Szczęście wszelako od owej chwili opuszczać go zaczęło i obecnie, równie jak wtedy, powtórnie jest zagrożonym.
— Posiadasz pan pewność na to, co mówisz? — zawołał żywo Desvignes.
— Niezachwianą pewność... Przekonasz się pan o tem. W obecnej chwili Juliusz Verrière traci co najmniej trzysta tysięcy franków w założonem przez siebie towarzystwie eksploatacyi marmurów w Belgii.
— Trzysta tysięcy franków... — powtórzył Arnold, zapisując tę cyfrę w konotatniku.
— Prócz tego, traci jednocześnie pięćset tysięcy franków w stowarzyszeniu nadbrzeżnej żeglugi, której upadłość ogłoszoną została.
Desvignes zapisał sobie tę cyfrę pod pierwszą.
— Verrière — mówił Włoch dalej — posiada należytość dwieście tysięcy franków u jednego ze swych dalszych krewnych, niejakiego La Fougèra, dyrektora teatru Fantazyj, jakie zapłacił temuż za przyjęcie do trupy pewnej aktorki, swojej kochanki. Oprócz powyższych dwustu tysięcy franków, które oddawna zniknęły, przyjął na siebie odpowiedzialność za sumy, przypadające różnym dostarczycielom teatru, a wynoszące około sto pięćdziesiąt tysięcy franków... Lecz to jeszcze nie wszystko... Ustępując naleganiom kochanki, pragnącej odtworzyć główną rolę w nowej czarodziejskiej feéries, wypłacił świeżo La Fougèrowi sto pięćdziesiąt tysięcy franków, potrzebnych na wystawienie tej sztuki.
— Razem więc dał mu pięćset tysięcy franków! — zapisywał Desvignes. — Otóż ogólna cyfra strat jego dosięga miliona trzystu tysięcy franków; nie sądzę jednak, by skutkiem tego pozycya Verrièra zachwianą być mogła.
— Przeciwnie... jest ona zachwianą — odrzekł Włoch — tem silniej zachwianą, że wieść o jego bankructwie rozchodzić się poczyna, a ztąd wiele osób, posiadających u niego kapitały, zgłasza się po odbiór takowych.
— No... więc im je wypłaci...
— Z czego? pytam pana... Pieniądze jego klijentów, dosięgające miliona, zniknęły w prowadzonych przezeń niepomyślnie operacyach giełdowych.
— A pięćset tysięcy franków, umieszczonych u niego przez zakonnicę?
— Ulotniły się wraz z innemi.
— Zostaje mu posag córki.
— Mocno nadszarpnięty... Gdyby Verrière jutro zmuszonym był zebrać swój bilans, znalazłby deficyt, wynoszący do trzech milionów, a wtedy nie będzie to upadłość, ale najprostsze w świecie bankructwo.
— Kto jest ta jego kochanka, o której pan wspomniałeś?
— Istota nader niebezpieczna, na którą wydaje rocznie do trzechset tysięcy franków. Umieściła ona również u niego kapitał i chce go odebrać z dwóch przyczyn. Najprzód ulokowanie to nie zdaje się jej być pewnem, a powtóre postanowiła nabyć jaką nieruchomość. Urodziwa dziewczyna, lecz bez żadnego dramatycznego talentu... A język... jak żądło żmii... Verrière obawia się jej.
— Dlaczego?
— Zna ona cały Paryż, a wrazie wynikłego pomiędzy nimi nieporozumienia, zrządziłaby mu wiele szkody swoją wielomównością. Rzecz ta bądźcobądź jest do przewidzenia rychlej, czy później, ponieważ bankier bez jej upoważnienia ulokował jej pieniądze w belgijskiej kopalni marmurów, jak również kapitał pewnej pani de Nervey w stowarzyszeniu nadbrzeżnej żeglugi.
— De Nervey?... — przerwał Arnold; — byłażby to matka wicehrabiego Jerzego de Nervey, którego kochanką jest również krewna bankiera?
— Melania Gauthier... tak, właśnie... Owa damulka przepuściła mu już do czterystu tysięcy franków, na rachunek sukcesyi wicehrabiego po matce. Pani de Nervey jest już kobietą w podeszłym wieku i mocno słabą. W razie jej śmierci syn natychmiast zażądałby od Verrièra wypłaty kapitału, bezustannie potrzebując pieniędzy. Wystarczyłoby więc jedno słowo, jak pan widzisz, dla przyśpieszenia upadku bankiera, czego lękając się, ulega on żądaniom panny Leony.
„Mimo to, Verrière jest człowiekiem inteligentnym, ale rozrzutnik, hulaka zapamiętały! Nie ma w nim uczuć szlachetnych. Dla osobistych swych celów gotów poświęcić wszystko i wszystkich. Nie chce wydać zamąż swej córki, ponieważ jednocześnie zdaćby musiał rachunek z roztrwonienia jej posagu, pozostałego po matce, a jak wszyscy ludzie, żyjący złudzeniami, ma on nadzieję, że przed dojściem do pełnoletności panny Anieli zdoła może jakim sposobem zapełnić uczyniony w jej sumie deficyt.
— I to już wszystko? — zapytał Desvignes.
— Tak... w tem, co dotyczy bankiera, już wszystko. Pozostaje jeszcze drobna notatka względem jego córki.
„Panna Aniela Verrière ma obecnie lat osiemnaście. W niczem ona nie jest podobną do swego ojca. Łagodna, miłosierna, prawego charakteru, posiada jednak wolę żelazną. Jedna jedyna osoba tylko jest zdolną na nią wpływ wywrzeć, a tą jest jej kuzynka, siostra Marya, zakonnica.
— Daj mi pan te notatki.
Włoch podał paczkę akt Arnoldowi, który schowawszy je do kieszeni, wydostał z pugilaresu ćwiartkę papieru z listą wypisanych nazwisk.
— Mam nową robotę dla pana — rzekł; — zapłacę tyleż co za poprzednią.
Agostini, wziąwszy papier, czytał głośno:
— La Fougère... Melania Gauthier... Jerzy de Nervey...
— Znasz pan te nazwiska — rzekł Desvignes — boś je wymieniał przed chwilą. A zatem potrzebuję szczegółowych objaśnień o tych osobistościach, oraz o wszystkiem, co ich dotyczy.
— Jest to rzecz pilna?
— Tak, życzę sobie mieć to dostarczonem w ciągu trzech dni. Będziesz-że pan mógł tego dokonać?
— Mam nadzieję...
— Zatem po trzech dniach przybędę do pana.
Desvignes podniósł się, chcąc odejść, gdy nagle dzwonek odezwał się od strony wejścia.
— Nie chcę, ażeby mnie tu widziano... — zawołał żywo.
Dzwonek powtórnie zadźwięczał.
— Wejdź pan tu... — rzekł Włoch, otwierając drzwi do przyległego pokoju. — To moja sypialnia. Załatwię się prędko z przybywającymi.
Desvignes wszedł do wskazanego sobie pokoju, nie zamykając jednak drzwi szczelnie, ażeby mógł widzieć i słyszeć nowoprzybyłych.
Agostini, odsunąwszy zasuwkę, drzwi od wejścia otworzył.
W progu ukazała się młoda zawoalowana kobieta, bogato, lecz i jaskrawa razem ubrana.
— Co pani sobie życzysz? — pytał właściciel mieszkania.
Przybyła odrzuciła woalkę.
— Panna Melania Gauthier!... — zawołał Włoch zdumiony.
— Po co, u czarta, ona tu przyszła? — wyszepnął Arnold, dosłyszawszy wyrazy Agostiniego.
Włoch, wprowadziwszy młodą kobietę, podał jej krzesło.
— Tak dawno pani nie widziałem... — rzekł; — cóż ją tu do mnie sprowadza?
— Chcę z tobą pomówić, staruszku... — mówiła Melania, rozkładając się na fotelu; — głównie w przedmiocie wicehrabiego de Nervey.
— Słucham... o cóż chodzi?
— Otóż trzeba ci wiedzieć — poczęła — iż Jerzy de Nervey kompletnie jest zrujnowanym. Gra w karty i cukierki ślazowe pochłonęły mu cały majątek. Chce, ażebym go kochała dla jego pięknych oczu, co nie jest moim zwyczajem, tem więcej, że i te jego oczy są również brzydkiemi. Doktorzy nie wróżą mu dłuższego życia nad kilka miesięcy; potrzeba mi zatem zabezpieczyć swą przyszłość. Chcę, aby on mnie zaślubił i przyszłam właśnie prosić cię o radę w tym względzie.
— Myśl niezła... — odrzekł Włoch; — lecz czy on na to zgodzić się zechce?
— Stawia obecnie trudności; będę się jednak starała przełamać to wszystko. Po zaślubinach, zostawszy wdową, do jego majątku mieć będę prawo.
— Do jakiego majątku? Obecnie posiada on tylko długi, a wątpię, by matka za życia coś mu oddała.
— E! matce też niewiele się już na świecie należy.
— Przypuśćmy... Lecz w razie jej śmierci wierzyciele wicehrabiego spadną na owe resztki miodu, jak chmura szerszeni.
— Wszystkiego jednak nie zabiorą. Hrabina jest bogatą. U mego kuzyna, Juliusza Verrière, ulokowała czterysta tysięcy franków.
Agostini wiedział, co sądzić o tej lokacyi, nie rzekł jednakże i słowa.
— Długi Jerzego wynoszą obecnie do trzystu tysięcy franków — mówiła dalej Melania. — Przypuśćmy, iż podwoi tę cyfrę do chwili naszego małżeństwa; pozostałoby nam jeszcze sześć do siedmiuset tysięcy franków. Jak mi więc radzisz?
— Zawrzyj z nim pani małżeństwo, jeśli możesz... Odgaduję wszakże, że to nie jest jedynym celem jej przybycia do mnie na ulicę Paon-blanc.
— W rzeczy samej... jest jeszcze coś innego.
— Wiedziałem... o cóż więc chodzi?
— O co? — powtórzyła Melania — potrzebuję corychlej pieniędzy. Jerzy nie otrzymał tym razem zaliczki na swoją pensyę, jaką mu matka zwykle udzielała. Zostałam bez grosza.
— Niech więc pożyczy gdzie wicehrabia... — odparł Agostini.
— Wszyscy pożyczający zamknęli przed nim na klucz swe kasy... Otóż przychodzę do ciebie...
— Do mnie? — zawołał Włoch, śmiejąc się głośno; — ależ ja jestem goły, jak turecki święty... Wszak pani dobrze wiesz o tem...
— Wiem... i nie na twoje liczę pieniądze, lecz może znasz jakiego kapitalistę, któryby na dobry procent pożyczył pięćdziesiąt tysięcy franków, z których ja dla siebie zastrzegam połowę. Dla ciebie za twoją fatygę przeznaczam tysiąc franków...
— Tysiąc franków przydałoby mi się wprawdzie... — rzekł Włoch w zamyśleniu; — dziś jednak zrobienie podobnego interesu jest bardzo trudnem. Poukrywały się kapitały; nie znam nikogo, ktoby chciał ryzykować tak znaczną sumę.
— Wszak wicehrabia jest odpowiedzialnym... jego podpis ma wartość...
Agostini wzruszył ramionami.
— Nie mów pani bajek! — zawołał; — życie jego na dni jest policzonem, wszak to mówiłaś sama przed chwilą, a gdyby umarł przed otrzymaniem spadku po matce, ów podpis nie wartby był niucha tabaki.
— Matka za niegoby zapłaciła.
— To wątpliwe. Zresztą, po co mamy na próżnej dyskusyi czas tracić? Powtarzam pani, że nie znam nikogo takiego... absolutnie nikogo. Zaniechaj pani myśli o pożyczce, a raczej staraj się zaślubić pana de Nervey... Wierzaj mi, że to najlepsze... W każdym razie coś pani pozostanie z ogólnej likwidacyi, a chociażby nawet tytuł wicehrabiny... i to coś warte. Wybacz pani zatem, iż czas nie pozwala mi dłużej z tobą rozmawiać. Czekają na mnie, wyjść muszę.
Melania podniosła się nader niezadowolona, tem więcej, iż była pewną pomyślnego obrotu tej sprawy.
Agostini, odprowadziwszy ją do drzwi, wrócił do gabinetu.
Desvignes, stojąc na środku pokoju, szepnął mu żywo:
— Przywołaj pan tę kobietę i przyrzecz jej, że dziś wieczorem otrzyma pożyczkę pięćdziesięciu tysięcy franków... Śpiesz się... Ja uciekam do twojej sypialni.
I były sekretarz Mortimera skrył się tam powtórnie.
Agostini, osłupiały na razie, pośpieszył spełnić wydane sobie polecenie, a otworzywszy drzwi, pochylił się nad schodami, wołając:
— Panno Melanio!
Młoda kobieta znajdowała się na pierwszem piętrze.
— Kto mnie woła? — spytała, odwracając głowę.
— Ja, Agostini... Wróć pani, proszę...
Melania, pełna radości, z pośpiechem schody przebiegała.
— Jakże? znalazłeś pan kogoś? — Może wynajdę... — odparł Włoch, wprowadzając ją do gabinetu. — Na razie zdawało mi się, iż nie znam nikogo, gdy jednak pani odeszłaś, przypomniałem sobie o pewnym kapitaliście, z którym interes zrobi się, być może. Na kiedy potrzebujesz pani tych pieniędzy.
— Jaknajprędzej... Chociażby jutro nawet...
— Obecnie jest trzecia... Będę się starał zobaczyć z pomienioną osobistością około piątej. Dziś, jako w niedzielę, spodziewam się zastać go w domu. Przybądź więc pani do mnie wraz z wicehrabią de Nervey dziś, około siódmej wieczorem, a otrzymasz ostateczną odpowiedź.
— Ale odpowiedź pomyślną? — pytała z niepokojem Melania.
— Zdaje się, że otrzymasz pani pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych lub czeku na bank.
— A na jakich warunkach?
— Nic jeszcze nie wiem... Wszak to nie ja wypożyczam. Gdyby się warunki pani nie podobały, możesz się na nie nie zgodzić.
— Och! nie o to wcale mi chodzi. Ja się nie wdaję w podobne rzeczy... To do Jerzego należy... Agostini... jesteś poczciwym człowiekiem. Będę się starała wywdzięczyć za twą uprzejmość. Przybędziemy napewno o siódmej... Śpiesz, nie zwlekając, do tego człowieka.
I odeszła rozpromieniona, podczas gdy Włoch zagadnął Arnolda:
— Pan chcesz pożyczyć pięćdziesiąt tysięcy franków temu umierającemu, obarczonemu długami, który prawdopodobnie nic nie odziedziczy po swojej matce?
— Pożyczyłbym mu trzy razy tyle, gdyby tego zażądał.
— Ha! masz pan w tem widać cel jakiś... i to cel ważny, dla osiągnięcia którego wszelka strata nie będzie dotkliwą dla ciebie.
— Być może... — odrzekł Desvignesz uśmiechem. — Przygotuj pan rewers na osiemdziesiąt tysięcy franków, płatnych w dniu, w którym wicehrabia de Neryey otrzyma spadek po matce.
— Nazwisko wypożyczającego?
— Wiliam Scott.
Agostini zapisał sobie to nazwisko.
— Nie chcę osobiście ukazywać się w tej sprawie, pan będziesz moim reprezentantem — rzekł Arnold. — Pieniądze doręczę ci za godzinę, na które wydasz mi jednocześnie od siebie rewers.
— Będzie przygotowanym.
— A teraz jeszcze jedno małe objaśnienie. Nie znasz pan w Paryżu jakiego człowieka, prowadzącego handel perłami i dyamentami, człowieka pewnego, bogatego, mogącego zapłacić gotówką znaczne sumy pieniędzy?
— Znam pewnego izraelitę, milionera, uczciwego, a głębokiego znawcę pomienionych przedmiotów. Poszukuje on rzeczy pięknych... rzadkich klejnotów. Nazywa się Samuel Rénard, mieszka przy ulicy Bellechasse nr. 27.
— Otóż to właśnie takiego mi trzeba. Sądzisz pan, że zastałbym go dziś w domu?
— Jest to już człowiek wiekowy, mało wychodzi. Spróbuj pan pójść do niego.
Wyszedłszy z ulicy Paon-blanc, Desvignes wracał do siebie.
Idąc myślał:
— Poczynam partyę, nie wiedząc, co zrobi Verrière... Wkrótce jednakże znajdzie się on w mem ręku, przywiedziony do bezwzględnego posłuszeństwa, nie mogący działać, jak według moich rozkazów. Wszystko to drogo będzie mnie kosztowało. Pieniądze, znalezione w walizce Edmunda Béraud, wyczerpią się wkrótkim czasie. Potrzeba zrealizować kapitał, zawarty w klejnotach, jakie obecnie do mnie należą. Słyszałem już kiedyś o tym Renardzie... może się da z nim zrobić interes...
Wróciwszy do siebie, umieścił w portfelu pięćdziesiąt tysięcy franków, zawinął i owiązał w papier starannie szkatułkę, zawierającą drogocenne klejnoty, a wyszedłszy bulwarem Beaumarchais’go, wsiadł do fiakra i pojechał na ulicę Paon-blanc.
Agostini kończył właśnie brulion rewersu, mającego zostać wydanym przez Jerzego de Nervey kapitaliście Wiliamowi Scott, na sumę osiemdziesiąt tysięcy franków, płatnych w chwili odebrania przez wicehrabiego spadku po matce.
— Dobrze... — rzekł Desvignes, przeczytawszy. — Dodaj pan tylko następujący szczegół:
„Od powyższej sumy zastrzega się procent po pięć od sta rocznie. Pożyczka ta nie jest lichwiarskiem zobowiązaniem, lecz długiem honorowym, nieulegającym zaprzeczeniu przez uczciwego człowieka.“
— Nader zręcznie! — zawołał Agostini.
— Oto pięćdziesiąt tysięcy franków — rzekł Arnold, kładąc na biurku banknoty. — Melania Gauthier przyrzekła ci wynagrodzenia tysiąc franków... Zażądaj dwóch tysięcy... ten interes wart tyle... otrzymasz je od nich. — Jutro zrana przybędę po odbiór rewersu.
I zabrawszy szkatułkę z dyamentami, morderca Edmunda Béraud pojechał na ulicę Bellechasse.
Dom, zamieszkały przez Samuela Rénard, był to zwykły dwupiętrowy budynek. Główne drzwi wychodziły na ulicę.
Okna opatrzone były zewnątrz grubemi żelaznemi sztabami, a wewnątrz podwójnemi blaszanemi okiennicami.
Desvignes zadzwonił.
Po kilku sekundach otworzyło się okienko, umieszczone we drzwiach, za pomocą którego rozpatrywano przybyłych, poczem drzwi się same otwarły i ukazał się w progu służący wysokiego wzrostu, silny jak Herkules, w czarnem ubraniu, z białym krawatem na szyi.
— Co pan żądasz? — zapytał.
— Chcę się widzieć z panem Samuelem Rénard.
— W interesie?
— Tak.
— Mój pan nie załatwia interesów w niedzielę, jest to dzień spoczynku. Prócz tego pan Rénard jest słabym, cierpi na podagrę i nikogo teraz u siebie nie przyjmuje; nie wiem więc, czy dla pana zechce uczynić wyjątek. Bądźcobądź, racz mi pan dać swą wizytową kartę.
— To bezużyteczne... — rzekł Arnold. — Jako nieznany całkiem panu Rénard, nie mam prawa żądać, by dla mnie odstępował od przyjętych reguł. Powiedz pan tylko, że jeden z indyjskich eksploatatorów, przybyły z Benares i Golkondy, pragnie mu przedstawić klejnoty zadziwiającej piękności.
— Chodzi tu zapewne o perły?
— Tak... i o dyamenty. A ponieważ wiem, że pan Rénard jest wielkim artystą, głębokim znawcą tych rzeczy, chciałbym mu je właśnie przedstawić. Przeproś go pan za moją śmiałość, dodając, że mi bardzo wiele na tem jego przyjęciu zależy.
Powyższe słowa wymienionemi zostały na ulicy przed domem.
— Racz pan wejść... — rzekł służący, cofając się, aby zostawić wolne miejsce przybyłemu; poczem, zamknąwszy bramę, założył na nią gruby łańcuch żelazny.
Następnie wprowadził Arnolda do małego salonu, wybitego czerwoną jedwabną materyą, zawieszonego mnóstwem obrazów i przedmiotami wysokiej artystycznej wartości.
— Teraz idę — rzekł — powtórzyć panu Renard to, co mi pan poleciłeś.
Za chwilę ukazał się we drzwiach.
— Pan Rénard prosi... racz pan pójść za mną.
I zaprowadził przybyłego na pierwsze piętro, gdzie minąwszy przedpokój, uniósł portyerę i drzwi otworzył.
Pokój, do którego wszedł Desvignes, był dość obszerny, lecz nader skromnie umeblowany.
Jeden, umieszczony w nim przedmiot, zwracał na siebie uwagę. Była to wielka szafa żelazna, zajmująca prawie całą szerokość ściany.
Na środku pokoju stał stół czworograniasty, pokryty turecką makatą, na którym znajdowały się wagi, lupy i wiele innych przedmiotów do szlifowania drogich kamieni.
Przed kominkiem, na którym płonął ogień, mimo łagodnej na dworze temperatury, siedział mężczyzna siedemdziesięcioletni, a raczej leżał na szerokim fotelu.
Gruba kołdra wełniana okrywała mu nogi.
Był to Samuel Rénard.
Ubrany w błękitny szlafrok flanelowy, miał odkrytą głowę. Gęste, białe włosy, krótko przycięte, otaczały twarz starca bladą, o wyrazistych rysach. Długa, biała broda na piersi mu spływała.
Desyignes powitał go ukłonem.
Samuel skinął głową, mówiąc:
— Wybacz pan, iż nie powstaję na twoje przyjęcie, lecz podagra przykuwa mnie do krzesła, ruszyć się z miejsca nie mogę. Obecnie nie przyjmuję nikogo. Zrobiłem jedynie wyjątek dla pana, ponieważ służący oznajmił mi, że przynosisz cudowne rzeczy... a cuda w dziedzinie klejnotów są tak dziś rzadkiemi, iż obejrzeć je pokusa mnie ogarnęła. Podaj panu krzesło... — rzekł do służącego, posuń fotel wraz ze mną do stołu i odejdź.
Podczas, gdy lokaj wykonywał rozkazy, Arnold szkatułkę opakowaną postawił na stole.
— Po raz to pierwszy, zdaje mi się, mam przyjemność spotykać pana... — rzekł starzec.
— Tak... osobiście pan mnie widzisz raz pierwszy — odparł były sekretarz Mortimera; — lecz ja znam pana. Widziałem cię kiedyś w Ceylonie i wiele o panu słyszałem.
— Tak... byłem tam przed dwoma laty...
— Właśnie... dwa lata temu... — rzekł łotr, kłamiąc z bezczelną odwagą.
— Pan mieszkasz w Ceylonie?
— Nie, panie... Przejeżdżałem tam tylko... Mieszkam w Baltimore. Jestem rodowitym francuzem, wychowańcem szkoły górniczej. Przedsięwziąłem na własne ryzyko w Indyach tyle niebezpieczne poszukiwania dyamentów. Pomyślny skutek uwieńczył me prace. Prowadziłem prócz tego w Cejlonie i jego okolicach handel kupna i sprzedaży i dziś jestem posiadaczem klejnotów najwyższej wartości, którym nic nie dorówna, a w jakie włożyłem mój cały majątek. Będąc dosyć bogatym, zapragnąłem powrócić do Francyi i nie opuszczę już mego rodzinnego Paryża.
— Pozwolisz mi więc pan zobaczyć owe klejnoty najwyższej wartości, te cuda, którym nic nie dorówna? — zapytał Bénard z ironicznym uśmiechem.
— Chcę je panu sprzedać...
— Mnie... sprzedać? — powtórzył starzec.
— Tak... w tym celu do pana przychodzę.
— Winienem panu oświadczyć, iż jestem bardzo trudnym w nabyciu — odrzekł Samuel. — Zapewne wiesz o tem, gdy mówisz, żeś o mnie coś słyszał. Kupuję jedynie sztuki, odznaczające się wysoką wartością, a one tak są rzadkiemi, iż można powiedzieć, że obecnie wcale ich nie ma. Radbym takowe odnaleźć, mając zamówienie na dostarczenie ich dla dwóch domów panujących, łączących się z sobą.
— Być może, iż panu przynoszę to, czego tak szukasz daremnie — rzekł Arnold z uśmiechem. — Jeden z mych krewnych, jubiler w Golkondzie, olśniony został temi klejnotami. Zresztą pan sam najlepiej osądzisz.
— Zaciekawiasz mnie pan... doprawdy...
Tu Arnold, wydobywszy szkatułkę z papieru, otworzył ją małym kluczykiem.
Izraelita zapuścił wzrok w jej głębię i naraz bladą twarz jego okrył rumieniec, oczy zabłysły przelotną błyskawicą, zapomniawszy o swej podagrze i niemocy nóg zbolałych, zerwał się nagle, jakby tknięty iskrą elektryczną, i z rękoma opartemi na stole, z wlepionym wzrokiem w nagromadzone klejnoty, stał jak oczarowany.
— Cóż... zadowolonym pan jesteś, jak widzę? — zapytał Desvignes z ironią.
Rénard nie odpowiadał; zdawał się nic w około siebie nie słyszeć.
Dobył ze szkatułki największy dyament, o którym mówiliśmy powyżej, że dochodził wielkością gołębiego jaja, i drżącą ręką ująwszy lupę, bacznie go począł z różnych stron oglądać. Następnie położył go na wadze i ważyć zaczął.
— On sam... ten jeden klejnot, wart jest dziewięćset tysięcy franków!... — zawołał. — Miałeś pan słuszność, posiadasz w tem majątek... fortunę, jakiej najbardziej ambitni pozazdrościć ci mogą!
I zmieniony nagle, promieniejący wobec czarownych blasków owych klejnotów, jak artysta wobec arcydzieła, Samuel zagłębił rękę w szkatułkę, wyjąwszy pełną garść rubinów, szmaragdów, dyamentów i pereł.
— Wszystko to — rzekł — jest nader pięknem, mówiąc o cudach, nie przesadziłeś pan wcale... Zatem jeślibyś chciał sprzedać...
— Tak... gdybyś pan zechciał to nabyć. Znając pana z opinii; jako uczciwego człowieka, udałem się wprost do niego.
— Znajdują się tu kamienie wysokiej wartości... przedstawiające cenę trzech milionów...
— Nie znajdziesz się pan, mniemam, w kłopocie, gdyby ci nawet przyszło wypłacić sumę dziesięć razy większą.
— Nie chodzi mi też wcale o cyfrę, kupię, jeżeli się porozumieć zdołamy.
— Jesteś pan rzetelnym i sprawiedliwym, cóżby nam więc przeszkodzić w tem mogło?
— Trzeba sprawdzić, uważasz pan, pojedynczo jeden po drugim kamienie i perły, a następnie je zważyć... To zajmie czasu dość wiele.
— Nie śpieszno mi... mogę zaczekać.
— Weźmy się więc do roboty.
Tu starzec upadł na fotel. Podagra, o której zapomniał chwilowo, z całą siłą przypominać mu się zaczęła.
— Weź pan — rzekł — papier i pióro. Będziesz zapisywał wagę każdego klejnotu, każdej perły, w miarę, jak będę je ważył.
Desvignes przygotował się do pisania.
Izraelita rozpoczął ważenie, oglądając każdy przedmiot z uwagą, głośno oznajmując karaty wagi i wartość w pieniądzach.
Całą godzinę trwało to zajęcie.
— Zesumuj pan teraz to wszystko — rzekł — gdy Arnold zapisał ostatnią cyfrę.
— Ogół wynosi trzy miliony czterysta dwadzieścia tysięcy franków... — rzekł Desvignes po obliczeniu.
— Nie pomyliłem się więc w oszacowaniu, jak pan widzisz — odparł Rénard.
— Wiem, bo i ja znam również dobrze wartość każdego z tych tu klejnotów.
— Tak oceniając, zachowałem dla siebie dwadzieścia pięć od sta zysku od każdego.
— Nader sprawiedliwie.
— Zgadzasz się pan zatem na moją propozycyę?
— W zupełności.
— Kończysz pan szybko interes... to lubię... W jakich papierach życzysz pan sobie otrzymać zapłatę?
— Jak panu dogodniej... wszystko mi jedno.
— Gotówką dam zaraz czterysta tysięcy franków. Banknoty te pomieszczą się wygodnie w szkatułce, którą pan z sobą zabierzesz.
— Dobrze.
— Podpiszę panu trzy czeki na okaziciela, każdy na milion, do różnych domów bankierskich.
— Jakież są te domy?
— Na dom Rotszylda, dom Herlangera i dom Oppenheima. Możesz pan w miejscu odbierania otworzyć sobie bieżący rachunek. Gdybyś pan wracał do Indyj, ofiarowałbym ci czek na dom Mortimera i współki w Kalkucie.
Na to nazwisko Desvignes drgnął pomimowolnie, szybko jednakże pokrył wzruszenie.
— Znam dom Mortimera... — odpowiedział — lecz nie powracam do Indyj.
— Znasz pan osobiście Jana Mortimera?
— Nie, znam go tylko z opowiadania.
— Jego siostrzeniec, Lionel Mortimer, prowadzi teraz po nim dom bankierski.
— Jakto po nim? — powtórzył Arnold — miałżeby ów bankier dobrowolnie odstąpić komuś swe interesu?
— Zmarł od miesiąca... pan nie wiesz o tem?
Gdyby morderca Edmunda Béraud mniej czuwał nad sobą, byłby wykrzyknął na ową tyle niespodziewaną wiadomość, powstrzymał się jednak, odpowiadając z przybraną spokojnością:
— Ach! to nieszczęście!...
— Nieszczęście... w rzeczy samej, ponieważ był to uczciwy człowiek i dość jeszcze młody. Wracając jednak do naszej sprawy... Przyjmujesz pan zatem czeki na trzy pomienione domy, o jakich mówiłem przed chwilą?
— Przyjmuję... lecz jeszcze jedno zapytanie... Czy nie masz pan kapitałów, lokowanych u Juliusza Verrière?
Rénard skrzywił się zlekka.
— Tak... mam cośkolwiek u niego i to złożyłem tam wypadkowo. Pięćset tysięcy osiemdziesiąt franków, które radbym wydobyć.
— Dlaczego? czy ten dom nie jest pewnym?
— Nie mówię tego... ale postępowanie Verriéra, jego hulaszcze życie i wieści, być może, kłamliwe, które wszelako obiegać poczynają...
— Jeden z moich przyjaciół w Baltimore — rzekł Desvignes — polecił mi gorąco tego bankiera. Przyrzekłem mu, iż coś złożę u niego... Chciałbym więc słowa dotrzymać i cośkolwiek tam ulokować...
— Dobrze... wydam panu czek na pięćset tysięcy franków do niego... Przestrzegam jednak, nie powierzaj mu pan więcej i nie pozostawiaj na długo tych pieniędzy.
— Ma się rozumieć... Dla zadośćuczynienia prośbie mego przyjaciela, uczynię to na razie, lecz za kilka dni, słuchając pańskiej rady, zażądam odbioru.
Samuel zadzwonił.
Olbrzymi lokaj wszedł z sąsiedniego pokoju, gdzie czuwał wiernie nad swoim panem..
— Oto klucze od szafy żelaznej... — rzekł izralita. — Znasz wyraz... Otwórz ją... Podaj mi czterysta dwadzieścia tysięcy franków i karnet z czekami, na domy Rotszylda, Berlangera, Oppenheima i Juliusza Verrière... Lecz tym sposobem czek na Oppenheima wypadnie tylko na pięćset tysięcy franków.
— Tak, panie — rzekł Arnold.
— Nazwisko pańskie? — zapytał Renard.
— Arnold Desvignes... — rzekł łotr zuchwale. — Oto moje osobiste papiery.
Samuel odsunął podane sobie arkusze.
— To niepotrzebne... — rzekł; — płacę i biorę od pana pokwitowanie. W naszym handlu klejnotami interesa załatwiamy na papierze. Pańskie mieszkanie?
— Ulica Tivoli, nr. 24.
— Dobrze... nie potrzebuję wiedzieć więcej... Przerachuj pan, proszę, banknoty, podczas gdy będę czeki podpisywał, a gdyby panu stawiano jaką trudność w wypłacie u Juliusza Verrière, ja w takim razie wypłatę biorę na siebie.
W dziesięć minut później Desvignes, wyprowadzony przez służącego, wyszedł na ulicę Bellechasse.
— A zatem... — szeptał z tryumfem radości, wsiadając do fiakra — jeden, jedyny człowiek, którego mógłbym się obawiać, człowiek, któryby mógł świadczyć przeciw mnie, Jan Mortimer, umarł! Oto wiadomość, jaka mi radością zapełni dzień cały! Mam pieniądze na koszta prowadzenia wojny!... Bankier Verrière odemnie jest teraz zależnym! Pięćdziesiąt milionów Edmunda Béraud zdobędę, a wraz z niemi i rękę Anieli!...
Pałac pani de Nervey, matki Jerzego, kochanka Melanii Gauthier, znajdował się, jak wiemy, przy ulicy Miromesnil.
Zbudowanym był około roku 1855-go, w epoce, gdzie grunta w nowym okręgu Paryża nabyć było można po niskich stosunkowo cenach i gdzie stawianie niedrogo kosztowało.
Trwale zbudowany, lecz bez elegancyi, ów pałac nie posiadał żadnego wyłącznego stylu.
Mimo, że dość był obszernym, ograniczona liczba służących pełniła tu obowiązki. Stangret, lokaj, pokojówka, kucharka — oto wszystko.
Pierwsze piętro było zamieszkałem przez hrabinę de Nervey, którą wkrótce poznamy, drugie przez Jerzego, jakiego widzieliśmy na weselu Eugeniusza Loiseau.
Od lat pięciu hrabina nie wychodziła z domu prawie wcale, nękana cierpieniem serca, w której to chorobie bliższa lub dalsza katastrofa była nieuchronną.
Czytelnicy zechcą nam towarzyszyć do obszernej sypialni, przyciemnionej adamaszkowemi osłonami, w której wielkie łóżko z rzeźbionego dębu pod baldachimem, nadawało pozór niezwykle poważny.
Chora spoczywa na szeslągu, naprzeciw płonącego ognia na kominku, jaki nakazał lekarz utrzymywać bezprzestannie. Hrabina miała obecnie lat pięćdziesiąt pięć, lecz jej twarz blada, wychudła, rysy ściągnięte cierpieniem, włosy całkiem posiwiałe, nadają jej pozór kobiety siedemdziesięcioletniej.
Stopień pokrewieństwa Nerveyów z Edmundem Béraud był jak następuje:
Jeden ze stryjów kupca dyamentów, zamordowanego przez Arnolda Desvignes, wszedł w służbę wojskową, jako prosty żołnierz, i walecznością doszedł stopnia jenerała, prócz czego został obdarzony przez Napoleona I-go tytułem hrabiowskim, z prawem przekazania takowego potomkom w męzkiej linii.
Teobald Béraud, hrabia de Nervey, ożeniwszy się, miał dwóch synów, Achillesa i Ludwika. Achilles ożenił się w młodym wieku i z tego małżeństwa miał córkę, Eugenię-Martę, jaką ukazaliśmy dotkniętą chorobą serca.
Teobald, dziadek Eugenii, umarł. Jej ojciec zmarł także.
Tak z powodów rodzinnych, jako i majątkowych, jej stryj, Ludwik de Nervey, w podeszłym już wieku, za otrzymaną z Rzymu dyspensą zaślubił swą synowicę, wspomnioną Eugenię de Nervey; zachowując jej tym sposobem nazwisko, dodał doń tytuł hrabiowski.
Z tego związku narodził się znany nam Jerzy de Nervey, przybrawszy z własnej woli tytuł wicehrabiego, z przyczyny, jak mówił, iż to brzmi bardziej arystokratycznie nad zwykłą nazwę hrabiego.
Obdarzony mierną inteligencją, a obok tego zupełnym brakiem serca, Jerzy był samolubem w najwyższem tego słowa znaczeniu, a zepsutym do szpiku kości, nie mającym najmniejszego pojęcia o podniosłości moralnej.
Leniwy, jak lazaron, we wszystkiem, co dotyczyło umy- słowości, Jerzy, mimo próśb matki, nie chciał się niczego nauczyć, nie nagiął się do żadnej pracy intelektualnej.
Chciał zostać próżniakiem bezużytecznym i został nim.
Martwiło to ciężko biedną kobietę, jak również i wątły z natury stan zdrowia syna, jaki pogarszał swem życiem hulaszczem.
Suchoty go pożerały.
Pani de Nervey, sama ciężko chora, drżała o życie syna, gdyż mimo, iż niegodnym był on jej miłości, gorąco go kochała.
Poznaliśmy w początkach opowiadania, iż Jerzy nie odpłacał bynajmniej matce tkliwością za jej przywiązanie, ale przeciwnie, wyczekiwał jej zgonu dla pochwycenia spadku coprędzej.
Mimo, iż w ociężałej głowie szumiał mu szampan, wypity na weselu w Salonie rodzinnym, pojął on i dobrze zrozumiał znaczenie wyrzeczonych do siebie wyrazów Melanii.
Znał swoją kochankę. Mówiła mu ona o małżeństwie na seryo, myślała więc o zaślubinach.
Jerzy chciał zostać wolnym, używać życia w całej niezależności.
Melania podobała mu się jako kochanka, na żonę jednak rzecz inna. Ani ona, ani żadna, chyba, gdyby znalazł bardzo bogatą.
— Mnie się żenić? — wyszepnął, wróciwszy do siebie, chwytając się za piersi, rozdzierane gwałtownym kaszlem. Szalona myśl przyszła jej do głowy... Chce mi się tem przypodobać dla wyłudzenia pieniędzy... Na nieszczęście jednak pieniędzy tych nie mam... Matka zmniejsza moje wydatki pod pozorem, że niszczę zdrowie i ją rujnuję, a jednak mnie trzeba pieniędzy, ja je mieć muszę!
— Mieć muszę... — powtórzył po krótkiem zamyśleniu; — łatwo to powiedzieć... Znam matkę... dyabelnie uparta! Nie chciała mi udzielić zaliczki na piąty miesiąc mej pensyi... i nakłonić się nie da! Co robić więc?
To mówiąc, rozbierał się, kładąc do łóżka.
— Melania powiada że wynajdzie sposób na otrzymanie pieniędzy... Mówiła, że zna jakiegoś kapitalistę... Wszystko to blaga... jestem bez grosza... a mama ma kupy biletów bankowych u tego Verriéra... Nie jestem już pacholęciem... Matka ma mnie tylko jednego... Tak... ona musi przychylić się do mego żądania, inaczej zrobię jej skandal!....
I usnął z tem pięknem postanowieniem, snem twardym, ołowianym.
Nazajutrz obudził się około dziesiątej zrana, z głową ciężką, rozpaloną pomieszanemi myślami.
Ubierając się, spojrzał w zwierciadło i dostrzegł, iż cerę ma zżółkniałą, policzki zapadłe, z gorączkowemi plamami koloru cegły oczy podsiniałe i usta białawe.
Pomimo całej miłości własnej, odwrócił wzrok od zwierciadła.
— To owo szatańskie wesele tak mnie znużyło!... — zawołał. — Nogi i ręce mam jak połamane. Wyglądam jak papierowa figurka... Zła sprawa przedstawić się tak mamie, żądając od niej pieniędzy. Będzie mi znowu mówiła o mem delikatnem zdrowiu, o oszczędzaniu sił swoich... mnie... który mógłbym, jednem dotknięciem palca przewrócić wołu! Ha! bądźcobądź... pójdę... zryzykować trzeba!
Tu przerwał, pochwycony straszliwym kaszlem, jaki go trzymał przez kilka minut, poczem, dokończywszy ubrania, zeszedł na pierwsze piętro.
Na schodach spotkał pokojówkę, wychodzącą od pani de Nervey.
— Czy mama już wstała, Józefino?
— Tak, panie... od godziny.
— Można się z nią widzieć?
— Sądzę, że można... Właśnie zaniosłam ziółka pani hrabinie.
— Jakże się ma dzisiaj...
— Wciąż jednakowo... cierpiąca...
— Myslałem, iż z rozpoczynającą się wiosną zmieni się jej humor, będzie nieco weselszą...
— Ach! jak pan mówić możesz coś podobnego, panie Jerzy... weselszą, przy takiem cierpienia...
— To prawda... Wiem, że mocno cierpi... Są dnie jednakże, ty o tem wiesz, Józefino, w których znajduje się ona w lepszem usposobieniu... Pytam więc, jak dziś jest?
— Nie zdaje mi się, ażeby była lepiej usposobioną. Jest smutną, jak zwykle, a może więcej nawet, niż kiedykolwiek... Dostrzegłam, iż płakała skrycie.
Jerzy przesunął ręką po czole w zamyśleniu.
Jego matka była smutniejszą niż kiedy, chwila więc nie była przyjazną do wystąpienia z pieniężnem żądaniem. A jednak potrzeba go nagliła. Co począć?
— Józefino! — rzekł po chwili do służącej — zapytaj mamę, czy zechce przyjąć mnie teraz, lub czyli mam prząść później.
Pokojówka odeszła, pozostawiając Jerzego w zadumie, rozmyślającego, od czego przyjdzie mu zacząć z matką tyle drażliwą rozmowę.
— Pan wicehrabia wejść może — rzekła, ukazując się dziewczyna; — pani prosi i czeka.
Jerzy, minąwszy przedpokój i mały salon, wszedł do sypialni swej matki.
— Dzień dobry, mamo... — rzekł, podchodząc ku niej.
Jeden rzut oka wystarczył pani de Nervey, aby spostrzegła zmianę, zaszłą w stanie zdrowia jej syna. Zbliżyła się ku niemu, chcąc go uścisnąć, a gdy ujął jej rękę, uczuła, iż dłoń jego płonęła.
— Co ci jest, moje dziecię? — zapytała z trwogą.
— Mnie?... ależ nic, mamo... Cóżby mi być mogło?
— Widzę cię bledszym niż zwykle... ręce twe płoną... masz gorączkę.
— Ależ co znowu?... jaką gorączkę?... Jestem nieco znużony... ot wszystko! Późno udałem się na spoczynek.
— O drugiej nad ranem... wiem o tem. Słyszałam, jakeś powrócił... Obudziłam się... Sypiam tak mało.
— Przyczyną tego owo przeklęte wesele Eugeniusza Loiseau. Pojmujesz, mamo, iż nie wypadało mi odejść przed wszystkiemi. Powiedzianoby, iż czynię to z jakiejś dumy... pogardy dla zebranego tam towarzystwa. Trzeba się było zastosować do otoczenia.
— Tak... i na tem weselu piłeś szampana... likiery... — mówiła pani de Nervey.
— Jak wszyscy... trudno... wyróżniać się nie mogłem.
— A wiesz... iż doktorzy surowo ci tego zabronili...
— Eh! ci doktorzy... zwykle przesadzają w swej troskliwości o zdrowie pacyenta. Mają w tem cel, ażeby zwiększyć liczbę swych wizyt, a wraz z niemi i honorarya.
— Wiesz jednak, iż twój organizm jest nader wątłym... należy się pielęgnować...
— Mylisz się, mamo... czuję się tak zdrowym, silnym, jak...
Nie mógł dokończyć rozpoczętego zdania. Gwałtowny kaszel, porwawszy go nagle, mówić mu nie pozwolił przez kilka minut.
Pani de Nervey patrzyła na syna z boleścią, oczy jej napełniły się łzami.
— Biedny chłopiec... — myślała — łudzi się co do stanu swego zdrowia... on jest mocno chorym!
Gdy Jerzy uspokoił się po ominięciu kaszlu, zapytała:
— Dużo było osób na tych zaślubinach?
— Cała rodzina; prócz tego koledzy i przyjaciele młodej pary.
— Juliusz Verrière był także?
— Był ze swą córką, Anielą. Kuzynka nasza pragnie cię, mamo, odwiedzić, wraz z siostrą Maryą.
— Przyjmę je z całą przyjemnością... Zechcesz-że towarzyszyć mi przy śniadaniu?... — pytała. — Dziś niedziela, mógłbyś ją dla mnie poświęcić... chociaż ten jeden dzień w tygodniu... wcale cię prawie nie widuję...
— To prawda... cóż jednak począć? Tak jestem zatrudniony...
— Czem?
— Mnóstwem ważnych rzeczy... Upewniam cię, mamo, iż staję się człowiekiem poważnym...
— Ty?... — zawołała pani de Nervey z niedowierzaniem.
— Tak... ja! przysięgam... Zajmuję się obecnie nader doniosłą sprawą.
— Jaką?
— Zaraz ci opowiem. Znudziła mnie już ta próżniacza egzystencya, o jaką tak często mnie strofowałaś, a która jednak nie była całkiem bezużyteczną, ponieważ uczęszczając na wyścigi, do teatrów i klubów, słowem do miejsc wszelakiej zabawy, pozawierałem stosunki ze sławnemi artystami, autorami, znanemi głośno dziennikarzami i otóż chcę pracować, jak oni...
— Lecz ty nie będziesz nigdy ani artystą, ni autorem, ni dziennikarzem.
— Chcesz, mamo, raczej powiedzieć, że nim jeszcze nie jestem, lecz być w przyszłości postanowiłem... Chcę właśnie zostać dziennikarzem...
— Jest to zamiar nader chwalebny, lecz według mego zdania, niepodobny do urzeczywistnienia. Publicystą zostać niemożna w jednej chwili, na zawołanie. Potrzeba ku temu długich lat pracy... nabycia nauki, wiadomości, a oprócz tego i zdolności wrodzonych.
— Kiedyś to może tak było... — rzekł Jerzy; — dziś jednak chcieć tylko potrzeba.
— Jakto?... mniemasz więc, że wystarczy na to dobra wola? A w jaki sposób bez nauki i przygotowania napiszesz artykuły... felietony?
— Ach! moja mamo... nie rozumiemy się, jak widzę... Ja nie chcę sam redagować... ani myślę... inni będą za mnie pracowali. Ja pragnę tylko posiadać tytuł głównego redaktora. Ot, co jest mojem postanowieniem.
— W jaki sposób jednak zostać nim możesz?
— Od ciebie to, mamo, wyłącznie zależy.
— Odemnie?
— Tak. Jeśli mi dopomożesz, o czem nie wątpię, rzecz ta wkrótce da się zrobić. Postanowiłem wydawać dziennik... mały dzienniczek po cenie jednego sous... zawierający w streszczeniu wszystkie z całego tygodnia wiadomości literackie i polityczne. Dziennik taki miałby szalone powodzenie! Zabiłby wszystkie inne publikacye w tym rodzaju.
— Lecz aby utworzyć dziennik i wydawać go, na to potrzeba kapitału...
— Ba! ma się rozumieć! Na ciebie też, mamo, liczę w tym razie.
Pani de Nervey spojrzała z nieufnością.
— Na mnie rachujesz... — szepnęła zcicha.
— Mamże się udać do obcych? — zawołał Jerzy; — chodzi tu o zdobycie zaszczytnego dla mnie stanowiska... o moją przyszłość... Zresztą ten twój, matko, kapitał przynieść ci może znaczne korzyści. Jeżeli zechcesz, możesz mi otworzyć kredyt u Verrièra... Nie żądam kredytu bezgranicznego... sto tysięcy franków wystarczy mi na teraz i nie wezmę odrazu tej całej sumy. Mając jednakże zamiar ogłosić jutro tę nową publikacyę, wyświadczyłabyś mi wielką łaskę, dając dziś przekaz choć na dwanaście tysięcy franków.
Chora dotknęła ręką zlekka ramienia swojego syna.
— Przestań, Jerzy, proszę... — wyrzekła.
— Skończyłem... nie będę mówił więcej.
— Spojrzyj na mnie... — odpowiedziała.
Wicehrabia zrozumiał, iż matka odgadła kłamstwo w jego słowach.
— Każesz mi, mamo, patrzeć na siebie... Dlaczego?
— Ażebym w twych oczach prawdę wyczytać zdołała. Widzę, że chcesz mnie omamić... ale dość tego. Twój zamiar co do rozpoczęcia publikacji, to fałsz! Twój zwrot ku pracy jest kłamstwem zarówno! Wszystko to jest ułożoną przez ciebie komedyą dla wyłudzenia pieniędzy, jakich ci odmawiam przez prawdziwą miłość macierzyńską, jaką mam dla ciebie.
— Ha! piękna miłość!... — zawołał, zrywając się, de Nervey.
— Tak... jest to prawdziwa miłość, ponieważ chcę, abyś żył! Pieniądze zaś, jakie ci daję, obracane przez ciebie na zabawy, kolącye, noce na grze w karty spędzane, zabijają cię widocznie. Popełniasz samobójstwo, rzucając się na oślep w egzystencyę, która ci śmierć przyśpiesza! Masz zaledwie lat dwadzieścia cztery, a wyglądasz jak starzec zużyty, zniszczony życiem. Patrząc na ciebie, serce mi się ściska, a oczy łzami zachodzą. Och! mój Jerzy, gdybyś mnie kochał choć trochę, inaczej byś postępował!
— Otóż i płacz!... — zawołał z gniewem wicehrabia. — Powiedz mi jednak, mamo, na co się te łzy przydadzą?
— Wskażą ci one, ile cierpię!...
— Nie z mojej winy... — szorstko zawołał. — W czemże tak niecnie, niegodnie postąpiłem? Bawię się... oto wszystko! Gdzież więc złe, nad którem rozpaczasz tyle? Mówisz, matko, że zużywam swe siły... Najprzód, to nie jest prawdą... a powtóre, gdyby nawet i tak było, życie moje do mnie wyłącznie należy: jak go użyję, to mnie tylko obchodzi. Wszystkie przytoczone wyżej przez ciebie powody mają jedynie na celu zamknięcie przedemną woreczka! Mówisz o swojej dla mnie miłości... Gdzież ona... pytam? O, nie mnie ty kochasz, matko... pozwól sobie powiedzieć, lecz kochasz swoje pieniądze!
Pani de Nervey podniosła się chwiejąca, śmiertelnie blada.
— Dość! — zawołała przytłumionym głosem. — Nie masz serca... Zapominasz o przynależnem dla mnie poszanowaniu!
— Ponieważ proszę o pieniądze? ha! to mi się podoba! Otóż, skoro mnie doprowadzasz, mamo, ku temu, powiem ci, że te pieniądze, których mi dać nie chcesz, są tak dobrze twoją, jak moją własnością zarówno, jestem albowiem jedynym twym synem i jedynym spadkobiercą całego twego majątku.
Hrabina, posłyszawszy to, upadła na szesląg bezwładnie, łzy po jej twarzy strugą spłynęły.
— Jedynym synem... — szepnęła — ach! tak... niestety! Jedynym spadkobiercą... to prawda... Na rozporządzenie jednak majątkiem musisz czekać mej śmierci. Dopóki żyję... — mówiła z wysileniem — ja jestem wyłączną panią wszystkiego! Nie lękaj się... — dodała ze łkaniem — nie będziesz długo na mój zgon wyczekiwał, umiesz mistrzowsko skracać mi życie!
I dusząc się płaczem, przyłożyła obie ręce do serca, które gwałtownie uderzając, rozsadzało jej piersi prawie.
Każdy syn inny, mniej występny, mniej zwyrodniały, mniej skalany życiem, byłby padł na kolana u stóp tej matki zrozpaczonej, błagając ją o przebaczenie.
Kochanek Melanii Gauthier postąpił inaczej. Zerwawszy się z krzesła, zaczął gorączkowo przebiegać pokój, wołając:
— Na co się przydadzą te wszystkie komedye?... Do czego one doprowadzą? Wytwarzasz, matko, z niczego jakieś dramatyczne sytuacye, jakieś wielkie rzeczy! O cóż tu chodzi? O rzecz najprostszą w świecie. Potrzebuję pieniędzy... Ty je masz... Daj więc... a wszystko się ukończy...
— Milcz! — zawołała pani de Nervey. — Pójdź precz!
— Tak jednego, jak i drugiego nie uczynię... — rzekł Jerzy, stając naprzeciw matki zuchwale. — Potrzebuję pieniędzy! Pozbędziesz się mnie prędko, dając mi takowe.
— Nic nie dostaniesz... nic! — odpowiedziała. — Sumienie mi wyrzuca, żem nazbyt długo zadawalniała twe wymagania... Jeżeli jesteś tem, czem zostałeś, moja w tem wina. Oskarżam samą siebie. Dłużej do zguby dopomagać ci nie będę... Nic nie dostaniesz!
— Ostatnie to, matko, twe słowo?
— Ostatnie! Za mego życia nic nie otrzymasz!
— Ha! to będę czekał... — zawołał nędznik bezczelnie.
— Na moją śmierć... nieprawdaż?
— Skoro mnie zmuszasz ku temu...
Te słowa nikczemne, wyrzeczone przez syna tyle przez nią kochanego, śmiertelnym ciosem uderzyły w nieszczęśliwą kobietę.
— Zbrodniarzu! — zawołała gasnącym głosem — ty mnie zabijasz... zabijasz!
I biedna matka zdawała się w rzeczy samej być bliską śmierci.
Owładniona gwałtownym nerwowym atakiem, wyprężyła się cała, poczem, wydawszy głębokie westchnienie, omdlała.
Jerzy wybiegł szybko z pokoju, trzasnąwszy drzwiami.
— Józefino! — zawołał na nadchodzącą pokojówkę — mama zasłabła, śpiesz do niej.
Dziewczyna wbiegła do sypialni, podczas gdy de Nervey, wróciwszy do siebie, wdziewał okrycie, kapelusz i rękawiczki.
Był we wściekłym humorze, a kaszlał zapamiętale.
— Ha! — wyszepnął po uspokojeniu się kaszlu — żyć mi nie pozwala... nie chce o niczem słyszeć... Dość tego... Tak być dłużej nie może! Rozbiję ten pałac w kawałki, a nie ustąpię!
I rozpłomieniony gniewem, pojechał na ulicę Monceau, do swojej kochanki.
Pokojówka wyszła naprzeciw niemu z oznajmieniem:
— Pani nie ma w domu... wyjechała.
— Jakto... tak rano?
— Tak, panie... kazała mi jednak prosić pana, być raczył przybyć w popołudniowych godzinach, pragnie widzieć się z panem w ważnym interesie.
— Dobrze... przybędę.
Około trzeciej Jerzy de Nervey powrócił do Melanii.
Oczekiwała go radosna, rozpromieniona.
— No! przynosisz mi dwieście luidorów? — pytała żartobliwie.
— Daj mi pokój!... nie mam do żartów humoru... — mruknął zagniewany. — Znasz dobrze obecne moje położenie.
— Cóż twoja matka?
— Nie drażnij mnie swem zapytaniem!... Wśród nader gwałtownej sceny omal, że nie rzuciła na mnie przekleństwa... Do wściekłości mnie to doprowadza!
— Uspokój się... uspokój...
— Zapewne... uspokój się... gdy nie masz grosza w kieszeni...
— Kto wie, czy dziś wieczorem nie będziesz miał tysięcy?
— Co?! — zawołał de Nervey, wpatrując się w Melanię, jak gdyby z jej oczu wyczytać pragnął, czy mówi seryo, lub też żartuje.
— Będziesz je miał... — powtórzyła, śmiejąc się wesoło.
— Ile?
— Pięćdziesiąt tysięcy franków.
— To niepodobna!
— Nie wierzysz temu... pojmuję. A jednak jest to najczystsza prawda. Bardzo mi wdzięcznym być powinieneś. Potrafiłam zręcznie uwikłać pewnego bogatego lichwiarza. Mam przybyć do niego wraz z tobą dziś, o godzinie siódmej, wieczorem dla podpisania rewersu i odebrania pieniędzy. Jak widzisz, nie zasypiam tej sprawy. A teraz jedzmy do Bulońskiego lasku.
O siódmej Jerzy z Melanią, wysiadłszy z powozu na rogu Ratuszowej ulicy, udali się na Paon-blanc.
Agostini pośpieszył im otworzyć.
— Wiedziałem, że państwo się nie spóźnicie... — wyrzekł z uśmiechem. — Raczcie wejść.
— Pan wicehrabia de Nervey... — rzekła Melania, przedstawiając Jerzego.
— O! ja znam pana... i znam oddawna... — odparł Agostini. — Spocznijcie państwo, proszę.
— Przystępujmy do rzeczy... — wołała Melania niecierpliwie. — Jakże... zrobiłeś pan interes?
— Tak... lecz z wielkim trudem. Pan wicehrabia jest mocno w kredycie zachwianym... Zaledwiem zdołał nakłonić mojego znajomego, ażeby dał pieniądze! Ta sprawa będzie państwa drogo kosztowała.
— Mniejsza o to... — rzekł Jerzy, z ulgą oddychając, gdyż mimo upewnień swojej kochanki, nie wierzył do ostatniej chwili w pomyślne zakotwienie interesu.
Agostini, otworzywszy w biurku szufladę, wyjął z niej paczkę banknotów, pozostawionych przez Arnolda, i położył je przed sobą.
Oboje przybyli śledzili jego poruszenia.
Jerzy zatapiał wzrok chciwie w jedwabiste papiery francuskiego banku, szkliste jego źrenice ogniem zabłysły, wychudłe palce u rąk konwulsyjnie mu drgały.
Melania pokraśniała zarówno.
— Oto pieniądze... — rzekł Włoch — wypłacę je państwu, skoro po odczytaniu przezemnie aktu, podpiszecie takowy.
— Czytaj, kochany panie... czytaj prędko.
Agostini rozwinął arkusz stemplowanego papieru i czytać począł ze swym narodowym akcentem:
— Ja, niżej podpisany wicehrabia Jerzy de Nervey, zeznaję, jako pozostaję dłużnym panu Wiliamowi Scott sumę osiemdziesiąt tysięcy franków...
— Co... co? — zawołał, zrywając się, Jerzy — co pan powiadasz?
— Mówię, że pan będziesz dłużnym osiemdziesiąt tysięcy franków.
— Osiemdziesią tysięcy za pięćdziesiąt?... i to pan nazywasz, że będzie nas nieco drogo kosztowało? — wykrzyknął de Neryey. — Nie... ja nie podpiszę takiego wekslu... nie!... nigdy w życiu! Do tego stopnia obdzierać się nie pozwolę. Za pięćdziesiąt tysięcy dam sześćdziesiąt, ani jednego sous więcej! Jak pan chcesz.
— Dobrze, łaskawy panie... — mówił zwolna, spokojnie Agostini; — ja nie przynaglam, możesz pan wziąść, lub nie brać.
I wziąwszy paczkę banknotów, kładł ją napowrót w szufladkę, zamykając na klucz takową.
Oblicze Melanii sposępniało.
Widząc znikające ze stołu banknoty, Jerzy rzucił się na krzesło, pomrukując zcicha:
— Ależ u czarta... zastanów się pan! Winieneś zrozumieć, że to przechodzi możność... sumienie!...
— Ja nic rozumieć i nic rozważać nie chcę... — Włoch odrzekł. — Nie moje to pieniądze... Jestem pełnomocnikiem, wypełniającym dane sobie polecenia. Zmienić nie mogę ani jędnego wyrazu w tej sprawie.
— Lecz...
— Po co mamy mówić daremnie, panie wicehrabio... — przedstawiał Agostini. — Tak lub nie... oto do wyboru dwa słowa. Decyduj się pan, a decyduj prędko, ponieważ mam wyjść na oznaczoną godzinę.
— Czy jest bogatym ów pan Wiliam Scott, o którym po raz pierwszy słyszę? — zapytał Jerzy.
— Bardzo bogaty.
— Zechciałżeby on następnie wejść zemną i w inne interesa?
— Tak sądzę... skoro się nie cofnął przed pierwszym.
— A więc przyjmuję warunek dla dalszych z nim. stosunków. Czytaj pan, proszę, dalej...
—...sumę osiemdziesiąt tysięcy franków — czytał głośno Agostini — otrzymaną przezemnie tytułem pożyczki, uważając takową, jako dług honorowy. Obowiązuję się zapłacić pomienioną sumę na pierwsze żądanie wierzyciela, skoro tylko obejmę spadek po mojej matce, hrabinie de Nervey. Procenta będą przezemnie zapłaconemi z kapitałem, licząc rocznie po pięć od sta.
— Jakto... jeszcze prócz tego procenta? — wykrzyknął powtórnie, zrywając się, Jerzy. — Nie! to niepodobna... to wszelką miarę przechodzi!
— Wszak jeszcze nie podpisałeś pan... — odrzekł Włoch — skoro się nie podoba, zerwać układ możemy.
— A może coś więcej jest ukryte... jakiś szczegół, którego pan nam nie wyjaśniłeś? — pytał szyderczo de Nervey.
— Nic nie ma.
— Nakoniec... przecie!...
— Jakże... zgadzasz się pan?
— Ha! i cóż robić? Umie jednakże dobre ciągnąć zyski ze swych tysiąców ów pański Wiliam Scott...
— Jest w swojem prawie... Daj mu pan pierwszy numer hypoteki na pałacu swej matki, a nie weźmie wtedy większego procentu ponad towarzystwo kredytowi.
— No... podaj mi pan papier... niech to podpiszę, kiedy inaczej być już nie może.
Agostini podał papier ostemplowany, który odczytawszy Jerzy półgłosem, wziął pióro i podpisał:
— Oto jest... — rzekł.
Włoch, wziąwszy papier, odczytał z uwagą wyrazy, napisane przez Jerzego, następnie otworzywszy szufladę, dobył z niej pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych, a odliczywszy z nich czterdzieści dziewięć, położył takowe przed Neryeyem.
— Oto czterdzieści dziewięć tysięcy franków... — rzekł.
Jerzy po raz trzeci podskoczył, wołając:
— Jakto... co znowu... zkąd czterdzieści dziewięć wszak miałem dostać pięćdziesiąt?
— Pani Gauthier przyobiecała mi w pańskiem imieniu tysiąc franków za pośrednictwo w tym interesie!
— Tak, w rzeczy samej... — rzekła Melania; — pan Agostini zasłużył na to wynagrodzenie, tem więcej, iż obiecuje ci wyjednać u pożyczającego na tych samych warunkach powtórną sumę pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Obiecuję to napewno — rzekł Włoch. — Powiem jutro o tem panu Wiliamowi Scott, oddając mu ten rewers, a odpowiedź przyniosę pani do jej mieszkania.
— Staraj się pan, ażeby była pomyślną — odezwał się Jerzy — dostaniesz odemnie natenczas dawa tysiące franków.
— Będę chciał na nie zasłużyć.
Wicehrabia de Nervey, zwinąwszy czterdzieści dziewięć tysięcy franków, wsunął je do kieszeni i wyszedł z Melanią, obiecującą sobie skorzystać conajmniej z połowy owych pieniędzy.
Cały dzień następny został przeznaczonym przez Arnolda na załatwianie różnych interesów, i tak: Miał być u Agostiniego; zinkasować czeki, wydane sobie przez Rènarda. Następnie odebrać sprzęty i meble, mające być dostarczonemi do jego domu na ulicę Tivoli, dowiedzieć się, czy stangret i kucharka tamże przybyli, wreszcie udać się do notaryusza dla podpisania wraz z panem Berthier aktu nabycia nieruchomości.
Na dzień następny zostawił punkt najważniejszy, to jest bytność swoją u Juliusza Verrière, która to wizyta miała być wstępem do strasznego dramatu, jaki ten zbrodniarz osnuł w swoim umyśle.
Wyszedłszy od siebie, udał się najprzód do Agostiniego.
— No! jakże... podpisał? — zapytał, wchodząc.
— Tak.
— Bez stawiania oporu... bez uwag?
— Owszem... stawiał przeszkody co do formy, zasady, ale to tylko, jak sądzę, dla pozoru. Lecz gdybyś pan był na- wet zażądał stu tysięcy franków zamiast osiemdziesięciu, był-podpisał zarówno. Dowodem tego, iż żąda ponowienia pożyczki od pana na tych samych warunkach, w tejże samej sumie.
— Dlaczego nie? dam mu takową najchętniej.
— Co?! — zawołał Włoch osłupiały; — pan będziesz jeszcze ryzykował więcej?
— Tak... dam, skoro zażąda.
— Lecz pomyśl pan...
— Proszę... — zawołał niecierpliwie Desvignes; — są to moje osobiste interesa; nikomu wglądać w to nie pozwalam. Skoro mi się podoba ryzykować moje pieniądze i stracić je nawet, wolno mi to uczynić... mam wszelkie prawo ku temu. Powiedz pan wicehrabiemu de Nervey, że otwieram mu kredyt na dwieście tysięcy franków częściowo, aż do wybrania przezeń tej sumy. A teraz proszę o rewers.
Agostini podał mu takowy.
— Dobrze... dziękuję. Zajmij się pan teraz ścisłem zesumowaniem długów wicehrabiego, potrzebuję wiedzieć, jakich ma wierzycieli i ile się komu od niego należy. Proszę o dokonanie tego w najrychlejszym czasie.
— Biorę się natychmiast do dzieła.
— Na teraz nic innego nie mam panu do polecenia — rzekł Desvignes i wyszedł z gabinetu.
Z ulicy Paon-blanc były sekretarz Mortimera udał się do domów bankierskich Rotszylda, Oppenheima i Herlangera, gdzie odebrał częściową należność na czeki, wystawione przez Rènarda, na resztę kazał sobie otworzyć bieżący rachunek i otrzymał karnety z czekami.
I otóż znalazł się posiadaczem kapitałów, umieszczonych w trzech najznakomitszych domach bankierskich, wynoszących razem dwa miliony pięćset tysięcy franków.
— Pieniądze to na prowadzenie wojny... — wyszepnął, jadąc na ulicę Tivoli.
Kucharka wszystko już w kuchni ustawiła i uporządkowała. Stangret, jej mąż, pobiegł od rana za kupnem konia i powozu. Z magazynu przy ulicy Saint-Lazare przyniesiono meble.
— Wszystko idzie dobrze... — rzekł łotr z zadowoleniem.
Po śniadaniu udał się do notaryusza, gdzie podpisał akt nabycia pałacu i koszta notaryalne zaspokoił.
Dzień miał się ku schyłkowi.
Morderca Edmunda Béraud potrzebował spoczynku dla przygotowania się do wizyty u Verrièra, a raczej do walki, mającej się rozpocząć nazajutrz. Zaraz po obiedzie wrócił do siebie.
Podczas, gdy się działo to wszystko, opowiedziane przez nas w poprzedzających rozdziałach, sąd wraz z prefekturą policyi zajmowały się czynnie prowadzeniem śledztwa w sprawie tajemniczego zniknięcia podróżnego z Hotelu Indyjskiego, którego nazwisko Edmund Béraud znane było jedynie z jego własnoręcznego podpisu na depeszy.
Czyniono wszelkie wysiłki dla rozjaśnienia tajemnicy, ale nadaremnie.
Najzręczniejsi agenci policyjni zostali rozesłanymi w różnych kierunkach kraju, jednak bez skutku, niestety. Nie mogli trafić na ślad zbrodniarzy.
Człowiek, przebrany za komisarza do spraw sądowych, przedstawił się przy ulicy Joubert w towarzystwie również przebranego agenta. Obaj porwali podróżnego i uwieźli go w powozie, zabrali jego bagaże, poleciwszy woźnicy jechać do prefektury, do której, ma się rozumieć, nie pojechali. Oto wszystko, co zbadano.
Żadna ważniejsza poszlaka odkrytą nie została. Nie wiedziano nawet, czy ów powóz miał jaki numer. Żadnych również objaśnień nie otrzymano i na drodze żelaznej.
Zrazu chciano zwołać dla wybadania wszystkich woźniców z całego Paryża, po głębszej jednak rozwadze zaniechano tego. Widocznem było, że i powożący naówczas był wspólnikiem zbrodni.
Błąkano się pośród ciemności, w pełni przypuszczeń, nie mając nawet nadziei, by prędzej lub później natrafić na wątek podobnie zuchwałego występku.
Tegoż samego dnia jednak szczęśliwy wypadek rzucił nieco światła na ową sprawę.
Około drugiej po południu woźny prokuratora rzeczypospolitej wszedł z oznajmieniem, iż reprezentant domu bankowego Rotszylda żąda widzieć się z pomienionym urzędnikiem.
Prokurator przyjął go natychmiast.
— Jakiż powód sprowadza pana do naszego biura? — zapytał, wskazując przybyłemu krzesło obok siebie.
— Przychodzę wskutek zamieszczonego artykułu w dzienniku.
— Artykułu ubliżającego domowi Rotszylda?
— Bynajmniej... w całkiem innej sprawie. Trybunał, jak głosi pomieniony artykuł, zajmuje się żywo obecnie zniknięciem pewnej osobistości...
— A! pan mówisz o sprawie przy ulicy Joubert?
— Tak, o zniknięciu podróżnego, Edmunda Béraud, którego jakaś osobistość, przebrana za komisarza, uwiozła z Hotelu Indyjskiego. W dniu dzisiejszym przeczytałem pomieniony artykuł w dzienniku.
— I przynosisz mi pan jakieś wyjaśnienie w tej sprawie?
— Być może... Nazwisko Edmunda Béraud zwróciło moją uwagę, a dlaczego? opowiem panu. Przed dwoma tygodniami przyjmowałem w mym gabinecie osobę tego nazwiska, która przyniosła mi czek, wydany przez dom handlowy Mortimera dla banku francuskiego. Dom Mortimera jest jednym z najznakomitszych w Kalkucie. Osoba ta prosiła mnie, by jej zinkasować ów czek, otwierając bieżący rachunek w naszem biurze kredytowem na sumę, jaką czek przedstawiał.
— Jak wysoką była ta suma?
— Pięćdziesiąt jeden milionów.
— Pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył prokurator zdumiony.
— Te miliony miały być zinkasowanemi nazajutrz i kredyt miał być właścicielowi otwartym.
— Przypuszczasz więc pan, że właścicielem pomienionego majątku był Edmund Béraud, ten, którego porwano?
— To nie ulega wątpliwości. Najprzód imię i nazwisko jest toż samo, następnie szczegóły, zamieszczone w dzienniku, zgadzają się ściśle co do powierzchowności podróżnego, jakiego właśnie przyjmowałem u siebie i który przybył do Paryża o tej samej godzinie.
— Zatem rzecz jasna, iż tu zbrodnia spełnioną została — rzekł prokurator. — Mordercy sądzili, iż znajdą ów czek przy Edmundzie Béraud, albo też w jego bagażach, jakie wraz z nim porwali.
— Rzecz pewna... Nie otrzymałeś pan wskazówek, kto mógł popełnić tę zbrodnię?
— Dotąd żadnego śladu... Nic... nic odnaleźć nie jesteśmy w stanie! Nie mógłżebyś mi pan jeszcze coś dodać do powyższego ważnego tyle objaśnienia?
— Nic... oprócz drobnego szczegółu, że Edmund Béraud przyjechał z Indyj, jak mi to powiedział, i miał zamiar osiąść w Paryżu, rodzinnem swem mieście.
— A nie wiesz pan czasem, czem zamyślał zajmować się w Paryżu?
— Nie wiem tego.
— Wydałeś mu pan karnet z czekami na swój bank?
— Bynajmniej. Nie mogłem tego uczynić aż przy zinkasowaniu, potrzebowałem się przekonać, czy podpis Mortimera nie jest sfałszowanym. Wydałem mu tylko pokwitowanie na odbiór pomienionego czeku.
— Kiedyż mu pan zgłosić się kazałeś?
— W ciągu dwóch, lub trzech dni i odtąd to właśnie, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, ów Edmund Béraud nie ukazał się więcej.
— Nie mógłżebyś pan zażądać jakich objaśnień co do pomienionego czeku z Kalkuty od bankiera Mortimera?
— Zmarł on przed miesiącem prawie.
— Ha! otóż okoliczność, która nam staje zaporą w tej sprawie. Mortimer bowiem znać musiał swojego klijenta i mógłby nam ważnych dostarczyć objaśnień. Dowiedzielibyśmy się, kto mógł tak szczegółowo i ściśle wiedzieć o dniu i godzinie przybycia Edmunda Béraud do Paryża. Zapewne to ludzie z Kalkuty... ktoś z biura bankowego Mortimera. Cios naprzód był przez nich przygotowanym, wykonawszy go, zniknęli. Kto oni są? Gdzie ich szukać... odnaleźć? Obecnie mogą być zdała od Francyi... Lecz pozwól pan, że ci uczynię jeszcze jedno zapytanie...
— Mów pan, proszę...
— Czy sądzisz pan, że Edmund Béraud, oprócz pomienionego czeku, miał przy sobie i inne walory pieniężne?
— Musiał je mieć... Człowiek tak bogaty nie pozostałby bez gotówki na swe osobiste wydatki. Zresztą nic łatwiejszego, jak nam to sprawdzić. Dom Mortimera w Kalkucie, pomimo zgonu nieodżałowanego zwierzchnika, przyśle nam szczegółowe wyjaśnienia o kapitałach, wypłaconych panu Béraud w dniu jego wyjazdu.
— Któż został spadkobiercą Mortimera?
— Młody człowiek, jego siostrzeniec.
— Wyślę dziś zaraz depeszę.
— A teraz pozwól, panie prokuratorze — wyrzekł przybyły — iż ja z mej strony poważę się zadać jedno jeszcze zapytanie.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Mamy w naszej kasie pięćdziesiąt jeden milionów, przygotowanych dla Edmunda Béraud, obecnie znikłego bez śladu. Co mamy robić z temi pieniędzmi?
— Zachować je, dopóki nie rozświetli sia ta sprawa i dopóki nie zgłoszą się prawni sukcesorowie Edmunda Béraud, jeżeli śmierć jego wykrytą zostanie. Nie mam, zdaje się, potrzeby, nadmieniać panu o natychmiastowem przyaresztowaniu kogokolwiekbądź, ktoby pojawił się w pańskiem biurze z żądaniem odbioru tej sumy.
— Wydam natychmiast w tym względzie odpowiednie rozkazy. Wyrzekłeś pan przed chwilą jeden wyraz, panie prokuratorze, który szczególnie zwrócił moją uwagę.
— Cóż takiego... jakiż to wyraz?
— Powiedziałeś pan: „sukcesorowie.“ Edmund Béraud musiał mieć rodzinę w Paryżu, skoro chciał się tu osiedlić. Kto wie, czy sprawcy zbrodni, jeżeli takowa spełnioną została, nie byli jego krewnymi, chcącymi tym sposobem przyśpieszyć schwytanie sukcesji? Jak pan sądzisz... czy nie należałoby wyszukać członków tej rodziny i zawezwać ich dla wybadania?
— Dla wybadania?... nie! jak na teraz przynajmniej — odrzekł prokurator. — Rozciągnąć nad niemi wypadnie tylko ścisły nadzór... co uczynimy bezzwłocznie, skoro ich odszukamy.
Po zamienieniu jeszcze słów kilku obaj mężczyźni rozeszli się i podczas, gdy reprezentant domu Rotszylda jechał na ulicę Lafitte, prokurator rzeczypospolitej zawezwał do siebie sędziego śledczego, któremu sprawa z Hotelu Indyjskiego poruczoną została, oraz naczelnika policyi, i długą miał z nimi naradę.
Agostini, zajmując się zebraniem żądanych objaśnień przez Arnolda Desvignes, tak o Jerzym de Nervey, jako i o krewnych Edmunda Béraud, znalazł chwilę czasu, aby się udać do Melanii Gauthier, jak to jej przyrzekł.
Młoda kobieta z radością pośpieszyła na jego przyjęcie, lwia część albowiem z łupu czterdziestu dziewięciu tysięcy franków przeszła do jej kieszeni.
— Jakże się udała pańska negocyacya? — zapytała z uśmiechem.
— Pomyślniej, niźli się spodziewałem...
— Ach! pozwól... niechże cię uściskam za tę dobrą nowinę! — zawołała promieniejąca i rzuciła się, jak szalona, na szyję starego Włocha, okrywając go pocałunkami.
— A ileż chce dać ów zacny człowiek? — pytała po czułem, gorącem podziękowaniu.
— Do stu pięćdziesięciu tysięcy franków, w trzech częściach, każda po pięćdziesiąt tysięcy — odrzekł Agostini. — Winienem jednak panią uprzedzić, iż co do tej nowej pożyczki kładzie on pewien warunek.
— Choćby był najuciążliwszym, nakłonię ku niemu Jerzego.
— Uciążliwym nie jest pod względem pieniężnym... Pan Wiliam Scott chce tylko poznać wierzycieli, wobec których wicehrabia przyjął zobowiązania, którym wydał podpisy, oraz chce wiedzieć ogólną cyfrę długów pana de Nervey.
— A! czy on czasem nie ma zamiaru wykupienia wszystkich weksli Jerzego?
— Nic nie wiem... Jestem jedynie tylko jego posłannikiem. Nie mogłażbyś pani otrzymać od pana de Nervey listy jego wierzycieli?
— Trudna to będzie sprawa... — mruknęła Melania. — Jerzy w niektórych razach jest zacięcie upartym.
— Jeśli się uprze, tem gorzej dla niego... Warunek jest postawiony sine qua non, musi poddać się temu lub interes się rozchwieje.
— Otrzymam nazwiska, jakich pan żądasz — rzekła po chwili. — Przyniosę je panu pojutrze. Znam jednego z tych wierzycieli, jest to niejaki Bloch, mieszkający przy ulicy Hanowerskiej, pożyczył on Jerzemu dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Włoch, zapisawszy sobie adres i nazwisko w konotatniku, odszedł, polecając Melanii ścisłość w dostarczeniu pomienionej listy.
Przypominają sobie czytelnicy, iż Melania oznaczyła schadzkę w nadchodzący wtorek swojemu kuzynowi, Fryderykowi Bértin. Żadne z nich dwojga o tem nie zapomniało.
Melania pragnęła zabawić się ową przelotną miłostką, jakie od czasu do czasu zaprzątały jej głowę. Fryderyk zaś, jako praktyczny młodzieniec, widział w owym romansie, zawiązanym w Salonie rodzinnym, jedynie cel pieniężny.
Oddawna, jakeśmy to powiedzieli, pragnął on zostać kochankiem jakiej pierwszorzędnej gwiazdy z półświatka. Widział w tem przyszłość dla siebie.
Od piątej wieczorem rozpoczął swą toaletę, która zdawała mu się być najwyższym wyrazem szyku i mody. Krój wszakże jego ubioru, a nadewszystko sposób, w jaki go nosił na sobie, okazywały w nim za pierwszym rzutem oka łotra, hulakę, przebywającego w knajpach i kawiarniach najniższego rzędu.
O siódmej godzinie, z wypomadowanemi włosami, na czoło zaczesanemi à la Capoul, udał się na ulicę des Monceaux przez bulwar de Clichy.
Idąc, spotkał kilka dziewcząt, znanych sobie z balików w Elysée-Montmartre. Zatrzymywały się, rozmawiając z nim zalotnie, Fryderyk jednak tego wieczora traktował je z góry, z miną wielkiego pana. Odpowiadał na ich uśmiechy lekkiem skinieniem głowy, przechodząc dumny jak Artaban.
Melania Gauthier, spodziewając się jego przybycia, uprzedziła Jerzego, iż będzie na obiedzie u ciotki Ferron i późno wróci do domu.
— Zjedz obiad w klubie — mówiła — a nie strać wiele pieniędzy.
Nadzieja spędzenia wieczoru, a może i całej nocy na grze w karty, przypadła bardzo do gustu wicehrabiemu, który czuł w swoim portfelu sporą jeszcze paczkę banknotów do trzyma- nia banku w bakara. Nie stawił zatem jej projektowi przeszkody.
W południe kochanka wicehrabiego rozkazała kucharce przygotować wykwintny obiad, oraz poleciła przynieść z piwnicy kilka butelek szampana.
Punkt o godzinie siódmej wszedł Fryderyk.
Pokojówka wprowadziła go do salonu.
Olśniony zbytkiem umeblowania, niemniej zdumiony został wspaniałą toaletą Melanii, jako i wykwintnością stołu, obficie winem zastawionego.
Nad szczegółami spotkania dwojga tych ludzi nie będziemy zatrzymywali się dłużej. Byli oni oboje godni siebie wzajem, jak gdyby dla siebie stworzeni. Owóż nie krępowali się konwenansami przy tej pierwszej schadzce.
Fryderyk, wracając do siebie na ulicę Abbesses, chował w pugilares banknot tysiącfrankowy, otrzymany od kuzynki na drobne swoje wydatki.
Oboje dosięgnęli szczytu swych ideałów.
Co począć? Jedni szukają ich w pięknych, podniosłych czynach, drudzy wśród błota i poniżenia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Upłynął dzień cały, użyty przez Arnolda Desvignes na zebranie potrzebnych objaśnień; nadeszła chwila, w której postanowił udać się do bankierskiego biura Juliusza Verrière, by tam przedstawić czek na pięćset tysięcy franków, otrzymany od Samuela Rénard za sprzedaż dyamentów, i zażądać nań wypłaty.
Uderzyła jedenasta, gdy były sekretarz z Kalkuty wszedł do tegoż biura, w którym siedziało kilku komisantów przy stołach, pochylonych nad rachunkowemi księgami.
Woźny w szarym, stalowej barwy surducie, ze srebrnemi guzikami, siedział w korytarzu, gotowy do udzielania objaśnień przybyłym.
— Co pan sobie życzysz? — zapytał.
— Pragnę się widzieć z panem Juliuszem Verrière.
— Pan bankier był już w biurze zrana, jak zwykle, a obecnie pojechał do domu na śniadanie.
— Ale powróci?
— Zapewne.
— O której godzinie?
— Pomiędzy pierwszą a drugą... lecz jeżeli pan masz interes do banku, można się udać do którego z urzędników, objaśnią pana w tym razie.
— Chcę zinkasować czek.
— Udaj się więc pan do okienka, oznaczonego drugim numerem, tam pan załatwisz tę sprawę.
Desvignes, podszedłszy w miejsce wskazane, znalazł zamknięte okienko. Zapukał w nie zlekka.
Otwarły się małe, ruchome drzwiczki, a po za niemi ukazała się głowa młodego mężczyzny.
— Przychodzę zinkasować czek — rzekł Arnold.
— Proszę o niego... — odparł urzędnik, a ująwszy podłużny blado-różowy kawałek papieru, spojrzał na podpis, mówiąc:
— Rachunek Samuela Rénard.
Następnie rzucił okiem na cyfrę, szepcąc ze zdumieniem, do którego łączyła się źle utajona trwoga:
— Pięćset tysięcy franków!
I zamknąwszy okienko, poszedł do swoich kolegów, siedzących po nad księgami.
— Czek Samuela Rénarda... — rzekł do jednego z nich. — Jak stoi jego rachunek, przeszukaj pan w papierach.
— Ma u nas pięćset osiemdziesiąt tysięcy franków — odrzekł zapytany, przerzuciwszy księgę. — A czek na ile?
— Na pięćset tysięcy.
— Aj! aj! — zawołał pierwszy; — olbrzymia cyfra, do czarta!
— To należy do kasyera... Uprzedzę go o tem.
Tu wszedł do przyległego gabinetu.
— Cóż tam nowego? — zapytał kasyer.
— Czek na okaziciela, z podpisem Renarda, suma do wypłaty pięćset tysięcy franków. Rachunek Samuela Rénard wynosi u nas pięćset osiemdziesiąt tysięcy, czek ten zatem ma swoją zasadę.
Kasyer zerwał się z krzesła.
— Pięćset tysięcy franków! — zawołał — czy podobna?
— Zobacz pan.
Kasyer, ująwszy papier, przekonał się naocznie o prawdzie żądania.
— Pan Verrière — rzekł — wyszedłszy ztąd, miał udać się do banku po kapitały; obecnie nie posiadamy w kasie tak wysokiej sumy do rozporządzenia.
— Co począć więc?
— Czy ów pan Arnold Desvignes sam osobiście tu przybył?
— Tak sądzę... Jest to osobistość o nader wykwintnej powierzchowności.
— Może chce sobie otworzyć bieżący rachunek, jako klijent naszego domu?
— Nie, mówił wyraźnie, iż chce czek zinkasować.
— Być może, iż pan nie zrozumiałeś... Idź, zapytaj go powtórnie.
— A jeśli zażąda wypłaty?
— Proś go pan wtedy, ażeby przybył o godzinie trzeciej dla zinkasowania.
— Ma po raz drugi przychodzić?... A! to może wzbudzić podejrzenia o złym stanie naszego banku...
— Wiem o tem tak dobrze, jak i pan... Ale cóż począć?... Nie z naszej to winy. Wydobądź się pan, jak będziesz mógł najlepiej z tej sprawy, a nadewszystko proszę, nie przysyłaj go do mnie.
Młodzieniec, wyszedłszy z gabinetu, wrócił do swego okienka.
— Jakże, sprawdziłeś pan? — zapytał Desvignes.
— Tak, panie.
— Czek jest w porządku... posiada swą wartość?
— W zupełności.
— Proszę więc o wyliczenie mi pięciuset tysięcy franków, lub wskazanie mi, gdzie się mam udać.
— Racz pan wybaczyć... — jąkał młody finansista z widocznem zakłopotaniem. — Zachodzi tu pewna, nieprzewidziana całkiem okoliczność... Pan Verrière pojechał do banku, po odebranie kapitałów. Prosimy więc, abyś pan raczył powtórnie dziś przybyć o godzinie trzeciej dla zinkasowania czeku.
Desvignes był przygotowanym na podobną odpowiedź, nawet jej oczekiwał, mimo to, podniósł głos, wołając:
— A to mi się podoba... trudzić kogoś powtórnie! — Pan Verrière, posiadając kapitały swych klientów, rozporządzać niemi nie może w razie potrzeby?... Doprawdy, to śmieszne!
— Nic spodziewaliśmy się, ażeby nam przyszło dziś uskuteczniać taką wypłatę... Pan Rénard nie powiadomił nas o tem...
— Bo nie należało mu o tem powiadamiać... Kapitały winny być zawsze w rezerwie... Szczególny to zaiste jakiś dom bankierski!... Zwróć mi pan mój czek, uprzedzę pana Samuela Rénard, w jaki sposób jego podpis został przyjętym.
Jednocześnie jakiś głos suchy i ostry zabrzmiał po za Arnoldem:
— O co wam chodzi, panowie?... zkąd i dlaczego ta sprzeczka?
Desvignes, obróciwszy się, ujrzał przed sobą bankiera, nie chcąc jednakże okazać, iż go zna, odrzekł:
— Przed otrzymaniem mojej odpowiedzi, racz mi pan powiedzieć, kto jesteś?
— Jestem Juliusz Verrière.
— A! w samą porę więc pan przybywasz...
— Dlaczego?
— Ażeby wydać rozkaz do wypłacenia mi...
— Jakto... odmawiają panu wypłaty?
— Tak... każąc mi czekać na pański powrót z banku z kapitałami... Otóż powróciłeś pan... płać teraz.
Verrière bladł i czerwieniał naprzemiany.
— Na jaką sumę czek został wydany? — pytał zmienionym głosem.
— Na pięćset tysięcy franków.
Bankier zachwiał się; usiłując wszelako zwalczyć cios straszny, jaki weń tak nagle uderzył, wyjąknął zcicha:
— Racz pan pójść ze mną do mego gabinetu...
Desvignes, odgrywając dalej swą rolę, odrzekł zuchwale:
— W jakim celu mam iść do pańskiego gabinetu?
— Chcę panu złożyć niektóre wyjaśnienia...
— Ależ ja nie życzę sobie słuchać ich wcale!... Potrzebuję nie pańskich wyjaśnień, ale pieniędzy.
— Proszę, uspokój się pań... będziesz zapłaconym... — rzekł Verrière drżącym głosem. — Wszakże przedtem zechciej pójść ze mną.
— Ha! skoro pan tego żądasz koniecznie... idę! — odparł były sekretarz Mortimera. I wyszli oba.
Bankier otworzył drzwi gabinetu, a wpuściwszy przed sobą Arnolda, zamknął następnie takowe.
Położywszy na stole kapelusz, odwrócił się blady, z zatrwożonem spojrzeniem, drżącemi nerwowo ustami.
— Panie... — rzekł do swego wierzyciela — pragnę pomówić z tobą otwarcie... Jeżeli będziesz dziś wymagał wypłace- nia sumy, wyrażonej na czeku, jestem zgubiony! Pozostanie mi wtedy rozsadzić sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru!
— To, co pan mówisz, nie jest dla mnie nowością — odparł zimno Desvignes. — Naprzód już o tem wiedziałem, idąc tu do pana.
Verrière cofnął się osłupiały.
— Pan wiedziałeś?... — wyjąknął. — O czem pan wiedziałeś?
— O pańskiej ruinie.
— Lecz... — zaczął Verrière.
— O! nie przerywaj mi pan... Wiedziałem, że gdyby ci przyszło wypłacić mi na ów czek pięćset tysięcy franków, musiałbyś je wziąść z resztek pozostałego miliona posagu swej córki, której jesteś opiekunem, a razem administratorem majątku.
Bankier, do najwyższego stopnia wystraszony, cofnął się powtórnie.
— Znam w najdrobniejszych szczegółach opłakane pańskie interesa — mówił Arnold dalej; — wszystkie te spekulacye, w jakich nierozważnie zatopiłeś nietylko swe własne kapitały, ale i depozyta swych klijentów, bez otrzymania od nich na to upoważnień. Kopalnia marmurów w Belgii, towarzystwo nadbrzeżnej żeglugi, utrzymywanie teatru Fantazyj i wiele innych tego rodzaju, które za długo byłoby wymieniać, pochłonęły wszystko. Wiem, że pan protegujesz pewną Wenus sztuk czarodziejskich, pannę Leonę; wiem, że grasz na giełdzie i w bakara z rożnem szczęściem; że wyrzucasz pieniądze oknami, przez drzwi nie wprowadzając ich wcale. Wiem wreszcie i cyfrę twego deficytu... znam głębokości, wyżłobione twojemi szaleństwami... Jeśli nie zostaniesz nagle ocalonym jakimś niespodziewanym wypadkiem, a raczej cudem, zguba cię czeka! Miałeś słuszność, panie Verrière, mówiąc przed chwilą, że jeśli będę nalegał o wypłatę czeku, pozostanie ci w skroń sobie palnąć z rewolweru, aby uniknąć stawienia się przed sądem pod zarzutem bankructwa.
Verrière upadł na krzesło bezwładnie. Oblicze jego pokryła trupia bladość, zmienione rysy twarzy dawały mu pozór konającego. Po kilku miutach zupełnego obezwładnienia podniósł się, szepcąc przerywanym głosem:
— Cóżem ci, panie, uczynił, że pragniesz mej zguby?
— Kto panu mówił, że ja jej pragnę, rzekł Desvignes.
— Twoje zachowanie się... twe słowa... przedstawienie tego czeku... który wiedziałeś, że dziś zapłaconym być nie może...
— Ja chciałem pana tylko przekonać, że tak obecna twa egzystencya, jako i całe twe położenie nie są dla mnie tajemnicą, i że tym sposobem zostajesz w najściślejszej odemnie zależności.
— Jakiż masz pan cel w przekonywaniu mnie o tem?
— Cel nader ważny... potrzebuję z pańskiej strony absolutnego, bezwzględnego posłuszeństwa.
— Słyszę... lecz nic dotąd jeszcze nie rozumiem.
— Zaraz pan pojmiesz, zrozumiesz. Usiądź pan, proszę, panie Verrière. Mam panu pewną historyę do opowiedzenia. Nie obawiaj się... nie potrwa to długo... Wiele ci czasu nie zabierze.
Bankier z osłupieniem i wzrastającą obawą patrzył w tego nieznajomego, który go w tak dziwny sposób skrępował, a ukazawszy mu jasno, iż mógł go zgubić, chciał mu przyjść następnie z pomocą.
Drżący, pognębiony, pod wpływem woli tego człowieka upadł na krzesło.
— Przyjdź pan do przytomności... — rzekł Arnold, siadając obok niego; — będziesz bowiem potrzebował całego spokoju, całej bystrości umysłu, aby rozważyć to, co ci powiem. Jestżeś w stanie wysłuchać mnie teraz?
— Tak... — odparł Verrière, raczej skinieniem, niż głosem, zapytując jednocześnie sam siebie: — Kto jest ten człowiek... czego on chce odemnie?
— Przyznajesz więc pan — mówił Arnold dalej — iż wszystko to, co mówiłem przed chwilą, jest prawdą. Stoisz wobec nieuchronnego bankructwa...
— Rzeczywiście... majątek mój jest mocno zachwianym...
— Może się znajdzie jaki sposób na podtrzymanie go. Właśnie chcę o tem pomówić z panem spokojnie. Przypatrz mi się pan dobrze... Czyliż mnie nie poznajesz?
— Nie — odrzekł Verrière, utkwiwszy wzrok w mówiącego. — A jednak zdaje mi się, jakobym pana gdzieś widział.
— Tak... widziałeś mnie pan raz jeden.
— Kiedy?
— W dniu, w którym pańska córka wracała z Marsylii wraz ze swą kuzynką, siostrą Maryą. Pan przyjechałeś po nie swem lando. Podróżując wraz z niemi, wychodziłem natenczas właśnie ze stacyi. Jakże... przypominasz pan sobie?
— Tak... przypominam.
— Ach! panna Aniela jest czarującą!... — zawołał Desvignes z uniesieniem. — Później nieco pomówimy o niej... A teraz, panie Verrière, zbierz pan, proszę, całą uwagę.
— Zebrałem ją już... mów pan...
— Przed dwudziestu trzema laty zaślubiłeś pan młodą wdowę, swoją kuzynkę, nazwiskiem Béraud...
— Tak... — odrzekł bankier, kompletnie oszołomiony tak szczegółowemi wiadomościami mówiącego co do swej osoby.
— Byłeś pan naówczas starszym komisantem u bankiera, z nader piękną pensyą; miałeś złożone oszczędności. Żona przyniosła panu milion w posagu. Był to początek wspaniałej fortuny, jaką zbudowawszy, pozwoliłeś jej się następnie rozpaść w ruinę. Znałeś pan brata swej żony?
— Którego? było ich kilku... Rodzina ta jest bardzo liczną.
— Mówię o Edmundzie Béraud.
— O tym, który był wychowańcem szkoły górniczej?
— Właśnie...
— On już dawno nie żyje.
— Zkąd pan wiesz o tem? — zapytał Desvignes spokojnie.
— Dowodów wprawdzie na to nie posiadam, cała rodzina jednak tak sądzi.
— Dlaczego?
— Ponieważ opuścił Francyę przed trzydziestu pięciu laty, nie wiedząc, gdzie i dokąd się udaje, a od owego czasu nie dawał o sobie żadnej wiadomości.
— Ja panu udzielić o nim mogę takową.
— Pan... wiadomość o Edmundzie Béraud?
— Tak.
— Wiesz pan więc, dokąd udał się z Francyi?
— Pojechał do Indyj.
— W jakim celu... co go tam pociągało?
— Idea. Pragnął spożytkować nabytą naukę w szkole górniczej na poszukiwaniu drogich kamieni. Myśl ta była dobrą. Odkrył niesłychane bogactwa, kopalnię dyamentów...
— Ach! — zawołał Verrière, z błyskawicą chciwości w bladem, przygasłem dotąd spojrzeniu.
— Po kilku latach pracy stał się posiadaczem sumy trzech milionów.
— Trzech milionów! — powtórzył bankier z uniesieniem.
— Drobnostka to jeszcze... nie poprzestał na tem. Przybywszy do Ceylonu, postarał się o koncesyę na połów pereł. To było dla niego źródłem największego bogactwa, obok czego prowadził dalej eksploatacyę kopalni dyamentów. I otóż po latach piętnastu majątek Edmunda Béraud z trzech milionów doszedł do cyfry piętnastu.
Verrière wzniósł rękę w górę, wołając gorączkowo.
— Piętnaście milionów!
— Czekaj pan... — mówił dalej Desvignes; — nie koniec to jeszcze. Upłynęło drugie lat piętnaście. Edmund Béraud sprzedał kopalnie, połów pereł i swoje biura bankowe. Przed sześcioma tygodniami, zrealizowawszy cały majątek, znalazł się posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów.
Verrière na tę wiadomość uczuł się być pochwyconym rodzajem umysłowego zamętu.
— Pięćdziesiąt jeden milionów!... — wyszepnął drżącym głosem, przesuwając ręką po czole. — Mój szwagier, Edmund Béraud, posiada pięćdziesiąt jeden milionów! W takim razie jestem ocalony! Edmund pożyczy mi dwa... lub trzy miliony...
Będzie to dla niego drobnostką przy takim majątku. Otóż stawię czoło stratom, jakie poniosłem, mój kredyt odrodzi się świetniejszym niż kiedykolwiek!
— Edmund Béraud nie pożyczy panu ani jednego sous! — odrzekł były sekretarz z Kalkuty.
— Dlaczego nie miałby mi przyjść z pomocą... mnie... najbliższemu krewnemu?
— Dla najracjonalniejszej przyczyny...
— Jakiej?
— Ponieważ już nie żyje...
— Umarł?! — zawołał Verrière z przerażeniem. — On umarł!
I przez kilka sekund siedział przygnębiony, niemy, gdy nagle myśl jakaś widocznie zabłysła w jego umyśle, wyprostował się z rozpromienioną twarzą, wołając:
— Jeżeli, umarł, mam w takim razie prawo do części pozostałego po nim spadku.
— Bezwątpienia... lecz czy ta część wystarczy na pokrycie pańskich deficytów? Pamiętaj pan, iż jest was piętnastu członków rodziny, mających równe prawa do podziału tą znakomitą fortuną.
— Jakto piętnastu? — zapytał Verrière.
— Nieodmiennie... przekonam pana o tem.
Tu Desvignes wyjął z kieszeni arkusz arkusz papieru.
— Oto — rzekł — lista spadkobiercow, którzy mają prawo do tej sukcesyi...
I zaczął czytać:
„Razem piętnaście osób, jak pan widzisz; wypada więc na każdego po trzy miliony siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków w całkowitości.
— Tak... — odrzekł Verrière; — lecz stopnie pokrewieństwa są tu nierówne, zatem i podział w częściach równym być nie może. Prócz tego, liczysz pan dwóch spadkobierców za wiele.
— Jakich?
— Moją córkę i wicehrabiego de Nervey. Tylko hrabina de Nervey i ja, zostaniemy wezwani do spadku, jako przedstawiający oddzielną główną gałęź.
Desvignes potrząsnął głową przecząco.
— Nie; rzeczy nie pójdą tym trybem — odpowiedział. — Części będą równemi dla wszystkich krewnych i wszyscy ci, których masz pan nazwiska na liście przystąpią do tej sukcesyi.
— Ażeby wiedzieć podobne szczegóły, potrzeba być wykonawcą testamentu Edmunda Béraut! — zawołał Verrière.
— Ja też jestem nim właśnie... — rzekł zbrodniarz, uśmiechnąwszy się na tytuł, nadany mu przez bankiera. — Testament pańskiego szwagra istnieje, a napisanym jest w treści przezemnie panu wskazanej.
— Tak?
— Edmund Béraud przybył do Paryża z Marsylii przed trzema tygodniami i zniknął tegoż samego wieczora, czyli raczej... zgładzono go...
— W jakim celu?
— W celu zabrania jego majątku... do czarta! Przyznasz pan, że warta była trudu ta sprawa.
— Przytrzymano mordercę?
— Nie.. i nigdy go pochwycić nie zdołają.
— A majątek naszego krewnego?
— Pozostał w całkowitości nienaruszony, ponieważ złodziej ujrzał się niespodziewanie być okradzionym. Pięćdziesiąt jeden milionów przedstawiał czek, wydany na bank francuski. Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, Edmund Béraud złożył ów czek w jednym z tutejszych domów bankierskich i miał go zinkasować nazajutrz.
— Ale przynajmniej w pewnym, silnie finansowo stojącym domu bankierskim?
— W pewniejszym, niż pański, upewniam... Złożył go w domu Rotszylda.
— Zatem bankier Rotszyld lub jego pełnomocnik musieli wydać pokwitowanie z odbioru pomienionego czeku?
— Wydali je.
— Gdzież jest to pokwitowanie?
— Morderca je zabrał.
— Nie będzie mógł z niego korzystać. Zatem, jak pan mówiłeś przed chwilą, daremnie spełnił tę zbrodnię.
— Nie będzie mógł zeń korzystać, jak i spadkobiercy zarówno. Chcąc bowiem, ażeby dom Rotszylda powrócił złożone u niego miliony, potrzeba mu zwrócić pokwitowanie, jakie wydał.
— Wyrok trybunału może nakazać wypłatę; ma on wszelkie ku temu prawo.
— Trybunał nie wyda tego wyroku.
— Dlaczego?
— Ponieważ sprawiedliwość nie posiada i posiadać nie będzie dowodu śmierci Edmunda Béraud... Dla niej ów człowiek nie umarł, jest tylko nieobecnym, i lat trzydzieści musi upłynąć, zanim spadek legalnie otwartym zostanie. Dwaj ludzie tylko wiedzą o tem, co zaszło; oni dwaj tylko mogliby powiedzieć i dowieść tego.
— Pan znasz tych ludzi?...
— Znam.
— Wymień więc ich pan przed sądem, ocalisz mnie tym sposobem...
— Przed sądem nigdy!... Słyszysz pan... nigdy! Lecz panu ich wymienię.
— Mów pan... mów jaknajprędzej!
— Tymi dwoma ludźmi jesteś pan... i ja!...
Verrière drgnął przestraszony.
— Pan... i ja... — powtórzył.
— Pan?...
— Tak! — odrzekł zbrodniarz spokojnie. — Nie rozumieszże jeszcze?
— Ja nie chcę... lękam się zrozumieć...
— Ha! więc rozumiesz nareszcie! No... dalej... wypowiedz-że pan jasno myśl swoją...
— A więc mordercą mojego szwagra... człowiekiem, który posiada pokwitowanie domu Rotszylda na złożone u niego miliony... jesteś...
Tu Verrière nie dokończył rozpoczętego zdania.
Arnold, dobywszy papier z kieszeni, rozwinął go przed oczyma bankiera.
— Oto — rzekł — pokwitowanie.
Verrière spojrzał na papier, a następnie drżący, jak wpół obłąkany, rzucił się ku drzwiom, jąkając stłumionym głosem:
— Morderco... zbrodniarzu!...
Szybkim rzutem, jak błyskawica, Desvignes zastąpił mu drogę, a przykładając osłupiałemu do skroni rewolwer, wzięty ze stolika, szepnął cicho:
— Jeden krzyk... jeden głośniejszy wyraz... a strzelę! Broń ta jest twoją, bankierze. Wszyscy już znają stan rozpaczliwy twych interesów, a skoro się rozgłosi, że nie miałeś czem zapłacić mi dziś rano pięciuset tysięcy franków, każdy uwierzy w twe samobójstwo, które ja pierwszy potwierdzę.
Verrière zrozumiał, iż gdyby postąpił krok jeden, lub chciał zawołać, nieznajomy spełni bez wahania swą groźbę.
Pochwycony obłędem, upadł na krzesło, objąwszy się za głowę obiema rękami.
— No! otóż nareszcie przychodzisz pan do rozwagi... — rzekł Arnold z cynicznym uśmiechem. — Zadziwiłeś mnie przed chwilą... Sądziłem, że jesteś bardziej inteligentnym. Jeden punkt główny powinien był ci jasno wpaść w oczy, a to, że nie czyni się podobnych zwierzeń człowiekowi, którego chcemy zgubić... nieprawdaż? Ja przychodzę pana ocalić.
— Mnie... mnie ocalić?... Ty... mnie ocalić?... — jąkał Verrière.
— No... tak... do czarta! Ale posłuchaj mnie dalej, ponieważ jeszcze wszystkiego nie opowiedziałem. Chybiłem przy zdobywaniu milionów Edmunda Béraud, mimo to, nie ustępuję z placu, nie daję za wygranę. Jeżeli całość z rąk mi się wymknęła, muszę otrzymać połowę. Odgadujesz pan mój plan...
— Nic nie wiem... — odparł Verrière stłumionym głosem.
— Na honor! zadziwiasz mnie brakiem bystrości umysłu. Masz pan, jak widzę, dziwnie tępą głowę tego rana. Wytłumaczę ci więc rzecz jasno, skoro niezdolnym jesteś zrozumieć półsłówek. Otóż, dopóki się nie dowiedzą, że Edmund Béraud zmarł, a nie zniknął, dopóki nie odnajdą jego trupa i nie spiszą aktu zejścia, pięćdziesiąt jeden milionów pozostawać będą w niezdobytej kasie Rotszylda. Mogą tam leżeć długo, bardzo długo, dopóki my im ztamtąd wyjść nie dozwolimy; powiadam: my, ponieważ w tej tak zyskownej sprawie, powinieneś być i będziesz moim wspólnikiem, bankierze.
— Ja... twoim wspólnikiem? — nigdy!... — zawołał, zrywając się, Verrière.
— Nie lękam się odmowy z twe strony... — odrzekł ironicznie Desvignes. — Twój własny interes nakazuje ci zostać moim wspólnikiem; zresztą, gdybyś nim dobrowolnie zostać nie zechciał, ja potrafię zmusić cię ku temu. Tak, zmusić... ponieważ ja ciebie, a nie ty mnie, trzymasz w swem ręku. Gdyby ci przyszła ochota zadenuncyować mnie przed policyą lub sądem, śmianoby się z podobnie głupiego oskarżenia, nieopartego na żadnych dowodach, wtedy gdy mnie wystarczyłoby chcieć tylko, abyś zesłanym został na galery. Podstępne bankructwo, nadużycie zaufania klientów, oszustwo, frymarczenie depozytami... ha! widzisz, bankierze, ile tu dobrego... i mianoby w czem, zaiste, wybierać! Przestań więc grać zemną komedyę, a pomówmy z sobą otwarcie, rozsądnie, jak na poważnych ludzi przystało. Wierzaj mi, że jesteś śmiesznym w tej roli uczciwego człowieka... Jest ona teraz przynajmniej całkiem dla ciebie niestosowną. Nie traćmy czasu na próżne słowa, a przystępujmy do rzeczy. Jesteśmy jak gdyby oba dla siebie stworzeni, łatwo nam więc porozumieć się przyjdzie, Potrzebuję ciebie... lecz, do pioruna, darmo mi służyć nie będziesz. Chcę wziąć dla siebie połowę majątku Edmunda Béraud... chcę i mieć ją będę. Drugą połowę przeznaczam tobie, to jest dwadzieścia pięć milionów pięćset tysięcy franków.
Źrenice Verrièra okiem chciwości zabłysły. Kolosalna cyfra, jaką przybyły zamigotał przed jego oczyma, pokonała, nie powiemy jego skrupuły sumienia, bo tych on nie miał, lecz jego przestrach i trwogę.
— Przypuśćmy na chwilę — mówił Desvignes całej — przypuśćmy, że nie ma innych, spadkobierców, prócz ciebie i twojej córki, bankierze, w takim razie pięćdziesiąt jeden milionów do ciebieby w całkowitości należały przy otwarciu testamentu i podzielonemiby były w równych częściach pomiędzy twą córkę i ciebie.
— Są to przypuszczenia marzycielskie — odrzekł Verrière, odzyskując krew zimną — wszak sam mówiłeś przed chwilą, że nie można podnieść spadku, dopóki akt zejścia Edmunda Béraud nie zostanie sądowi doręczonym.
— Otrzyma on go we właściwym czasie — rzekł Desvignes. — Masz-li do uczynienia mi jeszcze jakie zapytanie?
— Bezwątpienia... i nader ważne. Nietylko wy dwoje to jest ja z mą córką, jesteśmy sukcesorami. Jest do podziału majątkiem osób piętnaście.
— Tak... — odrzekł Desvignes zwolna, podkreślając niektóre wyrazy, jakim chciał nadać dobitniejsze znaczenie: — tak... w rzeczy samej... pan jesteś piętnastym z sukcesorów, testament o tem powiadamia, a ten testament ja posiadam. Jeżeli jednak będziesz gotów mi dopomagać i przyjmiesz wspólnictwo w środkach, jakich użyję, by dojść do celu, cały ten olbrzymi majątek Edmunda Béraud zostanie tylko dla nas dwóch do podziału.
— W środkach, jakich użyjesz, ażeby dojść do celu? — powtórzył bankier; — lecz jakież są one? Przed przyjęciem propozycyi poznać ją potrzebuję szczegółowo: a uprzedzam, iż nie chcę żadnego popełnienia zbrodni... żadnego przelewu krwi... mam wstręt ku temu.
— Nie będzie tu żadnej zbrodni, ani przelewu krwi. Wszyscy współsukcesorowie znikną w taki sposób, że ni świat, ni sprawiedliwość nic nam nie znajdą do zarzucenia.
— Cóż więc ich zgubi?
— Ich własne występki i wady, zręcznie wyzyskane przezemnie, a obok tego i nędza. Jest to broń najpewniejsza, która nigdy nie chybia. Niech walczą, jeśli potrafią się obronić przeciw wrodzonym namiętnościom. Będzie to walka śmiertelna, w której naprzód jestem pewien wygranej. Tak... zabija ich własne występki, jakie prowadzą do nędzy, a ta zrozpaczonych wreszcie do samobójstwa. Oto broń, jakiej użyję!
— Szatanie!... — mruknął Verrière, przesuwając ręką po czole, na którem widniały grube krople potu, i wpatrując się w mówiącego z takiem osłupieniem, że to pomimowolnie wywołało uśmiech na usta nikczemnika.
Uśmiech ów jednak znikł wkrótce i Desvignes mówił dalej:
— Tak... nędza, ta straszna, czarna nędza, jaka dokonywa dzieła zniszczenia!
— Ależ ze wszystkich tych ludzi, o których mówisz — ozwał się Verrière — żaden nie pozostaje w takiem ubóstwie... a wielu zpomiędzy nich żyją nawet w pewnej zamożności.
— Pozwól mi działać, nic nie badając, a przed upływem trzech miesięcy... trzech miesięcy... powtarzam, zostaniesz posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, z których połowa do ciebie, a druga połowa do twej córki należeć będzie.
Oczy Verrièra chciwością zabłysły.
— To niepodobna!... — wyszepnął.
— A jednak tak będzie. Skoro raz powiem, iż chcę, aby rzecz jakaś dokonaną została, spełnić się musi.
— Żądasz więc połowy tego majątku? — zagadnął Verrière.
— Nie sądzę, abyś uważał to za zbyt wygórowane wymaganie z mej strony — odparł Desvignes — skoro mnie tylko zawdzięczać będziesz jego posiadanie.
— Nie mówię tego... — rzekł żywo bankier — lecz pytam, zkąd weźmiesz połowę tegoż dla siebie, jeżeli te miliony mają być tylko rozdzielone pomiędzy mnie i moją córkę? Pojmujesz, mniemam, iż nie mogę przywłaszczać sobie przypadającej na nią połowy, a nie sądzę, byś mnie chciał ogałacać z mojej.
— Nie obawiaj się... nie dotknę twej części...
— Gdzież są więc dla ciebie pieniądze?
— Wszystko już naprzód przewidzianem zostało... Zaślubię pannę Anielę, a kontraktem, we właściwą formę ujętym, jej majątek moim się stanie.
— Ty chcesz zaślubić moją córkę? Ty... Nigdy!... — zawołał Verrière.
— Zaślubię ją.. — odrzekł stanowczo Desvignes — ponieważ to małżeństwo jest podstawą całej tej sprawy, całego naszego działania. Zostanę twoim wspólnikiem, bankierze. Dom nasz będzie nosił nazwę domu bankierskiego Juliusza Verrière i Arnolda Desvignes. Będziemy mieli po za sobą kapitał, wynoszący pięćdziesiąt jeden milionów. Jest to szruba Archimedesa, z którą przy mojej energii świat wzruszę w podstawach!
— Lecz...
— Bez żadnych opozycyj! — przerwał groźnie Desvignes. — Bierz, lub nie bierz... oto dwa słowa... A wierzaj mi, bierz, radzę ci, jeżeli nie chcesz być zrujnowanym, a raczej zgubionym, czego następstwem będzie stawienie cię przed sądem i tam dalej...
— Lecz to mnie nie wybawi! — zawołał Verrière. — Ażeby osiągnąć ten cel, potrzeba na to, jak sam powiedziałeś, czasu do trzech miesięcy...
— Tak.
— No... a wiesz przecież, że mnie i ośmiu dni czekać niepodobna. Znajduję się w naglącem położeniu. Gdybyś zechciał o tem komu powiedzieć, dziś wieczorem — wiedzieliby wszyscy o mojem bankructwie, a wtedy wszelka walka byłaby daremną z mej strony... Wszyscy rzucą się na mnie, jak kruki na trupa...
— Otóż ja zacznę ocalenie — rzekł Desvignes — nie wymagając od ciebie wypłaty pięciuset tysięcy franków na czek, przekazany mi przez Rénarda.
— To nie jest dla mnie ocaleniem, lecz tylko chwilowem odroczeniem katastrofy.
— Jakaż suma jest potrzebną na teraz, kóraby cię postawiła w możności zaspokojenia wszelkich, mogących tak obecnie, jak i w przyszłości wyniknąć reklamacyj pieniężnych?
Verrière zamyślił się, a wziąwszy arkusz papieru i ołówek, zaczął kreślić cyfry.
— Milion pięćset tysięcy franków... — odrzekł po chwili.
— A gdybym ci przyniósł owe półtora miliona — odpowiedział Desvignes — czy byłbyś przekonanym natenczas, iż umiem dotrzymywać tej obietnicy... że potrafię w rzeczywistości zmienić marzenie?
— Zapewne.
— A więc dostarczę ci tę sumę, jeżeli przyjmiesz podane przezemnie warunki.
— Nie żądaj odemnie niepodobieństw.
— Jakto?
— Czyż mogę znaglić mą córkę, aby została twą żoną? Nie... ja jej nie zmuszę ku temu!
— To już do mnie należy... — rzekł Arnold. — Potrzebuję jedynie od ciebie drobnej, małej rzeczy, to jest piśmiennego twego na ten związek zezwolenia.
Verrière zamyślił się; milczał przez chwilę, jakoby sam z sobą tocząc walkę wewnętrzną, poczem wyszepnął głosem złamanym:
— Dam ci to zezwolenie... Przekonaj się więc... — dodał po chwili — jak musi być naprężoną sytuacya i groźnem niebezpieczeństwo. Kiedyż mi dostarczysz pomienioną sumę?
— Skoro tylko podpiszemy u notaryusza akt naszej współki. Chcę odtąd wziąć czynny udział w twych interesach i podnieść twój bank. Doliczając pięćset tysięcy franków od Rénarda, wynoszę do twojej kasy dwa miliony, z których potrafimy korzyść osiągnąć, mój drogi wspólniku.
Po tych wyrazach nastała chwila głębokiego milczenia.
Verrière siedział przybity, pognębiony, nie mówiąc i słowa.
— Zkąd ta ponurość i głęboka troska na twojej twarzy? — pytał Desvignes. — Ach! odgaduję... Wspomnienie zgonu Edmunda Béraud ciąży ci na umyśle... Zapomnij o tem... Zresztą, gdybyś czuł się przygnębionym, ja będę za ciebie pracował. Wierzaj mi, w życiu torują nam drogę jedynie pozory... Spójrz na mnie... Czyliż wyglądam na złodzieja, albo zbrodniarza? Nigdy!... wszak prawda? I ty sam wydajesz się być dżentelmenem z najwyższej sfery, jak mówią Anglicy, a mimo to jesteś wykwalifikowanym hultajem! Powtarzam ci, jesteśmy oba jakoby dla siebie stworzonymi. Czemuż więc nie mamy połączyć się z sobą? Najłatwiej jest porozumieć się z człowiekiem, który przybywa na czas załatać nam szczerbę i przynosi banknoty, zamiast żądać ich od nas. Powiedz mi, czy dziś potrzebujesz pieniędzy?
— Ma się rozumieć... kasa jest pustą prawie zupełnie.
— Ileżbyś potrzebował?
— Dwieście tysięcy franków.
— Mam je przy sobie i dać je mogę. Pokwitujesz mnie tylko z odbioru, jako i ze złożenia przezemnie w twej kasie pięciuset tysięcy franków od Rénarda i otworzysz mi bieżący rachunek.
To mówiąc, Desvignes wyjął z kieszeni dwie małe paczki w kopertach i rozwinął takowe.
Każda z tych paczek zawierała po sto biletów tysiącfrankowych.
— Przerachuj... — rzekł, kładąc je na biurku.
Verrière drżącemi gorączkowo rękoma przeliczył bilety, poczem nacisnął guzik elektryczny, mający łączność z gabinetem kasyera.
Wezwany przybył natychmiast.
— Otworzysz pan — rzekł bankier do niego — rachunek panu Arnoldowi Desvignes, który wkrótce zostanie moim wspólnikiem. Zapiszesz na niego dwieście tysięcy franków, jakie tu się oto znajdują, a zarazem i pięćset tysięcy, przedstawiających też sumę na czeku, wydanym przez Rénarda, również na rachunek pana Desvignes. Kapitały te są do rozporządzenia naszego banku. Proszę, chciej pan dać czek mojemu kasyerowi — rzekł Verrière, zwracając się. do Arnolda. — Pokwituję cię z ogólnej sumy.
Desvignes czek oddał, a kasyer, zdumiony tak nieprzewidzianie szczęśliwym obrotem sprawy, jaką przed chwilą za straconą uważał, odszedł, zabrawszy dwieście tysięcy w banknotach.
— Wszakże tak? — zapytał ojciec Anieli, nakreśliwszy pokwitowanie z odbioru siedmiuset tysięcy franków.
— Tak... rozumiemy się doskonale — odparł Desvignes. — Wkrótce przekonasz się, iż nie jestem bynajmniej nowicyuszem w bankowych operacyach. Na teraz dwie rzeczy jeszcze do załatwienia nam pozostają.
— Jakie?
— Najprzód jedziemy do notaryusza, aby polecić mu spisanie aktu naszej współki.
— Jestem gotowy... A potem?
— Potem... przedstawisz mnie swej córce, pannie Anieli.
Verrière cofnął się i zadrżał.
— Na co się przyda owo wahanie, ów przestrach, mój wspólniku? — rzekł Arnold. — Wiesz dobrze, iż już zapóźno jest cofać się z sytuacji. Włożyłeś dobrowolnie rękę w koło maszyny, dozwól pochwycić jej i resztę swojego ciała. Zresztą, nie masz się o co tak dalece obawiać. Przyrzekam ci, iż uczynię twą córkę najszczęśliwszą z kobiet, ponieważ wszystko, co dotąd czyniłem, było celem zbliżenia się ku niej.
— Celem zbliżenia się ku niej? — powtórzył Verrière osłupiały. — Jakto... ty więc... ty... miałbyś ją kochać?
— Czy ją kocham... pytasz? — zawołał Desvignes z nieudaną szczerością. — Nietylko kocham ale uwielbiam do szaleństwa! Od czasu spotkania się z nią w podróży na drodze żelaznej, jej postać czarowna ściga mnie wszędzie! Myślę o niej jedynie... żyję tylko dla niej. By ją posiadać, spełniłem to, nad czem w innych okolicznościach zawahałbym się być może. Gdyby mi się przyszło jej wyrzec, strzelićby mi w skroń sobie tylko pozostało! Tak! ja ją uczynię najszczęśliwszą z kobiet... najpiękniejszą... najbogatszą... najbardziej czczoną na świecie! Niechaj cię to więc uspokoi co do jej przyszłości.
Verrière milczał, słuchając tych wykrzykników z opuszczoną głową. Znając dobrze stanowczy charakter Anieli i jej głęboką miłość dla porucznika artyleryi, Vandama, był przekonanym, iż jego córka nie zgodzi się nigdy na inne małżeństwo i to go cokolwiek uspakajało. Mimo to bowiem wiedział, że akt współki zostanie naprzód podpisanym i dwa miliony franków wpłyną mu do kasy. W każdym więc razie sprawa ta korzystną była dla niego.
— Czy masz swój powóz? — zapytał po chwili.
— Mam — odrzekł Arnold.
— Gdzie mieszka twój notaryusz?
— Przy ulicy Kondeusza.
— Jedzmy więc...
Tu oba, wyszedłszy z biura, udali się do notaryusza, układając w drodze główne punkta aktu mającej zawiązać się współki.
Postanowiono, iż w pośród dwóch przyszłych wspólników, każdy będzie miał własną specjalną czynność w banku do wykonywania. Desvignes zajmować się miał po za biurowemi zewnętrznemi interesami, to jest lokowaniem kapitałów, Verrière przyjął na siebie kierownictwo wewnętrznemi finan- sowemi sprawami, pozostawiając przytem Arnoldowi we wszystkiem władzę, podobną swojej.
W czasie prowadzonej rozmowy przekonał się bankier, iż ów elegancki z pozoru zbrodniarz, dzięki któremu uratowanym został z katastrofy, był człowiekiem wszechstronnie obeznanym z giełdowemi interesami, i że współpracownictwo jego mogło mu przynieść nieobliczone korzyści.
W przystępie radości zapomniał prawie, w jak przerażających okolicznościach przedstawił mu się ów wspólnik niespodziewany.
— Przy naszym zakładzie otworzymy jeszcze bank popularny, — mówił Desvignes. — Banki tego rodzaju, znajdujące się w wielkiej liczbie w Stanach Zjednoczonych dla drobnego handlu i klasy robotniczej, prosperują nader pomyślnie. Złożone w nich pieniądze dobrze procentują, a straty rzadko się zdarzają. Główną z nich jednak korzyścią jest to, że można się wsławić odrazu jako dobroczyńca ludzkości, co ma wielkie znaczenie i może daleko nas poprowadzić. Pędzie to dla Francyi oklaskiwana przez wszystkich innowacja. W ciągu miesiąca kapitały potokami płynąć zaczną do kass naszych, co nas postawi w możności oczekiwania na nadejść mające miljony. Chcę, ażebyśmy od dziś za rok stali się królami banków, i będziemy niemi... zobaczysz!
Verrière, zelektryzowany słowami Arnolda, gotów był iść wszędzie, gdziekolwiekby ten chciał go poprowadzić. Przyszłe miliony migotały mu przed oczyma, jak snopy iskier brylantowych.
Skoro się powóz zatrzymał przed domem notarjusza, dwaj wspólnicy wszystko już ułożyli.
W ciągu godziny akt współki został zawartym i podpisanym. Desvignes na dopełnienie wkładu wręczył Verièr’owi dwa czeki; jeden, wynoszący milion, na dom Rodszylda, drugi, na trzysta tysięcy franków, na dom Oppenheim’a, poczem powóz odwiózł ich obu na ulicę Le Pelletier, gdzie Desvignes, przed- stawiony przez bankiera urzędnikom, udzielił tymże wspaniałą gratyfikację, co mu zjednało ogólną sympatję.
— Każę przedzielić na dwoje mój gabinet przepierzeniem... — rzekł Verière.
— Na co... dla czego? — zapytał żywo Arnold.
— A żebyś miał i ty swą własną pracownię.
— To niepotrzebne... będę tu pisał wśród innych. — To biuro, umieszczone w pobliżu ciebie, jest bardzo dla mnie dogodnem. Unikajmy bezpotrzebnych wydatków. Trzeba zbierać na odbudowanie twego majątku. Mówię... twego, a nie mojego, ponieważ, jak widzisz, ogołacam się zupełnie dla ciebie.
— Czyliż ci się to nie powróci?
— Otóż dobre słowo, za które prawdziwie wdzięcznym ci jestem. A teraz rozstańmy się... Wzywają mnie moje osobiste interesa. Jutro rozpocznę pracę sprawdzania i rozpatrywania wszystkiego. Muszę przekonać się szczegółowo, czyli przy mojej zręczności i cierpliwości nie dałoby się coś wydobyć z tych złych interesów, w jakich zatopiłeś tyle pieniędzy.
— Nie zobaczymy się więc już dzisiaj?
— Owszem... Nie zapominaj, żeś przyrzekł wieczorem przedstawić mnie swej córce... Liczę na twe słowo w tym razie.
— Pamiętam o tem... rzekł Verrière.
— Gdzież się spotkamy?
— Tu, jeśli zechcesz.
— Dobrze... o szóstej znajdę, się w moim gabinecie.
— Będę na ciebie oczekiwał, i moje lando zawiezie nas na bulwar Haussmana.
Desvignes podał rękę, Verrière podał mu swoją, przyczem morderca Edmunda Béraud zauważył, Iż dłoń bankiera mocno drżała.
— Do widzenia!... rzekł i wyszedł. Verrière znalazłszy się. sam, upadł na fotel, jak człowiek potężnym ciosem ugodzony.
— Cóżem uczynił — wyszepnął. — Złączyłem moje nazwisko z imieniem nędznika, którego ręce krew zbrodni skalała! Oddałem się jemu... Jestem jego rzeczą... jego dobrem... jego zabawką... przyrzekłem mu oddać córkę w małżeństwo, i kto wie, czy nie będę zmuszonym dotrzymać tej obietnicy?.. Ach! jestem podłym... w najwyższym stopniu nikczemnym... — szeptał z rozpaczą. — czyliż nie leniej było pozwolić sobie w skroń strzelić temu łotrowi! Miał słuszność, mówiąc, iż jestem nędznikiem ostatniego rodzaju!
I przez długą chwilę siedział bez ruchu, jak skamieniały, poczem zaczął spoglądać wokoło błędnym, niepewnym wzrokiem, zapytując sam siebie, czyli on nie śni, czyli to nie było przebudzenie z jakiegoś strasznego marzenia? Lecz nie... on nie śnił... Wszystko to było najściślejszą prawdą... było rzeczywistością!
— Cóż miałem uczynić? — rzekł sam do siebie. — Przyzwać pomocy i oddać w ręce sprawiedliwości tego zbrodniarza?
Ależ on byłby mnie zabił... A gdyby chybił, gdybym się cudem z pod jego ciosu ocalił, zesłałby mnie był niechybnie na galery. Milczałem, schyliwszy głowę, i oto ów nędznik ocala mnie teraz! Zawdzięczam me ocalenie milionem, zebranym we krwi Edmunda Béraud... Dwadzieścia pięć tych milionów do mnie należeć będzie... Zostanę bogatym... bogatszym niż kiedykolwiek mogłem marzyć o tem! Ha! spełniona ta przez mego zbrodnia mnie nie obciąża... On wszystko bierze na siebie... Niech idzie drogą, jaką sobie nakreślił, zatrzymywać go nie będę. Gdyby wreszcie Aniela została jego żoną... uczyni ją szczęśliwą, bo ją kocha, a pieniądze z jej olbrzymiego posagu, wynoszącego do dwudziestu sześciu milionów, w mym banku pozostaną, zwiększając go z roku na rok, z dnia na dzień, z godziny na godzinę!
„Dziś rano byłem obezwładnionym, zgubionym... Wieczorem zobaczą mnie z dumnie wzniesioną głową. Przeszłość ponura zniknęła... przyszłość olśniewająca przedemną!
Zostawmy go w tem marzeniu.
Na godzinę przed umówionym czasem Desvignes ukazał się w gabinecie wspólnika.
— Pospieszyłem się, — rzekł. — Mamy godzinę czasu, korzystając z niej, chcę z tobą pomówić, i prosić cię o niektóre objaśnienia.
— Mów... — odrzekł Verrière.
— La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, jest jeduym z twych krewnych?
— Tak... ten głupiec.
— Głupiec ten, jak mówisz, właśnie przez swoją głupotę doszedł do ruiny... do nędzy... a w końcu dojdzie do śmierci. Nic go ocalić nie jest w stanie, ponieważ ja chcę, by zginął. Otóż potrzeba poznać mi zblizka twoje z nim interesa. Ileż on ci jest dłużnym?
— Około trzysta piędziesiąt tysięcy franków.
— Spodziewasz się coś otrzymać na tę należytość?
— Liczę na nową sztukę, jaką ma jego teatr wkrótce wystawić. Obiecał mi częściowo wypłacać coś z każdego wieczornego przedstawienia.
— Dał ci na to piśmienne zobowiązanie?
— Tak.
— Zapoznasz mnie z tym dyrektorem. Jestże to człowiek intelligentny?
— Ma powierzchowną ogładę, lecz w gruncie charakteru jest to intrygant, gbur, a obok tego i oszust pretensyonalny.
— Biorę na siebie całą tę sprawę, skoro się rozpatrzę w niej bliżej. Zażądamy najprzód od niego zapłaty, jeżeli będzie mógł zapłacić... W przeciwnym razie, biada mu. Staje nam na drodze... przeszkadza... usunąć go trzeba. A teraz jeszcze jedno zapytanie nader subtelnej natury. Naprzód mi przyrzecz, że się tem nie obrazisz.
— Słucham... o cóż chodzi?
— Mówią, że panna Leona, aktorka z teatru La Fougèra, wywiera na ciebie wpływ wielki i wybacz mi to wyrażenie, że kompletnie za nos cię wodzi. Można to wytłumaczyć dwoma odmiennemi sposobami; albo do niej skłonność uczuwasz, lub się jej boisz. Wyznaj mi więc więc prawdę.
— Obawiam się jej... w rzeczy samej...
— Dlaczego?
— Zna ona dobrze moje położenie... moje kłopoty pieniężne.
— Twa sytuacya, zła tego rana, w wieczór obecnie jest doskonałą. Twoje kłopoty pieniężne zniknęły. Nie mając się czego obawiać, należy ów stosunek zerwać stanowczo.
— Zgadzam się na to w zupełności.
— Czy masz u siebie kapitały panny Leony.
— Mam.
— W jakiej ilości.
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków.
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Umieściłem je w belgijskich kopalniach marmurów.
— Za jej upoważnieniem?
— Bez tegoż.
— A zatem jesteś na tę sumę odpowiedzialnym, trzeba je jej wypłacić... Pomyślimy o tem... Przedstawisz mnie pannie Leonie. Zobowiązuję się uwolnić cię od niej raz na zawsze, jeżeli na to się zgodzisz.
— Najchętniej... Nie trzeba jej jednak obrażać, a tym sposobem kompromitować naszych interesów w teatrze Fantazyj.
— Bądź spokojnym... nie skompromituję ich wcale. Oddasz mi wszystkie papiery dotyczące La Fougèra, a natychmiast rozpocznę z nim układy.
— Będziesz je miał jutro.
Desvignes spojrzał na zegarek: wskazywał on trzy kwadranse na szóstą.
— Możemy jechać, jeżeli zechcesz — rzekł bankier. — Mój powóz czeka przed domen; od pół godziny. Czy masz jaki projekt na wieczór dzisiejszy?
— Nie mam żadnego.
— To dobrze.
— Dlaczego?
— Ponieważ zatrzymamy cię na obiedzie. Uprzedziłem Anielę, że gościa mieć będziemy.
— Z całą przyjemnością przyjmuję to zaproszenie.
Tu Verrière wyszedł ze swym wspólnikiem i wsiadłszy do powozu, odjechali.
Przez całą drogę, obaj pogrążeni w dumaniu całkiem odmiennej natury, głębokie zachowywali milczenie.
Desvignes myślał o Anieli, ku której, jak wiemy, pociągała go jeśli nie miłość, ponieważ wzniosłego tego uczucia profanować nie chcemy, to gorąca, pochłaniająca namiętność.
Verrière zapytywał w myślach sam siebie, kim mogła być ta dziwna osobistość, inteligentna, z wyższą światową ogładą, rozsypująca banknoty pełnemi rękoma, prawdziwy dżentelmen pod każdym względem, który stał się zbrodniarzem?
Ten nowy jego wspólnik i wybawiciel napawał go wstrętem i trwogą.
Tegoż dnia w południe Aniela dowiedziała się od ojca, że będą mieli gościa na wieczerzy.
Rzecz podobna często się zdarzała: wydawszy przeto służbie stosowne polecenia, panna Verrière ubrała się, oczekując na ojcowskie przybycie wraz z zaproszonym. Znajdowała się w salonie z siostrą Maryą, gdy powóz zajechał przed pałac.
— Otworzyć bramę! — zawołał stangret.
Otwarto bramę na oścież i powóz, wjechawszy w dziedziniec, zatrzymał się u wejścia.
Siostra Marya, siedząc w pobliżu okna, uchyliła firankę, i wyjrzała na zewnątrz.
— Wuj przybył wraz z gościem... — wyrzekła.
— Dopiero w pół do siódmej... — ozwała się panna Verrière; — ojciec nigdy nie wraca tak wcześnie.
Bankier z Arnoldem, wszedłszy po schodach, zatrzymali się w przedpokoju, gdzie lokaj zdejmował z nich zwierzchnie okrycia.
— Panna Aniela jest w salonie? — zapytał Verrière.
— Tak, panie.
— Sama?
— Nie, wraz z siostrą Maryą.
Bankier skrzywił się z niezadowoleniem, Desvignes zmarszczył czoło zarówno.
Przypomniał sobie rozmowę obu kuzynek w wagonie i instynktownie, ów wcielony duch złego, uczuwał wstręt z rodzajem obawy na wspomnienie owej kobiety, która była uosobionym aniołem stróżem panny Verrière.
Mimo to były sekretarz z Kalkuty nie zniechęcał się tak drobną rzeczą. Gdyby nawet pomiędzy nim a siostrą Maryą miała rozpocząć się walka, był pewien na swoją stronę zwycięstwa. Bo jeżeliby, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zakonnica stawiałaby jego zamiarom przeszkody, skruszyćby je potrafił.
— Nie jestem całkiem obcym twej córce, kochany bankierze — mówił, spostrzegłszy niezadowolenie Verrièra. — Miałem zaszczyt podróżować z nią kiedyś, jak ci wiadomo, drogą żelazną.
Służący otworzył drzwi salonu.
Gospodarz, przepuściwszy gościa przed sobą, wszedł za nim.
Siostra Marya z Anielą podniosły się na przyjęcie przybywających. Spojrzały obie na wchodzącego z gestem zdumienia, poznały w nim bowiem towarzysza podróży z Marsylii do Paryża.
Aniela, powitawszy ukłonem wchodzącego, zbliżyła się ku ojcu.
— Kochane dziecię... — rzekł bankier, całując ją w czoło — przedstawiam ci pana Arnolda Desvignes.
— Zdaje mi się, że się już znamy.., — odparła panna Verrière. — Przypominam sobie pana...
Serce Arnolda uderzało gwałtownie na widok olśniewającej piękności córki bankiera.
— Tak, pani... — odrzekł, drżącym zlekka głosem. — Podróżowaliśmy w jednym przedziale lyońską drogą żelazną.
— I ja pana zarówno poznaję... — ozwała się obojętnie siostra Marya; — towarzyszyłam wówczas mojej kuzynce.
— Pamiętam dobrze tę podróż... — poczęła wesoło panna Verrière. — Trudziłeś się pan wtedy dla nas po ciastka do bufetu w Dijon. Nie spodziewałam się natenczas, iż sposobność dozwoli mi podziękować panu w naszem własnem mieszkaniu.
— Wiele okoliczności złożyło się na to, iż tu przybywam — odparł Desvignes. — Nie jestem nieznanym ojcu pani. Wiążą nas oddawna stosunki finansowe. Głównym celem obecnego mego przybycia do Paryża są właśnie nasze interesa.
Dziewczę, zdumione posłyszanemi słowy, rzuciło na ojca pytające spojrzenie.
— To prawda... — odrzekł Verrière; — pisałem do pana Desvignes... a nawet oczekiwałem jego przybycia niecierpliwie.
— A nic mi nigdy, ojcze, o tem nie wspomniałeś?
— Nie uważałem tego za rzecz potrzebną. Stosunki moje z panem Desvignes były jedynie pieniężne; bankowe opera- cye... a wiesz, że nie mam zwyczaju wtajemniczać kogoś w te rzeczy.
— Nietylko przedstawiam ci pana Desvignes, jako gościa — rzekł bankier po chwili milczenia — lecz przedstawiam go i z innych względów...
Siostra Marya z Anielą wymieniły trwożliwe spojrzenia.
— Z innych względów? — powtórzyła panna Verrière.
— Tak... Pan Arnold Desvignes, który był moim przyjacielem, zostaje od dziś moim wspólnikiem.
Aniela wraz z siostrą Maryą wydały okrzyk zdziwienia.
— Wspólnikiem? — powtórzyło dziewczę. — Nie wiedziałam, ojcze, żeś miał zamiar przybrać wspólnika. Sądziłam, że jesteś o tyle bogatym, iż możesz sam, własnemi siłami swój bank utrzymać, jak to dotąd czyniłeś...
— Zapewne, że jestem dosyć bogatym... nikt o tem nie wątpi... — odrzekł Verrière z lekkiem zakłopotaniem; — to też nie w celu zyskania kapitałów przyjąłem współpracownika, ale wyłącznie dla ulżenia sobie w robocie. Lata, jakie mijają po nad twem czołem, me dziecię — mówił dalej — nie zostawiając na niem śladu, zmarszczkami moje pokrywają... Starzeję się... czuję to dobrze... Nie posiadam już rzeźkości dawniejszej i tej bystrości umysłu. Interesa nużyć mnie poczynają.
„Dom taki, jak mój, winien być przez młodą rękę kierowanym... Pan Desvignes podaje mi swoją. Zna się na dziale finansowym wybornie... Jest młodym... czynnym... pełnym energii, bogatym... za zbyt nawet bogatym. Nasza współka podwoi, w czwórnasób, stokroć podniesie siły żywotne domu bankierskiego Verrièra. Idąc ręka w rękę, zdziałamy cuda... a twój posag, me dziecię, wzrośnie do nieobliczonych rozmiarów.
— Uczuję się szczęśliwym... pani... mogąc pracować z całych sił moich dla osiągnięcia tego rezultatu... — zawołał Arnold z uniesieniem.
— Jestem dosyć bogatą... — odparła zimno Aniela. — Moje nawyknienia są nader skromnemi, nie marzę bynajmniej o wielkim majątku. Ten, jaki otrzymałam po matce, jest dla dla mnie aż nadto wystarczającym. Co zaś do nowej współki, mój ojciec w tym razie jest panem swych czynów. Wszystko, co on postanowi, naprzód aprobuję, będąc przekonaną, iż powody, jakie go prowadzą ku temu muszą być pod każdym względem uczciwemi i honorowemi.
To mówiąc, panna Verrière utkwił# badawcze spojrzenie w ojcowskiem obliczu.
Bankier zrozumiał znaczenie tego spojrzenia, nie zmięszał się jednak wcale.
— Mogłażbyś myśleć inaczej? — zapytał, a następnie, spojrzawszy na zegarek, dodał, zmieniając przedmiot rozmowy:. — Jak prędko obiad podadzą?
— Za dwadzieścia minut, punktualnie o siódmej, jak zawsze.
— Pójdę do mego gabinetu z panem Desvignes, mamy z sobą wiele do pomówienia.
— Dobrze... powiadomię cię, ojcze, skoro obiad podadzą.
Arnold wołałby był zostać w salonie obok Anieli, mimo, że ową objawioną współkę przyjęła ona zupełnie obojętnie; wypadało mu jednak odejść z Verrièrem.
W salonie pozostała siostra Marya z kuzynką.
— Czy ty pojmujesz, co to wszystko znaczy drogie dziecię? — zapytała zakonnica po odejściu obu mężczyzn.
— Pojmuję... — odparła głucho Aniela; — och! aż nadto dobrze pojmuję, niestety!
— Ależ, na Boga! nie przerażaj się... nabawiasz mnie trwogi!...
— Co począć, gdy jej uniknąć niepodobna? — odrzekło dziewczę z ciężkiem westchnieniem. — Sprawdzają się ciężkie przeczucia, jakie mnie przygnębiały od pewnego czasu... Mój ojciec jest majątkowo zrujnowanym, lub co najmniej, chwieje się w interesach, i oto przyczyna, dla której odmówił prośbie Vandama o moją rękę. To małżeństwo zmusiłoby go do zdania rachunku z majątku, pozostawionego mi przez matkę... Stracił ów majątek... jestem tego pewna. Mój ojciec pozostał obecnie bez żadnych nadal funduszów... Widzę to jasno! O! ja go znam dobrze! Jeżeli zgodził się na przyjęcie wspólnika... on taki dotąd samodzielny, to jedynie z przyczyny, iż stanął po nad przepaścią. Ach! ja pojmuję... rozumiem powody jego postąpienia... i drżę... drżę cała z obawy!
— Anielko... najdroższa moja, uspokój się! — wołała siostra Marya, tuląc ją ku sobie.
— Czyż mogę być spokojną, widząc przepaść, otwierającą się przedemną? widząc rozpoczynającą się walkę... tę walkę straszną... przerażającą?
— O jakiej walce ty mówisz?
— Ten człowiek, z którym natenczas podróżowałyśmy — mówiła dalej panna Verrière gorączkowo — ten człowiek, który został tak nagle wspólnikiem mojego ojca... on jest wrogiem moim... najniebezpieczniejszym ze wszystkich nieprzyjaciół.
— Lecz co ty mówisz? — wołała zakonnica — dręczą cię jakieś straszne, urojone marzenia!
— Nie... nie! to nie marzenia... ja nie śnię! Drżę cała na myśl, ile wycierpieć mi przyjdzie do owej chwili, w której po dojściu do pełnoletności wolną nareszcie pozostanę.
— Czegóż się tak obawiasz?
— Najstraszniejszego ze wszystkich nieszczęść! Przed chwilą ów Arnold Desvignes pożerał wzrokiem mnie prawie. Oczy mu ogniem płonęły... Ojciec, odmówiwszy Emiliwi Vandame, chce mnie oddać temu człowiekowi! Moje z nim małżeństwo jest główną podstawą tej współki!
— Ależ to niepodobna!
— A ja ci mówię, że to rzecz pewna! Mój ojciec czuł się zgubionym. Jego majątek, mój i twój, siostro, wszystko, być może, zniknęło!.. Ten człowiek przybywa jako wybawca, daje pieniądze mojemu ojcu, który wzamian obiecuje mu mą rękę. Pomiędzy nimi dwoma targ istnieje... Ja jestem sprzedanym towarem!
— Och! milcz, przez Boga... wołała siostra Marya, przestraszona wzrastającem uniesieniem kuzynki. — Wszakże są to tylko twoje przypuszczenia...
— Nie! to jest pewność! — przerwała żywo Aniela. — Ty chcesz mnie uspokoić, lecz w głębi myślisz toż samo! Ja czytam to w twych oczach... w twojem spojrzeniu... Gdybym żądała, byś zaprzeczyła temu, nie chciałabyś... bo wtedy skłamać ci byłoby trzeba... Tak! walka będzie straszną, lecz ja w niej wytrwam do końca... Mogą mnie zmiażdżyć i zabić... ale mnie nie zwyciężą!... Wolę śmierć nad krzywoprzysięstwo! Powiedziałam Emilowi Vandame, że go kocham... Przysięgłam mu, że cobądź nastąpi, ja do niego tylko należeć będę, i tej przysięgi dotrzymam. Wołałabym popełnić samobójstwo, niźli go zdradzić!...
— Biedne me dziecię... umysł twój błąka się widocznie, skoro mówisz o samobójstwie... — wołała siostra Marya, obejmując w ramiona kuzynkę, wybuchającą łkaniem. — Burzysz się przeciw nieznanej przyszłości... Walczysz z widmami, jakie być może, istnieją tylko w twej wyobraźni. Jutro śmiać się będziesz, jestem pewna z tego, co cię tak dziś przeraża. Wszak wiesz, ile cię kocham... wiesz, że twe życie jest mojem... Cierpię boleśnie, widząc łzy twoje. Pozwól mi się więc pocieszyć... Uspokój się... zaklinam! Nie okazuj swojemu ojcu cierpienia, którego obecnie nic nie usprawiedliwia, a skutkiem którego on jeszcze mocniej stałby się przeciwnym tak upragnionemu przez ciebie związkowi... Otrzyj łzy... droga, ukochana... Czegóż bo masz się tak dalece obawiać? Gdyby się nawet i wszczęła walka, jest nas dwie do jej podtrzymania... Musimy zwyciężyć, bo Bóg będzie z nami!
— Dziś rano miałam jeszcze nadzieję, iż zdołam może wyjednać zezwolenie ojca — odpowiedziała panna Verrière. — Mówiłam sobie, że w najgorszym razie, gdyby trwał w swoim oporze, miłość uzbroi mnie odwagą ku oczekiwaniu... I spodziewałam się, że to oczekiwanie przeminie w spokoju, podczas gdy teraz... pomyśl kuzynko... jeżeli ojciec zechce wydać mnie za mąż przed dojściem do pełnoletności, jakież będzie me życie... co się ze mną stanie?
— Czemu przewidywać naprzód nieszczęścia, które, być może, nigdy nie nastąpią? — ozwała się siostra Marya. — Gdyby zaś twe smutne przeczucia ziścić się miały, potrafimy temu zapobiedz.
Aniela otarła łzy; na twarzy jej jednak widniała boleść głęboka.
— Ach! — szepnęła; — wiem teraz, w jakim celu przybył ów Arnold Desvignes. Jakiż wstręt czuję do tego człowieka!
— Strzeż mu się go okazywać... — wyrzekła zakonnica.
— Dlaczego?
— Dla nader ważnych przyczyn, których doniosłość pojmiesz, mam nadzieję. Jeżeli to wszystko, co przewidujesz, jest prawdą, jeżeli ów człowiek wszedł do tego domu, jako wybawca, rozciągnął on niewątpliwie nad twoim ojcem absolutną władzę. Obrazić go zatem, rozgniewać, byłoby to tyle, co przyśpieszyć katastrofę, jakiej uniknąć jeszcze można. Przybierz więc pozorny spokój, drogie dziecię, siłą woli. Niech nic w całem zachowaniu się twojem nie zdradzi twych uczuć, nie objawi wstrętu, jaki uczuwasz dla tego człowieka. Bóg zakazuje kłamstwa, lecz milczeć dozwala wtedy, gdy brutalna otwartość, lub wybuch oburzenia mogłyby się stać niebezpiecznemi dla drugich i siebie samego. Pamiętaj, że o honor twojego ojca, a może i życie jego tu chodzi.
Aniela, siedząc w ponurej zadumie, nic nie odpowiedziała.
Verrière, jak wiemy, wyszedł do swego gabinetu z Arnoldem.
— Siądź, proszę... — rzekł, wskazując mu krzesło. — Chcę z tobą pomówić o kilku nader ważnych szczegółach.
— Co do naszych przyszłych bankowych interesów?
— Nie.
— Zatem co do projektowanego małżeństwa?
Bankier skinął głową twierdząco.
— Chodzi więc o pannę Anielę? — rzekł Desvignes.
— Tak.
— Słucham cię zatem, kochany wspólniku.
— Żądałeś, abym ci przyrzekł rękę mej córki w nagrodę tej wielkiej przysługi, jaką mi oddałeś... — począł Verrière. — Odmówić nie mogłem... przyrzekłem...i nie żałuję tego, widząc, że kochasz Anielę. Kochając, będziesz dobrym dla niej, a przy posiadanem bogactwie, niczego do uprzyjemnienia życia braknąć jej nie będzie. Należy mi jednak ciebie uprzedzić, że moja wola nie wystarczy na przyprowadzenie do skutku w krótkim czasie tego małżeństwa. Stoimy wobec ciężkiej do zwalczenia przeszkody...
— Znam ją... — rzekł Desvignes.
— Jakto... wiesz o tem?
— Wiem... że panna Aniela jest zakochaną, czyli raczej, zdaje się jej, że kocha... Wiem!
Bankier spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Doprawdy... — wyrzekł po chwili — wierzyćby trzeba, iż masz chyba na swoje usługi szatana!
— Lub raczej, że sam nim jestem... — odparł, śmiejąc się, Desvignes. — Mefisto w kostiumie dżentlemena! Otóż kochany wspólniku, powiem ci więcej... co cię bardziej jeszcze zadziwi. Nietylko wiem, że panna Verrière oddała swe serce, lecz wiem, kogo kocha.
— Niepodobna, byś wiedział!...
— Jest to pewien porucznik artyleryi, Emil Vandame, jej kuzyn, jeden ze spadkobierców, jacy nam przeszkadzają.
Verrière uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele od stóp do głowy.
— Nic bardziej dziecinnego i łatwiejszego do zwalczenia po nad tę miłość — mówił dalej młody łotr z szyderczem lekceważeniem. — Panna Aniela wyznała ci swoje uczucie... porucznik złożył swe oświadczenie... Odpowiedziałeś, rzecz prosta, odmową, ponieważ wydając za mąż swą córkę, musiałbyś złożyć rachunek z majątku, pozostałego po jej matce... majątku, mocno przez ciebie nadszarpniętego, jaki, dzięki mnie, obecnie podtrzymanym został. Wszakże tak stoją te rzeczy... nieprawdaż?
— W zupełności... Nie przypuszczając, iż wiesz o wszystkiem, uważałem sobie za obowiązek powiadomić cię o tem.
— Dziękuję ci... A teraz ja zadam jedno pytanie...
— Mów.
— Wnosząc z tego, co widzę, zdaje mi się, że uczucie ojcowskiej miłości nie jest u ciebie zbyt rozwiniętem.
— Kocham mą córkę w sposób spokojny, rozumny... Mam na widoku jej szczęście i nie poświęcę go dla lada kaprysu, lub jakichś mrzonek z jej strony.
— Wszystko więc, cokolwiekbądźbym uczynił dla zapewnienia jej tego szczęścia i przyśpieszenia mego małżeństwa z panną Anielą, pozyska twoją aprobatę? — pytał Desvignes.
— Wszystko! Ja również działać na nią będę swym wpływem. Jak prędko życzysz, aby odbyły się zaślubiny?
— Pomówimy jeszcze w tym przedmiocie. Obecnie pozwól mi naprzód zbadać okoliczności.
— Będziesz musiał rozpocząć walkę nielada...
— Nie obawiam się jej... jestem naprzód pewien zwycięstwa.
— Rozpoczynaj zatem kampanię. Masz na to moje upoważnienie.
Arnold, słysząc to wszystko, myślał:
— Jeżeli ja jestem nędznikiem, ów ojciec jest stokroć gorszym łotrem odemnie.
Służący wszedł z oznajmieniem, że obiad na stole.
Obaj udali się do jadalni, gdzie znajdowała się już Aniela wraz z siostrą Maryą.
Panna Verrière nie chciała oczekiwać na przybywających w salonie, ażeby nie być zmuszoną do podania ręki Arnoldowi.
Posłuszna wszelako poleceniom swojej kuzynki, przybrała spokojność, a nawet uśmiech na usta.
Za pierwszem spojrzeniem Desvignes spostrzegł zaczerwienione oczy dziewczęcia.
— Płakała... — pomyślał — dlaczego? Miałażby przewidywaniem, właściwem młodym dziewczętom, odgadywać projekt małżeństwa, ułożony pomiędzy mną a jej ojcem? Ha! trzeba tem rychlej rozpocząć walkę i conajprędzej pozbyć się porucznika Vandame. W siostrze Maryi mam bezwątpienia również niebezpiecznego przeciwnika, a tem silniejszego, że ona wywiera na Anielę wpływ bez granic. I ona więc także staje mi zaporą... Niechaj się strzeże!
Na początku obiadu przymus, łatwy do zrozumienia, krępował obecnych; Desvignes jednakże, umiejący zawsze nad sobą panować i stosować się do sytuacyi, przełamał pierwsze lody, wszczynając wesołą rozmowę, w jakiej pomimowolnie wszyscy udział przyjęli.
Obiad przeciągnął się do godziny dziewiątej wieczorem, poczem nowy wspólnik bankiera odjechał, nie chcąc przy pierwszej wizycie bardziej rozwijać swych planów.
W chwili, gdy po jego odejściu Verrière miał udać się do swego gabinetu, zatrzymała go siostra Marya.
— Mój wuju... — zapytała — czy mogłabym cię prosić o parę chwil rozmowy?
— Rozmowy w poważnym przedmiocie? — odparł żartobliwie.
— Tak... w nader poważnym.
— Potrzebujesz pieniędzy dla ubogich, nieprawdaż? Ileż ci trzeba... mów. Przyślę ci je jutro zrana.
— Nie o pieniądze tu chodzi...
— O cóż więc?
— Pozwól mi pójść z sobą, a wszystko ci opowiem.
— Ha! pójdź więc... skoro sam na sam tak jest koniecznie potrzebnem... Niech ta rozmowa jednak nie trwa zbyt długo... proszę cię o to... Upadam bowiem ze snu i znużenia.
— Będę się starała przedstawić wszystko jaknajtreściwiej...
Wprowadziwszy wraz z sobą do gabinetu zakonnicę, bankier zapalił cygaro, a zwracając się ku niej, zapytał:
— No! o cóż chodzi?
— Mój wuju... — zaczęła siostra Marya łagodnie — wszak kochasz swą córkę, nieprawdaż?
— O Anieli więc chcesz mówić ze mną?
— Tak... Odpowiedz, proszę, na me zapytanie.
— Cóż chcesz, abym ci odpowiedział? Dziwnem jest to twoje zapytanie,.. Wszak każdy ojciec kocha swą córkę.
— Każdy ojciec... mój wuju... a ty zabijasz swoją!... Jakto... czyż tego nie spostrzegasz?
Bankier rzucił się gniewnie.
— Niech mnie dyabli porwą!... — zawołał — jeżelim się spodziewał usłyszeć coś podobnego? Ja zabijam mą córkę... czem?... w jaki sposób? Radnym się dowiedzieć...
— Przed dwoma tygodniami Vandame miał z tobą rozmowę...
— No... i cóż z tego?
— W owej rozmowie przedstawił ci projekt, w urzeczywistnieniu którego pokładał nadzieję.
— A który ja odrzuciłem... jakem to był powinien uczynić. Vandame jest szaleńcem!... Niech myśli raczej o swej karyerze i o armatach, a nie o małżeństwie. Nienawidzę żonatych oficerów, jeżeli nie zajmują w armii wyższych stanowisk.
— Właśnie on chciał podać się do uwolnienia.
— Chciał, do szatana! wiem o tem... i to było jeszcze większem szaleństwom, niż pierwsze. Szaleństwem do niewybaczenia!
— Kocha Anielę...
— To mnie nie obchodzi. Najprzód on nie jest bogatym; powtóre, Aniela jest jeszcze zbyt młodą, by ją wydawać za mąż...
— Lecz ona kocha Vandama.
— To źle! Młoda dziewczyna, dobrze wychowana i szanująca zasady towarzyskiej przyzwoitości, nie wdaje się w miłostki bez ojcowskiego zezwolenia. Nie pozwalam, ażeby wprowadzano mi tu w życie jakieś wyczytane w książkach romanse. I dosyć...
— Ależ, mój wuju... Bóg sam błogosławi czystą, uczciwą miłość. Uczynisz najnieszczęśliwszą swą córkę, odmawiając jej pozwolenia na to małżeństwo...
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się szyderczo Verrière — śmieszną jesteś zaprawdę w swym kaznodziejskim zapale!
Siostra Marya cofnęła się, zdumiona tym brakiem towarzyskiej przyzwoitości, jakiej u Verrièra nigdy dotąd nie spostrzegała, zapytując sama siebie, zkąd nastąpiła w nim tak nagła zmiana.
— Jeżeli w tym przedmiocie chciałaś dyskutować ze mną, moja kochana siostrzenico — mówił bankier dalej — lepiej, ażebyś mi była przespać się pozwoliła. Pozwól mi przytem sobie powiedzieć, nie ubliżając zakonnej twej sukni, iż za bardzo niewłaściwą uważam chęć twoją nauczania mnie ojcowskich obowiązków i sądzę, iż zakonnica, odłączona od świata swem powołaniem, nie powinna mięszać się do małżeństw.
— Mój wuju... — odrzekła łagodnie siostra Marya — kocham Anielę, jak własną mą siostrę... ty dobrze wiesz o tem. Widzę, że cierpi... i ja cierpię z nią razem... Na twoje więc wygłoszone przed chwilą zdanie odpowiem, że nietylko, iż nam jest dozwolono, lecz nakazano nie odłączać się od rzeczy tego świata, ponieważ za rozkazem naszego boskiego Mistrza szukać mamy wokoło siebie cierpień i boleści, aby im nieść ulgę i pomoc, a jeśli można i leczyć takowe. Słowa nic nie znaczą... czyny są wszystkiem. Cokolwiekbądź jest w ludzkości, obcem nam być nie może...
„Miłość Anieli jest dla niej źródłem dotkliwych cierpień, jakiebym pragnęła od niej uchylić... Nigdy, na jedną chwilę, nie miałam myśli nauczania cię, wuju, ojcowskich obowiązków, lecz radabym cię przekonać, że to biedne dziewczę włożyło całe swe życie w tę miłość, a jeśli ją pozbawisz nadziei, ona umrzeć może!
— Lecz powiedz mi, proszę... — przerwał bankier brutalnie — dlaczego mi mówisz o tem wszystkiem dziś właśnie?
— Ponieważ ta nowo zawiązana współka przestrasza Anielę — odpowiedziała siostra Marya. — Przewiduje ona, że wziąłeś, wuju, wspólnika, aby zapełnić zrządzoną tem próżnię w kapitałach, skutkiem niepomyślnego obrotu interesów. Przeczuwa ona niebezpieczeństwo... lęka się, byś jej przyszłości nie oddał w ręce tego nieznanego człowieka. Gdyby tak miało być, mój wuju, czas jeszcze pomyśleć ci nad tem... rozważyć. Nic stanowczego nie mogłeś jeszcze dokonać w tak krótkim czasie. Aniela gotową jest zrzec się majątku po matce... Nigdy ona o niego upominać się nie będzie. I ja zarówno całą mą sumę tobie oddaję; pięćset tysięcy franków, jakie są w twem ręku, niechaj pozostaną twoją własnością, a miej litość nad własnem swem dzieckiem... nie czyń jej nieszczęśliwą, narzucając za małżonka człowieka, którego nie kocha... człowieka, którego nienawidziećby musiała... Wuju mój... ja ciebie błagam... zaklinam... Chylę się do stóp twoich, błagając o litość dla tej, którą kocham, jak moją siostrę!
I zakonnica, której głos drżał, a oczy napełniły się łzami, uklękła przed Verrièrem.
Bankier, mimo pozornej obojętności, doznał w głębi gwałtownego wzruszenia.
Wszystko to, co mówiła jego siostrzenica, było prawdą... niezaprzeczoną prawdą... Miało słuszną zasadę. Czuł on to, dobrze rozumiał i coś nakształt wyrzutów sumienia zaczęło się pojawiać w jego umyśle; wszak jednocześnie, gdy głos siostry Maryi przemawiał do jego serca, głos inny, głos samolubstwa, interesu, chciwości, owładać nim zaczął.
— Pomyśl o pięćdziesięciu jeden milionach Edmunda Béraud... — mówił ów głos.
I z jednej strony stanęły mu przed oczyma zbytek i rozkosze, z drugiej ruina, hańba i nędza!
— Zresztą — pomyślał — zapóźno jest cofać się teraz, kiedy umowa już zawarta, współka podpisaną została.
Wahanie było niemożebnem.
Verrière podniósł klęczącą przed sobą zakonnicę z pochyloną głową, ze złożonemi błagalnie rękoma.
— Czy wiesz, moja kochana siostrzenico — zawołał — iż miałbym prawo obrazić się o to wszystko, co usłyszałem od ciebie przed chwilą. Odkądże to pozwalacie sobie obie z Anielą wglądać w moje pieniężne interesa? Przebaczam ci to jednak z uwagi, iż źle wyrozumowane przywiązanie do mojej córki podyktowało ci wyrazy, o jakich pragnę zapomnieć. Pamiętaj wszakże na to, co ci powiem: — Nikt odtąd nie ma prawa zapytywać mnie i nikt wiedzieć nie będzie o moich na przyszłość projektach. Skoro nadejdzie chwila działania, nie będę pytał o radę nikogo. Nakażę mą wolę... i takowa spełnioną być musi! Oto ostatnie me słowo. A teraz żegnam cię... Dobranoc.
— Boże... mój Boże! — jąkała siostra Marya, zalewając się łzami. — Boże, zlituj się nad nim... Zlituj się nad nami.
I wyszła, zakrywszy twarz rękoma.
Verrière zamknął za nią na klucz drzwi gabinetu.
Wtedy siostra Marya zawołała z rozpaczą:
— Boże! jeżeli nam nie dopomożesz... Aniela będzie zgubioną!
Poczem weszła do swego małego pokoiku, jaki zajmowała w mieszkaniu wuja.
Siostra Marya nie powiedziała kuzynce o zamiarze pomówienia z bankierem. Na cóż więc teraz miała ją smucić tak niepomyślnym skutkiem owej rozmowy?
Dziewczę zlękłoby się więcej jeszcze, ujrzawszy prawdę przed sobą w całej swej grozie.
Lepiej było milczeć i działać.
Co jednak zrobić, aby usunąć niebezpieczeństwo, zagrażające Anieli, ażeby obezwładnić nikczemny wpływ Arnolda Desvignes?
Siostra Marya albowiem dobrze pojmowała, że ów nieznany człowiek i dla niej będzie wrogiem zarówno i że przeciw to niemu walczyć należało.
Padłszy na kolana, w długiej, gorącej modlitwie prosiła Boga o pomoc i radę.
Skoro się podniosła po upływie blisko godziny, twarz jej wypogodziła się zupełnie, a oczy żywym blaskiem zajaśniały.
Przyszło żądane natchnienie.
Zdawało się jej, iż odnalazła broń na zwalczenie tego niebezpiecznego wroga, to żywe wcielenie złego, Arnolda Desvignes, obecnego wspólnika Verrièra.
Co zaś uczynić postanowiła, wkrótce się o tem dowiemy.
Aniela przepędziła noc straszną. Jej sen gorączkowy przerywanym był okropnemi marzeniami.
Widziała siebie otoczoną nieprzyjaciółmi, których twarzy rozeznać nie była w stanie i którzy usiłowali ją powlec w ciemność głęboką.
Widziała Emila Vandame leżącego bezwładnie, pod ponuremi obłokami, pośród dzikiego pola, jakie nie było podobnem do żadnego ze znanych krajobrazów. Porucznik artyle- ryi, niby trup nieruchomy, był żółtym jak wosk. Struga krwi spływała z jego ciała po szarej ziemi. Jakiś człowiek o obliczu wytartem, jakby ulepionem z gliny, pełzał ku niemu, chcąc mu nóż zatopić mu w piersiach.
Po kilkanaście razy podczas tej strasznej nocy dziewczę się budziło, potem oblane, z połamanemi członkami, ociężałą, bolejącą głową, poczem zasypiała pomimowolnie, a straszne owe marzenia nanowo się powtarzały.
Nakoniec dzień się ukazał, a wraz ze znikającą ciemnością znikać poczęły i owe wizye ponure.
Aniela wstawszy, ubrała się prędko.
Chciała ukoić swą trwogę ruchem, zajęciem, lecz wszyscy spali jeszcze w całym domu, nie chciała budzić nikogo.
Wreszcie posłyszała otwierające się drzwi, chodzić zaczęto.
Dziewczę, wyszedłszy z pokoju, przebiegało po kilkakrotnie korytarz w całej długości. Uspokoiwszy tem nieco swe nerwy, wróciła, a siadłszy przy biurku, dobyła ćwiartkę listowego papieru, nakreśliła na niej kilka wierszy, poczem, złożywszy list, wsunęła go w kopertę.
Załatwiwszy to, zbliżyła się ku oknu i wyjrzała na dziedziniec.
Verrière szedł właśnie ku bramie, by wyjść na ulicę.
Zaledwie zniknął, wyszła po nim siostra Marya.
— Mój ojciec wyszedł widocznie pieszo do biura... — rzekła Aniela — a kuzynka udała się na mszę do kościoła. Mam więc czas do działania w ich nieobecności. Wrócę przed nadejściem siostry Maryi. Nic o tem nie wiedząc, nie będzie mi udzielała swych uwag, po za któremi iść mi niepodobna.
I wróciwszy do swego pokoju, wdziała kapelusz, zarzuciła na siebie okrycie, a wsunąwszy w kieszeń kopertę z listem, wyszła z pałacu, nie zwracając tem na siebie uwagi, ponieważ bardzo częste sama wychodziła, jak to jest zwyczajem u młodych angielek.
Służący, nawykli do tego, nie spostrzegli nawet jej wyjścia, zresztą tak wszyscy kochali córkę bankiera, że nigdy nie ośmieliliby się komentować jej postępowania.
Aniela, przebiegłszy szybko bulwar Haussmana, weszła do pocztowego biura i zbliżyła się do okienka, przeznaczonego dla przyjmowania depesz telegraficznych, gdzie podała urzędnikowi nakreśloną przez siebie kartkę papieru.
Pomieniony urzędnik liczył wyrazy, czytając głośno:
— Dwanaście wyrazów... — rzekł — należy się sześćdziesiąt centymów.
Tu nałożyła pieniądze, zapytując:
— Jak prędko będzie wysłaną ta depesza?
— Natychmiast.
— A kiedy doręczoną zostanie?
— W ciągu godziny.
— Dziękuję panu.
I wyszła z pocztowego biura, czując jak gdyby wielki ciężar spadł z jej piersi, co zwykle się zdarza po dokonaniu jakiego własnego czynu.
Panna Verrière, powtarzamy, miała sobie pozostawioną zupełną swobodę tak co do postępowania swego, jako i wychodzenia. Pragnąc jednakże nadać jakiś pozór swojemu wyjściu o tak rannej godzinie, wstąpiła do kupca korzennego, zwykłego dostarczyciela zapasów dla swego domu i według spisanej notatki, poleciła nadesłanie sobie różnych spożywczych przedmiotów.
Następnie wróciwszy, wydała służbie potrzebne na dzień cały rozporządzenia, gdyż, jak mówiliśmy powyżej, ona sama wszechwładnie zarządzała całem domowem gospodarstwem.
Siostra Marya, jak to odgadła jej kuzynka, udała się na mszę do kościoła, przy której codziennie uczestniczyć nie zaniedbywała.
Uklękła w kątku kaplicy.
Blade oblicze zakonnicy wyrażało głęboką troska i obawę. Oczy zasnute łzami, utkwiła w marmurową statuę Przenajświętszej Panny, umieszczoną na środku ołtarza.
Poczęła się modlić gorąco.
Dnia tego jednak krócej niż zwykle w kościele pozostała i wyszła zaraz po mszy, a udawszy się na najbliższą stacyę powozów, podeszła do jednego z fiakrów, pytając:
— Chciałabym cię wynająć na godzinę, mój przyjacielu...
Woźnica, gruby, uśmiechnięty jowialnie mężczyzna, o białych jak śnieg włosach, zdjął czapkę przed nią z poszanowaniem.
— Dokąd, siostro, jechać rozkażesz?
— Na ulicę de la Fontaine nr. 5, na Montmanre.
— Dobrze — odrzekł i ruszył z miejsca.
Skoro powiadomimy czytelników, iż ów fiakr nosił numer 13-ty, łatwo odgadną oni, że onym woźnicą nie był kto inny, jak znany nam Loriot.
Mimo zebranych funduszów, jakie bez pracy pozwoliłyby mu żyć dostatnio, wygodnie, nie mógł on rozstać się ze swym fiakrem i wyrzec swego rzemiosła Trzebaby go było chyba gwałtem skrępować sznurami, by zmusić, ażeby się nie wdrapał na swój tron ruchomy, którą to nazwę nadał swojemu siedzeniu, i wytrącić mu z ręki berło, jakiem bicz swój nazywał.
Urodził się woźnicą, przeżył w tej pracy lat siedemdziesiąt i w niej chciał umrzeć.
Droga, prowadząca na ulicę de la Fontaine, na Montmartre, była niezwykle ciężką, a Loriot, nigdy nie nadużywając sił swoich koni potrzebował dość czasu na jej przebycie.
Wreszcie zatrzymał się pod wskazanym numerem.
Był to obszerny budynek, mający pozór jakiejś opuszczonej fabryki, lub domu robotniczego.
Siostra Marya wysiadła i weszła w korytarz, prowadzący ku schodom. W końcu korytarza, po lewej stronie, znajdowała się stancyjka odźwiernego.
Zakonnica puknęła lekko w szybę okienka.
Nikt nie odpowiedział. Stancyjka była opróżnioną.
Siostra Marya zwróciła się ku schodom, słuchając.
Po upływie kilku minut, głośno zapytała:
— Czy tu nie ma nikogo?
Głębokie milczenie panowało dokoła.
— Prawdziwe nieszczęście... — szepnęła zcicha — nie ma w stancyjce odźwiernego. Gdzie się zwrócić... do kogo udać? Nie mogę przecież chodzić i stukać odedrzwi do drzwi.
Gdy siostra Marya wymawiała słowa, ukazała się od strony korytarza jakaś w podeszłym wieku kobieta, niosąca stare obuwie w ręku i bochenek chleba.
— Czego żądasz, siostro? — zapytała gniewliwie. — Może przychodzisz tu zbierać składkę na ubogich? W takim razie daremna fatyga. Tutaj mieszkają nędzarze, którym dać raczej, niźli brać od nich potrzeba. Nie jest to pałac, w jakim rozkładają się bogacze...
— Nie przychodzę po składkę... — odparła siostra Marya, uśmiechając się na gminne wyrazy kobiety.
— Cóż więc chcesz? Ja jestem stróżką w tej budzie.
— Chcę się dowiedzieć, czy tu mieszka młody chłopiec, nazwiskiem Stanisław Dumay?
— Misticot? Tak... tu.
— Jest w domu?
— Dobre pytanie!... Sądzisz więc, siostro, że on posiada renty od kapitałów, któreby mu pozwalały nic nie robić i spać do dziewiątej zrana. Biega za zarobkiem, bo przecie żyć musi.
— A nie wiesz, pani, kiedy powróci?
— Nie wiem. Wraca rozmaicie... czasem dwa, trzy razy na dzień i znów wychodzi. Cóż chcesz, siostro, od niego?
— Chcę się z nim widzieć... Mam osobisty interes.
— A! zapewne chcesz go wziąć na śpiewaka do kościelnego chóru? Przydałby się na to, bo ma głos dobry. Jeżeli chcesz się z nim widzieć, pójdź do nowego kościoła. Sprzedaje on tam różańce i medaliki. Znajdziesz go przededrzwiami kaplicy.
— Dziękuję pani... — wyrzekła siostra Marya, wsuwając dwa franki w rękę kobiety, złagodniałej nagle pomienionym datkiem.
— Nie ma za co... — odpowiedziała. — Ja to raczej, moja dobra siostro, dziękować ci powinnam. A może jest coś do powiedzenia Misticotowi?...
— Nie, ja muszę sama z nim się zobaczyć.
— Do widzenia zatem, dobra, szanowna siostro.
Zakonnica wsiadła do fiakra.
— Zawieź mnie do kaplicy Sacré-Coeur... mój przyjacielu... — rzekła do Loriota, śledzącego wzrokiem z wysokości swego siedzenia jakąś osobistość, której zachowanie się wydało mu się podejrzanem.
Od kilku minut ów człowiek przechadzał się wzdłuż i wszerz przed tymże domem, po drugiej stronie ulicy.
Nędznie był ubranym. Długie, siwiejące włosy spadały mu na kołnierz starego, łatanego paltota, którego barwę trudno było odgadnąć. Zniszczone spodnie pokrywały buty dziurawe. Filcowy, niegdyś szary kapelusz, dopełniał całości, zgodnie odpowiadającej całej postaci owego włóczęgi.
— Nikczemnik... łotr jakiś... — pomyślał Loriot. — A jednak zdaje mi się, jakobym to zwierzę kiedyś gdzieś widział.
Powyższe uwagi woźnicy przerwał rozkaz siostry Maryi zabierania się do odjazdu i Loriot, rzuciwszy okiem po raz ostatni na owo indywiduum, ujął za cugle, wprawiając w ruch swego konia.
Zaledwie wyjechał za róg ulicy, ów mniemany włóczęga nagle się wyprostował i spojrzał za odjeżdżającym, szepcąc półgłosem:
— Co on, u dyabła, tu robi z tą zakonnicą w domu, gdzie mieszka Misticot? Ja muszę to zbadać... w tem się coś ukrywa.
I wszedłszy w bramę domu, z którego przed chwilą wyszła siostra Marya, zagłębił się w korytarzu, zatrzymując przy okienku odźwiernej.
Zastukał w nie zlekka.
— Co pan chcesz? — zapytała szorstko stara kobieta.
— Pan Misticot jest w domu?
— A cóż u czarta! cały świat dzisiaj pyta się o tego błazna! — zawołała z gniewem. — Nie ma go! przed chwilą tożsamo powiedziałam zakonnicy. Przyjdź pan wieczorem.
Dowiedziawszy się, o czem chciał wiedzieć, wyszedł ów człowiek na ulicę, udając się w kierunku fiakra, jaki powiózł siostrę Maryę.
— A więc dla widzenia się z Misticotem przybyła tu owa bigotka... — mówił, idąc w swą drogę. — Kto ona jest, ta zakonnica?
Przyszedłszy do budowli nowego kościoła, spostrzegł fiakr Loriota, stojący przed kaplicą.
— Otóż... — mruknął — przyjechała tu, ażeby zobaczyć się z owym sprzedawcą medalików na jego stanowisku. Czeka na niego widocznie... Nie chcę się im pokazywać... Na teraz wiem to, o czem się chciałem dowiedzieć.
I zawrócił się, by odejść, gdy nagle spostrzegł siostrę Maryę wychodzącą z kościoła przed kaplicę, do budynku, w którym mieściły się biura architektów.
Spojrzała wokoło siebie na prawo i lewo, jak gdyby kogoś szukając.
— Na kogo, siostro, oczekujesz? — zapytał Loriot.
— Szukam małego chłopca, jakiego nie zastałam w mieszkaniu, a który zwykle sprzedaje tu medaliki przed kościołem.
— Czy nie Misticota? — zapytał woźnica.
— Tak właśnie... Znasz go, mój przyjacielu?
— Ba! czy go znam?... — odrzekł Loriot. — Zacne to dziecko... dobry, uczciwy chłopiec. O! co do uczciwości, jest on wyjątkowo wzorowym! Nie włożyłby do kieszeni jednego sous, znalezionego na ulicy. Gdybym był wiedział, że jego to siostro, szukasz przy ulicy de la Fontaine, byłbym ci daremnego kursu oszczędził. Widziałem go dziś rano i zobaczę się z nim wieczorem.
— Wieczorem? — powtórzyła zakonnica.
— Tak, moja siostro. Obecnie poszedł on na drugą stronę rzeki, do jednego ze swych przyjaciół, któremu przed kilkoma dniami drużbował na weselu. I ja także byłem na owych zaślubinach, a nawet w podwójnym charakterze: jako wynajmujący powozy i jako zaproszony. Prosiłem Misticota, aby mi po drodze załatwił pewien sprawunek i otóż przyniesie mi go dziś wieczorem. Mieszkam w Batignolles.
— Wesele, o którem mówisz, były to zapewne zaślubiny Eugeniusza Loiseau?
— Tak, siostro.
— Poszedł więc teraz Misticot do nowożeńców?
— Tak.
Siostra Marya, wsiadając do fiakra, miała zamiar kazać jechać woźnicy do introligatora na ulicę de Fleurus, zastanowiła się jednak przed wydaniem polecenia.
To, o czem miała powiedzieć Misticotowi, nie powinno być przez nikogo słyszanem. Należało więc unikać podejrzeń i komentarzów.
— Napewno więc, mój przyjacielu — poczęła — zobaczysz się dziś z Misticotem.
— Tak pewno, jak to, że nazywam się Loriot, woźnica fiakra nr 13-ty. Tak, zobaczę dziś tego komara.
— A więc proszę cię, powiedz mu, że ja tu przybędę jutro zrana, ażeby się z nim widzieć.
— O której godzinie?
— O w pół do dziesiątej punktualnie.
— Gdyby się pytał, kto chce z nim się widzieć, powiedz mu, proszę, że to zakonnica, która się znajdowała z córką bankiera w powozie wtedy, gdy na Montmartre koń go przewrócił.
— Dobrze... moja siostro. Ściśle wypełnię zlecenie.
— A teraz proszę, odwieź mnie na stacyę, zkąd mnie przywiozłeś.
Loriot ruszył z miejsca.
Ów człowiek w ubiorze ubogiego włóczęgi, patrzył zdaleka na rozmawiających, słów jednak tej rozmowy dosłyszeć nie mógł.
Na widok odjeżdżającego fiakra potrząsnął głową i zeszedł ze wzgórza Montmartre.
Siostra Marya, wróciwszy przed śniadaniem do pałacu, nic nie mówiła Anieli o swojej rannej wycieczce, tak, jak zarówno i młode dziewczę nic jej nie wspomniało o wysłanej depeszy do porucznika Vandame.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tydzień upłynął od zaślubin Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną Béraud.
Po paru dniach nieuchronnego próżnowania nowożeniec zabrał się do pracy w warsztacie introligatorskim przy bibliotece św. Genowefy:
Wiktoryna przeniosła również swój mały warsztat kwiaciarski do mężowskiego mieszkania, wraz ze swemi skromnemi meblami.
Osiem dni upłynęło zaledwie, a już mogła mieć powód żalenia się na Eugeniusza.
Wszystkie, czynione przed zaślubinami przysięgi poszły w zapomnienie.
Zamiast wracać do domu po pracy, Loiseau wchodził do knajpy, gdzie do późna pił absynt.
Dwa razy wrócił silnie „podcięty,“ jak mówią w gminnym języku.
Za pierwszym razem Wiktoryna łagodnie uczyniła mu wymówkę.
Eugeniusz złym się stawał w przystępie pijaństwa. Absynt nie rozweselał go, lecz czynił drażliwym, ponurym.
Odpowiedział młodej małżonce w sposób brutalny.
Gdy się toż samo powtórzyło raz drugi, Wiktoryna wystąpiła z ostrzejszą naganą.
Introligator wykrzyknął, że on jest panem domu, że działa według swej woli i nie da nigdy za nos się prowadzić, jak niektórzy znani mężowie.
I jakby na dowód tej władzy, wywrócił stół, przy którym młoda małżonka jadła obiad.
Mamyż potrzebę twierdzić, iż biedna kobieta wiele płakała?
Gospodarstwo źle iść poczęło, a co w przyszłości być mogło?
Nazajutrz po tej scenie Misticot przybył do nowozaślubionych zrana, by zdać rachunek Eugeniuszowi z poczynionych wydatków podczas wesela.
Introligator zabierał się do wyjścia bardzo rano i był w złym humorze.
— Wszak wiesz, że Misticot ma być u nas na śniadaniu, powiadomił nas o tem... — mówiła Wiktoryna.
— No... to powrócę na śniadanie... Bądź zdrowa! — odparł, wychodząc.
— Nie pożegnasz się zemną... nie uściśniesz mnie nawet?
— Nie mam czasu... biegnę. — I wyszedł z pośpiechem.
Młoda kobieta zaczęła płakać nanowo. Twarz miała łzami zalaną, gdy Misticot zapukał do drzwi.
Otarłszy oczy z pospiechem, poszła mu otworzyć.
— Dzień dobry, pani Loiseau! — zawołał wesoło chłopiec, ściskając jej rękę. — Lecz co to? — dodał, bacznie na nią spoglądając — widzę, zaczerwienione masz oczy, na policzkach łez ślady... Co się tu stało? Otóż i niespodzianka... Spodziewałem się zastać panią wesołą, uśmiechniętą...
Wiktoryna wybuchnęła łkaniem.
— Zatem naprawdę coś tu być musi? — mówił chłopiec z niepokojem. — Eugeniusz zasłabł, być może?
Kwiaciarka potrząsnęła głową przecząco.
— Cóż więc się dzieje... zkąd te łzy?
— Odszedł, nie pożegnawszy się zemną... — wyjąknęła Wiktoryna.
Misticot wybuchnął śmiechem.
— Ha! ha! ha! i to dlatego pani tak płaczesz, psujesz sobie łzami śliczne swe oczy? Ależ on się znajdzie, ten gagatek — mówił dalej — powróci... powróci! A wtedy złoży pani na jej świeżych policzkach tysiące pocałunków.
— Nie... nie! już to skończone pomiędzy nami... — szeptała smutnie młoda kobieta. — Widzę, że będę nieszczęśliwą... Nie powinnam była za mąż wychodzić.
— Jakto... i pani mówisz coś podobnego po ośmiu dniach małżeństwa? — wołał Misticot zdumiony. — Martwisz się podobnem głupstwem... drobnostką... na którą nie warto zwracać uwagi!...
— Ach! bo ty nie wiesz wszystkiego!...
— Czego więc nie wiem... mów pani.
— Eugeniusz dwa razy wrócił pijany do domu.
— To źle, do czarta! — pomruknął chłopiec, drapiąc się w głowę.
— Tak... nanowo zaczyna upijać się absyntem... a wtedy staje się złym, kłótliwym do niezniesienia. Wczoraj, chcąc mnie przekonać, że jest panem domu, wywrócił stół, tłukąc wszystko, co się na niem znajdowało! Zkąd mogę być pewną, iż jutro nie porwie się na mnie i bić mnie nie będzie?
— Ma się rozumieć, że to wszystko jest smutnem — mówił Misticot z zakłopotaniem. — Nie trzeba jednak martwić się przedwcześnie i tracić odwagi, kochana pani Loiseau. Eugeniusz jest w gruncie dobrym człowiekiem, jestem pewien, że widząc łzy twoje, żałować będzie tego, co uczynił i zaprzestanie uczęszczać do winiarni. Przekonasz się pani.
— Nie, ja tego się nie spodziewam... — odrzekła, łzy ocierając, Wiktoryna; — jam już we wszystko straciła nadzieję... Ach! po tak pięknych obietnicach zaczyna źle czynić zbyt wcześnie.
— Być może, nie on sam tu winien... — odparł podrostek w zadumie.
— Jakto?
— W warsztacie ma towarzyszów... Namawiają go, by szedł z nimi... stawiają jedzenie i picie... Grzeczność wywzajemnić mu się nakazuje... I oto kieliszek po kieliszku, ani wie człowiek, jak i kiedy zaprószy głowę pomimowolnie...
— Nie... on nie chodzi na tę pijatykę ze swymi kolegami.
— Z kim więc?
— Z człowiekiem nikczemnym, przewrotnym, który go zgubi, jestem tego pewną! Z Judaszem jakiego mamy w naszej rodzinie, o którym mniema, że jest jego przyjacielem... a który jest najniebezpieczniejszym dlań wrogiem. Ja... ja...
wiem o tem. I dość byłoby mi wyrzec jedno słowo...
— Zatem powiedz je, pani... Mów prędko...
Wiktoryna pobladła. Przyszła jej na myśl przeszłość.
— Nie mogę... — szepnęła głucho — nie mogę! Ten człowiek zniszczyłby odrazu me szczęście... Jest to nędznik ostatniego rodzaju, którego wyzywać do walki niepodobna.
— Lecz o kim pani mówisz? — pytał Misticot zaciekawiony. — Pani Loiseau... wyznaj mi prawdę... miej ufność we mnie. Wiesz, że jestem waszym przyjacielem... chcę stanąć w twojej obronie. Gdyby potrzeba było dać małą nauczkę Eugeuiuszo- wi, ja obowiązuję się to uczynić. Przestawię mu całe smutne następstwa jego postępowania. Serce mnie boli, patrząc jak pani płaczesz i rozpaczasz w ósmym dniu zaślubin. Mów więc, zaklinam, kim jest ów nędznik, ten łotr, który prowadzi twojego męża na zgubę?
Wiktoryna już chciała przemówić, nagle się jednak zastanowiła i słowo na jej ustach skonało.
Paweł Béraud, będąc człowiekiem podłego charakteru, kto wie, czy by się na niej nie zemścił za wyjawienie swej tajemnicy. Było prawdopodobnem, iż gotówby był to zrobić.
Eugeniusz Loiseau rozgniewałby się zarówno, posłyszawszy, iż Wiktoryna obcych ludzi wtajemnicza w domowe sprzeczki i zwady.
— Na co mam ci wymieniać tego nikczemnika? — ozwała się po krótkiem milczeniu — nic to nie pomoże w tym razie. Najlepiej uzbroić się w cierpliwość... Po deszczu następuje pogoda. Eugeniusz nie zawsze pić będzie. Spostrzegłszy swą winę, pożałuje tak brutalnego ze mną postępowania. Niepotrzebnie płakałam przed tobą. Wszystko to zmienić się może. A teraz powiedz mi — mówiła dalej usiłując przybrać spokojność — zostaniesz u nas na śniadaniu?
— Tak... chciałbym zdać Eugeniuszowi rachunek z wydatków weselnych. Może jednak nie w porę z tem dziś przychodzę?
— Bynajmniej... Mój mąż wie o tem, że masz być u nas. Wróci tu o jedenastej na śniadanie.
— Dobrze... to i ja przyjdę na jedenastą — rzekł chłopiec, zabierając się ku wyjściu.
— Jakto... nie zaczekasz na niego?
— Nie, mam pójść o dziesiątej za interesem ojca Loriota, tego zacnego woźnicy fiakra nr. 13. Niedaleko ztąd, w po- bliżu ulicy Sekwany. Wracając, wstąpię do warsztatu introligatorskiego i przyprowadzę z sobą Eugeniusza.
— Do widzenia więc... panie Misticot.
— Do widzenia, pani Loiseau.
Podrostek wyszedł.
— Do czarta! — myślał, biegnąc na ulicę Sekwany — otóż biedna kobieta sprowadziła sobie zmartwienie temi zaślubinami. Jak śmie to zwierzę... ów Loiseau, wyprawiać podobne sceny, zaślubiwszy młodą, ładną dziewczynę, tak pracowitą robotnicę? Jest to nikczemność z jego strony... Lecz o kim ona myślała, mówiąc: iż mamy Judasza w rodzinie... zdrajcę... obłudnego przyjaciela?... Ktoby to mógł być? Miała mi go już wymienić i nagle się powstrzymała. Loiseau jest człowiekiem słabego charakteru... Wypiwszy absynt, staje się brutalem. Kiedykolwiekbądź wróciwszy nietrzeźwym, uderzy Wiktorynę... Muszę ja jemu nieco prawdy powiedzieć przy śniadaniu. Nie lubię patrzeć na łzy kobiet.
Załatwiwszy polecenie Loriota na ulicy Sekwany, Misticot udał się do biblioteki św. Genowefy, gdzie, jak wiemy, Loiseau pracował przy swym introligatorskim warsztacie.
Drzwi z tego budynku wychodziły na plac Panteonu. Podrostek stanął przy tych drzwiach, oczekując na wyjście robotników.
Jakiś mężczyzna oczekiwał tam także, wzdłuż i wszerz się przechadzając. Skoro się wykręcił, Misticot krzyknął zdziwiony:
— A! jeśli się nie mylę, pan Paweł Béraud?
— Tak, ja to właśnie... — odrzekł urzędnik lyońskiego biura kredytowego, podając chłopcu rękę.
— Zkąd pan się tu wziąłeś, u licha?... Wiem, że mieszkasz na Włoskim bulwarze...
— Chodziłem za załatwieniem pewnego interesu na bulwar św. Michała i oczekuję na Eugeniusza, skoro wyjdzie z warsztatu.
— To szczególne... bo i ja czekam na niego.
— Zjemy więc razem śniadanie...
— Jakto?
— Loiseau, spotkawszy się zemną dziś rano, zaprosił mnie do siebie.
— Nie mówił panu, że na mnie oczekuje?
— Nie, śpieszyłem się bardzo... zamieniliśmy z sobą tylko kilka wyrazów.
— Powetujecie to więc sobie przy śniadaniu.
Béraud nic nie odpowiedział. Widocznie był niezadowolonym ze spotkania się z chłopcem.
Jednocześnie otwarto drzwi warsztatów i robotnicy poczęli wychodzić.
Loiseau ukazał się za innymi. Spostrzegłszy Pawła Béraud i Misticota, zbliżył się ku nim.
— Jak się masz, mały? — rzekł do podrostka; — byłeś u mnie w domu?
— Byłem.
— I przyszedłeś tu na mnie oczekiwać... to nader uprzejmie z twej strony. Paweł pójdzie też z nami na śniadanie. Musimy dziś sobie dokompletować wesele... Udamy się do Asnieres... Prosiłem mojego starszego o uwolnienie na całe popołudnie... Lecz ani słowa o tem przed Wiktoryną... rozumiesz ty... mały. Kobiety o takich rzeczach wiedzieć nie powinny. Pójdziemy sobie we trzech, jak dzielne chłopaki. No... jakże ci się to zdaje, kuzynie Pawle?
— Ha! w takim razie odłożę do jutra załatwienie niektórych interesów... — rzekł Béraud.
— A ty, komarze?
— Ja pójść z wami nie mogę... — odparł Misticot. — Mam wyznaczoną na wieczór robotę i wykończyć ją muszę.
— Ha! to pójdziemy we dwóch, ja z Pawłem. A teraz w drogę, do domu!
— Zgoda! — rzekł Béraud — lecz przedtem dla zaostrzenia apetytu, wstąpimy na kieliszek „zielonej.“
— Jakto?... — zawołał Misticot — absynt od rana?...
— Cóż w tem dziwnego? — odparł Loiseau — pójdźmy na kieliszek.
— Nie... nie! — zawołał chłopiec; — przyrzekłem twej żonie, iż się nie opóźnimy... Idźmy do domu.
— Głupstwo! — zawołał Loiseau; — ktoby tam słuchał kaprysów kobiecych. Raz tylko zastosować się do nich, a potem żona za nos wodzić cię będzie. Znam ja to dobrze... i zawojować się nie pozwolę.
— Co szkodzi wypicie kieliszka absyntu? — zawołał, śmiejąc się, Béraud. — Gdybyśmy kobiet słuchali, żywiłyby one nas wodą i chlebem, same wydając setki na różne modne gałganki.
Podczas gdy Paweł to mówił, Misticot spoglądał nań z uwagą.
— Oto Judasz — pomyślał — ów wróg, przyjaciel, który go zgubi; — a potem rzekł głośno:
— Co do mnie, nic pić nie będę.
— Jak ci się podoba... — odparł Eugeniusz; — ja mam pragnienie.
Weszli do kawiarni.
Paweł Béraud, otworzywszy drzwi, przepuścił przed sobą Eugeniusza, a następnie, ująwszy chłopca za ramię, gwałtem go tam prawie wprowadził.
— Jeżeli się boisz — rzekł — alkoholów, wypijesz szklankę orszady.
— Biedna Wiktoryna... — pomyślał Misticot; — o czemuż lepiej wolną nie została.
Podano absynt w kieliszkach.
— No... cóż pijesz, Misticot? — pytał Loiseau.
— Powiedziałem ci już, że nic nie piję.
— Ha! ha! zbierasz pieniądze na oszczędność.
— Przeciwnie... nie piję dlatego, aby uniknąć nawyknień, któreby mnie poprowadziły kiedyś do żebraniny i śmierci głodowej. To, co ty połkniesz — dodał chłopiec, wskazując na opalowy płyn w kieliszku, to najstraszniejsza trucizna... po- wolna, zabijająca, która nieznacznie podkopywać będzie twe siły, dopóki cię nie zabije, lub nie pozbawi rozumu! Absynt zaprowadzi cię do Mazas, lub Charenton. Tak... na tem się skończy!
Eugeniusz wraz z Pawłem Béraud wybuchnęli śmiechem.
— Śmiejcie się, o ile tylko zechcecie, dopóki wam zapłakać nie będzie potrzeba... odparł Misticot poważnie.
— Dalej więc... w drogę do Mazas, Charenton, lub do szpitala obłąkanych! — zawołał mąż Wiktoryny, wychylając kieliszek odrazu.
Misticot zadrżał.
— Źle się to skończy... — pomyślał. — Z tem nawyknieniem jest on zgubionym.
— Może ci drugi kazać podać? — zapytał Béraud.
— Co pan czynisz, na Boga?... — zawołał chłopiec — maszże zamiar pozbawić go przytomności... upoić, jak zwierzę?
— Nie... nie! — odrzekł introligator. — Dość, moje dzieci! Idźmy na śniadanie.
I wyszedł wraz z Misticotem, podczas gdy Paweł Béraud płacił przy bufecie.
— Osiem dni upłynęło zaledwie od chwili twoich zaślubin — mówił chłopiec do introligatora — i ty już do jego stopnia lekceważysz rodzinne swe obowiązki?
— Nie lekceważę... lecz nie chcę być pod jej władzą... Dąsa się o byle co, jak osa...
— A ty nie postępujesz-że z nią brutalnie? Przyrzekłeś jej, że pić nie będziesz...
— Jakto... ona się skarżyła przed tobą, że ja... ja piję? — zawołał Loiseau z gestem gniewu.
— Nic mi o tem nie mówiła. Mam wszakże oczy... widzę, co robisz?
— Och! wielki występek, żem wypił kieliszek... — zawołał introligator, wzruszając ramionami.
W chwili tej nadszedł Béraud.
— Twoja żona — rzekł — będzie może niezadowoloną, iż przyjdę na śniadanie, nie uprzedziwszy jej o tem?
— Niezadowoloną... dlaczego? Czyż nie jesteśmy krewnymi.. przyjaciółmi? Zresztą, gdzie jest przygotowanem dla trojga, i czwarty pożywić się może.
Przyśpieszyli kroku, a minąwszy ogród Luksemburski, w kilka minut znaleźli się na ulicy de Fleurs.
Stół był nakrytym, Wiktoryna oczekiwała.
— Jak się masz, mała? — zawołał Loiseau, podchodząc ku żonie z uściskiem.
Wiktoryna uśmiechnęła się, nadstawiając policzek do pocałowania, nagle jednak cofnęła się, wołając:
— Ach! piłeś znów absynt!
— Parę kropli... Zapytaj Misticota... Nie chciałem.., słowo honoru, nie chciałem!... lecz niepodobna się było wymówić.
— Dlaczego niepodobna?
— Byłem z kuzynem Béraud... Gdzież on jest, u czarta? — dodał, oglądając się. — No... wejdź-że, Pawle... Czegóż wystajesz za drzwiami?
Na to wezwanie wszedł Paweł Béraud.
Spostrzegłszy go, Wiktoryna mocno pobladła, poczem jej twarz zapłonęła rumieńcem, a ręce nerwowo drżały.
— Dzień dobry, kuzynko... — rzekł Paweł uprzejmie. — Nie pytam o zdrowie, bo widzę, żeś świeższą i piękniejsza, niż kiedy. Na życzliwe zaproszenie twojego męża, przychodzę wam towarzyszyć przy śniadaniu.
Młoda kobieta zapanowała nad sobą.
— Dobrze... — odpowiedziała; — zaraz położę nakrycie.
— Gdyby zaś zabrakło coś z pożywienia, niedaleko jest restauracya — dodał Loiseau.
Siedli do stołu. Wiktoryna milczała, zajęta rozdawaniem potraw. Misticot milczał zarówno.
Uważny i baczny podrostek, nie stracił najmniejszego szczegółu z tego, co nastąpiło.
Na widok wchodzącego Pawła Béraud młoda kobieta pobladła, a potem nagle pokryła się rumieńcem; istniała zatem jakaś tajemnica pomiędzy urzędnikiem lyońskiego biura kredytowego a młodą kwiaciarką. Co jednak było?
Widoczny przymus panował między zebranymi przez cały ciąg śniadania, pomimo usiłowań Pawła, aby rozproszyć takowy.
— Nie umiem wyrazić, o ile się czuję szczęśliwym, znajdując się pomiędzy wami... — wyrzekł wśród milczenia. — Tak rzadko zdarza się nam być zebranymi w kółku rodzinnem... A szkoda! Powinniśmy się częściej widywać.
— Dlaczego nie? — odparł introligator. — W niedzielę nie chodzisz do biura, ani ja do warsztatu. Obie nasze rodziny mogą odwiedzać się wzajem. A gdy pogoda posłuży, możemy sobie urządzić gdzie obiadek za miastem na świeżem powietrzu. No... jakże ci się to zdaje, Wiktoryno. Wszak moja myśl jest dobrą?
— Zapewne... — szepnęła z wahaniem.
— Jakoś ta propozycya nie przypada ci do gustu, kuzynko... — odrzekł z szyderczym uśmiechem Béraud.
— Dlaczego? ciekawym... — zawołał gniewnie Loiseau. — Mnie się to podoba... i dosyć! Gdyby pójść nie chciała, zostanie w domu... i rzecz skończona.
Sprzeczka zdawała się być nieuniknioną. Przeciął ją Misticot, zwracając rozmowę na inny przedmiot.
Wiktoryna przyśpieszała wydawanie śniadania.
— Dlaczego tak się śpieszysz? — zapytał Eugeniusz; — mam całą godzinę czasu przed sobą.
Śniadanie ukończyło się wreszcie. Młoda kobieta podała kawę.
— No... a teraz uregulujmy nasze rachunki — ozwał się Misticot; — wszakże w tym celu przyszedłem.
— Żądasz odemnie pieniędzy, czy też przenosisz mi takowe? — pytał introligator.
— Przynoszę ci je.
— Brawo! A ile?
— Dwadzieścia siedem franków. Oto są wraz ze szczegółowym rachunkiem, ile na co wydałem. Chciej sprawdzić... proszę.
To mówiąc, chłopiec położył na stole pieniądze i arkusz papieru, pokryty cyframi.
— Głupstwo!... Chcesz, żebym sprawdzał... po co... dlaczego? — zawołał Eugeniusz; — czyliż ci nie wierzę? Oddaj to, jeśli chcesz, młodej gospodyni, ona ma kasę u siebie. Biorę z tych pieniędzy tylko siedem franków.
— Na co ci one są potrzebnemi? — pytała Wiktoryna.
— Jakto... na co mi one potrzebne? — powtórzył niecierpliwie Eugeniusz — to ciebie nie obchodzi. Dość, że potrzebne... i kwita! Chciałabyś może zostawić mnie bez grosza? Nie!... to nie nastąpi nigdy.
Wiktoryna powstrzymała łzy, biegnące jej do oczu i w milczeniu położyła siedem franków przed Eugeniuszem, który je schował do kieszeni.
— No... a teraz, kuzynie Pawle, iść trzeba do warsztatu... — wyrzekł, powstając. — Zarządzający nasz nie żartuje... Jest to człowiek bardzo surowy.
— Ja wracam do biura — odrzekł urzędnik; — wyjdziemy razem. Kuzynko — dodał, zwracając się do kwiaciarki — pamiętaj, że oczekiwać na was będziemy z obiadem u siebie w nadchodzącą niedzielę.
— Ależ... — odparła Wiktoryna — ja jeszcze nic nie wiem.
— Tak... tak! — ozwał się Loiseau — przybędziemy napewno. O piątej zobaczycie nas u siebie. A teraz, żono, do widzenia.
Tu pocałował ją w czoło.
— Gdybym nieco później powrócił — dodał — nie gniewaj się, proszę... wykończam w warsztacie pilną robotę.
— Zatem do widzenia, kuzynko w niedzielę... — rzekł Paweł, podając rękę Wiktorynie.
— A toż co, u czarta? — zawołał introligator, śmiejąc się głośno. — Ceremonialne pożegnanie, jak między obcymi. Nie cierpię podobnej etykiety. Kuzyn kuzynkę uścisnąć powinien. Dalej więc, Pawle... bez ceremonij!
Wiktoryna pobladła.
Odmówić, było to wywołać tłumaczenie, sprzeczkę, czego jaknajstaranniej unikać jej należało. Zamiast więc cofnąć się, jak to miała uczynić, pochyliła twarz ku Pawłowi Béraud.
Płonące jego usta dotknęły jej policzka. Zadrżała.
— Brawo! — zawołał Loiseau, klaszcząc w dłonie; — ot! to... aż miło!
Misticot uścisnął rękę Wiktoryny ze wzruszeniem.
— Do widzenia — rzekł — pani Loiseau. — A pochyliwszy się ku niej, dodał zcicha: — Odwagi... odwagi!
Poczem wyszedł za obydwoma mężczyznami.
Kwiaciarka, zostawszy samą, upadła na krzesło, łzy twarz jej zalały.
— Boże miłosierny!... — szepnęła; — na jakież cierpienia narażoną jestem! Czyż znajdę siły do ich podźwignięcia... do obronienia się temu nikczemnikowi? Czyż nie należy mi raczej wyznać wszystkiego?
I zadumała się, łzy ocierając.
Loiseau, uszedłszy kilka kroków z kuzynem i Misticotem, zatrzymał się na ulicy.
— Nie idziesz z nami? — zapytał chłopca.
— Nie! i gdybym był na twojem miejscu, wiem, cobym uczynił.
— No... cóż takiego? ty... szklanko orszady...
— Odłożyłbym ten spacer dzisiejszy na niedzielę.
— Dlaczego?
— Bo nie straciłbyś sobie pół dnia roboty.
— Ha! ha! uważam, iż pan Misticot wdawać się chce w nie swoje rzeczy... poczyna rad nam udzielać... — zaczął szyderczo Béraud.
— Nie zaprzeczam... — odrzekł podrostek, niezmieszany tem wcale. — W każdym razie są one uczciwemi... pojmujesz to panie Béraud? Gdyby Wiktoryna wiedziała, że Eugeniusz, zamiast pracować, idzie z tobą na pohulankę, we łzach by się rozpłynęła! Czyliż dlatego wyszła ona zamąż? Nie jestem jeszcze dojrzałym człowiekiem, rozumiem jednak, że nie na to bierze się żonę, aby się z nią obchodzić jak ze służącą... Należy mieć dla niej nieco względów, posiadać całkowite do niej zaufanie i myśleć raczej o zaspokojeniu potrzeb domowych, niż o trawieniu czasu na próżnowaniu i pijatyce!
— Do kroć tysięcy piorunów! — wrzasnął Loiseau, przyskakując z zaciśniętemi pięściami — czy ty to do mnie stosujesz, ty podła ropucho?
— Ha! ha! — zaśmiał się chłopiec — uderzyć w stół, nożyce się odezwą.
— Ja ci tu dam uderzenie nożyc... ty! — krzyknął Loiseau, podnosząc rękę.
— Możesz to zrobić... dowiódłbyś tem, żeś prawdziwie podłym, pastwiąc się nad słabszym od siebie, co jednak nie zmniejszyłoby słuszności z mej strony — odrzekł Misticot, nie cofając się wcale. — Tak, powtarzani ci to wręcz, źle postępujesz. Słuchasz szkodliwych rad, udzielanych ci wiem dobrze przez kogo i w jakim celu... Tak! gubisz sam siebie, opuszczając warsztat, uczęszczając do szynków i kawiarni, przestajesz być uczciwym robotnikiem, aby powiększyć liczbę próżniaków, włóczęgów... I gdybyś mnie zechciał posłuchać, mnie, prawdziwego twego przyjaciela, wróciłbyś do warsztatu i zajął się pracą, zamiast wałęsać się po Asnières, a powróciwszy wieczorem do domu, pozyskałbyś zapłatę za pięć godzin roboty i szacunek siebie samego!
— Czy ty zamilkniesz, podła gadzino?... Chcesz-że, abym cię spoliczkował?... — woła! rozwścieczony Loiseau.
— Nie obawiam się tego... — odrzekł Misticot, wzruszając ramionami.
— Chodź, chodź, kuzynie... — ozwał się Béraud. — Czyż warto unosić się gniewem na tego smarkacza? Nie traćmy czasu daremnie... Pójdź ze mną!
— Poczekaj! ja cię odnajdę... drużbo weselny!... — wołał introligator, wygrażając pięścią Misticotowi.
— Ale nie na tej drodze, którą ty pójdziesz... — rzekł ten ostatni, spoglądając za obydwoma odchodzącymi. — Widocznie Loiseau jest głupiem zwierzęciem, a Paweł Béraud łotrem ostatniego rodzaju... Biedna Wiktoryna! — powtarzał chłopiec. — Gdy myślę o tej nieszczęśliwej młodej kobiecie, serce mi się ściska! Jakże obrzydliwemi istotami są pijacy absyntu!
Tak rozmyślając, udał się z ulicy de Fleures na Montmartre, ażeby nie stracić doremnie popołudnia.
Gdy szedł do swego mieszkania przy ulicy de la Fontaine, by zabrać ztamtąd pudełko z medalikami, odźwierna w bramie zastąpiła mu drogę.
— Panie Misticot! — zawołała.
— Czego żądacie, matko Patapon? — pytał, zatrzymują się.
— Wróć się pan... Chcę ci coś powiedzieć... Ktoś się tu pytał o ciebie dziś rano.
— Kto taki?
— Zakonnica.
— Czy podobna? — odrzekł Misticot, przypomniawszy sobie siostrę Maryę.
— Tak... zakonnica... — powtórzyła odźwierna. — Piękna, młoda kobiet?. Umyślnie fiakrem tu przyjechała.
— Cóż ona chciała... jaki miała interes?
— Chciała widzieć się z tobą. Wysłałam ją do nowobudującego się kościoła, przy którym wiem, że sprzedajesz medaliki.
— Nie byłem tam dziś... Czy mówiła, że tu powróci?
— Nic o tem nie mówiła... Gdyby jednakże przyjechała?
— Przyślij ją, matko, do kaplicy. Idę tam właśnie.
— Dobrze... będę pamiętała.
Misticot pobiegł schodami na piąte piętro, do pokoiku, skromnie umeblowanego, lecz zalecającego się wzorową schludnością. Tam, rozmyślając nad tem, w jakim celu przybywała doń zakonnica, wziął swoje pudełko, zamknął drzwi na klucz i poszedł na Montmartre, do nowobudującego się kościoła.
Arnold Desvignes, nazajutrz po swej wizycie w pałacu na bulwarze Haussmana, udał się wcześnie do bankowego biura, którego został wspólnikiem.
Wszedł właśnie w chwili, gdy Verrière wchodził do swego gabinetu.
— Będziemy razem pracowali tego rana — rzekł Desvignes po powitaniu. — Po południu pojedziemy do teatru Fantazyj. Potrzeba mi poznać towarzystwo dramatyczne tego La Fougèra. Jeżeli panna Leona, owa Wenus sceniczna, cięży ci bankierze, wkrótce, jak ci mówiłem, pozbędziemy się jej.
— Przedewszystkiem nasza praca... — odparł Verrière. — Ale muszę cię też powiadomić — dodał — o tem, co wczoraj zaszło u mnie po twojem odejściu.
— Coś ważnego?
— Osądzisz.
Tu Verrière opowiedział w krótkości rozmowę, jaka miała miejsce pomiędzy nim a siostrą Maryą.
Arnold słuchał opowiadania z natężoną uwagą.
— Wypływa ztąd — rzekł — iż będę miał wiele trudności do zwalczenia, by zyskać miłość panny Anieli.
— I ja tak sądzę...
— A w dodatku — mówił dalej były sekretarz z Kalkuty — widzę, żem w osobie twej siostrzenicy, bankierze, znalazł zaciętego wroga...
— To widoczne.
— Przewidziałem ja to... Nie obawiaj się jednak. Przeciwności mnie nie zniechęcają... Będę walczył odważnie i zobaczysz, że tryumf odniosę. Proszę cię tylko o jedno objaśnienie, a mianowicie, jaką jest cyfra majątku, złożonego u ciebie przez siostrę Maryę?
— Pięćset tysięcy franków.
— Obecnie, ile ci pozostało z tych pieniędzy?
— Około trzystu tysięcy franków.
— W jaki sposób pomieniony kapitał został ci oddanym?
— Z ręki do ręki.
— Bez pokwitowania?
— Tak. Pojmujesz, że pomiędzy mną a moją siostrzenicą interes ten polegał na wzajemnem zaufaniu.
— Tym sposobem, gdyby siostra Marya umarła... jest wprawdzie młodą, wszak ludzie umierają i w młodym wieku, pozostałoby nam w kasie pięćset tysięcy franków, bez spadkobierców? Verrière, pomimo najwyższego egoizmu w swym charakterze, zadrżał na słowa wspólnika.
— Tak... wprawdzie... — wymruknął. — Lecz...
— W jaki sposób ów kapitał jest zapisanym w twych księgach? — przerwał mu Arnold.
— Na mój osobisty rachunek.
— Bez wymienienia nazwiska siostrzenicy?
— Bez tego.
— To zręcznie... słowo honoru! — zawołał zbrodniarz z zadowoleniem. — Widzę, że jesteś... ostrożnym. Spodziewam się — dodał po chwili — że mnie dziś zaprosisz do siebie na obiad. Potrzebuję jaknajczęściej widywać pannę Anielę wraz z jej kuzynką, aby pozyskać życzliwość pierwszej, a czynności drugiej mieć razem na oku.
— Od dziś nakrycie u mnie dla ciebie będzie położonem codziennie.
— Dziękuję. A teraz siadajmy do pracy.
I obaj nikczemnicy zasiedli nad rachunkami, z myślą, o swoich na przyszłość niecnych zamiarach.
Verrière, zagłębiwszy się w pracy, zapomniał całkiem o godzinie śniadania.
— Mniejsza z tem... — rzekł Desvignes — pójdziemy do restauracyi, poczem udamy się do teatru Fantazyj.
— Idźmy... ale ostrzegam, postępuj ostrożnie z tym intrygantem La Fougèrem i z tą oszustką Leoną.
— Nie obawiaj się... będziesz ze mnie zadowolonym.
We dwadzieścia minut później siedzieli obaj przy stole w jednej z bulwarowych restauracyj, a Arnold, jedząc śniadanie, wypytywał Verrièra o zobowiązania pieniężne względem La Fougèra, oraz przeglądał listy Leony, oddane mu przez bankiera.
Około trzeciej udali się do teatru, gdzie w bramie odźwierna powitała Verrièra głębokim ukłonem, a minąwszy długi, ciemny korytarz, weszli na scenę.
Różne części dekoracyj, porozstawiane na prawo i lewo, mające oznaczać plany, dziwną tworzyły całość.
Próba sztuki w pełni się odbywała.
Aktorzy, oczekując na znak wejścia na scenę, przechadzali się, rozmawiając cicho, w głębi teatru. Niektórzy przychodzili powitać Verrièra, znając go jako silny fundament teatralny:
— Kochany bankierze... — rzekła, biorąc go pod rękę ładna, młoda aktorka, z widocznym zamiarem odebrania Leonie jej protektora — czy wiesz, że nasza sztuka będzie miała szalone powodzenie? Próby idą nam doskonale... Jeden wszelako tylko szkopuł istnieje...
— Jaki? — zapytał Verrière.
— Nie wiem, czy ci mogę wyznać to otwarcie?
— Owszem... w każdym razie radbym się dowiedzieć...
— Ten jednak szczegół dotyczy cię zbliska... Nie chciałabym ci wyrządzić przykrości...
— Nie obawiaj się... mów!
— A więc tym szkopułem w naszej sztuce jest panna Leona...
— Jakto... dlaczego?
— Psuje całość... jak zawsze. Za pomocą banknotów tysiąc frankowych, dawanych przez ciebie La Fougèrowi, dostała główną rolę... rolę wspaniałą, która jednak przechodzi jej siły... Nie poprzestając na tem, stara się na bok usunąć inne artystki... psuje im ich efekta...
W chwili tej posłyszano na scenie żywą sprzeczkę.
— Posłuchaj pan... — rzecze pomieniona aktorka — oto zaczyna już kłótnię... Dzieje się to po dwadzieścia razy dziennie.
Milczenie zaległo w kulisach, pośród którego brzmiał głos rozgniewanej Leony.
— Do czarta! — wołał ów głos — tak być nie może... Po moim kuplecie, który będzie stokrotnie bisowanym, nie pozwalam, panie autorze, abyś psuł wrażenie, każąc mi wygłaszać głupi wyraz bez sensu... Wykreśl to słowo!
— Za zbyt dobrze jestem wychowanym — odparł autor — ażeby pani odpowiedzieć, iż to raczej ty jesteś... przypuśćmy śmieszną... występując z podobnem żądaniem. Nie wykreślę tego wyrazu!
— Pan nie wykreślisz?
— Nie... nigdy!
— A więc ja nie będę grała w pańskiej sztuce... Zobaczymy, jak ona pójdzie bezemnie.
— No... no! Leono... proszę cię, bez szaleństw — ozwał się głos La Fougèra. — Uspokój się pan, kochany autorze. Masz słuszność za sobą, lecz i Leona ma ją także. Gra ona główną rolę, zatem efektu pozbawiać jej nie należy.
Następnie zbliżywszy się do rozirytowanego autora, szepnął mu zcicha:
— Wiesz, że potrzeba mi jeszcze pięćdziesięciu tysięcy franków na dokompletowanie maszyneryi... Potrzebuję zatem Leony, aby mi je wydostała od Verrièra. Wszak życzysz sobie, ażeby grano twą sztukę? A więc bądź, proszę, pobłażającym... Zrób dla niej to małe ustępstwo.
Te kilka wyrazów, mimo, że cichym wymówione głosem, dobiegły Arnolda, który stał po za kulisą, o parę kroków od rozmawiających.
— No! sprawa załatwiona... — zawołał La Fougère — wykreślimy ów wyraz...
Przechodzimy do drugiego obrazu.
Jednocześnie Desvignes z Verrièrem ukazali się na scenie.
Leona wraz z dyrektorem razem ich spostrzegli.
— Co widzę? kochany bankier! — zawołał La Fougère; — przybywasz w samą porę. Miałem właśnie pisać do ciebie, prosząc, abyś mi schadzkę oznaczył. Chcę ci zakomunikować rzecz nader ważną.
— Możemy więc zaraz pomówić tak o tym interesie; jak i o sprawie, która mnie do ciebie sprowadza — rzekł bankier ozięble. — Pozwól mi jednak przedewszystkiem przedstawić sobie mojego wspólnika.
La Fougère z Leoną spojrzeli zdumieni.
— Twojego wspólnika? — powtórzył dyrektor teatru.
— Tak... pana Arnolda Desvignes.
Wymieniono ukłon wzajemnie.
— Moje najszczersze życzenia pomyślnego obrotu w interesach, kochany panie — mówił La Fougère, ściskając rękę Arnolda, mimo, że pomieniona wiadomość wiele mu przykrości sprawiała i mocno go trwożyła.
— Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi — odezwała się Leona, podając rękę kolejno nowemu wspólnikowi bankiera.
— Czy możesz nam pan udzielić kilka chwil rozmowy w swym gabinecie? — zapytał Desvignes.
— Najchętniej! Próba może się dalej odbywać bezemnie. Przedewszystkiem interesa! Proszę... pójdźcie panowie.
— I ja wam towarzyszę... — ozwała się Leona.
— Nie słyszałażeś pani, iż mamy mówić o interesach? — odparł szorstko Desvignes.
— Cóż z tego? Znam dobrze tak teatralne interesa, jako i interesa bankiera.
— Mimo to, pani, twoja obecność mogłaby nas krępować... — powtórzył Arnold z naciskiem.
Leona przygryzła wargi i brwi zmarszczyła.
Chciała nalegać dalej, La Fougère jednak nakazał jej gestem milczenie.
— Proszę... pójdźcie panowie... — rzekł głośno.
I wyprowadził obu mężczyzn, podczas gdy aktorka, zostawszy w kulisach, tupnęła gniewnie nogą o podłogę, szepcąc zcicha:
— Co to wszystko znaczy? W tem się ukrywa coś niezwykłego... Verrière przyjął wspólnika... Dlaczego? Widoczna, iż nie mógł sam dalej prowadzić interesów... Zaledwie powitać mnie raczył... nie dbam ja o to, lecz niech mi odda pieniądze, jakie u niego ulokowałam... Rzecz ta musi się wyjaśnić za chwilę.
Nagle zabrzmiał głos reżysera:
— Panno Leono! na scenę... do dziewiątego obrazu!
I próba się rozpoczęła.
Gabinet, do którego La Fougère wprowadził Verrièra wraz z Arnoldem Desvignes, był to obszerny pokój, w którym zmieszane w nieładzie manuskrypta, dzienniki, rysunki kostiumów, wzory dekoracyj i paki różnych papierów doszczętnie go zapełniały.
Dyrektor, podawszy krzesła przybyłym, usiadł przed biurkiem i czekał.
— Pan Verrière — zaczął Desvignes — przedstawił mnie panu jako swojego wspólnika; jestem nim od wczoraj w rzeczy samej. Przyjmując powyższe zobowiązanie, przyjąłem zarazem na siebie połowę interesów banku tak złych, jak i dobrych.
— O! wszystkie one są dobre... — odparł, uśmiechając się, La Fougère.
— Mylisz się pan... — zawołał były sekretarz z Kalkuty. — Pan Verrière, idąc za popędem swego szlachetnego serca niejednokrotnie, bez względu na własne straty pieniężne, starał się komuś wyświadczyć przysługę. Rozpatrzywszy się w bankowych operacyach jego domu, spostrzegłem, że mój wspólnik bywał często oszukiwanym i odtąd postanowiłem wraz z nim walczyć energicznie przeciw wyzyskowi słabości. Między licznemi wekslami znalazłem i pańskie, panie La Fougère.
Od pierwszych słów Arnolda widocznem było zakłopotanie dyiektora, pokryć je wszakże usiłował pozorem dobrego humoru.
— O! — rzekł zmienionym głosem — moje interesa z kochanym Juliuszem są rzeczą najprostszą w świecie! Mamy z sobą rachunki... Jednorazowo otrzymałem od niego trzysta tysięcy franków i powtórnie pięćdziesiąt tysięcy.
— Prócz tego pan Verrière poręczył za panem u pewnego kupca na sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Tak... rzeczywiście... Ogół wynosi czterysta dziesięć tysięcy franków, na które dałem mu piśmienne zobowiązania.
— Których pan nie wypełniłeś...
— Krewni pomagać sobie nawzajem powinni.
— Nie ma pokrewieństwa w interesach... A zresztą, ja nie jestem wcale pańskim krewnym.
— Do czegóż to jednak wszystko prowadzi? — pytał La Fougère coraz mocniej zmięszany. — Ułożyliśmy pomiędzy so- bą, że wypłacę wzięte ostatnio sto pięćdziesiąt tysięcy franków częściowo, oddając z każdego wieczornego przedstawienia po dwa tysiące pięćset franków.
— Oprócz tego wydałeś pan inne, nieco dawniej...
— Jakie?
Arnold, wyjąwszy z portfelu arkusz stemplowego papieru, rozwinął go, mówiąc:
— Oto jest rewers, mocą którego zobowiązałeś się pan wypłacić w dniu 31-ym maja 1884-go roku w ciągu dni pięciu sumę sto tysięcy franków, przychodzimy więc o tem panu przypomnieć i prosić cię, abyś dotrzymał tego honorowego zobowiązania.
La Fougere zbladł.
— Wszak umówiliśmy się oba z Verrièrem — zawołał — iż to zobowiązanie na dalszy czas odroczonem zostanie...
— Gdzież to jest napisane... proszę mi pokazać? — rzekł obojętnie Desvignes.
— Napisanem to nie jest... lecz...
— Nie ma żadnego lecz — przerwał pierwszy. — Jesteś pan dłużnym... dług akceptujesz... zapłacić trzeba. Jeżeli nie zapłacisz w terminie, to jest w dniu 31-ym maja, ścigać cię będę sądownie, daję ci na to słowo honoru!
— Ależ to szaleństwo!
— Dlaczego... pytam... dlaczego?
— Ponieważ pan tem przyśpieszysz mą upadłość, a i sam obok tego stracisz te dwa tysiące pięćset franków, jakie mógłbyś odebrać z każdego przedstawienia.
— A jeżeli, zamiast oddawać mi po dwa tysiące pięćset franków, przybędzie panu jeszcze długów do dwudziestu tysięcy?
— To niepodobna! Powodzenie sztuki zapewnione... Liczę, iż ona podniesie mi teatr i da pieniądze na spłacenie wszystkich mych długów.
— Tak jak, liczyłeś pan dziś na zażądanie od pana Verrièra nowej pożyczki pięćdziesięciu tysięcy franków na jej przedstawienie.
— Co? on chciał wyłudzić odemnie znów pięćdziesiąt tysięcy franków? — zawołał ojciec Anieli.
— Ale gdzież znowu?... — wyjąknął La Fougère osłupiały, nie mogąc pojąć, zkąd ów nieznajomy był tak dokładnie powiadomionym o jego zamiarach.
— Mój panie... daremno chcieć ukrywać... — rzekł Desvignes. — Rozpoczynasz pan z nami grę niebezpieczną... ale napróżno. Pan Verrière był przez pana oszukiwanym od chwili udzielenia ci pierwszej pożyczki. Na szczęście, ja się znalazłem, ażeby położyć tamę wyzyskiwaniu. Znam wszystkie pańskie manewry i będę się starał je odsłonić. Używałeś pan panny Leony, ażeby za jej pomocą wpływ wywrzeć na mego wspólnika i czerpać dowolnie z jego kasy żelaznej. Jak nazwać, panie, takie rzemiosło, w którem panna Leona, będąc pańską pomocnicą w wydobywaniu od drugich pieniędzy, była zarazem i pańską kochanką?
— Jego kochanką? — zawołał, zrywając się Verrière.
— To fałsz!... fałsz... — jąkał La Fougère.
— Nie! jest to najczystsza prawda, o której wiedzą w całym teatrze, ponieważ pan z tem się nie kryłeś! Podobne pańskie postępowanie nie zasługuje na żadne uwzględnienie z naszej strony. Będziemy przeto korzystali z praw naszych.
— Żądacie więc mojej ruiny... mej śmierci?
— My chcemy jedynie zostać zapłaconymi, aby za głupców nie uchodzić... Teraz więc zostałeś pan powiadomionym. W dniu 31-ym maja masz nam wręczyć sto tysięcy franków... bądź na to przygotowanym.
I nie odpowiadając ani słowa na prośby zrozpaczonego La Fougéra, usiłującego ich zatrzymać, Desvignes wyszedł z Verrièrem.
Ten ostatni rzekł w korytarzu do swego wspólnika:
— Otrzymamy sto tysięcy franków...
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Kto mu je pożyczy?
— Leona.
— Nie, to nie nastąpi...
— Zobaczysz!
I weszli oba na scenę.
Próba się ukończyła. Leona siedziała z boku na krześle, oczekując na ukazanie się Verrièra. Spostrzegłszy go, podbiegła ku niemu.
— Ukończyłeś już, bankierze, interesa z dyrekcyą — wyrzekła — mogę więc z tobą teraz pomówić.
Verrière, któremu obecność Arnolda dodawała energii, odparł obojętnie:
— Jestem w mym gabinecie codziennie do piątej godziny. Możesz mnie pani tam zastać, jeżeli ci się przybyć podoba.
I chciał wyjść, aktorka jednakże, chwyciwszy go za rękę, przytrzymała w miejscu, wołając:
— A kiedyż porzucisz nareszcie te swoje nieznośne przybrane maniery wielkiego pana?
— Proszę... zastanów się pani... — rzekł Desvignes — mów mniej głośno... mogą cię posłyszeć...
— Kto?
— Pan La Fougère... twój kochanek...
— Nie chodzi tu o La Fougèra — odpowiedziała bezczelnie — lecz o mnie i o pana Verrière... Łączą nas wspólne interesa.
— Chcesz pani powiedzieć, że mamy twe kapitały w swem ręku... Wiem o tem... — odparł Desvignes — jest to suma, wynosząca sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków. W ciągu dni czterech oddamy ją pani do jej rozporządzenia. Trzydziestego maja, o godzinie dziewiątej zrana, chciej przybyć do naszej kasy, a wypłaconą ci ona zostanie za pokwitowaniem. Teraz udaj się pani do swego dyrektora, pana La Fougère, potrzebuje on pewno pomówić z panią, poradzić się jej, czyli ma zamknąć swój teatr od dzisiejszego wieczora i zwinąć swój bilans.
I wraz z Verrièrem zwrócił się ku wyjściu.
Ostatnie wyrazy Arnolda ciosem piorunującym uderzyły w Leonę.
— Zamknąć teatr... zwinąć swój bilans... — powtarzała, znalazłszy się samą. — Lecz wtedy nie mogłabym grać mej roli w tej sztuce... roli umyślnie dla mnie napisanej... najwspanialszej roli, jako jaką kiedykolwiek widziano! Nie! to być nie może... to nigdy nie nastąpi. Wolę raczej pożyczyć La Fougèrowi pieniędzy, które odbiorę od Verrièra.
I pobiegła jak szalona korytarzem, wiodącym do gabinetu dyrektora.
— Przed teatrem, na chodniku, zatrzymali się obaj wspólnicy.
— Zdaje mi się, że źle wyjdziemy z tej sprawy... — rzekł Verrière.
Desvignes wzruszył ramionami.
— Miejże ufność we mnie... — zawołał. — Obecne twoje położenie jest znakomitem. Przypuśćmy, że Leona zapłaci swemi pieniędzmi te sto tysięcy franków za La Fougèr’a, pozostanie on jeszcze dłużnym sześćdziesiąt tysięcy u kupca, na którą to sumę poręczyłeś. Ów kupiec odmówi mu prolongaty, ja mu to uczynić rozkażę, by tym sposobem La Fougère nie mógł wystawić nowej sztuki. Sprzedadzą teatr, a wtedy my, będąc głównemi wierzycielami, znajdziemy sposób odzyskania tego, co dziś za przepadłe uważasz. Zresztą ów zysk, czy strata, mniej nas obchodzi.. Rzecz główna, iż La Fougère jest przez nas skrępowanym od stóp do głowy. — Upadłość jego, którą ja zmienię w bankructwo, jest nieuchronną. Po niej nastąpi czarna nędza... kula rewolwerowa, albo Sekwana. I otóż ubędzie nam jeden ze spadkobierców Edmunda Béraud!
Tenże sam dzień dla Anieli Verrière był pełen troski i niepokoju.
Po wysłanej rano depeszy do porucznika Vandame, spodziewała się, że on przybędzie w godzinach, w jakich wiedział, iż można zastać ją samą w pałacu na bulwarze Haussmana.
Szósta wieczorem minęła, a młody oficer nie ukazał się wcale.
Panna Verrière, siedząc w salonie przy oknie wychodzącym na dziedziniec, wyglądała i nasłuchiwała bezprzestanie od strony bramy. Drzwi jednak nie otwierały się, dzwonek nie dźwięczał wcale.
Biedne dziewczę w zadumie opuściło głowę.
— Dla czego nie przychodzi? — zapytywała. — Co się stało, że nie przybiegł natychmiast po odebraniu depeszy?
I tłum ciężkich, smutnych myśli przytłaczać ją zaczął.
Nareszcie dał się słyszeć dźwięk dzwonka. Otwarto drzwi, wychodzące na bulwar; porucznik wszedł na dziedziniec.
Aniela zerwała się z okrzykiem radości.
Zdawało się jej, jakoby z ukazaniem się ukochanego nadzieja i szczęście wstąpiły do domu.
Zapomniawszy chwilowo o formach konwenansu, wybiegła w korytarz na jego spotkanie.
— Ach! przybywaj... przybywaj co prędzej!... — wołała, prowadząc go do salonu. — Twe opóźnienie o śmierć mnie omal przyprawia!
— Byłem na służbie, ukochana moja... — odrzekł Vaudame. — Przeznaczono mnie na jednego z członków komisyi do wypróbowania strzałów nowego systemu. Całe popołudnie spędziliśmy w okolicy Vincennes, tak, iż twoją depeszę odebrałem zaledwie o piątej wieczorem.
— Ach! gdybyś wiedział, ile cierpiałam, oczekując na ciebie...
— Skoro otrzymałem telegram — mówił Vandame — przybiegam bez stracenia chwili. Zkąd jednak owo naglące wezwanie? Zkąd smutek ten na twej twarzy? Co się to dzieje... co zaszło takiego?
— Niebezpieczeństwo nam grozi, mój drogi!... Wielkie poważne niebezpieczeństwo!
— Niestety! — odrzekł porucznik z westchnieniem — nie od dziś ono istnieje. Ukazuje mi się ono codziennie od chwili, w której twój ojciec odmówił mej prośbie.
— Och! — ależ ty nie wiesz... ani domyślasz się tego, co zaszło: — mówiła żywo Aniela. — Przeciwko tamtej przeciwności walczyć można było, lub czekać, uzbroiwszy się w odwagę. Dziś, nie wystarcza już cierpliwość i rezygnacya.
Niebezpieczeństwo jest groźnem, naglącem. Działać potrzeba, jeśli mnie kochasz... jeśli mnie nie chcesz utracić...
— Czyli cię kocham? — zawołał Vandame, — a!... możeszże o tem wątpić na chwilę?... Jesteś dla mnie wszystkiem na świecie! Dla pozyskania ciebie, gotów jestem stawić czoło najgroźniejszym przeciwnościom, gotów jestem położyć me życie w ofierze! Powiedz mi jednak, proszę, co się tu stało? Gdzie i przeciw komu walczyć potrzeba?
— Mój ojciec przyjął wspólnika do swych bankowych interesów.
— Rzecz bardzo naturalna. Nic w tem nie widzę dziwnego?
— Przeciwnie, rzecz to bardzo groźna dla nas, znających niezawisły i samowolny charakter mojego ojca. Wspólnik, posiadający prawo rady i kontroli nad wszystkiem, staje się dlań istotą, krępującą go nad wyraz. Jeżeli go przyjął, a raczej, jeżeli uległ tej konieczności, to z przyczyny, iż nie mógł inaczej uczynić. Ach! nie zawiodły mnie w tym razie przeczucia bliskiej katastrofy! Mój ojciec musiał ponieść ogromne straty tak na niepomyślnych spekulacyach, jak i na giełdzie. Zachwiał się w interesach. Przyjął wspólnika dla uchronienia się od bankructwa... ruiny...
— Co ty powiadasz? — zawołał Vandame osłupiały.
— Smutną prawdę... niestety! Tak rzeczy stoją, bądź tego pewnym.
— Gdyby i nawet tak było, to w nowej tej sytuacyi nie widzę dla nas niebezpieczeństwa, ale przeciwnie...
— Jak ty to pojmujesz? dla czego?
— Wuj, odmawiając mi twojej ręki, stawił za powód, iż postanowił nie wydać cię za mąż, aż po twem dojściu do pełnoletności. Rzecz jasna, iż użył twego posagu na prowadzenie różnych spekulacyj, a straciwszy na nich, odsuwał jak najdalej epokę, w której by mu przyszło zdać rachunek ze swej opieki. Dziś nastąpiło zrównoważenie w tym względzie, pieniądze do kas opróżnionych napłynęły, ponieważ niewątpliwie dla tego twój ojciec przybrał wspólnika. Otóż i przyczyna jego odmowy zniknęła, powinniśmy się więc cieszyć z tego, a nie przestraszać.
— Och, milcz... na Boga! — zawołała żywo Aniela.
— Dla czego?
— Ponieważ na to, z czego się cieszysz, zadrżeć powinieneś!
— Nic nie rozumiem.
— Wspólnikiem mojego ojca jest młody człowiek, mający dwadzieścia siedm lat zaledwie.
Vandame cofnął się z obawą.
— Był u nas wczoraj na obiedzie — mówiła panna Verrière — i dziś przybędzie. Nakrycie dla niego ma być codziennie przygotowane, ojciec mnie o tem uprzedził. Nie tłumaczył mi on nic więcej, lecz ja pojmuję, co to wszystko znaczy! Pomiędzy mym ojcem, a tym bogatym kapitalistą, który tak na czasie się zjawił, aby napełnić wypróżnione kasy bankowe, nie chodzi jedynie o współkę pieniężną, istnieje pomiędzy nimi targ innego rodzaju...
— Targ?... — powtórzył Vandame, bledniejąc.
— Tak... Ów młody człowiek jest we mnie zakochanym...
— On?... i śmiał ci to wyznać? — zawołał porucznik, rzuciwszy się z gniewem.
— Nic o tem mi jeszcze nie mówił. Lecz któreż młode dziewczę, jakkolwiekby było naiwnem, nie odgadnie uczucia, jakie wzbudziło, z wyrazu twarzy ze spojrzenia? Tak, on mnie kocha!... jestem tego pewną. Gdym z siostrą Maryą wracała z Marsylii, spotkałyśmy go na drodze żelaznej; towarzyszył nam w podróży; natenczas już coś odgadywałam, będąc jednakże przekonaną, iż nie zobaczę go nigdy więcej, rzuciłam ów szczegół w zapomnienie. Wyobraź więc sobie moje zdumienie i trwogę, gdy nagle przedstawia mi go ojciec, jako swojego wspólnika. O!... bądź przekonanym, Emilu, że moja ręka była głównym punktem, ceną, ustanowioną w tym targu pomiędzy nim, a moim ojcem, i w chwili, gdy o tem mówimy, moje z nim małżeństwo jest już postanowionem. Powtarzam ci, iż materyalnych na to dowodów jeszcze nie posiadam. Ów młody człowiek nic mi dotąd o tem nie mówił, lecz mam moralne, niezbite w tym względzie przekonanie! Tak, mój ojciec sprzedał swą córkę, aby uniknąć bankructwa... ruiny!
— Ależ to byłoby ochydnem, przechodzącem wszelką nikczemność!
— Ochydnem... zapewne, mimo to istnieje. Pojmujesz teraz doniosłość i ważność niebezpieczeństwa. Otóż, dla czego wysłałam depeszę, abyś przybywał. Kocham cię... chcę twoją zostać... Co jednak począć, jeżeli za tydzień, za dwa, albo za miesiąc, ojciec przymusi mnie do zaślubienia tego człowieka?
— Stawić opór, niedozwolić na coś podobnego! — zawołał Vandame.
— Ach, czyliż zdołam! czy znajdę tyle siły?... W bezustannej, codziennej walce, w walce, trwającej przez całe minuty, godziny, czyż nie zostanę złamaną, zwyciężoną?
— Boże, mój Boże! — zawołał Yandame z rozpaczą, ukrywszy twarz w dłoniach.
Aniela wybuchnęła łkaniem.
— Och! jestem nieszczęśliwą, bardzo nieszczęśliwą! — jąkała, łzy ocierając.
Porucznik ujął ją w objęcia, a położywszy na swojej piersi główkę dziewczyny, pocałunkami zmywał łzy, spływające po jej obliczu.
Nagle zabrzmiał dzwonek przy bramie; dziewczę, uwolniwszy się szybko z objęć narzeczonego, pobiegło ku oknu. Zadrżała, ujrzawszy Verrièra z Arnoldem Desvignes, przechodzącemi dziedziniec.
— To on! patrz, patrz!... — wołała z przestrachem.
Vandame zbliżył się ku oknu, i uchyliwszy koronkową firankę, spojrzał na nadchodzącego.
Ponurą błyskawicą zaświeciło jego spojrzenie.
— Cóż zatem? — wyszepnął — rozwiązanie tej sprawy jasno się przedstawia. Ów wspólnik nie jest nikczemnikiem zapewne... Wyzwę go na pojedynek. Bić się będziemy... a Bóg o naszych losach rozstrzygnie!...
— Och! nigdy, nigdy. Aby nie to, błagam cię, zaklinam... — wołało dziewczę, ręce składając. — Ten człowiek zabić cię może!
— Czyż to nie lepiej, niż cierpieć, jak cierpię?
— Lecz wspomnij, co ze mną-by się stało natenczas?
— Ufam w sprawiedliwość Bożą — zawołał oficer z uniesieniem. — Ja to go zabiję.
— Uspokój się, zaklinam! — wołała Aniela, jak pochwycona obłędem. — Źle uczyniłam, żem ci powiedziała o tem wszystkiem, teraz to widzę!... Do mojej wielkiej boleści łączy się nowe cierpienie i trwoga. Widziałam cię we śnie ubiegłej nocy... Widziałam bez ruchu leżącego... krwią zbro- czonego... To była przestroga, zesłana mi z nieba. — Nie... nie... żadnego wyzwania, żadnej obelgi, żadnego pojedynku, zaklinam!
— Nie wymagaj tego odemnie! — zawołał Vandame. — Ten człowiek chce ukraść mi moje szczęście i ty żądasz, abym ja nie bronił skarbu, który on wydrzeć mi usiłuje? Zastanów się, rozważ, ukochana! Ależ to ja natenczas stałbym się podłym... i słusznie mogłabyś dla mnie uczuwać tylko nienawiść i wzgardę! Ach! myśl o tej walce, powraca mi całą energię — wołał z zapałem — tak... całą odwagę i nadzieję, jakiej mnie pozbawił twój ojciec! Pod naciskiem owej rozmowy pochyliłem głowę... Podniosę ją teraz do walki!
Zaledwie to wymówił Vandame, otwarły się drzwi salonu, a w nich ukazał się Verrière z Arnoldem.
— Emil!... ty tu? — zawołał bankier, marszcząc czoło z niezadowoleniem, Vandame ukłonił się.
— Tak, mój wuju — odrzekł. — Przechodząc, wstąpiłem dla powiadomienia się o zdrowiu mojej kuzynki i twojem.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Od kilku minut... tylko co wszedłem.
— Zostaniesz u nas na obiedzie?
— Nie, muszę wracać do Viacennes.
— Jesteś na służbie wieczorem? — zapytała Aniela.
— Nie, moja kuzynko.
— Dlaczegóż więc chcesz odejść? Do prośby mojego ojca ja łączę swoją... Pozostań u nas... Nie odmawiaj. — A wskazawszy gestem na Arnolda Desvignes, dodała: — Sądzę, iż nie przestrasza cię tyle obecność obcego przy naszym rodzinnym stole, byś dla niej chciał nas pozbawiać swego towarzystwa?
— Nic nie przestrasza żołnierza... — odparł Vandame. — Zostaję, gdy życzysz sobie tego, kuzynko.
— Pan Emil Vandame, oficer artyleryi — rzekł Verrière, przedstawiając młodzieńca — jeden z naszych krewnych... Pan Arnold Desvignes... mój wspólnik od wczoraj... — dodał, wskazując na tegoż.
Vandame skinął głową tak lekko, nieznacznie, iż to powitanie miało raczej cechę zuchwałego lekceważenia, niźli grzeczności.
Bankier z Arnoldem dobrze to zauważyli.
Verrière zmarszczył czoło powtórnie.
Desvignes utkwił płonący wzrok w porucznika.
Spojrzenia ich się spotkały.
Z oczu Vandama błyskała nienawiść i wyzwanie. Wzrok Arnolda był spokojnym, jak siła, której był pewnym, a zimnym, jak ostrze szpady.
Siostra Marya weszła do salonu.
Desvignes powitał ją ukłonem, noszącym cechę głębokiego poszanowania. Zakonnica, spostrzegłszy razem Vandama i Arnolda naprzeciw siebie, dwóch rywali, a tem samem dwóch wrogów, czuła się opanowaną zdumieniem i trwogą.
— Rzecz pewna — myślała — iż bankier musiał ich sobie wzajem przedstawiać. Vandame, dowiedziawszy się przeto, iż jego wuj przybrał wspólnika, nie wiedział jednak, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża jego miłości. Czy Aniela zdołała go o tem powiadomić?... Czyli z tej sytuacyi i z tegoż spotkania nie wyniknie coś strasznego?
Siostra Marya byłaby dała wiele, ażeby zdołać wybadać swoją kuzynkę, dowiedzieć się, co zaszło przed jej przybyciem, niepodobna było jednak tego uczynić. Należało obserwować i czekać.
Służący wszedł z oznajmieniem, że obiad na stole.
Arnold podał rękę Anieli. Dziewczę się zawahało.
Spostrzegła iż Vandame zadrżał z gestem gniewu.
Obawa wywołania natychmiastowej zwady pomiędzy rywalami pokonała uczucie wstrętu, jakim ją napawał wspólnik Verrièra. Położyła rękę na jego ramieniu, ale tak zlekka, iż go zaledwie dotykać się zdawała.
Siostra Marya zauważyła wszystkie te poruszenia. Nic nie uszło jej uwagi.
— Vandame wie o wszystkiem — pomyślała. — Obaj ci ludzie nienawidzą się wzajem.
Obiad był dziwnie smutnym i trwał bardzo krótko, pomimo usiłowań Arnolda Desvignes, który, jak zwykle, panując nad sobą, zachował całą krew zimną.
Przeszli wszyscy do salonu.
Porucznik mimo, że był człowiekiem dobrze wychowanym, z wyższą światową ogładą, nie mógł powściągnąć owładającego nim wzburzenia. Obecność nowego bankierskiego wspólnika denerwowała go do najwyższego stopnia i nie starał się pokryć owego rozdrażnienia.
Pokilkakrotnie szorstko mu odpowiedział.
Arnold, bardziej flegmatyczny od wszystkich anglików, zdawał się jakby tego nie rozumieć wcale.
Verrière czuł, że atmosfera była przesycona elektrycznością, że burza wisi w powietrzu, ufność wszelako, jaką pokładał w nadzwyczajnej zręczności postępowania Arnolda, usuwała wszelkie obawy.
— Ten człowiek dąży śmiało do celu — myślał sobie — nic go nie zwróci z drogi, jaką sobie nakreślił.
I popijał czarną kawę w najzupełniejszym spokoju, dolewając do niej Chartreusu.
Vandama chwilami owładała chęć niepowściągniona przełamania lodów i dowiedzenia się, o ile były prawdziwemi przewidywania Anieli, obawa jednak rozdrażnienia wuja przeciw sobie powstrzymywała go, nakazując panować nad sobą. W przyjaznej wszelako chwili odważył się powiedzieć:
— Wyznaję, że mocno zdziwiłem się dziś, mój wuju. Niejednokrotnie pośród rozmowy słyszałem cię odpychającego ze wstrętem myśl wzięcia wspólnika. Wspólnictwo, a z niem podział władzy i odpowiedzialności, nie leżały ani w twoim temperamencie, ani upodobaniu. Widać, iż twój sposób zapatrywania się, zmienił się nagle.
— Tak... bezwątpienia... — odparł spokojnie Verrière. — Z biegiem lat, pod wpływem doświadczenia, idee się zmieniają. Godzę się na stare nasze klasyczne przysłowie: „Ten jest głupim człowiekiem, który się nigdy nie zmienia.“ Pracowałem wiele... Z wiekiem przybyło znużenie. Uczułem potrzebę pozyskania drugiego ja, wokoło siebie, młodego człowieka, inteligentnego, czynnego, energicznego, idącego z prądem naszej epoki.
— Nie aprobujesz-że pan wyboru panna Verrière? — zapytał Desvignes spokojnie, bez najmniejszego odcienia ironii.
— Nie znając pana, wiedzieć nie mogę, czyli mój wuj zły lub dobry wybór uczynił... — odparł pogardliwie Vandame.
— A! chciałeś pan może, ażeby przedtem zasięgnął pańskiej porady? — rzekł, uśmiechając się Desvignes.
Cios wymierzonym był widocznie.
Siostra Marya z Anielą zamieniły spojrzenie, pełne obawy.
Porucznik zerwał się, by coś odpowiedzieć. Verrière przeciął mu słowa.
— Wszyscy wiedzą, iż się nie radzę nigdy nikogo — odpowiedział — nie mam zwyczaju przyjmowania zdań cudzych. Mój zatem siostrzeniec nie może mieć pretensyi, iż nie narzucił mi swojej. Dziwi się, żem wziął wspólnika... To mnie mało obchodzi. Wspólnik ten mi się podoba, pozyskał całkowite moje zaufanie, jest już obecnie mym przyjacielem, a wkrótce, mam nadzieję, stanie się dla mnie czemś więcej, niż wspólnikiem i przyjacielem.
Wygłoszeniem powyższych wyrazów bankier rozświetlił ciemną dotąd sytuacyę.
Aniela wraz z siostrą Maryą pobladły z przerażenia.
Vandame zadrżał pod wpływem gniewu, lecz ów gniew nie pozwolił mu upaść pod przytłaczającą go boleścią. Naprzeciw niego stał jego wróg, jego rywal, pobić go należało.
— Więcej niżeli wspólnikiem... więcej niż przyjacielem — powtórzył porucznik stłumionym głosem; — lecz, ażeby tem zostać, potrzebaby chyba być synem!
— Nie sądzisz mnie więc pan być godnym do zajęcia tego stanowiska? — zapytał Desvignes.
— Powiedziałem już panu, iż cię nie znam!... — zawołał Vandame z uniesieniem.
— Ja również, mimo, że pana nie znam, sądzę, żeś jest człowiekiem dobrze wychowanym — odparł Desvignes — a jako taki, nie zechcesz zapewne wszczynać zwady w obecności dam.
— Dorozumiewam ja się, dlaczego mój siostrzeniec mówi dziś nieco głośniej, niżby wypadało na dżentlemena — ozwał się Verrière. — Proszę go, ażeby sobie przypomniał o pewmem, pomiędzy nami zawartem zobowiązaniu. Raz jeszcze powtarzam, że jestem wyłącznym panem w mym domu... Podobało mi się przyjąć wspólnika i rzecz skończona! Nikomu mieszać się w to nie pozwolę! Jeżeli mi się podoba tego wspólnika uczynić zięciem... Uczynię to. I nikt.., rozumiesz mnie, Emilu... nikt w świecie nie będzie miał prawa czynić mi jakichś uwag w tym względzie. Oto ma wola!
— Lecz ojcze!,.. — zawołała, zrywając się Aniela.
— Taka ma wola! — powtórzył bankier rozkazującą, uderzając w stół ręką.
Siostra Marya pochwyciła pannę Verrière, zbladłą, zlodowaciałą, upadającą bezwładnie na krzesło.
Dwaj rywale zamienili z sobą groźne spojrzenia.
— Raczcie panie wybaczyć, iż jestem pomimowolnie przyczyną tak żywnego nieporozumienia — rzekł Arnold, zwracając się do Anieli i zakonnicy. — Mam jednak nadzieję, iż przyznać zechcecie, że nie ja go wywołałem.
— Przyjmuję odpowiedzialność za całe to zajście... — odpowiedział Vandame. — To, o czem pragnąłem się dowiedzieć, wiem teraz. Wybacz mi, kuzynko... przebacz, siostro Maryo, żem na chwilę zamięszał wasz spokój... Żegnam cię, panie Verrière.
I przechodząc koło Arnolda, porucznik szepnął doń z cicha:
— Czekam pana na dole, przed domem.
Desvignes stał niewzruszony, jak gdyby tych słów nie słyszał wcale.
Oficer artyleryi wyszedł z salonu.
Za chwilę i nowy wspólnik bankiera wyszedł, pożegnawszy obecnych.
Verrière udał się do swego gabinetu, zostawiając córkę z siostrą Maryą.
— Czyś to ty sprowadziła Vandama? — pytała żywo zakonnica.
— Tak... — odpowiedziała Aniela, bardziej gestem, niż głosem.
— Na co... dlaczego?
— Chciałam go powiadomić o grożącem nam niebezpieczeństwie. Ach! widzisz, otóż przeczucia mnie nie omyliły.
Słyszałaś, co ojciec mówił... zrozumiałaś?
— Słyszałam i zrozumiałam. Tak... miłość wasza jest zagrożoną, lecz nic jeszcze nie ma straconego, ponieważ ja czuwam nad twoją przyszłością... I oto jeden nieroztropny krok z twej strony uczynił nieszczęście nieuchronnem!...
— Nieszczęście?... — powtórzyła z obawą panna Verrière.
— Tak! Spojrzenie Vandama płonęło wściekłością. Odchodząc, powiedział coś cicho wspólnikowi twojego ojca. Pan Arnold wyszedł wkrótce za nim... Porucznik bezwątpienia na dole go oczekiwał.
— Boże! lecz wtedy?...
— Pojedynek jest nieuniknionym...
— Pojedynek1 zawołała z rozpaczą Aniela. — Tak... ty masz słuszność. Nawet przed ich spotkaniem się obu Vandame chciał tego pojedynku... Mówił, że zabije swojego rywala.
— Szczęście w podobnej walce niejednokrotnie sprzyja niezasłużonym. I tu przeciwnie ono posłużyć może...
— To prawda... Boże miłosierny... to prawda!... — wołała panna Verrière, załamując ręce. — On zabić go może... Co począć... co począć? Byłam już dość nieszczęśliwą, a teraz moje cierpienie i trwoga jeszcze się powiększy! Ależ to nad moje siły... o Boże!... Ja upadam!... Ta myśl mnie przyprawia o utratę zmysłów!... Nie.... Emil wie, że ja go kocham... Wie, że śmierć jego zabiłaby mnie. Nie stawi tak drogiego dla mnie swego życia na kartę... Nie! on bić się nie będzie!
Siostra Marya potrząsnęła głową z powątpiewaniem.
— Jest on oficerem... — odpowiedziała; — jest dzielnym... odważnym... nienawidzi swego rywala. Czyż możesz się więc spodziewać pomiędzy dwoma wrogimi sobie ludźmi spokojnego załatwienia tak ważnej sprawy? Zresztą nie przesądzam... być może, Desvignes cofnie się jeszcze. Uspokój się, drogie dziecię, i bądź pewmą, iż będziemy się starali dowiedzieć, jaki obrót weźmie to wszystko. Jutro obserwuj pilnie swojego ojca... jego fizyonomię... jego działanie... Ja w innej stronie mam zatrudnienie, a bądź pewną, że dla ciebie to pracuję.
Siostra Marya odprowadziła Anielę do jej pokoju, lecz zamiast udać się sama do swego apartamentu, przeszła do części pałacu, zamieszkałej przez Verrièra i zastukała lekko do jego gabinetu.
Bankier siedział przy biurku, rozmyślając nad różnemi finansowemi kombinacyami, rzuconemi na papier przez Arnolda, a mającemi na celu otwarcie Banku popularnego, o jakim wspominał były sekretarz Mortimera.
Uderzyła dziesiąta.
Posłyszawszy puknięcie do drzwi, Verrière rzucił się gniewnie, sądząc, iż to jego córka przychodzi z nim dyskutować względem tak jasno rzuconego projektu małżeństwa. Miał wstręt do wszelkich dyskusyj, a szczególniej, gdy powziął w czem stałe postanowienie.
Zastukano powtórnie.
— Wejść! — zawołał.
Drzwi się otwarły. Siostra Marya ukazała się w progu.
Spostrzegłszy swą siostrzenicę, Verrière podniósł się niezadowolony.
— Jeżeli przychodzisz bronić Emila Vandame, proszę cię, abyś odeszła! — zawołał brutalnie. — Rzecz to na zawsze stracona... Słyszeć o nim nie chcę!... Twój protegowany, mój pan synowiec, postąpił sobie tego wieczora w sposób najnieprzyzwoitszy w świecie! Jestem śmiertelnie na niego zagniewany.
— Nie mam bynajmniej zamiaru bronić sprawy tego, jak go nazywasz, mego protegowanego — odrzekła zakonnica. — Jesteś panem w swym domu, mój wuju... wolno ci czynić, co zechcesz. Wszakże przed chwilą powiedziałeś, że nie przyjmujesz rad od nikogo.
— Cóż cię więc do mnie sprowadza?
— Mój osobisty interes.
— Ha! to rzecz inna. Mów, czego żądasz?
— Potrzebuję dwudziestu tysięcy franków.
— Dwudziestu tysięcy franków? — powtórzył bankier zdumiony. — Chcesz więc rozdawać, jak widzę, wspaniałe jałmużny?
Pewna maksyma moralna tak mówi: „Kłamać dla wyświadczenia dobrego nie jest złym czynem.“
Siostra Marya sądziła się więc być w prawie, ukrywając prawdę tym razem przed swoim wujem, którego nie chciała wtajemniczać w swoje na przyszłość zamiary.
— Nie na jałmużny potrzebuję tych pieniędzy — odpowiedziała. — Moje siostry zakonne, usunięte ze szkół, gdzie wychowywały ubogie dzieci, nie chcą opuścić ich w zupełności. Postanowiłyśmy otworzyć szkołę naszym własnym kosztem, a na pomieszczenie takowej dom wybudować. Sądzę więc, iż nie mogłabym lepiej użyć mego majątku, jak poświęcając część takowego na wspomnione szlachetne to dzieło.
— To rzecz wyłącznie ciebie dotycząca... — rzekł Verrière. — Ależ dwadzieścia tysięcy franków, to suma znakomita.
— Prawdopodobnie więcej jeszcze potrzebować będę — odpowiedziała zakonnica.
— Masz więc zamiar rozdysponować jeszcze znaczniejszą częścią swego kapitału?
— Dam, jeśli będzie potrzeba, wszystko, co mi pozostaje, aby dojść do zamierzonego celu. Zdaje mi się, iż mam prawo użyć majątku według mej woli — odrzekła siostra Marya — i sądzę, że prawa tego nie zaprzeczysz mi, mój wuju, ani też wglądać nie zechcesz, na jaki cel go użyję, ponieważ z mego półtora miliona milion dla ciebie przeznaczyłam, pozostawiwszy sobie jedynie pięćset tysięcy franków.
— Ja ci też nie czynię najmniejszych uwag, moja kochana siostrzenico... — rzekł żywo Verrière. — Masz wolną wolę, czyń, co tylko zechcesz. Zatem potrzebujesz obecnie dwudziestu tysięcy franków?
— Tak.
— Na kiedy?
— W najrychlejszym czasie.
— Nie mam tu u siebie tej sumy... Lecz jutro ją otrzymasz.
— Jutro, o godzinie dziesiątej rano, mam złożyć te pieniądze w oznaczonem miejscu.
— Punkt o dziewiątej wychodząc, wstąpię po ciebie. Pojedziesz zemną do biura.
— Dobranoc, wuju...
— Dobranoc.
Siostra Marya odeszła.
— Niech dyabli porwą tę pobożnisię! — zawołał Verrière, zostawszy sam w gabinecie. — Na swoje szkoły, jałmużny i in- ne tym podobne bzdurstwa klerykalne gotowa przetrwonić cało pół miliona, jakie u mnie złożyła. Mimo, żem jej nie wydał pokwitowania, odmówić przecież nie mogę jej żądaniu. Trzeba będzie, jak widzę, wszystko wypłacić do ostatniego sous, a liczyliśmy z Arnoldem, że te pieniądze w naszym banku pozostaną, uważając je naprzód za własne!
I w nader złym humorze bankier zabrał się do pracy.
Lecz wróćmy do Misticota.
Chłopiec ten, jak wiemy, miał załatwić zlecenie, dane mu przez Loriota do jednego z wynajmujących powozy na ulicy Sekwany.
Dnia tegoż po południu, zaniósłszy do mieszkania swoje pudełko z medalikami, zjadł skromny obiad i udał się na ulicę des Moines, gdzie właściciel fiakra nr. 13-ty na niego oczekiwał.
Zastał Loriota przy stole.
— Jadłeś, chłopcze, obiad? — zapytał stary woźnica.
— Jadłem, ojcze Loriot.
— To źle... Myślałem, że zjemy go razem... Możesz jednak mimo to napić się zemną. Naleję ci kieliszek starego burgunda. Jest to jedyny zbytek, na jaki sobie pozwalam. Pij!... dobrze ci to zrobi. A załatwiłeś moje polecenie?
— Jaknajlepiej. Twój, ojcze, kolega, przyśle ci jutro rano dwa kompletne zaprzęgi, za cenę, jaką mu ofiarowałeś.
— To dobrze... Pijmy!
Trącili się kieliszkami.
— Otóż za załatwienie mego interesu — począł stary Loriot — ja mam nawzajem dla ciebie dane mi polecenie.
— Dla mnie?
— Tak... i to ze strony młodej damy...
Misticot przypomniał sobie o tem, co mu mówiła odźwierna.
— Mówisz, ojcze, o zakonnicy?
— Tak... właśnie. Lecz zkąd wiesz o tem?
— Odźwierna mi powiedziała.
— Otóż woziłem ją mym fiakrem nr. 13-ty najprzód do twego mieszkania, następnie do kościoła, gdzie spodziewała się zastać cię przy sprzedawaniu medalików. Była mocno zafrasowaną, nie znalazłszy tam ciebie.
— Co ona mogła chcieć odemnie? — pytał chłopiec w zamyśleniu.
— Nie wiem. Sama ci to wyjaśni.
— Kiedy?
— Jutro.
— Gdzie?
— Przed kaplicą Sacré-Coeur, o dziesiątej zrana.
— Będę tam nieodmiennie. Lecz to rzecz dziwna... Mocno mnie to zaciekawia. Co owa dobra siostra może mieć za interes do mnie, ubogiego podrostka?
— Zaraz rozwiążesz zagadkę. Kazała mi tobie przypomnieć o zakonnicy, jadącej niegdyś z młodą osobą w powozie, od którego koń cię uderzył...
— A! — zawołał Misticot, uderzając się w czoło; — to siostra Marya... kuzynka...
Tu się zatrzymał, nie wymówiwszy nazwiska panny Verrière.
— Znasz ją więc? — pytał Loriot.
— Nietylko, że znam, lecz wiem, w jakim interesie tu przybywała. Chce zrobić u mnie obstalunek dla jednego z klasztorów. Dziękuję ci, ojcze Loriot, za powiadomienie mnie o tem.
— Nie opóźnij się jutro... pilnuj godziny.
— Och! bądź, ojcze, spokojnym.
Wypili jeszcze po kieliszku wina i chłopiec pożegnał starego woźnicę.
Idąc na ulicę de la Fontaine, myślał sobie:
— Jasno się okazuje, iż siostra Marya miała jakiś ważny interes, skoro przyjeżdżała do mego mieszkania, a nastę- pnie szukała mnie przy Sacré-Coeur i poleciła Loriotowi, by mi oznajmił godzinę, w której przybędzie. Co to takiego być może? Myśląc o tem, nie zamknę oczu w nocy wcale... Radbym, ażeby nadszedł dzień jutrzejszy coprędzej.
W chwili tej przechodził ulicą Gareau.
— Otóż, skoro tu jestem... — zawołał — wstąpię do matki Perrot. Moja bielizna jest już zapewne gotową. Wszak na jutrzejsze spotkanie porządnie ubrać mi się wypada.
Przyśpieszył kroku i znalazł się wkrótce naprzeciw małego sklepiku, słabo oświetlonego. Był to sklep wdowy Perrot.
Nie różnił się on w niczem od innych tego rodzaju małych pralni: z wielkim w pośrodku stołem, poozstawianemi różnej wielkości koszami, z piecem mechanicznym i sznurami do suszenia bielizny, przez całą długość izby porozciąganemi.
Dwie robotnice prasowały bieliznę, a ponieważ było już późno, posuwały gorącemi żelazkami z szybkością gorączkową.
Matka Perrot układała w kosze koszule. Jakiś młody mężczyzna siedział w pobliżu pieca, oczekując.
— Dobry wieczór — rzekł — matko Perrot. Przychodzę po moją bieliznę... Jestże gotową?
— Jest... możesz ją zabrać.
— Brawo! Proszę mi ją w pakiet zawinąć.
Młody mężczyzna, siedzący przy piecu, wstał nagle.
— Ha! otóż musiałem się zmienić... — zawołał — skoro mnie nie poznajesz.
Misticot, spojrzawszy na mówiącego, wybuchnął śmiechem.
— Co widzę? — zawołał — to ty... Fryderyk Bertin, w obcisłym, stojącym, modnym kołnierzyku, w lakierkach, ze śpiczastemi jak igły nosami, w obcisłych pantalonach, z monoklem, przy zegarku i złotym breloku?... Wygrałeś wielki los na loteryi... czy co, u czarta?
— Tak jest... wygrałem wielki los... — odrzekł Fryderyk — i używam go na upiększenie mojej postaci. Jakże uwa- żasz... posiadam szyk... nieprawdaż, jak młodzieniec z wielkiego świata?
Misticot, zajęty odbieraniem bielizny, nie zdołał odpowiedzieć.
— Wyglądasz, jak małpa!... — odrzekł nagle głos jakiś po za mówiącymi.
Głosem tym ozwał się Piotr Béraud, gałganiarz, który zostawiwszy przy drzwiach na ulicy swój haczyk i pudło, wszedł z latarnią w ręku, odwiedzić swą siostrę.
I zwracając się do Fryderyka, wystrojonego za pieniądze Melanii Gauthier, zawołał:
— Komu żeś, do pioruna, ukradł te modne łachmany, jakie masz na grzbiecie?
— Ukradł?! — powtórzył Fryderyk, przyskakując zaczerwieniony.
— Och! nie unoś się daremnie... — odpowiedział stary. — Wiesz, że zemną trudna sprawa, ja ciebie się nie ulęknę. Wszelkie pieniądze, jakie mamy w kieszeni, nie zarobiwszy ich uczciwą pracą, są kradzionemi pieniędzmi. Ha! pięknem jest rzemiosło, jakie prowadzisz... nie ma co mówić! Nurzasz się w błocie, którego ja bym nie dotknął końcem mojego haczyka!
— Jesteś gburem, mój wuju! — krzyknął z wściekłością Fryderyk.
— Ty błaźnie jakiś!... — huknął stary gałganiarz — chceszże, abym ci prawił grzeczności? Ty próżniaku, włóczęgo!... Ja jestem ubogim gałganiarzem, a nie zamieniłbym moich gałganów na twe to niby modne ubranie, hańbą i błotem skalane.
— Każdy pojmuje życie według własnych zapatrywań... Jednych przez nie prowadzi trud i praca... innych wiodą kobiety...
— Aż cię powiodą na galery... zobaczysz!
— Plugawcze! — zawołał gałganiarz, wygrażając pięścią siostrzeńcowi przez szybę sklepu.
— Na co się unosić daremnie, ojcze Béraud — wyrzekł Misticot — już on się nie zmieni. Wszedł na złą drogę i będzie po niej postępował aż do kresu...
— Do Nowej Kaledonii... — mruknął stary. — Piękny to zaszczyt dla rodziny... nie ma co mówić!
— Błędy osobiste jednostek nie kalają innych — rzekł chłopiec. — Matko Perrot, proszę o moją bieliznę.
— Oto jest.
— Ileż wam winienem?
— Piętnaście sous.
— Chciejcie wziąć... Ścisłe rachunki jednają przyjaciół.
Podczas powyższej rozmowy dwie prasujące robotnice ukończyły swą pracę, zabierając się do wyjścia.
— Zaczekaj na nas, panie Misticot — rzekła jedna z nich — idąc w jedną stronę... razem pójdziemy. Odprowadzisz nas. O tej porze nie brak na ulicach łotrów różnego rodzaju.
— Z przyjemnością... — odrzekł podrostek, któremu pochlebiała rola obrońcy, mężczyzny.
Wyszli we troje razem.
— Otóż jesteśmy sami — zaczęła wdowa Perron. — Czy masz mi, bracie, coś do powiedzenia?
— Przedewszystkiem sklep zamknij.
— Jakaś więc tajemnica?
— No tak... do czarta! I bardzo ważna.
— Zamknę natychmiast.
I w mgnieniu oka, zamknąwszy drzwi sklepu, spuściła żelazną okiennicę.
Podeszła wiekiem praczka, znużona całodzienną pracą, upadła na krzesło.
— Mów teraz... — wyrzekła. — O cóż chodzi?
— O naszego brata...
— Którego?
— O Edmunda Béraud.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Oczekuję na dole, przed domem — powiedział zcicha porucznik do Arnolda Desvignes, wychodząc z salonu Variera, i wybiegł w najwyższem rozdrażnieniu.
Znalazłszy się na otwartem powietrzu, zaczął gorączkowo przebiegać chodnik przed pałacem, oczekując ukazania się znienawidzonego rywala.
— Nie! klnę się na duszę... — zawołał — nie dozwolę, aby podobna nikczemność ślinić się miała! Verrière zrujnowany sprzedał rękę swej córki! Aniela nie myliła się... ten człowiek jest zdolnym do spełnienia najwyższej podłości! Ażeby nie potrzebował zdawać przed nikim rachunków z roztrwonionego posagu swej córki, oddaje ją człowiekowi, który zrzekł się tegoż i wyda mu pokwitowanie. To zręczne oszustwo... na honor! Ja jednak nie dozwolę przyjść do skutku temu, haniebnemu projektowi. Nie odbiorą mi tej, którą kocham!
W chwili tej otwarły się drzwi w pałacowej bramie.
Ukazał się Desvignes i wyszedł na ulicę, rzucając wzrokiem wokoło.
Spostrzegłszy oficera, podszedł ku niemu.
— Uprzedziłeś mnie pan — zaczął — iż na mnie oczekujesz... Otóż jestem... i słucham, co mi pan masz do powiedzenia.
— Nie obchodzi mnie to bynajmniej — odparł, zbliżając się Vandame — co czyni pan Verrière w rzeczach, dotyczących jego bankowych interesów...
— Pojmuję to... — rzekł Desvignes.
— Czy bierze, albo nie bierze wspólnika, rzecz dla mnie obojętna.
— Ma się rozumieć...
— Gdy jednak frymarczyć chce ręką swej córki Anieli...
— Panny Verrière... — przerwał Desvignes, kładąc nacisk głosem na powyższych wyrazach.
— Niech będzie panny Verrière... — mówił porucznik — gdy chce używać jej jako towaru dla uchronienia się od ruiny, to mnie obchodzi i na coś podobnego nigdy nie zezwolę.
— Nie rozumiem pana...
— Przeciwnie, pan mnie rozumiesz doskonale... Ja pana wzywam do wytłumaczenia mi się z tego!
To mówiąc, Vandame głos podniósł.
Kilku przechodniów zwolniło kroku, przysłuchując się rozmowie.
— Chciej pan być bacznym... — rzekł wspólnik Verrièra — możesz w tem niewłaściwem dla nas miejscu skandal wywołać. Widzę, że w chwili obecnej nie jesteś panem siebie.
— A pan masz za wiele zimnej krwi...
— Zimna krew jest siłą...
— Bez wątpienia... lecz zachowywanie jej w niektórych okolicznościach delikatnej natury przybiera nazwę podłości... Miałżebyś pan być podłym?... Lękam się o to...
Desvignes wzruszył ramionami.
— Pan nie znasz mnie... — odrzekł — wszak sam to powiedziałeś przed godziną, zkąd więc sąd możesz o mnie wydawać?
— Odgaduję pana...
— Jestżeś tego pewnym?
— Posiadasz pan wielki majątek...
— Czy i to uważasz za winę z mej strony?
— Kocham Anielę...
— Pannę Verrière... — powtórzył z naciskiem Arnold raz drugi.
Vandame, nie zważając na to, mówił dalej:
— Korzystając z ruiny ojca, kupujesz rękę córki... To nikczemne... haniebne!
Były sekretarz Mortimera zaczął tracić cierpliwość.
— Czy to już wszystko? — zapytał, usiłując utrzymać pozór spokojności.
— Nie! nie wszystko!... — zawołał Vandame. — Kocham pannę Verrière... i jestem przez nią kochanym... Rozumiesz pan?
— Rozumiem... ale nie życzę sobie słuchać pańskich miłosnych zwierzeń i proszę o oszczędzenie mi na przyszłość takowych. Tak pan Verrière, jak i ja, nie potrzebujemy nikomu zdawać rachunku z naszych projektów i czynów. Pan kochasz pannę Verrière... cóż zatem? Panna Verrière pana kocha... cóż z tego? Dalej... pan Verrière chce mnie uczynić swym zięciem. No!... przypuśćmy, że tak jest, czy sądzisz, że będę cię prosił na to o upoważnienie?
— Pan kochasz Anielę... i chcesz ją zaślubić...
— A gdyby tak było?
— Gdyby tak było... zabraniam panu ją kochać! Zabraniam ci myśleć ojej zaślubieniu... zabraniam ci nadal prowadzenia targu o jej rękę, ułożonego pomiędzy tobą a panem Verrière.
— A! pan mi tego zabraniasz?
— Tak!
— A jeślibym na ów pański zakaz nie zważał... cóżby nastąpiło?
— Co? wkrótce pan zobaczysz...
— A więc upewniam pana, że nie zmienię moich zamiarów... i że zaślubię pannę Verrière, jeżeli jej ojcu podobać się to będzie.
— Tak? — zawołał Vandame, ogarnięty wściekłością — a zatem jesteś nędznikiem i jako takiego traktować mi cię wolno!
Tu podniósł rękę, aby uderzyć Arnolda w twarz rękawiczką.
Desvignes, powściągnąwszy chęć, jaka opanowała go ażeby rzucić się na przeciwnika i zdusić go w jednej chwili, podniósł rękę do twarzy i chwycił dłoń porucznika, ścisnąwszy ją jak w kleszczach żelaznych.
Kilku przechodniów zatrzymało się, tworząc kółko przy, prowadzących zwadę.
— Uważam wymierzony mi przez pana policzek za otrzymany... — rzekł Arnold głucho. — Jutro... zabiję cię!... Gdzie moi świadkowie mają się spotkać z twoimi?
— Jutro, o dziesiątej rano... w Vincennes... w kawiarni oficerów.
— Będę tam.
— Spodziewam się...
I rozepchnąwszy osoby, stojące na chodniku, Vandame oddalił się śpieszno.
W chwili tej Arnold uczuł położoną rękę na swojem ramieniu, ozwał się głos jakiś:
— Zdaje mi się, że pana poznaję, panie Desvignes... Jakto... pan masz oznaczony pojedynek?
Mówiący był to ów Berthier, przedsiębiorca, od którego Arnold kupił dom przy ulicy Tivoli.
— Pan byłeś tu... — zapytał — widziałeś wszystko... słyszałeś?
— Tak.
— A zatem, kochany panie Berthier, pan nie odmówisz mi pewnej przysługi...
— Uczynię wszystko z przyjemnością... O cóż chodzi?
— Zechciej mi pan służyć za świadka.
— Dobrze... robienie szpadą to rzecz dobrze mi znana. Zanim zostałem budowniczym, otrzymawszy spadek po moim stryju, byłem pułkowym dostawcą broni, poprowadzę zatem pańską sprawę po wojskowemu. Mam jednego z przyjaciół, który, jeżeli zechcesz, służyć ci może za drugiego świadka.
— Z wdzięcznością przyjmuję.
— Powód sprzeczki?
— Porucznik artyleryi, Emil Vandame, kocha córkę bankiera Verrière, mojego wspólnika.
— Dobrze...
— Ja kocham ją także... Jesteśmy rywalami... Zgadujesz pan resztę...
— Do kroć tysięcy... chce pana zgładzić... rzecz jasna!
— Ma się rozumieć...
— Jesteś obrażonym... Masz prawo wyboru broni... Jaką więc wybierasz?
— Pistolet. Posiadam większą siłę i wprawę we władaniu nim, niż szpadą.
— Zatem pistolet. A warunki?
— Chcę, ażeby pojedynek był stanowczo rozstrzygającym. Dwadzieścia kroków odległości, z prawem postąpienia pięciu kroków naprzód i strzału według woli. Los rozstrzygnie, któremu z przeciwników wolno będzie użyć własnej broni.
— Gdzie ma się odbyć pojedynek?
— Po za rogatką Belgijską... Zejście się w Quievrain... Tam wyszukamy odpowiedniego miejsca.
— Kiedy nastąpi spotkanie?
— Jutro wieczorem... Na dwadzieścia minut przed północą. Wszak dobrze ułożone... nieprawdaż?
— W zupełności. Gdzież się zejdziemy po powrocie z Vincennes?
— Racz pan przyjść na śniadanie wraz z drugim świadkiem do Brébanta, Oczekiwać tam będę na pana od w pół do dwunastej.
— Dobrze. Do jutra zatem...
— Tak... Do widzenia!
Tu obaj rozeszli się.
Desvignes od kilku dni zamieszkiwał w swym domu przy ulicy Tivoli.
Idąc tam, myślał:
— Wiedziałem, że przed osiągnięciem celu napotkam przeszkody, jakie zwalczyć potrzeba mi będzie. Emil Vandame jest z nich pierwszą, a być może, najniebezpieczniejszą... Zgładzić go trzeba. Los mi widocznie sprzyja... a w potrzebie dopomogę tej szczęśliwej mej gwieździe.
Wróciwszy do siebie, udał się na spoczynek, nie dlatego jednak, by zasnąć, lecz aby nadal układać swe plany.
Opuściliśmy wdowę Perrot w chwili, gdy jej brat, gałganiarz, Piotr Béraud, przyszedłszy do sklepu, rzeki do niej:
— Chcę z tobą pomówić o naszym bracie, Edmundzie Béraud.
— O Edmundzie? — zawołała wdowa z osłupieniem. — Chcesz zemną mówić o naszym biednym bracie Edmundzie?
— Tak.
— Cóż możesz mi o nim powiedzieć? Zniknął on lat przeszło trzydziestu... Umarł oddawna, jestem tego pewną.
— Kto wie? — rzekł Béraud.
— Masz o nim jaką wiadomość?
— Być może.
— Mów! nie trzymaj mnie, jak na rozżarzonych węglach. Mów prędko... jeżeli wiesz cośkolwiek.
— Moje rzemiosło gałganiarza ma swą dobrą stronę, jak widzisz, siostro... — odrzekł Piotr. — Przebiegając Paryż podczas nocy z haczykiem w ręku, a pudłem na plecach, bawię się w dzień, czytając na odpoczynek skrawki dzienników, jakie wygrzebuję wśród śmieci. Znajduję w śmieciach zarówno urywki listów, przysięgi miłosne, pieniężne obietnice, groźby śmierci, próżność, fałsz i kłamstwa; kawałki kontraktów, szmaty dzienników i różne ludzkie głupstwa tego rodzaju.
Śmieję się niekiedy, siedząc samotny, śmieję do rozpuku z tego wszystkiego!
Wdowa Perrot niecierpliwiła się coraz bardziej. Dlaczego brat tak przedłużał zaspokojenie jej ciekawości.
— Czekaj że!... — zawołał gałganiarz, dostrzegłszy gest starej kobiety. — Trudno nam przybyć odrazu do Edmunda, który zniknął z oczu od lat trzydziestu pięciu.
— Tak... w rzeczy samej... trzydzieści pięć lat upływa...
— Z tego, co nam niegdyś o nim mówiono, zdawało się, że popłynął do Indyj i odtąd nie dał o sobie znaku życia rodzinie.
— Do Indyj... och! to tak daleko! — powtórzyła wrdowa. — Ja ci powiadam, że on tam umarł oddawna.
— Co ty mówisz... Posiadał organizm z którym mógłby żartować nawet z cholery.
— Nędza, najsilniejszych zabija!
— Nędza... — powtórzył Piotr Beraud. — On... człowiek z nauką, wychowaniec Szkoły Górniczej, czynny, ambitny, on się nie spotkał z nędzą na pewno! Indye, jak tu powiedzieć ci, siostro... jest to kraj pełen skarbów w ziemi ukrytych. Kopiąc zagonki w ogrodzie pod kapustę, wydobywasz kawałki złota, znajdujesz dyamenty, jak tu za miastem znajdujemy kości.
— Gdyby żył Edmund, dlaczego by nie pisał? — zapytała praczka.
— Przypomnij sobie o jego charakterze... Był zawsze ponurym, nieufnym, zamkniętym w sobie. Zresztą musiał wiele i ciężko pracować w głębinach ziemi, a to nie nakłania do pióra. Ja to pojmuję i dobrze rozumiem. Znasz mnie... a czy widziałaś bym pisał kiedy?
— Zatem jeżeli żyje, tem lepiej. Zawsze to jednak świadczy, iż był samolubem. Gdy się posiada choć trochę serca, nie zapomina się o rodzinie... troszczy się taki człowiek, co się też dzieje z jego blizkiemi?
— Podzielam twe zdanie w zupełności, ale nie o to tu chodzi.
— A o cóż takiego?
— Edmund żył przed kilkoma dniami i posiadał miliony.
— Co ty powiadasz, Piotrze?
— Mówię najczystszą prawdę.
— Twierdzisz, że Edmund żył przed kilkoma dniami, i był milionerem, a zatem teraz nie żyje?
— Zdaje się że umarł.
— Umarł!..
— Tak... został zamordowanym.
Wdowa Perrot zerwała się z krzesła.
— Ach! — zawołała — to niepodobna!
— A jednak to się stało... rzecz pewna.
— Zkąd wiesz o tem?
— Posłuchaj... a przekonasz się sama.
Tu wyjął z kieszeni kawałek dziennika.
— Znalazłem to w mym pudle — rzekł — między gałganami.
I począł czytać głośne co następuje:
— Edmund aresztowany przez policyę... — zawołała wdowa Perrot. — Cóż on takiego zrobił nieszczęśliwy?
„Edmund Béraud, francuz z pochodzenia, wracając z Indyj, przybył do Paryża jako do swego rodzinnego miasta. Od dnia tego haniebnego porwania, nie ukazał się więcej. Istnieją wszelkie przypuszczenia, iż został zamordowanym.“
Tu gałgaiarz zamilkł, przeczytawszy artykuł do końca.
Ogłoszenie to, jak łatwo odgadujemy, zostało publikowanem z polecenia sądu.
Prokurator rzeczypospolitej na swój telegram do Kalkuty otrzymał depeszę powiadamiającą go, że Edmund Béraud wyjechał do Francyi, zabrawszy z sobą czek na pięćdziesiąt jeden milionów z podpisem bankiera Jana Mortimera.
Depesza ta oznajmiła, iż list z bardziej szczególikom objaśnieniem wkrótce nadesłanym zostanie.
Sąd uznał za rzecz potrzebną opublikowanie artykułu, jaki przytoczyliśmy powyżej, ażeby nie dawano wiary w podobnie bezpodstawne przyaresztowanie, w jakim nie brał udziału żaden z komisarzów do spraw sądowych, ani też żaden z policyjnych agentów. Traf wsunął w ręce gałganiarza kawałek wspomnionego dziennika.
Wdowa Perrot wysłuchała wszystkiego z obawą i wzruszeniem.
— Nasz brat zamordowany! — powtórzyła z trwogą. — Boże wielki!.. czyliż podobna? Ależ tu jeszcze nic nie dowodzi, ażeby to był nasz Edmund?
— Wiem, iż niejeden może nosić toż same imię i nazwisko, — odrzekł Piotr, — mam jednak niezbite wewnętrzne przekonanie, iż to był nasz Béraud.
Edmund był rodowitym Paryżaninem, jak ten tu właśnie, Edmund wyjechał do Indyj, i wracał, jak tamten... Wszystko się zgadza... To był on! głowę w zakład stawię.
— I zebrał miliony...
— Pięćdziesiąt jeden milionów.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi?
— Ha! co się stało? Jeżeli wspomniony Edmund Béraud był naszym bratem i umarł, jesteśmy jego spadkobiercami. A skorobym tylko odebrał przypadającą na mnie sukcesyę czy wiesz cobym uczynił?
— No cóż takiego?
— Kupiłbym sobie budę na czterech kolach, i dwa konie, któreby mnie woziły wszędzie gdzieby mi się podobało!.. To byłoby wspaniałe. — wołał biedak z ukontentowaniem.
— Ależ nie my dwoje tylko jesteśmy spadkobiercami.
— Ma się rozumieć... Są jeszcze inni z rodziny, którzy do tego mieliby prawo... Lecz pomyśl, że to są miliony!., miliony, któreby nam przyniosły znakomite dochody; tem więcej, że ty i ja jesteśmy najbliższymi krewnymi zmarłego, a ztąd dadzą nam największą część tego spadku. A teraz, posłuchaj mnie siostro, z uwagą, i niezapomnij tego, co ci powiem.
— Bądź o to spokojnym.
— Otóż to wszystko o czem usłyszałaś, zachowaj dla siebie. Nikomu ani słowa o tem... rozumiesz? Z całej rodziny my dwoje tylko wiemy o tym wypadku. Zachowajmy więc wiadomość tę dla siebie do pewnego czasu...
— Dlaczego czekać... powiedz dlaczego?
— Ponieważ powziąłem myśl pewną...
— Jaką?
— Nasz biedny brat został zamordowanym... ogłaszają to w dzienniku, i wszystko dowodzi, że tak być musiało. A zatem trzeba przedewszystkiem wyśledzić, gdzie i jak się to stało? Należy nam pomścić śmierć jego, to nasz obowiązek!
— Cóż więc chcesz czynić?
— Najprzód potrzebuję się upewnić, czyli ów człowiek, zaaresztowany w Indyjskim hotelu przez przebranego komisarza, był rzeczywiście naszym bratem Edmundem.
— A gdzież ty o tem się dowiesz?
— Gdzie?.. w sądzie.
— I ty... ty pójdziesz do sądu?
— Dlaczegobym pójść nie miał? to dobre! Mimo, że jestem gałganiarzem, służy mi prawo głosowania, tak, jak każdemu innemu. Mogę wybierać, i sam zostać obranym... Mogę nawet zostać deputowanym... i kto wie... czy kiedyś nim nie zostanę... kto wie?.. Dlaczego więc nie miałbym pójść do sądu po objaśnienie? Gałganiarz jeśli jest uczciwym człowiekiem wart tyle co prokurator.
— I cóż ty powiesz w sądzie... O co pytać się będziesz?
— Nic jeszcze nie wiem. Nie przygotowywam sobie nigdy naprzód zdań, jakie mi wygłosić wypadnie, mówcą nie jestem... ale też nie chowam w kieszeń języka... Powiem, co mi wypadnie powiedzieć... A pamiętaj na moją przestrogę... „Mutus!“ ani słowa nikomu o tem coś posłyszała odemnie. Jeśli odcięto głowę naszemu biednemu Edmundowi, ja chcę sam odnaleść mordercę!..
— Tylko głupstw nie rób... nie narażaj się zbytecznie — wołała z trwogą kobieta.
— Bądź spokojną... od czegóż rozum? A teraz zapalam mój gaz elektryczny, moją latarnię, i biegnę aby zarobić na jutrzejszy kawałek chleba, oczekując na owe milionowe dziedzictwo.
Tu wyszedł ze sklepu z zapaloną latarnią, wziął kosz na plecy, haczyk w rękę, i udał się na ulice Paryża, przewracając po drodze kupy śmieci ułożone wzdłuż trotoarów.
Nazajutrz przed dziewiątą z rana, powóz, zaprzężony oczekiwał w dziedzińcu przed pałacem na bulwarze Hausmana, ażeby zawieść Verrier’a na ulicę Le Pelletier.
\\ Bankier wyszedł ze swego apartamentu. Siostra Marya w przysionku na niego oczekiwała.
— Jadę z tobą więc... — wyrzekła.
— Wszakżeśmy ułożyli to wczoraj... — odpowiedział. — Przyznam ci jednak, żem całkiem zapomniał o twoim żądaniu... Tak jestem obarczony interesami!..
W kilka minut przybyli na ulicę Le Pelletier.
Arnold od godziny już pracował w biurowym gabinecie.
Spostrzegłszy wchodzących podniósł się z pozorem najgłębszego poszanowania witając zakonnicę.
Siostra Marya oddając mu ukłon, bacznie śledziła jego fizyonomie. Znalazła ją spokojną i uśmiechniętą.
— Przybywam do pana w interesie pieniężnym — wyrzekła.
— Tak... moja siostrzenica potrzebuje dwudziestu tysięcy franków na dokonanie pewnego pobożnego dzieła — ozwał się Verrière. — Racz jej wypłacić takowe, drogi przyjacielu.
— Natychmiast.
Tu Desvignes otworzył oddzielną osobistą kasę, kluczem, jaki miał przy sobie. Wyjął dwie paczki banknotów, każda zawierająca po dziesięć biletów tysiąc frankowych, i wręczył je z ukłonem zakonnicy, a podczas gdy ona przeliczała takowe, kreślił coś szybko z boku na papierze.
— Zapewne mam wydać pokwitowanie? — zapytała siostra Marya.
— Oto jest już przygotowane — rzekł Desvignes, podsuwając papier, na którym pisał przed chwilą.
Zakonnica podpisała, nie przeczytawszy nawet na czem podpis swój kładzie.
— Nie przeszkadzam panom... — wyrzekła — idę gdzie na mnie oczekują. I uścisnąwszy rękę swego wuja, ukłoniwszy się Arnoldowi, odeszła.
— Podrzyj to pokwitowanie... a raczej spal je — rzekł Verrière do swego wspólnika. — Moja siostrzenica nie jest zapisaną w mych księgach bankowych, te dwadzieścia tysięcy franków przejdą na mój rachunek, tak jak poprzednie sumy zostały mi przez nią złożonemi.
— Przeciwnie.. zachowuję ten papier! — rzekł żywo Desvignes.
— Na co... dlaczego?
— Ponieważ dzięki tym kilku wyrazom i położonem przez nią podpisowi, siostra Marya pozostaje nam dłużną dwadzieścia tysięcy franków. Ułożyłem pokwitowanie w ten sposób, iż to nie ulega zaprzeczeniu. Zostawmy to jednak... Mam z tobą pomówić o rzeczach ważniejszych.
— O czem takim?
— Jutro staję do pojedynku...
Vérriere zerwał się i zbladł.
— Bijesz się... — powtórzył. — Nie... ty żartujesz?
— Niemam usposobienia do żartów... upewniam.
— Z kimże się bijesz? — Z Emilem Vandame.
— A! spodziewałem się tego. Zatem ów hultaj oczekiwał na ciebie wczoraj wieczorem przed domem, aby cię wyzwać?
— Tak.
— Chodzi tu o Anielę?
— Naturalnie.
— Emil był nie do zniesienia, przez cały wczorajszy wieczór. Zachowywał się oburzająco, nieprzyzwoicie... Aż wreszcie zmuszony byłem objawić mu mą wolę i jestem pewien, iż odtąd on w mym domu nie ukaże się więcej.
— Rzecz jasna... jeżeli go zabiję.
— Ty jednak, jako człowiek poważny, z zastanowieniem, nie powinieneś był przyjąć wyzwania tego szaleńca, ale raczej wysłać go na przechadzkę, dla uspokojenia nerwów.
— Zdarzają się okoliczności, gdzie nawet i człowiek poważny, jeśli jest człowiekiem honoru, widzi przed sobą obowiązek jasno wytknięty. Nie dyskutuje się wtedy... lecz staje się i bije.
— Tak... i otrzymuje się pchnięcie w brzuch szpadą, lub kulą w głowę.
— Ha! to są zwykłe szanse pojedynku.
— Jeżeli zabijesz mego siostrzeńca — rzekł Verrière — w takim razie otrzyma na co zasłużył; będziemy mieli mniej o jednego spadkobiercę. Lecz gdybyś ty został zabitym?
— To cóż?
— Co stałoby się natenczas z naszym projektem?
— Wpadłby jak kamień w wodę... rzecz prosta.
— A ze mną coby się stało?
— Z tobą? Podniosłem cię... podźwignąłem; uporządkowałem twe interesa...
— A owe miliony?
— Miliony? — powtórzył Desvignes przyciszonym głosem. — Będziesz czekał z odebraniem swej części dopóki nie stwierdzą zgonu Edmunda Béraud.
— Ha! — zawołał Vèrriere ogarnięty wściekłością. — Czekać i czekać... przez całe życie być może! Niech będzie przeklętym ów pojedynek!.. Przekleństwo temu Vandam’owi! Przekleństwo twojej miłości dla Anieli!
— Nie przeklinaj tego uczucia... Ono mnie poprowadziło ku tobie.
— I ono cię zgubi... pozbawi cię życia!
— Jestżeś tak pewnym, iż nie powrócę żywy? — pytał Desvignes z uśmiechem. — Strzelam doskonale z rewolwerów.
— Pamiętaj jednak, że Vandame posiada zdumiewającą siłę. Zajmuje się udoskonalaniem palnej broni, jest wynalazcą... Bawi się tem, jak ty się bawisz piórem i ołówkiem.
— E! hazard nie jest tak groźnym, jak ty go sobie wyobrażasz. Wszystko to bezpotrzebne słowa... Powinienem się bić... i bić się będę!
— Czyżeś przynajmniej uporządkował swe interesa?
— Jakie interesa?
— No... czyś przygotował testament?
— Jest wszystko w porządku... nie obawiaj się... O tobie również nie zapomniałem...
— O! ja nie dla tego się pytam... — odparł Verriere nieco zmieszany. — Któż są twoi świadkowie?
— Dwaj moi przyjaciele, których nie znasz wcale.
— Gdzież bić się będziesz?
— Po za rogatką Belgijską, jutro o świcie. Wyjeżdżam dziś w wieczór... czyli raczej tej nocy, co jednak mi nie przeszkodzi znajdować się u ciebie na obiedzie. Chcę aby panna Aniela nie domyślała się niczego.
— Do kroć tysięcy piorunów! z niej to wyniknęła cała ta sprawa!
— Nie mówmy o tem już więcej!.. Mam jeszcze wiele rzeczy do załatwienia. Żegnam cię... O wpół do szóstej przybędę.
Tu odszedł, pozostawiwszy Verrièr’a w zamyśleniu.
Ów pojedynek następował całkiem nie w porę, właśnie, w chwili, gdy nowy wspólnik miał uczynić z banku Verrière i Desvignes, dom pierwszorzędny.
A spadek... ów spadek, ogromny, wspaniały!
Niestety! pięćdziesiąt jeden milionów Edmunda Béraud obecnie we mgle się rozpływały!
Desvignes jedynie pozostał spokojny; wierzył jak wiemy w swą szczęśliwą gwiazdę.
Wyszedłszy od Verrièr’a, udał się do składu broni Desvimec’a, gdzie kupił parę pistoletów; następnie poszedłszy do Gastina-Ponette, przy ulicy d’Autin trafił w cel sześćdziesięcioma kulami, wystrzeliwając jedną po drugiej, co wzbudziło podziw w obecnych.
— Przysiągłbym, że ów Pekińczyk będzie miał dziś pojedynek — rzekł nauczyciel fechtunku, skoro się Arnold oddalił. — Nie dałbym dwóch sous, za skórę jego przeciwnika.
Siostra Marya po otrzymaniu dwudziestu tysięcy trunków, wsiadła do fiakra na najbliższej stacyi, polecając zawieść się do kościoła Sacré-Coeur.
Nie było jeszcze dziesiątej, a już Misticot znajdował się na swem stanowisku.
Gdy fiakr nadjechał i chłopiec spostrzegł przez szybę siedzącą wewnątrz zakonnicę, pospieszył drzwiczki otworzyć.
— Bogu chwała!.. że cię znajduję wreszcie me dziecię — rzekła siostra Marya. — Powiedziano ci, com poleciła?
— Tak moja siostro; i otóż przybyłem ściśle na oznaczoną godzinę.
— Byłam pewną, że się nie opóźnisz... a teraz pójdź ze mną.
Misticot mocno zaciekawiony, szedł za zakonnicą do budynku, przytykającego do kaplicy, gdzie znajdowały się biura, w których składano na kościół ofiary, i udzielano pozwoleń na zwiedzanie budowli.
Wszedłszy tam, siostra Marya, spotkała znanego sobie księdza w podeszłym wieku.
— Mój ojcze... — rzekła, witając go uprzejmie — pozwolisz mi pomówić chwilę z tym dzieckiem... Tu wskazała Misticot’a.
— Mały Stanisław Dumay... — odparł ksiądz spojrzawszy — dobry to chłopiec... wszyscy go kochamy.
— Pozwolisz mi, ojcze, usiąść na kilka minut przy biurku, znajdującym się w końcu korytarza, jeżeli takowe jest wolnem?
— Jesteś tu jak u siebie, moja siostro... Rozporządzaj jak zechcesz.
— Dziękuję ci ojcze.
Siostra Marya przeszedłszy korytarz, drzwi otworzyła.
— Wejdź... — rzekła do Misticot’a.
Chłopiec spełnił polecenie.
Pokój do którego weszli, przeznaczonym był na skład papierów, odnoszących się do budowli nowego kościoła. Całe jego umeblowanie stanowił stół, kilka krzeseł, i liczne zwoje tektury.
— Siądź moje dziecię... — wyrzekła zakonnica — i posłuchaj mnie. Przystępuję odrazu do głównego punktu naszej rozmowy. Moja kuzynka, panna Verrière wraz ze mną przyrzekłyśmy ci zająć się twym losem; oczekując na twoje do nas przybycie, dotąd niedopełniliśmy tego. Dziś, ja to przychodzę prosić cię o pomoc.
— Mnie... mnie o pomoc? — szepnął podrostek zdumiony.
— Tak... ciebie o pomoc, w imieniu mojej kuzynki Anieli.
— Ach! tej pięknej, dobrej panienki... — zawołał Misticot z uniesieniem. — Uczynię wszystko, aby jej oddać przysługę, tak jej... jako i tobie, ma siostro. Od chwili, gdzie mnie zranionego opatrywałyście obie, pocieszając tak tkliwemi słowy, zrodziło się w mej duszy dla was głębokie uczucie wdzięczności, i codziennie błagałem Stwórcę, by mi dozwolił kiedy stać się wam użytecznym.
— Otóż sposobność nadeszła... Moja kuzynka potrzebuje twojej pomocy... Znajduje się ona w niebezpieczeństwie...
— W niebezpieczeństwie... czy podobna? — zawołał chłopiec z obawą.
— Jej szczęście jest zagrożonem... Straszna katastrofa lada chwila dosięgnąć ją może...
— Lecz cóż ja mogę w tym razie dopomódz, siostro? — zawołał chłopiec. — Nie jestem jeszcze mężczyzną, nazywają mnie podrostkiem. Cóż mogę uczynić? Jakiegoż rodzaju niebezpieczeństwo zagraża pannie Anieli?
— Opowiem ci wszystko... — odparła siostra Marya. — Moja kuzynka kocha i jest nawzajem kochaną...
— Nie dziwno... — przerwał Misticot. — Panna Aniela jest tak piękną i dobrą, iż zasługuje aby ją uwielbiano.
— Ten, którego kocha, jest godnym jej miłości — mówiła dalej zakonnica. — Jest to szlachetny, uczciwy młodzian, którego jedynem marzeniem jest uszczęśliwić moją kuzynkę, zaślubiwszy ją. Służy on w armij... nazywa się Emil Vandame, być może, iż go znasz nawet...
— Znam rzeczywiście... Widziałem go na weselu Eugeniusza Loiseau. Jego piękna oficerska postawa, otwartość w jego spojrzeniu, podobały mi się niewypowiedzianie. Wystarcza raz jeden go widzieć, aby być pewnym, że to uczciwy człowiek.
— Tak... jest to chłopiec nieskalanej prawości charakteru... — odpowiedziała siostra Marya.
— Lecz nie jest zapewne bogatym i ztąd pan Verrière nie chce mu oddać swej córki...
— Gdyby ta tylko istniała przeszkoda — poczęła zakonnica — oboje narzeczeni, ponieważ uważam ich jako narzeczonych w obec Boga, oboje mówię, czekaliby cierpliwie na dojście do pełnoletności mojej kuzynki, a tem samem na prawo z jej strony rozrządzania sobą. Dziś jednak jest ona zależną od ojca w zupełności, który nie tylko odmawia jej ręki Vandam’owi, lecz chce ją wydać za innego. Pojmujesz więc boleść tych dwóch serc, złamanych wolą pana Verrière, gdyby takowa spełnić się miała!
— O! tak... pojmuję w zupełności... całkowicie pojmuję!.. — wołał chłopiec z współczuciem. — Lecz pytam, w jakiż ja sposób mógłbym to odmienić? Czyż mi podobna w takich okolicznościach przynieść jaką pomoc panu Vandam’owi, i pannie Anieli?
— Wszystko ci to wyjaśnię... Ów człowiek, za którego mój wuj chce wydać swą córkę, jest jego wspólnikiem od kilku dni.
— Jego wspólnikiem? — zawołał Misticot; — a! zatem pan Verrière przybrał wspólnika. Miałożby się sprawdzić to, o czem szeptano na zaślubinach Eugeniusza Loiseau?
— O czemże wtedy mówiono?
— Mówiono, że pan Verrière źle stoi w swoich pieniężnych interesach...
— Na to nie mogę ci odpowiedzieć, nie wiedząc nic pewnego w tym względzie; obawiam się jednak, ażeby mój wuj przyciśnięty wydatkami, złym obrotem swych spekulacyj i stratami na giełdzie, nie wziął wspólnika dla ocalenia się przed katastrofą.
— Lecz jakim sposobem, jeżeli pan Verrière jest zrujnowanym, ten drugi ów wspólnik przyniósł pieniądze, bez wątpienia wiele pieniędzy do kas opróżnionych, bez posiadania pewności na odbiór takowych? — pytał chłopiec po chwili namysłu.
— To w samej rzeczy byłoby niewytłómaczonem — odparła siostra Marya — gdyby chodziło tylko o pieniądze. Lecz tu istnieje rzecz inna... Ów człowiek kocha moją kuzynkę, jak to stara się okazać, chce ją zaślubić... i ażeby osiągnąć ów cel, rzuca garściami w przepaść miliony... Posiadam to pewne, niezbite przekonanie, iż owa współka jest prostym handlem! Mój wuj poświęca córkę, dla ocalenia swych interesów!
— Ależ to byłoby podłem!.. lubo rzeczywiście być może... — szepnął podrostek w zamyśleniu. — Cóż począć natenczas?
— Otóż przyszła mi myśl udać się do ciebie... do ciebie, który wiekiem jesteś dzieckiem jeszcze prawie, lecz inteligencyą człowiekiem. Pokładam w tobie me całkowite zaufanie. Wierzę w twą dyskrecyę i poświęcenie.
— O! nie zawiedziesz się siostro! — odparł z przejęciem Misticot — lecz pytam cóż mogę... co powinienem uczynić?
— Posłuchaj!.. Ten człowiek, ów wspólnik mojego wuja, budzi we mnie wstręt instynktowny. Widzę, iż on nie bez przyczyny otacza się tajemniczością podejrzaną. Nic o nim nikt nie wie, prócz tego, że jest bogatym. Kto on jest? Zkąd przybywa? Jakie jest źródło tego wielkiego majątku, jakim podbił mojego wuja i za który chce kupić Anielę?
— A zatem?
— Zatem potrzeba wykryć zkąd pochodzi ów Arnold Desvignes, rozświetlić jego przeszłość. Mam pewne niezwalczone przeczucie, że wnosząc światło w tę jego przeszłość okrytą ciemnościami, ocalimy Anielę. Otóż dlaczego przybywam do ciebie.
— Lecz moja siostro... — zawołał Misticot — zkądże ja o tem się dowiem?
— Tego ja właśnie od ciebie żądam me dziecię. Ani Aniela, ani pan Vandame, ni ja, nie możemy śledzić kroków Arnolda Desvignes, wglądać w jego obecne życie, dowiadywać się o jego przeszłości, otaczać go nareszcie czujnym, bezustannym nadzorem. To, co dla nas jest niepodobnem do spełnienia; ty to możesz uczynić, i myśl o otoczeniu go siecią, nie przyjdzie mu do głowy, ponieważ nie zna cię wcale.
— Zdaje mi się jednak, iż rzecz ta trudną będzie do spełnienia... — odparł podrostek, drapiąc się w głowę. — Czyliż ja będę zdolnym dobrze to wykonać?
— Nie wątp o sobie, gdy ja ufność w tobie pokładam.
— Chcesz zatem siostro szpiega ze mnie uczynić?
— Mów raczej wybawcę! O! jakże piękną będzie twa rola, jakąż ona radością napełni twą duszę, jeżeli przy twej pomocy szczęście Anieli zapewnionem zostanie.
— Brak mi jednakże środków do wykonania tego.
— Te środki... ja je tobie przynoszę. Jestem bogatą. Oddam do twego rozporządzenia część mego majątku. Oddam cały majątek gdyby było potrzeba dla osiągnięcia celu! Jakże... czy zgadzasz się na moją propozycyę?
— Ależ tak... — odrzekł Misticot po krótkim namyśle. — Gotów jestem uczynić wszystko dla ocalenia panny Anieli. Przypominam sobie o pewnej bajce jakiej uczyłem się w szkole Braci. Bajka ta nosi tytuł: „Lew i komar.“ Lew był bardzo strasznym... komar drobnym i słabym... a jednak komar odniósł zwycięztwo. Ja je także otrzymam... Bóg mi dopomoże, tem więcej, że tu nie chodzi o zwyciężenie lwa, lecz drapieżnego szakala!
— Och! dzięki ci kochane dziecię... dzięki z całego serca — wołała zakonnica ze złożonemi rękoma.
— A teraz porozumiejmy się bliżej ma siostro. Chodzi więc przede wszystkiem o dowiedzenie się kim jest ów Arnold Desvignes?
— Tak.
— Potrzeba zręcznie się dowiedzieć czy niema coś złego w jego przeszłości, potrzeba śledzić jego postępowanie?..
— Tak... tak... i to jaknajprędzej... od dziś, zaraz, ponieważ się obawiam.
— Czego?
— Wczoraj wieczorem w salonie mego wuja wszczęła się sprzeczka pomiędzy tym człowiekiem, a porucznikiem Vandame. W ich spojrzeniach widziałam gniew i nienawiść. Vandame wyszedł pierwszy, szepnąwszy coś zcicha Arnoldiwi, czego nie dosłyszałam... lecz oznaczał mu schadzkę, na pewno. Za chwilę po nim wyszedł i Desvignes. Spotkali się z pewnością na bulwarze Haussmana... Kto wie, czyli się nie wyzwali? Na myśl, iż Emil Vandame mógłby zginąć, w pojedynku, drżę cała... To sprowadziłoby śmierć Anieli... lub przyprawiło ją o utratę zmysłów!.. Wiedząc nieco szczegółów z przeszłości tego człowieka może byłoby można powstrzymać pojedynek...
— Zachodzi tu poważna trudność ma siostro — odrzekł Misticot. — Ja nigdy nie widziałem owego pana Desvignes, a chcąc go śledzić, przede wszystkiem znać go potrzeba. Gdzież on mieszka?
— Wiem, że kupił pałac przy ulicy Tivoli, i w nim zamieszkuje...
— Pod numerem?
— Tego to nie wiem.
— No... o tem łatwo się będzie dowiedzieć... Ulica Tivoli nie jest zbyt długą.
— Prócz tego, przychodzi on codziennie do biura Verrièr’a, pod numerem 42, położonego przy ulicy Le Pelletier.
— To tam jest dom bankowy?
— Tak... A co wieczór przybywa na obiad do pałacu na bulwarze Haussmana... Zwykle przychodzi tam wraz z moim wujem.
— W jakim czasie?
— Pomiędzy szóstą a w pół do siódmej.
— Dobrze... Będę się starał dziś już wieczorem rozpatrzeć się w jego obliczu, a skoro je raz odfotografuję w skrzynce mych wspomnień, nie wyjdzie ono ztamtąd już więcej. Lecz jeszcze chciałem o coś zapytać cię siostro...
— Mów, moje dziecię.
— Pojmujesz, iż najlepiej zebrać bym mógł potrzebne o nim objaśnienia w jego rodzinnem miejscu. Zkąd on więc pochodzi... Z jakiego kraju i okolicy?
— Dziś tego nie wiem, będę się jednak starała o tem dowiedzieć i udzielę ci tę wiadomość. Nie szczędź ni trudów, ni kosztów... Pieniądz jest wielką dźwignią na tym świecie. Rozsiewaj pieniądze, gdy będzie potrzeba.
— Rozsiewać pieniądze? — powtórzył chłopiec z komicznym grymasem; — łatwo to powiedzieć... Ziarno to siać łatwo, ale odnaleźć je trudno!
— Mówiłam ci, że mój majątek oddaję do twego rozporządzenia... I otóż przyjmij na twoje pierwsze wydatki.
Tu zakonnica podała chłopcu dwie paczki biletów bankowych, otrzymanych od Arnolda Desvignes.
— Lecz proszę... ileż tu jest? — pytał Misticot, biorąc banknoty.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków!... — zawołał. — Och! ależ to dwadzieścia razy za wiele!
— Powtarzam i proszę, nic nie oszczędzaj. Główną jest rzeczą, ażeby rezultaty śledztwa były jaknajrychlejszemi.
— Zatem, moja siostro, wydam pokwitowanie na tę sumę... — wyrzekł naiwnie podrostek.
— Na co pokwitowanie? — odparła z uśmiechem zakonnica. — Ja tobie ufam w zupełności.
— Tak... rzeczywiście, masz słuszność, siostro... Nie zawiedziesz się na mnie. Potrzeba mi będzie zwinąć mój mały handel... sprzedaż medalików.
— Ma się rozumieć.
— Lubiłem się tem zajmować... Rozpocznę to później...
— Pomyślimy o tem... Może nie będziesz go potrzebował nadal prowadzić...
— Gdzież mam przybywać dla składania sprawozdań z moich czynności?
— Codziennie o tej, jak dziś, godzinie ja tutaj będę, a gdybym cię na tem miejscu nie zastała, będzie to oznaką, iż zatrudniony tą sprawą przyjść nie zdołałeś. W takim razie przybędę nazajutrz. A teraz proszę, rozpocznij natychmiast działanie; ja będę się starała pozyskać objaśnienia co do miejsca urodzenia Arnolda Desvignes.
— Szczegóły te będą mi niezbędnie potrzebnem — rzekł chłopiec. — Co zaś do osobistości pana Desvignes, dziś przed wieczorem poznam owego Pierrota. Licz na mnie, siostro... mam nadzieję, iż dokonam tego dobrego dzieła i że zapewnić zdołamy szczęście pannie Anieli.
— Idę się modlić za nią, me dziecię... Do jutra zatem... do widzenia.
Siostra Marya udała się do kaplicy, gdzie klękła przy ołtarzu, podczas gdy Misticot wracał do swojej stancyjki przy ulicy de la Fontaine, ażeby tam w pewnem miejscu złożyć otrzymane pieniądze.
Tegoż dnia w południe, o w pół do dwunastej, Desvignes, zaniósłszy do swego mieszkania szkatułkę z rewolwerami, wypróbowanemi u Gastinne-Renetta, udał się do restauracyi, gdzie dwaj jego świadkowie mieli mu złożyć sprawozdanie z widzenia się z Emilem Vandame.
Oczekując na nich, kazał sobie podać wykwintne śniadanie z wyborowem winem.
Punkt o dwunastej przedsiębiorca Berthier, w towarzystwie drugiego świadka, zajechał przed restauracyę od strony bulwaru Poissoniére.
Arnold, spostrzegłszy ich oknem gabinetu, przyzwał ku sobie.
— I cóż? — zapytał.
— Cóż... wszystko zostało załatwionem... — odpowiedział Berthier.
— Jak to, załatwionem?... — zawołał wspólnik Verriéra. — Vandame nie chce się bić?...
— Przeciwnie... przyjął wyzwanie. Wyraz „załatwione“ znaczy w mojem pojęciu, iż jego świadkowie nie położyli żadnych przeszkód w tem, co im przedstawiliśmy. Oto warunki pojedynku, jaki odbędzie się jutro, po za rogatką belgijską: Broń... pistolet. Odległość dwadzieścia pięć kroków. Na dany znak przeciwnicy idą naprzeciw siebie i strzelają dowolnie. Los oznaczy broń, jaka ma być użytą. Jeden strzał tylko wolno wymienić. Wszakże tak... nieprawdaż?
— W zupełności.
— A więc siadajmy do stołu, mam wilczy apetyt.
Nie brakło wesołości przy nader obfitem śniadaniu, poczem wszyscy trzej rozeszli się, oznaczywszy sobie schadzkę o trzy kwandranse na dwunastą w nocy, na stacyi północnej drogi żelaznej.
Desvignes z restauracyi udał się do bankierskiego biura przy ulicy Le Pelletier.
— I cóż? — zapytał go Verrière.
— Na jutro... wszystko ułożone...
— Zatem nieodmiennie bić się będziesz?
— Nic pewniejszego.
— Niech dyabli porwą tego Vandama!
— I owszem... nie przeszkadzałbym temu. A teraz siadajmy do pracy.
Gdy dwaj wspólnicy wyszli z biura około szóstej godziny, aby się udać na obiad do pałacu na bulwar Haussmanna, fiakr, powożony przez Loriota, stał naprzeciw pałacu, po drugiej stronie bulwaru.
W chwili, gdy Verrière z Arnoldem, przybywszy pieszo, zatrzymali się przed bramą, czekając na otwarcie takowej, inteligentna głowa chłopięca ukazała się w oszklonych drzwiczkach fiakra i dwoje błyszczących oczu rozpatrywać się poczęło w postaci Arnolda Desvignes, badając ją od stóp do głowy.
Skoro zamknięto bramę za Verrièrem i jego wspólnikiem, młodzieniec w mundurku gimnazisty wyskoczył z fiakra na chodnik.
Był to Misticot.
— Ojcze Loriot — rzekł do woźnicy — już moją czynność ukończyłem. Pozostaje mi zapłacić ci i podziękować.
— Widziałeś tego człowieka?
— Widziałem. Jego fizyognomia wyryła się tu... głęboko.
To mówiąc, wskazał na czoło.
— Może chcesz, abym cię jeszcze gdzie zawiózł? — pytał Loriot.
— Nie, mam jeszcze coś tu do załatwienia. Wkrótce jednakże znów płynąć będziemy razem.
— Tem lepiej... wiesz, iż ja jestem starym włóczęgą. Jeżdżę mą budą nr. 13-ty po Paryżu od niepamiętnych czasów, znam wszystkie hultajskie dziury, zakąty, będę ci więc mógł może w czem pomódz. A teraz do widzenia.
— Do widzenia, ojcze Loriot.
Misticot wszedł do sklepu kupca win i razem restauratora, naprzeciw położonego, gdzie schodzili się zwykle woźnice i lokaje z zamożniejszych domów. Tam kazał sobie podać obiad i siadł przy stoliku, umieszczonym tuż pod oknem sklepu, by łatwiej mógł śledzić wchodzących i wychodzących z domu bankiera.
— Jeżeli pomieniona osobistość — wyszepnął — obiaduje z bankierem, mam trzy razy więcej czasu, niż mi potrzeba na pożywienie się tutaj. Następnie, gdy wyjdzie, śledzić go będę. Chcę wiedzieć, gdzie on pójdzie, abym mógł złożyć siostrze Maryi ścisłe sprawozdanie.
Widzimy, że ów podrostek był gotów wypełnić z całem poświęceniem nałożony sobie, a tyle dlań niebezpieczny obowiązek.
Mówimy niebezpieczny, bo w rzeczy samej ów chłopiec mógł uledz groźnemu niebezpieczeństwu, gdyby Desvignes, przez którego, nie wiedząc o tem, był znanym, spostrzegł, że on go śledzi.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, że Trilby i Scott otrzymali rozkaz śledzenia Misticota, z przyczyny owego, znalezionego przezeń medalika, i że jeden z tych dwóch nędzników czatował już około domu, w którym mieszkał podrostek, przy ulicy de la Fontaine.
Mimo, że przebranie Misticota nie było z rodzaju tych, jakie zmieniają do niepoznania, mogło jednakże wprowadzić w błąd Arnolda, gdyby wypadkiem chłopiec zwrócił jego uwagę.
Peruka jasno-blond, zastępująca czarne jego włosy, wiele wpłynęła na zmianę fizyonomii podrostka. Zresztą nie na długo miał on zachować ów kostyum, jaki wypadkowo nabył u tandeciarza.
Zręczny, przebiegły, a złośliwy jak małpa, Misticot był prawdziwem dzieckiem Paryża, posiadając mnóstwo wybiegów na zawołanie; marzył on o poważnem dla siebie przebraniu, jakie widział u komedyantów na scenie, podczas gdy był w teatrze.
W pałacu bankiera dotąd nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek. Obiad, rzecz jasna, nie odbył się wesoło dnia tego.
Aniela, zagłębiona w myślach, odpowiadała monosylabami, skoro ją o co zapytano. Siostra Marya w milczeniu obserwowała. Verrière również ukryć nie zdołał swego zaniepokojenia. Myśl jego pomimowolnie zwracała się ku unicestwieniu tych złotych marzeń, gdyby kula Vandama zabiła Arnolda Desvignes.
O dziewiątej, pożegnawszy pannę Verrière i zakonnicę, wspólnik bankiera wyszedł z salonu.
Verrière wyprowadził go aż do przedsionka, mówiąc:
— Pamiętaj! natychmiast po spotkaniu przysyłaj depeszę!
— Dobrze... — rzekł Arnold — wypełnię to, jeżeli...
— Tst! — przerwał bankier, nie dozwalając mu dokończyć rozpoczętego zdania. Żadnych złych myśli!.. To przynosi nieszczęście.
— Jestem najzupełniej spokojny... upewniam! — rzekł Desvignes — wszak wiesz, że ufam w mą szczęśliwą gwiazdę. Śpij dobrze... Do widzenia... i to wkrótce mam nadzieję.
Tu zapaliwszy cygaro, wyszedł z pałacu, kierując się w stronę ulicy Tivoli.
Misticot stał na czatach, paląc cygaretkę, jak prawdziwy gimnazista, udający dorosłego człowieka.
Zaczął iść po za Arnoldem, pozostawiając pomiędzy nim, a sobą odległość na dwanaście kroków.
Desvignes szedł szybko, zamyślony, z głową na piersi schyloną.
Przybywszy na ulicę Tivoli zatrzymał się przed wiadomym nam domem, włożył klucz w zamek, otworzył i wszedł.
— Otóż... — wyszepnął Misticot — wiem teraz gdzie mieszka.
Dźwięk rozmawiających głosów dobiegł jego uszu. Chłopiec zbliżywszy się ku bramce, posłyszał te słowa:
— Jakóbie... zaprzężesz konie do powozu dziś w nocy o jedenastej. Przed północą muszę być na stacyi północnej drogi żelaznej.
— Przed północą... na stacyi drogi żelaznej?.. — powtórzył Misticot. — Co on tam będzie robił u czarta o tak późnej godzinie. — A nie mogąc rozwiązać na razie tego zapytania:
— Ha! dowiem się... — odrzekł — bo i ja również tam będę.
Z obawy opóźnienia, Misticot wybrał się wcześnie w tę podróż. O w pół do dwunastej był już na stacyi północnej drogi żelaznej, przyglądając się przybywającym podróżnym.
Po upływie kwandransa elegancki powóz zatrzymał się przed głównem wejściem stacyjnego budynku. Wysiadł zeń Desvignes, trzymając w ręku szkatułkę dziwnego kształtu.
— Pudełko z pistoletami!... — szepnął Misticot. poznawszy za pierwszym rzutem oka wspólnika Verrièra. — Miałożby nastąpić to, czego się siostra Marya tak obawiała?
Powóz zawróciwszy, odjechał.
Arnold wszedł do głównej sali, gdzie przy okienkach sprzedawano bilety, a spotkawszy się tam z dwoma mężczyznami, powitał ich uściśnieniem ręki.
— Jego świadkowie... na pewno! — pomyślał Misticot. — On bić się zamierza... Potrzeba odkryć gdzie i w jakiem miejscu...
Nagle chłopiec zadrżał. Spostrzegł w pobliżu Emila Vandame w cywilnem ubraniu, w towarzystwie dwóch mężczyzn również w cywilnych ubiorach, lecz o wojskowej powierzchowności, z których jeden trzymał w ręku szkatułkę z pistoletami.
Wszelka wątpliwość w umyśle podrostka teraz się roz- prószyła. Widocznie nastąpić miał pojedynek między porucznikiem artyleryi, a wspólnikiem Verrièra.
Misticot mocno się zatrwożył.
— W teatrze — pomyślał — gdy przedstawiają na scenie pojedynki, jeden z dwóch przeciwników zwykle zabitym zostaje. Gdybyż taki los spotkał Vandama? Boże... straszno pomyśleć, coby nastąpiło!
Zadumał się, a po chwili wyszepnął:
— Pójdę, gdzie oni pójdą... Tym sposobem będę mógł zdać ścisłe sprawozdanie siostrze Maryi o tem, co zaszło.
I stanął na boku, zwróciwszy całą uwagę na Emila Vandame.
Otworzono okienka kas; sprzedaż biletów się rozpoczęła.
Porucznik pierwszy przystąpił do kasy. Tuż za nim stanął Misticot.
— Trzy bilety pierwszej klasy do Blanc-Miseron — rzekł Vandame, kładąc bilety na mosiężnej tabliczce.
Wydano mu trzy bilety i resztę drobną monetą.
Przyszła kolej na naszego podrostka. Zażądał, jak Vandame jednego biletu pierwszej klasy do rogatki belgijskiej, a otrzymawszy takowy, ustąpił miejsca następującym po sobie podróżnym, między którymi znajdował się Arnold Desvignes.
Chłopiec, zbliżywszy się ku niemu, natężył uwagę i posłyszał, że wspólnik bankiera zażądał trzech biletów również do Blanc-Miseron. Pewien, że znajdzie obu przeciwników w oznaczonem miejscu, wszedł do sali pierwszej klasy, której drzwi właśnie otwarto i czekał na odejście pociągu.
Stary gałganiarz, Piotr Béraud, nie tracił czasu daremnie.
Poświęciwszy większą część nocy zwykłej swej pracy, to jest przeszukiwaniu w kupach śmieci, wrócił do Willi Gałganiarzów w Saint-Quen, gdzie zjadł śniadanie, składające się z kawałka chleba z wędzonką, i popił kieliszkiem wódki.
Następnie, wszedłszy do swojej stancyjki, przywdział świąteczne ubranie, jakie miał na zaślubinach Eugeniusza Loiseau.
— No... teraz, mój stary — rzekł do siebie, w drogę... odważnie!
I przeszedł willę przed patrzącymi nań ze zdumieniem współtowarzyszami. Napotkany omnibus powiózł go do pałacu Sprawiedliwości.
Piotr Béraud, jak wiemy, był pewnego rodzaju filozofem, coś nakształt Tomasza Vireloque.
Tak dla potężnych, jako i możnych tego świata, nie czuł zawiści, ni uwielbienia, lecz i nie lękał się ich zarówno.
— Będę rozmawiał, z kim się zdarzy, nie mięszając się wcale... — myślał, jadąc; — człowiek uczciwy obawiać się nie powinien.
— Proszę mi wskazać, gdzie jest gabinet prokuratora rzeczypospolitej? — zapytał w bramie odźwiernego.
— Wejdź pan na schody... woźny tam pana doprowadzi.
W rzeczy samej, wspomniony sługa biurowy wskazał mu drogę, jaką pójść należało. Udawszy się nią, wszedł do obszernej izby, okolonej ławkami, na których siedziało kilkadziesiąt osób, w milczeniu oczekując na posłuchanie u prokuratora.
W głębi tej izby, pod oknem, znajdowało się biurko, przy którem siedział urzędnik, zajęty pisaniem.
Béraud podszedł ku niemu z kapeluszem w ręku.
Urzędnik odwrócił głowę, zapytując spojrzeniem:
— Czego żądasz?
— Chciałbym pomówić z prokuratorem rzeczypospolitej — odparł gałganiarz, zrozumiawszy owo spojrzenie.
— Prosiłeś pan o posłuchanie? — zapytał urzędnik.
— Nie.
— Czyś pan otrzymał wezwanie do stawienia się?
— Bynajmniej... Chciałbym pomówić z panem prokuratorem w nader ważnej sprawie.
— Zatem napisz pan prośbę o udzielenie posłuchania. Kup arkusz stemplowego papieru za sześćdziesiąt centymów, wrzuć go po napisaniu prośby do skrzynki pocztowej, bez naklejania marki. Sądowe interesa nie podlegają opłacie. Skoro twa prośba tutaj nadejdzie, odpowiedzą ci listem wezwania, gdyby tego było potrzeba.
— Czy pan żartujesz ze mnie... mój panie? — zawołał Béraud niecierpliwie. — Jakto... tu, gdzie chodzi o tak pilną i ważną sprawę, ja mam pisać... i to jeszcze na arkuszu stemplowym? A jeżeli ja nie mam dwunastu sous na kupno tego arkusza? Wszak nieraz się to zdarza, że nie mamy i jednego sous w kieszeni... Zresztą przypuśćmy, iż wyekspedyują mą prośbę, przeczytają ją i odpiszą mi. Na ów odpis, składający się z dwóch lub trzech wyrazów, ja będę czekał dni kilka, a przez ten czas złoczyńcy uciekną!... Gdy przyjdą ich schwytać, rzecz naturalna, nie zastaną nikogo. Taka więc to jest wasza administracya? W taki to sposób wymierzają we Francyi sprawiedliwość? Dziękuję... To piękne... Nie ma co mówić!...
Wygłaszając to, Béraud głos podniósł.
— Ani słowa więcej! — zawołał urzędnik.
— A jeśli mi się nie podoba zamilknąć. Jeżeli zechcę do reszty wyrazić me myśli?...
— Wówczas każę cię związać i zaprowadzić do aresztu.
— Doprawdy? no! tegoby jeszcze brakowało... — odrzekł Piotr z sarkazmem. — Zamordowywują mi brata, a gdy przychodzę złożyć o tem objaśnienia, wsadzić chcą do aresztu. Otóż lojalne postępowanie!
— Tu nie jest biuro dla składania zeznań... Jeżeli chodzi o zbrodnię, udaj się pan do komisarza policyi swojego cyrkułu, który przedstawi to sądowi, albo najlepiej, udaj się wprost do naczelnika policyi.
— A gdzież go szukać?
— Jego gabinet znajduje się w prefekturze.
— Dobrze... idę tam.
Tu stary gałganiarz, zawróciwszy się, włożył kapelusz i pomrukując zcicha, wyszedł na dziedziniec.
Jeden z obecnych tam miejskich strażników wskazał mu, dokąd się miał udać.
Przestąpiwszy próg drzwi wskazanych, znalazł się w obszernym przedpokoju, gdzie kilku policyjnych agentów siedziało w milczeniu, kreśląc notatki, lub też czytając dzienniki.
Dwóch z tychże, jakich poznaliśmy na początku naszej powieści, w czasie zejścia policyi do Hotelu Indyjskiego'Tekst pochyłą czcionką, po porwaniu Edmunda Béraud, za wejściem Piotra zamienili z sobą słów parę.
— Czego pan chcesz? — zapytał Caseneuve.
— Chcę się widzieć z naczelnikiem policyi.
— Jest bardzo zatrudnionym... Nie przyjmie pana... Zobacz się z jego sekretarzem.
— Nie! ja z nim samym chcę mówili.. — odparł gałganiarz. — Skoro się ma interes do pryncypała, nie rozmawia się z jego komisantem.
— Cóż pan masz tak ważnego do powiedzenia? — pytał Zapałka żartobliwie. — O cóż tu chodzi?
— O objaśnienia...
— W czem?
— Względem sprawy, która mnie nader zbliska dotyczy, do czarta! sprawy morderstwa... nic więcej.
— Jakże się pan nazywasz?
— Piotr Béraud.
Na te wyrazy obaj agenci natężyli uwagę.
— A! pan się nazywasz Piotr Béraud... — powtórzył Caseneuve. — Nie jestżeś czasem krewnym tak zwanego Edmunda Béraud, który przez jakichś łotrów został porwanym z Hotelu Indyjskiego i odtąd nie ukazał się wcale?
— Zdaje mi się, że jestem jego krewnym, jeżeli ów Edmund jest tym samym Béraud, o którym myślę. Jestem natenczas jego bratem... rodzonym bratem... ni mniej, ni więcej!
— Ach! pan jesteś jego bratem... Być może, iż jesteś nim w rzeczy samej — odparł agent; — zaczekaj więc chwilę, powiadomię o i wojem przybyciu naczelnika policyi.
Tu Casseneuve wyszedł, a zastukawszy po dwakroć zlekka do gabinetu swego pryncypała, wszedł tam po otrzymanem zezwoleniu.
— Panie! — rzekł — jakiś człowiek w podeszłym wieku żąda widzieć się z panem, utrzymując, iż on właśnie jest bratem Edmunda Béraud, uwiezionego z Hotelu Indyjskiego.
— Ha! nasze ogłoszenie w dziennikach wydaje skutek pożądany — odparł naczelnik. — Będziesz notował jego wyrazy.
Za chwilę stary gałganiarz stanął przed naczelnikiem policyi, który ciekawem spojrzeniem badał szczegóły tej charakterystycznej fizyonomii.
— Utrzymujesz, żeś jest bliskim krewnym znikłego Edmunda Béraud? — zapytał.
— Tak, panie naczelniku... — odrzekł Piotr. — Jestem z zatrudnienia gałganiarzem. Gałganiarz, wiadomo, wszystko zbiera. Otóż przedwczoraj znalazłem w głębi mego kosza kawałek papieru... szmat oderwany dziennika, w którym opisywano wypadek, zaszły przy ulicy Joubert. Zrozumiesz pan, iż po przeczytaniu nazwiska Edmunda Béraud, uczułem, jakby mnie ktoś pięścią w żołądek uderzył. Wstrzymało mi to oddech na chwilę, miałem albowiem brata tego imienia, który przed trzydziestu kilku laty wyjechał do Indyj, a właśnie w owym artykule mówiono o Indyach. Natenczas coś jak gdyby przemówiło we mnie, że ów Edmund Béraud to władnie był mój brat, który powrócił do Francyi, i otóż przyszła mi myśl udać się do pana naczelnika dla zyskania bliższych objaśnień w tej mierze.
Podczas, gdy mówił gałganiarz, naczelnik śledził go z podwojoną uwagą.
— Jakież ja panu mogę udzielić objaśnienia? — odpowiedział — kiedy, nieszczęściem, my sami żadnych nie posiadamy. Na chwilę, zanim podróżny ów został porwanym, złożył on u jednego z pierwszych bankierów Paryża znakomitą sumę pieniędzy. Wszystko to każe przypuszczać, iż zabójstwo tu spełnionem zostało, niestety jednak brak nam wskazówek, naprowadzających na ślad tej zbrodni.
— Zatem pan nie posiadasz bliższych szczegółów co do jego powrotu do Francyi?
— Nic nie wiem. Od chwili swego wyjazdu nie pisał do nas wcale.
— Jakto? nie odebraliście nigdy żadnego listu... żadnej depeszy?
— Nic... nigdy!
— Zkąd więc przypuszczasz pan, iż ów człowiek znikniony mógł być twym bratem?
— Mam to wewnętrzne przekonanie.
— Idea to wytworzona bez stałych podstaw. Nazwisko Béraud jest bardzo powszechnem nazwiskiem. Czy oprócz niego masz pan innych krewnych?
— Całą ich flotę, panie naczelniku.
— Gdzie zamieszkują?
— Wszyscy w Paryżu.
— Utrzymują pomiędzy sobą dobre stosunki owi członkowie pańskiej rodziny? — pytał naczelnik po chwili milczenia.
— Ma się rozumieć... Przed dwoma tygodniami zebraliśmy się wszyscy w Salonie rodzinnym w Saint-Mandé, na zaślubiny jednego z moich siostrzeńców. Kuchnia tam jest doskonałą... przyjęcie było wspaniałem!
— I żaden z tych pańskich krewnych nie odbierał wiadomości od Edmunda Béraud, odkąd opuścił on Paryż, wyjechawszy do Indyj?
— Żaden z nich, panie. Gdyby Edmund do którego coś pisał, inni wiedzieliby o tem... zarazby sobie to zakomunikowano. Zresztą, gdyby mu przyszła myśl wysłania, listu, pisałby przedewszystkiem do mnie, lub do mej siostry, na pewno.
— Pańska siostra jest zamężną?
— Jest wdową, panie... Karolina z Béraudó’w Perrot.
— Jej zatrudnienie?
— Jest praczką.
— Mieszka?
— Przy ulicy Garreau, nr. 17-ty, w Montmartre.
Casseneuve zapisywał to wszystko w notatce, według rozkazu naczelnika policyi.
— Podaj mi pan nazwiska i adresy wszystkich swych krewnych — rzekł tenże.
— Jeżeli to dla przekonania się czyli nie odbierali wiadomości od Edmunda Béraud, to nadaremne... — odparł gałganiarz; nic więcej nie wiedzą nademnie, upewniam.
— Mniejsza z tem... uczyń pan, co żądam.
Piotr Béraud dyktował kolejno nazwiska. Skoro wygłosił Juliusza Verrière, naczelnik policyi przerwał zdumiony:
— Juliusz Verrière... byłżeby to ów bankier?...
— Tak, panie... wielkość, z którą nie sympatyzuję bynajmniej. Osobistość pozująca na bogacza... Jego córka, a moja siostrzenica, posiada więcej przymiotów i zalet w małym swym palcu, niźli on w całej osobie.
— Zatem, mój ojcze... — wyrzekł naczelnik, skoro gałganiarz ukończył dyktowanie — musisz oczekiwać wraz z nami dopóki jakieś światło nie zabłyśnie i nie wskaże nam, czyli ów znikniony podróżny był twoim bratem.
— Nie znaleziono więc żadnych papierów w hotelu, w którym zamieszkał?
— Żadnych... Wszystko wraz z nim porwano i uwieziono.
— Artykuł w dzienniku, jaki mi wpadł w ręce, nadmienia, iż pan masz odebrać jakiś list z Kalkuty?
— Potrzeba miesiąc czasu, aby ów list nadszedł do Paryża. Pojmuję, iż pragnąłbyś jaknajrychlej otrzymać jakąś wiadomość w tym względzie — dodał naczelnik policyi, wpatrując się w oblicze gałganiarza; że pragnąłbyś wiedzieć, czyli ów człowiek znikniony był rzeczywiście twym bratem... — ponieważ, gdyby zmarł, otrzymałbyś wspaniałą sukcesyę...
— Ach! nie pragnę ja tej sukcesyi, Bóg widzi... nie tyle o nią mi chodzi — zawołał Piotr ze szczerem przejęciem, o prawdzie którego wątpić niepodobna było. — Czyż bowiem potrzebuję milionów? Czyżbym ich użyć potrafił, gdybym ich nawet posiadał? Jestem gałganiarzem i nim pozostanę. Zajęcie to upodobałem sobie... Coś mi brak, panie, skoro nie czuję kosza na plecach, a haczyka w ręku! Nie... nie! owa sukcesya niczem jest dla mnie... ona nie nęci mnie wcale. Nie chciałbym jednak, jeśli zabito mego brata, aby morderca umknął bezkarnie. Mój brat, Edmund, był wprawdzie samolubem, dziwakiem, nie kochał swoich, lecz mimo to wszystko był moim bratem. Chcę, aby jego zabójca został gilotynowanym i ze wszystkich sił moich o to starać się będę.
— Jesteś pan dobrym bratem... uczciwym człowiekiem — odrzekł naczelnik policji.— Gdzie mieszkasz?
— W Saint-Ouen, w willi Gałganiarzów.
— Dobrze... jeśli cośkolwiekbądź odkryjemy, zawezwę cię tu dla powiadomienia. A teraz możesz odejść, czas jest mi drogim... Mam wiele do załatwienia.
Piotr, ukłoniwszy się, wyszedł.
— Do czarta! — mruknął za drzwiami — szkoda się było trudzić dla nieotrzymania żadnej wiadomości. Lepiej mi było przespać się w domu.
Naczelnik policyi przeciwnie, zacierał ręce z zadowoleniem.
— Dzięki odwiedzinom — rzekł — tego człowieka — znamy teraz nazwiska wszystkich krewnych Edmunda Béraud. — A zwróciwszy się do Casseneuva, dodał: — Potrzeba wyśledzić, kto są ci ludzie, jaka ich wartość moralna, jak oni żyją?... Ów podróżny, przybyły do Hotelu Indyjskiego, był bratem tego gałganiarza... mam to niezbite przekonanie.
— Nic, panie, jeszcze tego nie dowodzi... — ozwał się Casseneuve.
— Tak... nic nie dowodzi wprawdzie... lecz wszystko wskazuje. Zajmij się tą sprawą. Jest dla mnie rzeczą niezmiernej wagi otrzymanie jakichbądź rezultatów.
— Obawiam się. aby te rezultaty nie były dla nas sprzecznemi — mruknął agent.
— Dlaczego?
— Ponieważ mamy do czynienia, jak to przewiduję, ze złoczyńcami cudzoziemskiego pochodzenia, a nader zręcznymi.
Śledzili oni Edmunda Béraud od chwili jego wyjazdu z Kalkuty, pilnując go jak cienie, a teraz opuścili zapewne Paryż i Francyę po spełnieniu zbrodni.
— Podzielam twe zapatrywania — odrzekł naczelnik; — bądźcobądź jednak działać nam trzeba. Mordercy mogli zniknąć i umknąć... nie zabrali jednak trupa wraz z sobą.
— A! otóż to właśnie!.,. — zawołał Casseneuve. — Gdzie jest ów trup... punkt najważniejszy w tej sprawie. Spoczywa on może na dnie Sekwany, z kamieniem u szyi... I kiedyś zobaczymy go skoro wypłynie zmieniony do niepoznania, nawet skoro go w Mordze wystawią, nikt nie odgadnie jego pochodzenia.
— Wszystko to być może... czyń jednak poszukiwania — Będziemy się starali dokonać tego jaknajlepiej.
Tu Caseneuve wyszedł z gabinetu naczelnika.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Verrière pędził godziny w nieopisanej trwodze.
Jedenasta rano wybiła, gdy wyszedł z biura przy ulicy Le Pelletier, udając się do domu na śniadanie, a żadnej jeszcze wiadomości nie odebrał od Arnolda Desvignes, mimo, iż tenże mu przyrzekł nadesłać depeszę wkrótce po spotkaniu.
Pojedynki po za rogatką belgijską odbywają się zwykle bardzo rano. Godziny jednak upływały jedne za drugiemi, a telegram nie nadchodził.
Miałżeby Arnold Desvignes zostać zabitym? W takim wypadku śmierć jego zburzyłaby odrazu owe złote marzenia bankiera, wzniesione nakształt góry z dyamentów.
Parę, tygodni zaledwie upłynęło od zawarcia współki, a dom bankierski Verrièra podniósł się znakomicie. Z odzyskaniem kredytu rozpoczął rozległe operacye finansowe; drobnostką to wszystko było jednakże wobec onych zaczarowanych milionów, błyszczących potężnie, promieniście, w oddalonej apoteozie.
Verrière oswoił się już z myślą ich posiadania. Uważał je jako swe dobro, jako legalną swą własność, jako wyłącznie rzecz swoją. Za pomocą owych milionów olśni on Paryż swym zbytkiem, stanie się królem finansów, główną arteryą życia wielkiego świata.
Nadzieja ta nadymała go pychą i literalnie upajała.
I oto jedna kula pistoletowa mogła rozbić jak bańkę mydlaną owe marzenia, iskrzące pryzmatycznemi blaskami.
Ach! gdyby ona rzeczywiście dokonała strasznego dzieła zniszczenia!...
Verrière czuł, iż na samą tę myśl ogarnia go szaleństwo.
Jadąc do domu na śniadanie, pomrukiwał z wściekłością:
— Potrzeba tylko godziny czasu, aby depesza, wyprawiona z po za rogatek belgijskich, przybyła do Paryża. Spotkanie zapewne nastąpiło około siódmej znana. Brak tej depeszy oznajmia jasno, iż Arnold został zabitym. Ach! ten przeklęty pojedynek!... Mojej to córce zawdzięczam cios, jaki we mnie uderzył!... Niech mi się jeszcze poważy mówić teraz o swojej miłości! W dniu, w którym Vandame wyznał mi swoje uczucia dla Anieli, powinienem był stanowczo zamknąć przed nim drzwi mego domu i przeciąć tym sposobem wszelki stosunek pomiędzy nim a moją, córką. Gdybym był posiadał natenczas ową roztropność, nie doświadczałbym obecnie tych strasznych obaw... tej śmiertelnej trwogi. Aniela i Vandame staną się przyczyną mojej ruiny; zapłacą mi oni to drogo oboje!
Gdy bankier przybył na bulwar Haussmana, nie była jeszcze obiadowa godzina. Mimo to, rozgniewany, kazał natychmiast obiad podawać i przeszedł do jadalni, gdzie zastał córkę wraz z siostrą Maryą.
— Przybywasz, ojcze, sam? — zapytała Aniela.
Wyrazy te padły jak gorące żelazo na ranę, jątrzącą — serce bankiera.
— Tak... przychodzę sam! — zawołał — co cię zapewne cieszy nieskończenie. Oddychasz swobodniej, widząc, iż go tu nie ma? Pamiętaj jednak, że jeżeli nie zasiądzie on więcej przy naszym stole, inny natenczas przyjdzie zająć jego miejsce... ale tym innym nie będzie Vandame... przysięgam!... słyszysz?... przysięgam!... i dotrzymam słowa!
Siostra Marya wraz z Anielą spojrzały na siebie drżące z bojaźni.
Verrière, pochwyciwszy w przelocie owo spojrzenie, mówił dalej:
— Czy sądzisz, że ów związek postanowiony rozchwieje się tym sposobem? Mylisz się bardzo. Złączyłyście się obie przeciw panu Desvignes, a tem samem i przeciw mnie, który stoję po jego stronie. Wy to jesteście przyczyną tego, co nastąpiło!...
Obie kobiety pobladły.
— Cóż jednak nastąpiło? — zapytała Aniela drżącym, zaledwie dosłyszanym głosem, obawiając się o ukochanego.
— Co nastąpiło?... — powtórzył bankier, podchodząc ku córce z zaiskrzonemi oczyma; ty to popchnęłaś Vandama do wyzwania mojego wspólnika!... Twoje to zaślepienie... twój głupi upór... twoje nieposłuszeństwo będą przyczyną śmierci tego człowieka, a może i mojej!
— Boże! mój Boże! — jąkało dziewczę, przyciskając rękoma piersi, w których gwałtowne uderzenia serca oddech jej tamowały. — Co ty powiadasz, mój ojcze?
— Mówię prawdę!...
— Zatem Vandame!
— Eh! co mi twój Vandame... — przerwał Verrière ze wzrastającą wściekłością; — ten głupiec jest niczem dla mnie... bardziej niż niczem!... Arnold Desvignes jest tu wszystkiem, w tej chwili być może on kona gdzie w kałuży krwi, uderzony kulą przez tego nikczemnego żołdaka, Vandama.
Aniela krzyknęła przerażona.
— Zatem oni się biją!... oni się biją!... — wołała stłumionym głosem, chwiejąc się cała.
— Tak... dzięki tobie... która czyniłaś wszystko ze swej strony, aby do skutku doprowadzić ów pojedynek. Wiedz jednak, że jeśli rozerwałaś mą współkę, która zapewniała mi spokój i majątek, ja was potrafię równym ciosem dosięgnąć oboje!
Verrière wymówił powyższe słowa z gestem strasznej groźby.
— Wuju mój... — poczęła siostra Marya — obrzuć mnie obelgami, ale oszczędzaj swą córkę! Wszak widzisz, że ją zabijasz... torturujesz po nad jej siły... Miej litość nad tem dzieckiem!...
— Nikczemna istota, która dwóch ludzi na śmierć naraża, nie ma prawa do żadnej litości!... — zawołał bankier brutalnie.
— Ojcze!... mój ojcze... łaski!... — jąkało dziewczę śmiertelnie blade, wyciągając ręce błagalnie. — Och! nie mów mi... nie mów... że Desvignes został zelżonym przez Vandama... nie mów, że się wyzwali... Nie mów, że się bija!...
— Biją się... bili się już... słyszałaś... rozumiesz? — wołał rozwścieczony Verrière — i w tej chwili obadwa może konają. Otóż, do czego doprowadzić może wykolejony rozum szalonej kobiety. Nie słucha się woli ojca... burzy się... buntuje... i sprowadza się z jednej strony ruinę własnego domu, a z drugiej śmierć! Biada Vandamowi, jeżeli zabił Arnolda! Jeżeli zaś Vandame żyje, strzeż się tem cieszyć, ponieważ nienawiść moja ścigać was będzie! Zgniotę i zdepczę tę waszą miłość, jak się zabija podłą gadzinę! Zgniotę i zdepczę razem i ciebie!
Verrière dał się owładnąć obłędowi wściekłości. Chwyciwszy za ręce swą córkę, wykręcał je i ściskał prawie do złamania.
Biedne dziewczę, pod nadmiarem bólu straciwszy przytomność, zachwiało się, wydając przytłumione jęki.
Oburzona podobnem okrucieństwem zakonnica, skoczyła ku bankierowi i chwyciła go za ręce, by z nich, jak ze szpon rozjuszonego zwierzęcia, wydobyć dłonie nieszczęśliwej.
— Proszę... zastanów się, wuju... — wołała; — Aniela nie ma matki... bo gdyby jej matka tu była, nie ośmieliłbyś się napewno dręczyć do takiego stopnia tego biednego dziecka... W miejsce matki ja bronić jej będę, nie ulęknę się twej siły, bądź pewnym... i pamiętaj, że mężczyzna nie ma prawa zobelżać kobiety, choćby ta kobieta nawet była jego dzieckiem! Powstrzymaj się... przyjdź do przytomności... inaczej sądzić będę, że Bóg, stwarzając cię, pozbawił cię serca. Widząc oszołomienie twe na myśl, że Desvignes mógł zginąć w pojedynku, sądzićby należało, że pomiędzy nim a tobą istniało coś innego nad prostą współkę pieniężną... że był pomiędzy wami zawartym jakiś pakt, osłonięty cieniem... jakaś innego rodzaju współka tajemnicza... a nietylko ja, ale świat cały podobnieby sądził.
Na te wyrazy Verrière zbladł nieco i nagle się uspokoił.
Puścił ręce Anieli, popchnąwszy ją silnie.
Dziewczę, na wpół omdlałe, padło na stojące obok krzesło. Siostra Marya objęła ją rękoma.
— Gdyby wypadkiem — rzekła z sarkazmem — przyszło ci, wuju, wybierać pomiędzy śmiercią swego dziecka a śmiercią pana Desvignes, ciekawam, jakibyś wybór uczynił?
— Nie chodzi tu o wybór... — burknął szorstko Verrière. — Chcę, aby mnie słuchano i rzecz skończona. Żądam, ażeby wszystko uchyliło się przed moją wolą... nie pozwalam na żadne dyskusye, ani kontrole... Ktokolwiek zaś bądź poważyłby się o tem zapomnieć, nie ma dlań miejsca w mym domu. Proszę pamiętać, siostro, o tem, com powiedział, pamiętać tak teraz, jak i na przyszłość.
Tu, nie spojrzawszy nawet na swoją córkę, wyszedł z jadalni.
Lokaj, stojący za drzwiami, niewidzialny świadek tej tak wstrętnej sceny, wejść nie śmiał z posługą przy stole.
Siostra Marya, zbliżywszy się do swojej kuzynki, spostrzegła z przerażeniem, iż biedne dziewczę omdlało.
— Pomocy... ratunku!... — wołała.
Służący ukazał się, zapytując:
— Co pani czynić rozkaże?
— Trzeba przenieść co rychlej to biedne dziecię do jej pokoju.
Mimo, iż ów sługa był niemłodym, posiadał jednak dość siły, obok czego szczerze był przywiązanym do córki bankiera, którą znał od niemowlęcia. Wziąwszy ją przeto na ręce wraz z siostrą Moryą, przeniósł do sypialni, gdzie ją złożył na szeslongu.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... — wyrzekła zakonnica. — Ani słowa o tem, co zaszło, nikomu! Nie wiem, co się stało mojemu wujowi. Nigdy go nie widziałam tak rozgniewanym!
— Pan zmienił się bardzo od pewnego czasu — wyszepnął służący. — Zapewne to skutkiem nadmiaru pracy.
— Bardzo być może..
— Czy będę tu jeszcze potrzebnym?
— Nie... możesz odejść.
Służący wyszedł.
Aniela leżała wciąż bezprzytomna. Siostra Marya, wszedłszy do przyległego pokoju, przyniosła flakon z solą trzeźwiącą i miednicę, pełną świeżej wody. Wodą tą zwilżała skronie zemdlonej, dając jej oddychać jednocześnie zawartością, znajdującą się we flakonie. Mimo to omdlenie nie ustępowało.
Łzy spłynęły na bladą twarz zakonnicy, stroskanej bezskutecznością swych starań.
— Zkąd pochodzi owa przestraszająca potęga, jaką zawładnął Desvignes nad moim wujem, popychając go do podobnie nikczemnych czynów? — zapytywała siebie. — Możnaby sądzić, że jest to jedna z owych demonicznych sił średnich wieków, o jakich nam mówią kroniki.
Zemdlona wreszcie zlekka się poruszyła. Drgnęły jej powieki.
Siostra Marya podwoiła starania.
Dziewczę otwarło oczy. Spojrzała zdumiona wokoło siebie, poczem utkwiła wzrok w zakonnicę, otaczającą ją macierzyńską tkliwością.
— Maryo!... och... Maryo! — szepnęła, wyciągając rękę do swej kuzynki — ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
I wybuchnęła łkaniem.
— Płacz, drogie dziecię... — mówiła zakonnica, zalewając się łzami; — płacz... łzy sercu ulgę przynoszą! płacz... ale nie rozpaczaj przedwcześnie.
— Ach! czyliż mogę mieć jeszcze nadzieję?...
— Dlaczego nie?
— To niepodobna!
— Woli Bożej jest wszystko podobnem...
Aniela podniosła głowę. Jej wzrok zaświecił blaskiem gorączkowym.
— A więc — wyrzekła głosem przerywanym łkaniem — a więc... miał miejsce ów pojedynek przeklęty, jaki przewidywałaś... Jeden z nich dwóch padł na pewno... a może i oba zabitymi zostali!... Jeżeli jeden z nich żyje... który natenczas... który? Ach! myśleć mi dłużej o tem niepodobna... mój umysł mięsza się... zaciemnia!... Widzę krew... krew wszędzie... Mój sen żarem się sprawdza!... Widziałam w nim Vandama, śmiertelnie ugodzonego... leżał na ziemi, w kałuży krwi!...
— Anielo... ukochane dziecię... błagam... uspokój się... — wołała zakonnica.
Dziewczę, jak gdyby nie słysząc słów swojej kuzynki, mówiło dalej:
— Skończone! jeśli on poległ... jestem zgubioną! Opuści mnie cała energia... będę musiała zostać posłuszną woli mego ojca. Być posłuszną? — powtórzyła, podnosząc się ruchem bezwiednym, jak gdyby we śnie magnetycznym — posłuszną? nie... nigdy!... Jeżeli ów człowiek zabił Vandama, biada mu... biada! Emil będzie pomszczonym... Ja... ja tej zemsty dopełnię!...
— Anielo... przez Boga... gorączka opanowywa twój umysł... — szepnęła siostra Marya. — Powiększasz swą boleść. Uspokój się, proszę... zaklinam!
— Ja muszę, o wszystkiej się dowiedzieć! — zawołała gwałtownie panna Verrière. — Słyszysz? ja chcę i muszę, wiedzieć! Pojedziemy do Vandama, do Vincennes... tam prawdę nam powiedzą. Jeżeli poległ... przywdzieję wdowią żałobę i nie zdejmę takowej, aż po dokonania mej zemsty, poczem uczynię tak, jak ty siostro... oddam się Boga. Furta klasztorna rozdzieli mnie ze światem na zawsze. A teraz jedźmy... jedźmy coprędzej!...
— Droga... ukochana... wysłuchaj mej prośby, jaką zanoszę; korząc się przed tobą na kolanach!... — wołała zakonnica. — To, co chcesz uczynić, jest bezrozumnem. Ty nie możesz jechać do Vincennes, do Vandama!...
— Dlaczego?
— Ponieważ podobne postąpienie, lubo niewinne samo w sobie, byłoby przeciwne formom światowym.
— A! co mi po formach... po konwenansach! Jeżeli Emil został ranionym, któż mnie o tem powiadomi, jeżeli sama tam nie pojadę? Żywy, czy zmarły, ja chcę... ja muszę go widzieć... Jedźmy!
Tu panna Verrère zbliżyła się ku drzwiom.
— Błagam cię, nie czyń tego! — wołała, wstrzymując ją, siostra Marya. — Ja sama pojadę... ja dowiem się o wszystkiem... dowiem o całej prawdzie!
— Którą, gdyby była straszną, ukryjesz przedemną?...
— Nie! wszystko ci opowiem... przysięgam! Nic nie ukryję. Pozwól mi tylko dowiedzieć się samej o tem, co nastąpiło. Gdyby obecność twoja była potrzebną, wrócę tu i zabiorę cię z sobą. Dlaczego zresztą te łzy... zkąd ta rozpacz przedwczesna? Twój ojciec nic nie wie napewno... sądzi... przypuszcza... ale nie twierdzi. Gdyby nastąpił pojedynek, nie odbyłby się on ani w okolicach Paryża, ani we Francyi. Przeciwnicy wyjechaćby musieli, by się uchronić przed ściganiem prawa. Nic więc obecnie wiedzieć jeszcze nie można o wynikach tego spotkania, które nieszczęściem ty sprowadziłaś!...
— Ja? — zawołała panna Verrière, załamując ręce.
— Bezwątpienia! Gdybyś nie była wysłała depeszy do Vandama i nie sprowadziła go tutaj... gdybyś nie była wznieciła w nim zazdrości, mówiąc mu o Arnoldzie Desvignes, nie byłby nastąpił pojedynek.
— Nie nastąpiłby on dziś, być może... był jednak nieuniknionym w danej chwili.
— Może to być... Przyszłość w ręku Boga! Bądźcobądź, obecnie nie wiemy, co się stało, zachowaj więc swe siły, których bardzo potrzebować możesz. Pójdź zemną... siądźmy do stołu... należy ci się pożywić czemśkolwiek... Nakaż milczenie swojemu sercu... Zwalcz siłą woli swą boleść... Pojadę do Vincennes... przyrzekłam ci to i dotrzymam słowa.
— Czuję się złamaną, obezwładnioną... — rzekła panna Verrière, ogarnięta w rzeczy samej niezwykłem moralnem i fizycznem osłabieniem.
— To może chcesz, aby nam tu przyniesiono śniadanie, do twego pokoju?
Dziewczę skinęło głową potwierdzająco, poczem, rzuciwszy się na krzesło, wybuchnęło łkaniem.
Podczas biegu pociągu z Paryża do rogatki belgijskiej, Misticot, wsunąwszy się w kąt wagonu pierwszej klasy, zapytywał sam siebie, w jaki sposób mógłby zapobiedz pojedynkowi pomiędzy Vandamem, przyjacielem panny Verrière, a Arnoldem Desvignes, jej wrogiem, lub pragnął przynajmniej odnaleźć coś takiego, coby owo spotkanie odwrócić mogło na korzyść porucznika artyleryi.
Podrostek z Montmartre nie posiadał najmniejszego doświadczenia w tem, co dotyczyło owych tak zwanych „spraw honorowych.“ Nie mogąc przeto rozbierać powodów i następstw pojedynków, ponieważ nie znał ich wcale, zadawalniał się stawianiem tego zapytania:
— Co robić... co robić?
Rzecz prosta, zagadnienie to pozostawało nierozwiązanem, mimo całego natężenia jego wyobraźni i mały sprzedaw- ca medalików nic nie odnalazł, gdy pociąg zatrzymał się i konduktor wygłosił nazwę stacyi, do jakiej miał bilet.
Z żywością, właściwą swojemu wiekowi, wyskoczył raczej niż wysiadł z przedziału, spoglądając wokoło siebie. Wpadły mu w oczy dwie grupy, utworzone przez przeciwników i świadków tychże, oczekujących odejścia pociągu, ażeby wyjść na peron.
Po kilku minutach maszyna świsnęła, droga się opróżniła i obecnie przejść ją wpoprzek można było, co też uczynili wraz ze swoimi świadkami dwaj mający się pojedynkować.
Misticot szedł za nimi, trzymając się nieco w oddaleniu.
Kilka domów, mieszczących w sobie zajazdy, kawiarnie i restauracye, wznosiło się obok stacyi.
Po ujściu kilkunastu kroków obie grupy zatrzymały się i Berthier, przedsiębiorca, podszedł do świadków Vandama.
— Czy który z panów — zapytał — nie zna w tej okolicy miejsca, odpowiedniego na podobne spotkanie?
— Znam, panie... — rzekł jeden z zapytanych. — Potrzeba iść plantem drogi żelaznej ku Paryżowi. W ciągu kwandransa przybędziemy do lasku, który jak gdyby był na to utworzonym. Bywałem tam już w sprawach tego rodzaju. Raczcie panowie iść naprzód. Skoro ujdziecie pięćdziesiąt kroków, my wyruszymy za wami.
Berthier, ukłoniwszy się, wrócił do Arnolda i drugiego świadka, a opowiedziawszy im, co słyszał, udał się wraz z nimi w drogę wskazaną, gdzie ktoś ich poprzedzał, idąc przodem.
Ów ktoś był to Misticot, który, pochwyciwszy w przelocie powyższą rozmowy, postanowił z niej korzystać i biegł z całą szybkością ku laskowi.
Ranek był dnia tego czarującym. Pogodne słońce wznosiło się na czysty horyzont, złocąc łąki i pola, okryte zielenią.
Desvignes, z marmurowo-spokojnem jak zwykle obliczem, nie wyrażającem żadnego wzruszenia, szedł w milczeniu, nie mówiąc nic do towarzyszących mu dwóch świadków.
Vandame przeciwnie, pomimo całej energii charakteru i niezaprzeczonej odwagi, był bledszym niż zwykle, zdając się do głębi wstrząśniętym. Marszczył brwi i czoło, poszarpywał wąsa.
— Co ci jest, mój drogi? — zapytał jeden z jego przyjaciół, zdziwiony tą niezwykłą zmianą w zachowaniu swego kolegi. Widzę, że jesteś w złem usposobieniu tego rana...
— Jest to stan nerwowy, którego nie jestem w możności pokonać, a który nie wiem doprawdy, zkąd pochodzi... odrzekł porucznik. — Bądź jednak spokojnym... to wkrótce przeminie, nie ujrzysz mnie w złej pozycyi na miejscu spotkania.
— Ależ... — odparł pierwszy — ja ani na chwilę nie wątpię o tobie! Zatrwożyłem się tylko, czyliś nie chory.
Przybyli do lasku. Misticot znajdował się już tu od pięciu minut, ukryty po za gęstemi krzewami. Najprzód usłyszał kroki nadchodzących, a następnie i głosy. Obie grupy razem się połączyły.
— Panowie, wejdźmy bardziej w głąb lasu — ozwał się oficer, który poprzednio rozmawiał już z przedsiębiorcą Berthier. — Jesteśmy o pięćdziesiąt kroków od wyciętej polanki... Ścieżka ta doprowadzi nas tam.
Wszyscy skierowali się kolejno na ścieżkę.
Misticot, przedzierając się przez krzaki, stanął tamże wraz z nimi.
— Do czarta! — mruczał, zaciskając pięści; — nie wiem sam doprawdy, po co ja tutaj przybyłem? Nic nie odnalazłem... nic, coby mogło powstrzymać ów pojedynek. Będą się bili... Ach! widzę teraz, że jestem głupcem, co się zowie!
W chwili, gdy obaj przeciwnicy zatrzymali się wraz ze świadkami, i on się również zatrzymał.
Berthier głos zabrał.
— Panowie... — rzekł, zwracając się do Vandama i Arnolda Desvignes — przypominam wam o warunkach walki. Odległość czterdzieści kroków, z prawem postąpienia naprzód kroków dziesięć. Strzał dowolny... Jakiekolwiekbądź byłyby wyniki pierwszego strzału, tylko dwie kule wyrzuconemi zostaną.
Vandame i Desvignes poruszyli głowami na znak przyzwolenia.
Przedsiębiorca mówił dalej:
— Przynieśliście, panowie, broń swoją: my również. Los rozstrzygnie, czyli pojedynkujący się użyją naszej lub waszej broni.
I wyjąwszy z kieszeni złotą monetę, Berthier dodał:
— Rzucam w górę ten pieniądz... mówcie, panowie: orzeł, czy popiersie?
— Orzeł! — zawołał jeden ze świadków Vandama, podczas gdy moneta na dół spadała.
— Patrzcie panowie! — zawołał Berthier, wskazując na leżący pieniądz na ziemi; — popiersie Napoleona III-go. Użyjecie więc naszej broni, tej, którą przyniósł pan Desvignes.
Tu schował pieniądz do kieszeni.
Drugi świadek Arnolda otworzył szkatułkę z pistoletami.
— Dwóch z pomiędzy nas nabije broń — mówił przedsiębiorca dalej; — podczas gdy dwaj drudzy odliczą czterdzieści kroków i oznaczą suchemi gałęziami miejsce dla przeciwników, oraz granicę, jakiej w żadnym razie przestąpić im nie wolno, idąc naprzeciw siebie po wygłoszonej komendzie.
Jeden ze świadków Vandama wraz z drugim świadkiem Arnolda, zajęli się liczeniem kroków i oznaczeniem gruntu gałęziami, podczas gdy Berthier nabijał pistolety przed oczyma czwartego świadka.
— Gotowe... — rzekł, ukończywszy tę czynność.
Desvignes wraz z porucznikiem artyleryi, zbliżyli się każdy dla wzięcia po jednym pistolecie.
Spojrzenia ich się skrzyżowały.
Głęboka nienawiść błyszczała we wzroku Vandama; oblicze Arnolda przeciwnie, wyrażało spokój zupełny. Wzrok jego, jako też i usta, były niememi.
— Ostatnia moja prośba i polecenie, Maurycy... — rzekł Vandame do jednego ze swoich świadków, jak gdyby wymierzając wyrazy w swego przeciwnika. — Jeżeli zostanę zabitym, odniesiesz mój portfel wraz z listem i miniaturą i oddasz sam osobiście, z ostatniem mem pożegnaniem, ów list i portret pannie Verrière, mojej kuzynce... mojej narzeczonej.
Desvignes stał nieruchomy. Nie zadrżał żaden muskuł w jego twarzy; krwawe jedynie światło zaiskrzyło się pod jego powieką na wymówione powyżej słowa przeciwnika i zgasło w oka mgnieniu.
Obaj przeciwnicy, zwróciwszy się do siebie plecami poszli zająć przeznaczone sobie pozycye.
Czterej świadkowie złączyli się razem.
Przeciwnicy podnieśli broń, nie celując wszakże jeszcze.
Jeden z oficerów, na którego padł obowiązek wygłoszenia sygnału, wymówił głośno owe uroczyste wyrazy:
— Raz... dwa... trzy!...
Desvignes i Vandame zaczęli natychmiast iść naprzeciw siebie.
Desvignes śmiertelnie był bladym; porucznik przeciwnie, odzyskał całą krew zimną.
Przebiegłszy śpieszno siedem, czy osiem kroków, pochylił głowę, ażeby lepiej strzał zastosować i nacisnął kurek pistoletu.
Rozległ się huk. Wzniósł się obłok dymu.
Misticot, ukryty w krzaku tuż na wprost Vandama, rozgarnął drżącą ręką gałęzie, ażeby widzieć lepiej. Spostrzegł Arnolda wciąż naprzód idącego.
Doszedłszy do granicy, oznaczonej suchą gałęzią, wspólnik Verrièra zatrzymał się i wycelował w bezbronnie stojącego przeciwnika, od którego dzieliła go tak mała odległość, iż zdawało się niepodobieństwem chybić w żyjącą tę tarczę.
Upłynęła chwila, która zdała się być nieskończonością dla widzów tej sceny.
— Strzelaj że pan... lecz strzelaj! — wołali razem czterej świadkowie.
Zamiast nacisnąć kurek, Desvignes wyżej broń podniósł.
— Co pan robisz?... — zawołał Vandame. — Masz prawo mnie zabić... ale mnie nie dręczyć... Zabij mnie natychmiast, ponieważ masz moje życie w swem ręku.
— Pańskie życie jest w mojem ręku... to prawda... — odrzekł Desvignes. — Świadkowie stwierdzić to mogą. Nie strzelę jednak... ponieważ nie chcę cię zabić, na teraz przynajmniej.
— Nie przyjmę od ciebie żadnej łaski!... — zawołał gwałwnie Vandame.
— Nie chodzi tu o łaskę, jakiej nie mam zamiaru panu ofiarować, ale o odroczenie sprawy, jakie przyjąć pan musisz!
— Jakie odroczenie... co to znaczy? — zawołał Vandame zdumiony.
— Rzecz bardzo prosta... — odparł nikczemnik. — Twoje życie do mnie należy, wszak sam to powiedziałeś przed chwilą. Podoba mi się nie odbierać ci go dziś... lecz w dniu, w którym go zażądam, oddać je musisz, jeżeli jesteś człowiekiem honoru!
— Ależ to haniebne... to bezrozumne! — zawołał porucznik. — Nie chcę zawdzięczać panu ani jednej minuty mojego życia... Zabij mnie natychmiast!
Desvignes, wyjmując zwolna nabój z pistoletu, odrzekł spokojnie, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie.
— Zabiję cię w dniu i godzinie, w której mi się podoba... Jestem twym wierzycielem... Zażądam według mej woli wypłaty należytości.
Oficerowie, świadkowie i przyjaciele Vandama nie chcieli przyjąć podobnie wstrętnej propozycyi.
— Odrzucamy pański warunek... nie godzimy się na to — wołali.
— Mało mnie to obchodzi, czy go panowie przyjmujecie, lub odrzucacie — odrzekł Desvignes. — Moja wola jest niewzruszoną... nic jej nie zmieni. Chcę, aby pan Vandame sam odniósł pannie Verriére list i portret, jakie, według jego własnego wyrażenia, miał przesłać jej z pożegnaniem.
— Nie chodzi nam o pańską wolę... o to, co się panu podoba — rzekł jeden z oficerów, ale o wypełnienie naszych obowiązków, jako świadków; a jednym z tychże jest powstrzymanie pańskiej nienawiści i zemsty, jaka nam potworną być się wydaje. Służyło panu prawo strzelić do swego przeciwnika w pojedynku, według zasad ustanowionym. Gdybyś jednak poważył się z tej broni, jakiej dziś nie użyłeś, strzelić do pana Vandame później, nie byłbyś natenczas prawnie i honorowo walczącym, ale poprostu stałbyś się mordercą, zbrodniarzem!
— Takie są pańskie zapatrywania? — odparł szyderczo Desvignes. — Moje są całkiem innemi.
— Tem gorzej, panie, ponieważ jestem pewien, że wszyscy uczciwi ludzie podzielą me zdanie.
— Dość sprzeczki!... — zawołał nagle Vandame. — Pan Desvignes chce wznowić starą sytuacyę ze zużytych melodramatów... Niech działa według swej woli. Uznaję go za pana mej egzystencyi i proszę was, wpiszcie to jego oświadczenie do protokułu.
— Nigdy! zawołali razem czterej świadkowie.
— Wpisywać do protokułu podobne oświadczenie, byłoby to niczem nieusprawiedliwionem bezprawiem — zawołał Berthier. — Odłączam się od mego klienta w tem, co się tyczy pomienionej deklaracyi, nie przyjmując odpowiedzialności za jego dalsze czyny.
— Ja ci też ich bynajmniej narzucać nie chcę, mój drogi Berthier — zawołał Desvignes z ironią. — Układajcie sobie wasz protokuł, jak tylko wam się podoba, to jednak w niczem nie zmieni położenia rzeczy. Ja jestem wyłącznym panem życia porucznika Vandame, mam prawo mu go odebrać... Nadużycie tego prawa jest rzeczą mojego sumienia.
— A także i sądu... — wtrącił jeden z przyjaciół porucznika.
— Sądu? — powtórzył Desvignes; — niech i tak będzie. — Nie obawiam się go bynajmniej, ponieważ wasza skarga, panowie, stałaby się dla mnie uniewinnieniem i tryumfby mi zjednała.
— Spotkamy się na stacyi... — rzekł Berthier do jednego z przyjaciół Vandama; — zjemy tam razem śniadanie i spiszemy protokuł przed udaniem się w drogę do Paryża.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy... — odrzekli obaj oficerowie.
Vandame ze świadkami naprzód się oddalił; Desvignes ze swymi szedł w odległości około pięćdziesięciu kroków po za pierwszymi.
— Wiesz pan, że jesteś wspaniałomyślnym... niech cię czarci porwą! — wymruknął Berthier. — Dlaczego jednak nie chciałeś strzelać w swego przeciwnika?
— Szło mi o udzielenie małej nauki temu jegomości... Dałem mu ją... wystarcza mi to.
— O! lekcya to twarda... bezwątpienia! Obecnie, po tem, co nastąpiło, jedno tylko pozostaje porucznikowi Vandame...
— Cóż takiego?
— Zostawić panu wolne pole działania, a samemu pojechać na plac wojny do Tonkinu.
— Podzielam pańskie zdanie i myślę, że tak uczyni.
Desvignes kazał podać śniadanie w restauracyi sąsiadującej z tą, do której wszedł Vandame z oficerami, a podczas gdy je przyrządzano, udał się na stacyę w zamiarze wysłania depeszy do Verrièra, jak to przyobiecał.
Zawód go tam jednak oczekiwał. Przystanek ów, będąc stacyą trzeciorzędną, nie mógł się podjąć wysłania depeszy. Dla zatelegrafowania więc potrzebaby było posłać do wsi, położonej blisko o kilometr odległości, gdzie znajdowało się biuro poczt i telegrafów.
Desvignes uznał to za rzecz bezpożyteczną.
— Na co mam trudzić się daremnie? — rzekł; — Verrière zaczeka na mój powrót... Jeśli jest niespokojnym, tem lepiej... Oceni więcej wartość swojego wspólnika.
Powiadomiwszy się następnie o godzinie odejścia pociągu, wrócił do restauracyi, gdzie zastał gotowem śniadanie.
Misticot wkrótce po rozejściu się walczących wyszedł z za krzaków, z po za których widział wszystko, o czem opowiedzieliśmy. Podrostek nie ochłonął jeszcze ze strachu, jaki nim owładnął w chwili, gdy sądził, że Desvignes zabije Vandama. Potrzebował użyć ruchu, powietrza, aby uśmierzyć wzruszenie. Idąc, zapytywał sam siebie, dlaczego wspólnik Verrièra nie korzystał z przysługującego mu prawa i nie wpakował kuli w głowę, albo pierś porucznika? Rozmyślał, nie mogąc rozwiązać tego zapytania.
Równo z nim Desvignes udał się na stacyę dla powiadomienia, o którym czasie pociąg odchodzi. Chłopiec pragnął corychlej opowiedzieć siostrze Maryi, co widział i słyszał.
Pociąg wschodził w południe, a przybywał do Paryża o piątej przed wieczorem.
Czując potrzebę posiłku, wszedł nasz podrostek do jednej z pobliskich restauracyj na śniadanie.
Siostra Marya nie straciła też czasu daremnie. Zmusiwszy Anielę do pożywienia się czemkolwiek, pojechała fiakrem do Vincennes, wyprost do mieszkania Vandama.
Porucznik wraz z innymi oficerami zajmował dom, położony w ulicy, sąsiadującej z fortem, w pobliżu lasu.
— Nie ma w domu pana Vandame — odrzekł odźwierny na zapytanie zakonnicy — lecz jest jego służący.
Siostra Marya zbliżyła się do żołnierza, który, salutując ją po wojskowemu, odpowiedział:
— Mój porucznik jest na dwudziestoczterogodzinnym urlopie. Wyjechał wczoraj wieczorem z dwoma swoimi kolegami i nie powróci aż dziś wieczorem.
— Lecz czy napewno powróci?
— Tak mi powiedział.
— Od wczoraj nie nadeszła od niego żadna wiadomość?
— Żadna.
— Nie wiesz pan, dokąd się udał za urlopem?
— Nie wiem.
Zakonnica zrozumiała, iż daremnem byłoby badać o więcej; żołnierz nie mógł być powiernikiem swojego oficera, ztąd nic nie wiedział napewno.
Gdyby Vandame został zabitym albo ranionym, dwaj towarzyszący mu przyjaciele mogliby o tem jedynie udzielić wiadomość.
Kuzynka Anieli odejść zamierzała.
— Skoro powróci porucznik — zapytał żołnierz — co mam mu mam powiedzieć?
— To tylko, że siostra Marya tu była, chcąc się z nim widzieć... Będziesz pamiętał me imię?
— O! doskonale... Siostra Marya... wszakże tak? Dopełnię ściśle zlecenia.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu.
Zakonnica wsiadła do fiakra.
— Co począć? — rozmyślała. — Jakie sprawozdanie złożyć Anieli ze swej bytności w Vincennes? Wiadomość, jaką otrzymała, nie uspokoi obaw młodego dziewczęcia, ale powiększy je raczej.
Widocznem było dla siostry Maryi, iż Verrière nie skłamał. Pojedynek miał miejsce, czego wyjazd porucznika z dwoma kolegami był najlepszym dowodem. Vandame pojechał bić się za rogatki, nie ulegało to wątpliwości.
Panna Verrière oczekiwała powrotu swej kuzynki z łatwym do zrozumienia niepokojem.
Wyszła chwiejąca się na spotkanie siostry Maryi, skoro spostrzegła ją oknem idącą przez dziedziniec.
— I cóż? — zapytała z trwogą.
— Nic się nie dowiedziałam, moje dziecię... — odparła zakonnica.
— Jakto... nic?... Dlaczego?
— Vandame jest nieobecnym w Vincennes. Otrzymawszy urlop na dwadzieścia cztery godzin, wyjechał wczoraj wieczorem i nie powróci aż dziś o tej samej porze.
Aniela, przygnębiona tą wiadomością, padła na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.
Verrière, wyszedłszy od siebie wściekle rozgniewany, udał się do restauracyi, gdzie jadł śniadanie, pijąc więcej niż zwykle dla oszołomienia siebie samego, poczem w stanie nadzwyczajnego wzburzenia wrócił do biura. Wiemy, iż tam nie zastał żadnej depeszy.
Całe popołudnie spędził w nieopisanem nerwowem podrażnieniu. Miał myśl pokilkakrotnie udać się pociągiem drogi żelaznej po za rogatki, dla otrzymania wiadomości; obawa jednak minięcia się w drodze z Arnoldem w miejscu go powstrzymywała.
Opanowany gorączką nie mógł w miejscu usiedzieć, a nie chcąc wydalać się z biura, chodził dużemi krokami po gabinecie, jak dziki zwierz w klatce zamknięty.
Wreszcie o w pół do szóstej, nie mogąc wytrzymać dłużej, wyjść postanowił, gdy nagle usłyszał turkot zatrzymującego się przed domem powozu.
Po raz może dwudziesty podbiegł do okna i wydał okrzyk radości. Spostrzegł wysiadającego Arnolda.
— Zdrów... i cały! Oddycham! — wyszepnął, pośpieszając drzwi otworzyć.
— Otóż jestem... — zawołał Desvignes, zawsze zimny i obojętny, ukazując się w progu.
— Jakżem szczęśliwy, że cię widzę! — odrzekł Verrière, ściskając mu rękę. — Dlaczego jednak wbrew uczynionej obietnicy, dręczyłeś mnie tak przez dzień cały? Depesza wszakże szybko nadchodzi?
— Stacya, na której wysiedliśmy, nie przyjmuje telegramów... oto moje usprawiedliwienie.
— Jest ono dostatecznem... A teraz mów mi o Emilu Vandame... Czy poległ?
— Nie.
— Zatem raniony niebezpiecznie?
— I to nie...
— Jakto... nie odbył się więc pojedynek... Mój siostrzeniec nie stanął? przysłał usprawiedliwienie.
— Nie było żadnych usprawiedliwień... Biliśmy się...
— Czy podobna... zatem chybiłeś?
— Trzymałem go bezbronnego na końcu lufy mego pistoletu, nie śpiesząc z wystrzałem.
Verrière cofnął się osłupiąły.
— Nie śpieszyłeś z wystrzałem? — powtórzył — gdy dość było jednego naciśnięcia kurka, ażeby uwolnić nas obu od osobistości podwójnie dla nas niedogodnej, jako rozkochanego w mej córce i jako spadkobiercę Edmunda Béraud.
— Sądzę, iż powiedziałem ci już o moich zamiarach w tym względzie.
— Bezwątpienia... lecz teraz zmieniły się okoliczności. Jest to czystem szaleństwem z twej strony!... Od niego pochodziło wyzwanie... Dlaczego więc go oszczędzać i żyć mu pozwalać?
— Nie obawiaj się... Jeżeli pozostawiłem mu życie, zabiłem go moralnie. W obecnej chwili Vandame już prawie nie żyje. Pozostaje mu tylko iść szukać śmierci w Tonkinie, jak dobrze powiedział jeden z mych świadków, co nas uwolni od niego bez kropli krwi przezeń nie przelanej. W tem, co mnie dotyczy, otrzymałem cel pożądany.
— Nic nie rozumiem.
— Powiedz mi... Masz ufność we mnie?
— Ufność ślepą... zupełną!
— Zatem niech ci wystarczy to, że ja za wszystko biorę na siebie odpowiedzialność. Jakże się miewa panna Aniela?
— Sądzę, że niezbyt dobrze... ponieważ dziś rano miałem z nią zajście gwałtowne.
— Które sam wywołałeś bezwątpienia... To źle!
— Mógłżem być panem siebie? Nie odbierając od ciebie wiadomości, sądziłem, żeś poległ.
— I powiedziałeś swej córce, że ja się biję z Vandamem?
— Tak, powiedziałem jej to... w rzeczy samej.
— A prosiłem cię, ażebyś tego nie czynił... Otóż niezręczność, której następstwa zmuszą mnie do wyznania jej rychlej mych uczuć, niźli to chciałem uczynić.
— Nic w tem złego... Przyśpiesz te rzeczy, skoro jesteś pewien, że nie przeszkadza ci teraz rywalizacya Vandama. Trzeba, ażebyś przed upływem dwóch miesięcy został mym zięciem.
— Ja, bardziej niż ty, radbym przyśpieszyć to małżeństwo, ponieważ jestem szalenie zakochany w twej córce.
— Będziesz u nas na obiedzie?
— Ma się rozumieć... Nie dozwolę, aby dzień jeden upłynął bez złożenia mej czci u stóp panny Verrière.
— A zatem jedźmy.
Tu obaj nikczemni wspólnicy udali się na bulwar Haussmana.
Misticot wrócił do Paryża tymże samym pociągiem, którym jechali dwaj przeciwnicy wraz ze świadkami.
Mimo, iż chłopiec czuł się być złamany znużeniem, krążył około pałacu, spodziewając się, iż może ujrzy wychodzącą zeń siostrę Maryę.
Zakonnica nie ukazała się wcale, natomiast spostrzegł Misticot Verrièra z Arnoldem, zajeżdżających przed bramę.
— Dziś próżnobym wyczekiwał... — rzekł sam do siebie. — Przyjdę jutro do kaplicy Sacré-Coeur.
I odszedł w stronę Montmartre.
Siostra Mary a wraz z panną Verrière znajdowały się w salonie, rozmawiając o poruczniku.
Aniela, wciąż zasmucona głęboko, z głową pochyloną na piersi, odpowiadała półsłowami kuzynce.
Zajęte rozmową, nie dosłyszały szmeru otwierających się drzwi, ani odgłosu kroków nadchodzących dwóch mężczyzn i za wejściem dopiero bankiera do salonu wraz z jego wspólnikiem obie podniosły głowy.
Spostrzegłszy Arnolda Desvignes, Aniela zbladła przestraszająco, jej oczy zaświeciły blaskiem nienawiści, twarz przybrała wyraz wstrętu i groźby. Zerwała się szybko, a biegnąc ku niemu i patrząc mu w oczy, zawołała:
— Zabiłeś go pan!
— Nie zabiłem nikogo...
— Zatem raniłeś go... niebezpiecznie raniłeś?
— I to nie... Uspokój się pani... nie masz się czego obawiać dla osoby, o której mówisz.
Panna Verrière swobodniej odetchnęła.
— Pan Vandame żyje... zdrów i cały, jak ja... — mówił dalej Desvignes — upewniam słowem honoru.
Dziewczę utkwiło badawcze spojrzenie we wzroku mówiącego, jak gdyby pragnąc przeniknąć głąb jego duszy, dla upewnienia się, czy on mówi prawdę; wzrok jednak Arnolda został nieprzeniknionym, jak i myśl jego, a jednak niepodobna było kłamstwa przypuszczać w tym razie, bezczelność taka albowiem przekroczyłaby wszelką granicę. Zresztą, w jakimby celu to czynił, gdy kłamstwo nazajutrz mogłoby zostać wykrytem?
Aniela więc zwolna się uspokoiła.
Służący oznajmił, iż obiad na stole.
Panna Verrière odgadła, iż Desvignes poda jej ramię dla przejścia do jadalni. Na myśl dotknięcia tego ramienia swą dłonią, uczuła wstręt niewypowiedziany. I pochwyciwszy nagle pod rękę swoją kuzynkę, przeszła z nią naprzód.
Desvignes z bankierem zamienili spojrzenia. Wzrok bankiera mówić się zdawał:
— Trudna będzie sprawa...
Spojrzenie Arnolda jasno odpowiadało:
— Ba! nie obawiam się niczego!
Obiad trwał krótko, odbył się smutno, w milczeniu. Przymus panował między zebranymi, mrożąc słowa na ustach. Nawet i Desvignes, tak umiejący zapanować nad sobą, nie potrafił ukryć wewnętrznego niepokoju.
Po kawie Verrière wstał od stołu i wszyscy przeszli do salonu.
Desvignes zbliżył się natenczas do Anieli.
— Pani! — rzekł, pochylając głowę — za upoważnieniem jej ojca zanoszę do niej prośbę o parę chwil osobistej wyłącznie rozmowy.
Dziewczę zadrżało.
— Rozmowy wyłącznie osobistej... — powtórzyła.
— Tak, pani... Powtarzam, iż czynię to za upoważnieniem jej ojca... który nawet, dodam, zachęca mnie ku temu.
Verrière skinął głową twierdząco.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia? — pytała Aniela, usiłując pokryć zmięszanie.
— Rzeczy nader ważne... zbliska dotyczące panią...
— Tak... tak! — poparł Verrière — należy wysłuchać pana Desvignes... Chodzi tu, moje dziecię, o nasz wspólny interes.
Siostra Marya, ująwszy rękę kuzynki, uścisnęła ją zlekka, a tkliwy ów uścisk radził dziewczęciu, by uczyniło, co żądają.
— Słucham... — odrzekła panna Verrière. — Mów pan, proszę...
— Nasza rozmowa nie może mieć świadków...
— Pójdź więc pan... — odpowiedziało dziewczę.
I przeszła do małego buduaru, którego drzwi oszklone łączyły się z salonem.
Przestąpiwszy próg gabinetu, powtórzyła poprzednio wymówione wyrazy:
— Słucham... mów pan...
— Racz pani spocząć — rzekł Desvignes, podsuwając fotel.
— Czy długa to będzie rozmowa? — zapytała panna Verrière.
— Będę się starał uczynić ją jaknajtreściwszą, upewniam...
Z ciężkiem, przytłumionem westchnieniem Aniela padła na podany sobie fotel.
— Nie jest mi wiadomem — zaczął Arnold Desvignes — przez czyją niedyskretność posłyszałaś pani o pojedynku, jaki miał nastąpić pomiędzy mną a panem Vandame.
— Nikt mnie o tem nie powiadamiał, przeczułam, że to spotkanie będzie miało miejsce... odgadłam je sama...
— Pojmuję, że odgadłaś je pani, ponieważ wiedząc, że cię kocham, rozumiałaś dobrze, iż muszę nienawidzieć porucznika, mego rywala.
— Jeżeli mnie pan tu sprowadziłeś dla mówienia mi o swej miłości, która jest dla mnie nieznośną i wstrętną, odchodzę natychmiast! — zawołała panna Verrière.
Tu podniosła się, ku drzwiom zmierzając.
Desvignes, nie ruszając się z miejsca, odparł najspokojniej:
— Nieszczęściem, bliższe wyjaśnienie jest dla nas nieu- niknionem... Lepiej, ażeby ono zaraz nastąpiło... Wierzaj mi przeto pani, pozostań... nie odchodź!
— Zostanę pod warunkiem, ażebyś mi pan nie mówił o swojej miłości.
— Przeciwnie... mówić o niej będę... ponieważ wymagają tego wspólnie nas łączące okoliczności; będę się jednak starał, by moje słowa, pełne dla pani czci i poważania, w niczem jej nie uraziły i nie zirytowały. Zechciej mnie więc wysłuchać cierpliwie... wysłuchać z uwagą tego, co powiem, ponieważ pani to przypadło mieć rozstrzygający udział w tej sprawie. Dodam, że szczegóły nader ważne, interesa, o doniosłości których pani wyobrażenia mieć nie jesteś w stanie, a nawet honor nazwiska, jakie nosisz obecnie, zależą od tej rozmowy.
Pomimo stanowczo postanowionego oporu ze swej strony, Aniela uczuła się być skrępowaną tą sytuacyą.
Zimne, a nawet prawie lodowate zachowanie się Arnolda, stanowiące zdumiewającą sprzeczność z gwałtowną miłością, jaka płonęła w głębi jego serca nakształt gorejącego wulkanu; przestraszały pannę Verrière, obezwładniając ją zarazem.
Cała jej istota burzyła się przeciw temu człowiekowi; czuła dla niego wstręt nieprzełamany, a mimo to bezwiednie prawie ulegać jego woli była zmuszoną.
Upadła na fotel, z którego podniosła się przed chwilą.
— Byłaś pani świadkiem sceny — mówił dalej Desvignes — jaka odbyła się onegdaj wieczorem w tutejszym salonie, a jeśli jesteś bezstronną, osądzić pani wypada w takim razie nader surowo pana Vandame. Bez żadnego wyzwania z mej strony rzucił mi obelgę z nienawistną, niczem nieusprawiedliwioną zaciekłością.
— Czyliż mogło być inaczej? — zawołała Aniela. — Oboje z Emilem Vandame kochamy się oddawna. Poprzysięgliśmy należeć do siebie wzajem. Kuzyn mój przeto zmuszonym był traktować pana jako wroga, ponieważ rzucasz się nagle pośród, nas, rozrywając naszą miłość; łamiesz nasze nadzieje, unice- stwiając sny nasze! Wobec zatem napadającego na nas wroga, pozostaje nam bronić się, lub nań uderzyć. Vandame uczynił to, co ja sama zrobiłabym w jego miejscu.
— Aprobujesz więc pani jego postąpienie?
— W zupełności... ponieważ go kocham! — zawołała z dumą panna Verrière.
— Niech i tak będzie... Lecz proszę, posłuchaj mnie pani dalej — mówił obojętnie Desvignes. — Znieważony przez Vandama, któremu, powtarzam, nie dałem do tego powodu, zmuszony byłem przyjąć jego wyzwanie. Biliśmy się... Jego życie było w mem ręku. Potrzeba mi było tylko nacisnąć kurek mego pistoletu, a w chwili obecnej nie miałbym już rywala. Wiedziałem jednak, że pani go kochasz... i nie zabiłem go!
— Sądzisz pan, iż ja uwierzę, że przez miłość dla mnie oszczędzałeś tego, którego kocham?
— Tak... mam to przekonanie.
Aniela wzruszyła ramionami.
— Nie jestem w stanie odkryć powodu tak wielkiej wspaniałomyślności z pańskiej strony... — wyrzekła z ironią.
— A jednak ów powód jasno przed oczy się stawia. Nie chciałem powrócić do pani z rękoma krwią zbroczonemi; nie wybaczyłabyś mi zapewne śmierci porucznika. Zresztą, na co go miałem zabijać, gdy dla mnie przestał on być niebezpiecznym? Małżeństwo pomiędzy nim a panią jest niepodobnem do spełnienia...
— Dlaczego... kto temu przeszkodzić jest w stanie?
— Ojciec pani, któremu nie zaprzeczysz prawa w tym razie. I dlatego to, będąc spokojnym, i pewnym ja, zelżony, wyświadczyłem łaskę zobelżycielowi, którego ręka podniosła się, by mnie spoliczkować. Kula jego chybiła, a wtedy, gdy zależało odemnie trupem, go u nóg mych położyć, spuściłem broń... nie wystrzeliłem... Pojmujesz to pani?...
— Nie... — odparła drżącym głosem panna Verrière; — nie... ja tego nie pojmuję... nie rozumiem! Ta pańska pozorna wspaniałomyślność przeraża mnie... Jakiż powód nakazał panu być tyle szlachetnym?
— Powód dwojaki... moja miłość dla pani i zapewnienie sobie mej zemsty. Wydaje się to pani zagadką? Otóż ją wytłumaczę. Życie pana Vandame, które do mnie należało na placu walki, należeć i obecnie nie przestało. Zeznałem, że nie czynię mu łaski, ale udzielam jedynie odroczenie. Służy mi prawo zabić go, skoro mi się tylko podoba. Jego obowiązkiem, jeśli jest człowiekiem honoru, o czem nie wątpię, jest przyjść na moje pierwsze wezwanie i wystawić pierś na mój strzał.
— Ach! — zawołała panna Verrière z przerażeniem i zgrozą... to niepodobna... to być nie może!...
— Zapytaj pani o to świadków spotkania, nie mówię moich, bo tym nie ufałabyś może, lecz świadków pana Vandame, dwóch oficerów artyleryi, jego przyjaciół... Usłyszysz, co ci odpowiedzą.
— Lecz zabić człowieka w ten sposób... na zimno, człowieka rozbrojonego... to byłoby podłem... nikczemnem... to byłoby prostem morderstwem!
— Nie! to byłoby użyciem przynależnego mi prawa. Życie Emila Vandame do mnie należy legalnie, niezaprzeczenie, ponieważ on godził na moje, a chybił. Udzielam mu odroczenie... kilka dni łaski, poczem upomnę się o to, co mnie przynależy. Gdzież tu jest zbrodnia?
— Nie... nie... nie!... — wołała gwałtownie Aniela — ja temu nie wierzę! Nie! pan nie jesteś takim potworem... Nie uczynisz tego, co mówisz!
— Być może... wyrok w tej mierze od pani zależy — odrzekł Desvignes ostrym głosem, jak cięcie spady.
— Odemnie? — powtórzyła panna Verrière z osłupieniem.
— Tak... od pani.
— W jaki sposób?
— Daruję mu życie, jeśli zostaniesz mą żoną.
— Nigdy... nigdy!...
— Ha! zatem pani sama wygłaszasz wyrok śmierci dla porucznika.
— Niechaj umiera! Wiem dobrze, iż wołałby umrzeć raczej, niźli mnie widzieć zaślubioną innemu. Nigdy do pana należeć nie będę... Nigdy! słyszałeś? Wdową zostanę.
— Vandame umrze... a pani będziesz moją wbrew oporowi swojemu.
— Nie ufaj pan w to... Nie znasz mnie... Oprzeć się potrafię!
— Wola ojcowska ten opór przełamie...
— Nie! ja nie ustąpię!
— Przypuśćmy na chwilę, że tak będzie... Jakież ztąd następstwa? Pani nie wiesz zapewne... otóż ja ciebie objaśnię w tym względzie. Cofnę kapitały, jakie wniosłem do jego banku i ruina, chwilowo zażegnana, ukaże się w całej okropności, a tym razem nieuchronnie!
— Ruina?... — powtórzyła panna Verrière, jakby pochwycona obłędem. — Nie! pan mnie chcesz tylko omamić... Pan kłamiesz!
— Nie wierzysz więc pani temu?
— Nie wierzę! Ruina nie może zagrażać mojemu ojcu.
— Nie może zagrażać... Dlaczego?
— Posiadam majątek po mojej matce... posiadam milion. A więc oddam to wszystko do ostatniego grosza dla ocalenia mojego ojca.
— Najprzód, ów milion byłby kroplą wody w morzu, a powtóre, idź pani zażądaj od swego ojca owego miliona w dniu, w którym ja ustąpię ze współki? Natenczas nic mu nie pozostanie... mniej niż nic, bo nie będzie mógł nawet powtórzyć owego pamiętnego zdania: „Wszystko stracone... oprócz honoru!“ Honor ten runie, jak reszta! Nie chodzi tu bowiem o zwykłą ruinę, chciej pani o tem wiedzieć, lecz idzie tu o hańbę! Nie będzie to zwyczajna prosta upadłość, jaka zagraża twojemu ojcu z chwilą, gdy moja ręka usunie się od niego, ale to będzie bankructwo... bankructwo oparte na oszustwie, jakie prowadzi przed trybunał sądowy, do centralnego więzienia, a wreszcie na galery! Zostaniesz córką bankruta... więźnia, galernika... złoczyńcy! Jak się to pani podoba?
— Boże!... mój Boże! — wołało dziewczę, załamując ręce z rozpaczą.
— Znajdujesz mnie pani zapewne grubijaninem, brutalem... brutalem... masz słuszność... bo jestem nim w rzeczy samej — rzekł Desvignes; czynię to jednak dla ocalenia ciebie, musiałem ci ukazać tę straszną prawdę i przyłożyć do rany rozpalone żelazo. Rozegnaj pani jednak swą trwogę... Trzymasz w swem ręku losy swojego ojca, porucznika Vandame i swój własny. Przyszłość będzie taką, jaką pani zechcesz, ażeby nią była. Kocham cię miłością niewysłowioną, niezmienną... Sądzę, że o tem nie wątpisz... Złożyłem tego dowód, powstrzymując ruinę i hańbę, zagrażającą waszemu domowi... Z tego, com dotąd uczynił, osądź, co mogę jeszcze uczynić! Zostań moją, a postawię cię na takich społecznych wyżynach, iż wszystkie kobiety zazdrościć ci będą... Jeżeli się więc znajdują przeszkody na mojej drodze, usuń je... radzę ci, pani; nie szukaj po za niemi dla siebie schronienia, gdyż skruszę je bez wahania, bez litości... przysięgam! Miłość, podobna mojej, zdolną jest wstrząsnąć światem w podstawach, by dojść do celu. Prócz tej miłości, nic dla mnie nie istnieje. Miłość ta jest mi wszystkiem!
— Lecz jeśli pan tak mnie kochasz... — odrzekła drżącym głosem panna Verrière — winieneś pojąć, że moje serce nie może ci się odpłacić wzajemnością, ponieważ oddałam je innemu w całkowitości.
— A więc dlatego, jeżeli będzie trzeba, zgładzę tego innego, do czego mam prawo — odpowiedział Desvignes z przerażającym uśmiechem. — Silna wola jest władczynią świata, ja chcę, ażebyś mnie pani kochała i kochać mnie musisz!
Aniela padła na kolana przed nikczemnikiem, a wyciągnąwszy ręce ku niemu błagalnie, zalała się łzami.
— Miej litość nademną... — wołała; — łaski... och! łaski, błagam cię o nią!
— Ty to raczej, pani, winnaś się zlitować nademną — Wiesz, ile cię kocham, a ztąd, ile cierpię!
— A więc... bądź dla mnie bratem, a kochać cię będę... kochać, jak siostra, z całem poświęceniem... tkliwością...
I wymówiwszy te słowa, wybuchnęła łkaniem.
— Ach! — zawołał Desvignes z uniesieniem gniewu — nie płacz, pani! Twe łzy nie wzruszą mnie... one więcej jeszcze mnie drażnią! Potęgują moją nienawiść dla tego Vandama, ukazując, do jakiego stopnia go kochasz! Chcesz-że więc pani, abym natychmiast go zabił?
— Jego śmierć byłaby moją śmiercią — odparła Aniela. — Chcę, aby on żył...
— A więc kochaj mnie! — zawołał Desvignes. — To cena, za jaką daruję mu życie.
I pochwycił złożone błagalnie ku sobie ręce dziewczyny.
Na owo tyle wstrętne dla niej dotknięcie, Aniela wzdrygnęła się cała. Zerwała się nagle, stanąwszy dumna, z pogardą na ustach, błyskawicą w spojrzeniu.
— Gdybym za taką cenę okupiła życie Vandama, przeklinałby mnie! — odpowiedziała. — Nie przyjmuję tej tak nikczemnej propozycyi. Niechaj umiera... i ja umrę z nim razem... a gdyby śmierć ku mnie nie nadeszła, poświęcę się Bogu!
— Nie! ty będziesz moją!
— Nigdy!
— Przyjdziesz do mnie sama i powiesz: „Oto moja ręka... bierz ją!“
Panna Verrière cofnęła się przerażona.
— Chcę panią przekonać — mówił Desvignes z lodowatym spokojem — że nic w świecie nie zdoła zwrócić mnie z dro- gi, jaką sobie nakreśliłem... Chcę panią ubezpieczyć przeciwko tobie samej, ukazując ci bezskuteczność twego oporu. Pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu, będziesz moją żoną!... Zostałaś o tem powiadomioną... Teraz pozostaje mi tylko wyrazić ci mą wdzięczność, żeś raczyła udzielić posłuchania, o jakie prosiłem. Dzięki wyjaśnieniu, które nastąpiło, żadne niezrozumienie odtąd istnieć pomiędzy nami nie może, co zadawalnia mnie w zupełności.
Tu, złożywszy ukłon głęboki, ów nędznik wyszedł z budoaru, udając się do salonu, gdzie oczekiwał bankier wraz z siotrą Maryą.
Zakonnica podniosła się natychmiast, śpiesząc do Anieli.
Pragnęła dowiedzieć się jaknajprędzej co zaszło i stanęła zdumiona na widok swojej kuzynki, pogrążonej w strasznej rozpaczy, zalnej łzami.
— Ach! jakżem nieszczęśliwą! — szeptało dziewczę, wspierając głowę na piersiach siostry Maryi. Śmierć jedynem teraz byłaby dla mnie zbawieniem!
Tu łkanie przerwało jej mowę.
Jednocześnie w salonie bankier zapytywał swego wspólnika:
— I cóż?
— Upór panny Anieli jest niesłychanym... Szczęściem, iż posiadam środki na jego zwalczenie.
— Jestżeś pewien pomyślnego ukończenia tej sprawy?
— Najzupełniej.
— Tem lepiej.
— Jutro zrana mam wiele interesów na mieście do załatwienia — rzekł Desvignes. — Nie przybędę do biura, jak około trzeciej.
— Pojutrze termin wypłaty La Fougèra... nie zapomnij o tem.
— Ja nigdy o niczem nie zapominam.
Tu rozeszli się.
Arnold, złamany znużeniem, pojechał na ulicę Tivoli gdzie udawszy się na spoczynek, zasnął snem ołowianym.
Nazajutrz, wczesnym porankiem, udał się własnym powozem do Botanicznego ogrodu, a wysiadłszy przy furtce tegoż, wychodzącej na ulicę Buffona, szedł bulwarem Szpitalnym aż do domu oznaczonego numerem 8-ym, gdzie dosięgnąwszy trzeciego piętra, zadzwonił do mieszkania Scotta i Trilbego, którzy, jak wiemy, ulokowali się tu pod nazwiskiem braci Perron.
Scott mu otworzył, wołając:
— Otóżeś przyszedł nareszcie!... Zaczęliśmy rozpaczać, od tak dawna nie widząc ciebie.
— Jestże coś nowego? — pytał były sekretarz z Kalkuty, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Ma się rozumieć.
— Coś, co dotyczy Misticota?
— Tak właśnie.
— Cóż się z nim dzieje?
— Od dwóch dni nie sprzedaje medalików na Montmartre, zdaje się, że zmienił rzemiosło.
— Należało zbadać przyczynę jego nieobecności.
— Powód ten odgaduję potrosze. Przed trzema dniami, stojąc na czatach przy ulicy de la Fontaine, naprzeciw domu, gdzie mieszka, widziałem zakonnicę, która przybyła tam, pytając się o niego.
Desvignes drgnął zaniepokojony.
— Zakonnicę? — powtórzył.
— Tak.
— Jak ona wyglądała?
— Piękna i młoda.
Wspólnik Verriera zmarszczył czoło.
— Cóż tam robiła ta zakonnica? — zapytał.
— Nie znalazłszy chłopca w mieszkaniu, pojechała szukać go na wzgórze, koło kaplicy, co dowodzi, że zna jego zwyczaje. Podrostka tam jednak nie było.
— A więc nie widziała się z nim?
— Tego dnia nie, lecz znów przybyła nazajutrz; i bezwątpienia musiała się z nim porozumieć, ponieważ czekał na swem stanowisku. Zakonnica weszła z nim do budynków, znajdujących się obok kaplicy, gdzie mieszczą się biura fabryki. Pozostawali tam blisko przez godzinę, poczem chłopiec odszedł i odtąd nie widziałem go wcale.
— Trzeba go było śledzić... iść za nim.
— Sądziłem, iż należało raczej śledzić tę zakonnicę — rzekł Scott. — Chciałem się dowiedzieć, gdzie ona mieszka.
— No... i dowiedziałeś się?
— W zupełności... Ha! ma ona widać pieniądze, ta świętoszka... Nie mieszka w żadnym klasztorze, ani szpitalu, lecz we wspaniałym pałacu na bulwarze Haussmana. pod numerem 54-ym.
— To ona! — szepnął Desvignes. — Byłem przekonany.
— Cóż ona, u czarta, mogła chcieć od Misticota? — zawołał.
— O! co do tego, nic nie wiem... Jest to dla mnie zagadką.
— Potrzeba śledzić tę zakonnicę, poznać jej działania, a przedewszystkiem przekonać się, czy ona widuje się z Misticotem. Jego również odnaleźć trzeba i na krok nie odstępować. Podzielcie się tą pracą. Jeden z was niechaj ją śledzi, a drugi chłopca. Jest dla mnie bardzo ważnem dowiedzenie, co zachodzi pomiędzy nimi.
— Dokonamy tego... i dobrze dokonamy.
Desvignes położył banknot na stole, przy którym siedział.
— Oto na kupno dla was przebrania, jakiego będziecie potrzebowali zapewne.
— Masz dla nas jakie inne jeszcze polecenia? — zapytał Scott.
— Obecnie nic więcej. Przyjdę za godzinę do restaura- cyi w Halles, pod Nóżką baranią. Zjemy tam razem śniadanie i zobaczę, czy mi co jeszcze polecić wam wypadnie.
Tu wspólnik Verrièra, wysiadłszy do powozu, pojechał na róg ulicy Ratuszowej, w zamiarze udania się do Agostiniego.
Włoch klasyfikował właśnie notatki dla swego nowego klienta, którego znał pod nazwiskiem Wiliama Scott.
Desvignes usiadł przy biurku.
— Wszystko gotowe? — zapytał.
— Tak.
— Radbym zobaczyć.
Agostini wydobył arkusz z leżęcej przed nim pliki papierów i wygłosił: „Hrabina de Nervey.“ Następnie czytał szczegóły rodzinne, znane już czytelnikom, jakich powtarzać nie będziemy, dodając w końcu: — Pani de Nervey jest dotknięta chorobą serca, które to cierpienie jest nieuleczalnem. Zgon jej przyśpieszyć może widok własnego dogasającego już prawie syna, pędzącego rozwiązłe życie, nie posiadającego najmniejszej synowskiej tkliwości, syna, który pamięta jedynie o matce wtedy, gdy potrzebuje od niej pieniędzy, a wyprawia jej sceny gwałtowne, jeśli mu odmawia udzielenia takowych.
— Piękna natura... nie ma co mówić! — zawołał Desvignes.
— Lada silniejsze wzruszenie może zabić hrabinę — czytał dalej Agostini. — Wystarczy jedno bardziej gwałtowne uniesienie gniewu, jakaś nieprzewidziana boleśna wiadomość, aby rozwinięta w niej choroba serca wtrąciła ją do grobu.
— Przejdźmy do owego syna.
— Znasz go pan... Sądziłem więc, iż niepotrzebnem byłoby kreślenie o nim bliższych szczegółów, spisałem jedynie listę jego wierzycieli.
— Zkąd pan otrzymałeś ich nazwiska? — pytał Desyignes.
— Melania Gauthier przyniosła mi je wczoraj.
— Ogólna cyfra długów?
— Trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków, z których ów idyota dostał do rąk zaledwie około dwustu dwudziestu tysięcy.
— Trzeba wykupić te wierzytelności jaknajprędzej, bez stracenia chwili. Zostawię panu na to pieniądze. A teraz przejdźmy do innych.
Agostini czytał dalej:
— Melania Gauthier, dama z półświatka, gwiazda średniej marki, jak dziś nazywają. Mało inteligencyi, nic serca, kompletny upadek moralny. Pragnie zaślubić Jerzego de Nervey, sądząc go bliskim śmierci, a tem samem mając nadzieję zagarnięcia spadku po matce. W obecnej chwili zostaje ona w ścisłych stosunkach z niejakim Fryderykiem Bertin, swoim kuzynem, niby mechanikiem z powołania, próżniakiem jednak, włóczęgą w całem znaczeniu. Ów Fryderyk jest łotrem, zdolnym do wszystkiego... A teraz Emil Vandame — wygłosił Agostini.
— Zostawmy to... — przerwał Arnold; — wiem lepiej niż pan, co o nim sądzić.
Włoch czytał dalej krótkie sprawozdanie o praczce, wdowie Perrot, o Piotrze Béraud, gałganiarzu, kwiaciarce, Wiktorynie Béraud, o Pawle Béraud, urzędniku kredytowego biura lyońskiego, Joannie Desourdy, jego krewnej i kochance, o dyrektorze teatru Fantazyj, La Fougère, o wdowie Ferron, właścicielce składu warzywa, przedstawiając charaktery i sposób życia tych osób tak, jak je poznaliśmy.
Desvignes schował do kieszeni pęk notat skompletowanych. Zaopatrzony temi dowodami, udał się do restauracyi, w której mieli nań oczekiwać Scott z Trilbym, gdzie dał im nowe polecenia, jakie wkrótce poznamy.
Tegoż dnia siostra Marya, wyszedłszy bardzo rano z pałacu przy bulwarze Haussmana, udała się do kaplicy Sacré-Coeur, mając nadzieję zobaczenia się z Misticotem.
Podrostek znajdował się tam w swem zwykłem ubraniu i poszedł wraz z zakonnicą do biura, gdzie poprzednio mieli już z sobą rozmowę. Tu zdał jej sprawozdanie z wypadków, jakich naocznym był świadkiem.
Siostra Marya po części wiedziała już o wszystkiem, mimo to opowiadanie chłopca przeraziło ją niewypowiedzianie.
— Ów Arnold Desvignes ukazuje mi się jako wcielona potęga złego... — szepnęła. — Potrzeba bardziej niż kiedy odkryć jego przeszłość. Rozpocznij więc niezwłocznie swoje działanie, me dziecię, skoro tylko dostarczę ci objaśnień, niezbędnych do udania się w podróż, które to objaśnienia spodziewam się wkrótce otrzymać.
— Licz na mnie, siostro... — odparł podrostek; — zdemaskuję napewno tego nikczemnika. Sądzę wszelako, iż przedewszystkiem potrzeba mi zmienić mieszkanie.
— Dlaczego?
— Za zbyt dobrze znają mnie wszyscy w tym okręgu... Moje przebrania zwróciłyby uwagę... Obrotne języki kumoszek mówićby o tem zaczęły... Natworzonoby mnóstwo przypuszczeń różnego rodzaju... Powiedzianoby, że należę do policyi, i tak po nitce do kłębka odkryto wreszcie, że dla ciebie, siostro, pracuję. Wystarczy tu jeden wyraz, dosłyszany przez tak zwanego Arnolda Desvignes, by wniwecz obrócić nasze plany. Wszak dobrze pojmujesz to, siostro? Ztąd to powziąłem przekonanie, iż dla naszej sprawy koniecznem jest, abym conajrychlej opuścił dotychczasowy zakątek.
— Masz słuszność... lecz gdzie się udasz?
— Nic jeszcze nie wiem... Łatwo mi jednak będzie wynaleźć jakie mieszkanie.
— Umieść się bliżej bulwaru Haussmana; zamieszkaj w jakim przyzwoitym domu, gdziebym mogła widywać się z tobą w razie potrzeby. Nie oszczędzaj pieniędzy... miej na uwa- dze wszelkie potrzebne środki ostrożności i niech Bóg, czuwający nad dobrymi ludźmi, otacza cię swą świętą opieką. Do widzenia, moje dziecię...
— Żegnam cię, siostro.
Po rozejściu się z zakonnicą Misticot poszedł za wyszukaniem sobie mieszkania i po kilku godzinach znalazł pokoik na czwartem piętrze w nader przyzwoitym domu przy ulicy Flechier, w pobliżu kościoła Nôtre-Dame de Lorette. Jednocześnie kupił sobie kilka skromnych sprzętów, urządziwszy się tak, by mógł się przenieść nazajutrz, poczem udał się na ulicę de la Fontaine.
Tu powiadomił odźwiernę, iż wyjeżdża na prowincyę, zapłacił za miesiąc bieżący, poczem sprowadziwszy handlarza, sprzedał mu wszystko, co się znajdowało w mieszkaniu.
Sprowadziwszy fiakra, wsiadł weń z małym tłumoczkiem, zawierającym jego ubranie, uścisnął rękę matki Patapon i rzekł do woźnicy:
— Jedź tam, gdzie ci wskazałem.
Naprzód albowiem wymienił ulicę i numer domu, do którego miał jechać.
Powóz ruszył z miejsca.
Jednocześnie wszelako drugi fiakr, oczekujący o kilkanaście kroków od mieszkania Misticota, wyruszył również, śledząc w pewnej odległości pierwszy wehikuł.
W powozie tym siedział mężczyzna, z twarzą przewiązaną czarną chustką jedwabną, jaka zakrywała mu oko i część policzka.
Pod tą opaską sam dyabeł nie poznałby Trilbego, który wykonywał dane sobie polecenie przez Arnolda Desvignes.
Gdy na ulicy Flechier zatrzymał się fiakr Misticota powóz z Trilbym także przystanął i Irlandczyk zeń wysiadł.
Za pierwszym rzutem oka dostrzegł on chłopca z zawiniątkiem w ręku, wchodzącego w korytarz domu, po za którym dwaj ludzie, rozmówiwszy się z nim, wnosili meble do tegoż samego korytarza.
— Ha! ha! — wymruknął były klown cyrkowy — otóż widocznie on się urządza nanowo i będzie tu mieszkał. Miałżeby spostrzedz, że go śledzą? Wszystko to jest nader zagadkowem... Tu to prawdopodobnie będą miały miejsce jego spotykania się z tą pobożnisią... Będzie to dla nich wygodniej, niźli wdrapywać się na szczyt Montmartre.
Podczas gdy to mówił Trilby, spojrzawszy na bramę domu, spostrzegł na niej tabliczkę z napisem: „Mieszkanie do wynajęcia.“
Ufny w swoje przebranie, któreby go nie zdradziło nawet wobec Misticota, wszedł w korytarz, zapytując odźwiernej:
— Gdzie tu mieszkanie do wynajęcia?
— Na czwatem piętrze.
— Na czwartem?
— Tak... ładne małe mieszkanko, sąsiadujące z tem, do którego się ten młody człowiek wprowadza. Kiedyś oba te lokale tworzyły jeden apartament.
Posłyszawszy to, Trilby omal nie krzyknął z radości.
— Można je zobaczyć? — zapytał.
— Można... Służę natychmiast.
I wyjąwszy klucze z szufladki, odźwierna poprowadziła przybyłego na czwarte piętro.
Misticot znajdował się na trzecim przedziale schodów, dopomagając ludziom wnosić meble.
Trilby przeszedł tuż koło niego i podrostek ani poznał w nim komika z cyrku Fernando.
Było tak w rzeczy samej, jak powiedziała odźwierna; dwa te mieszkania tworzyły kiedyś jedną całość, obecnie gospodarz rozdzielił je dla ułatwienia wynajmu.
— Nowe tu dano, jak widzę, przepierzenie... — rzekł Trilby, wskazując na deski przegrodzenia, na których obicie miało inną barwę od naklejonej reszty pokoju, wilgotne jeszcze, jak widzę.
— To wyschnie wkrótce — odpowiedziała kobieta. — Okna wychodzą na ulicę... Widać przez nie całą fasadę kościoła, masz pan do tego i balkon.
Tu, otworzywszy drzwi oszklone, weszła na ganek, gdzie i Trilby wszedł za nią.
Przepierzenie z desek dzieliło również ten balkon na dwie połowy.
— Ale nie założono jeszcze kraty, dzielącej te oba balkony... — zauważył Trilby.
— Krata już zamówiona u ślusarza... Wkrótce ją przyniosą i ustawią. Podoba się panu to mieszkanie?
— Podoba mi się... Jakaż jego cena?
— Osiemset franków rocznie.
— Wynajmę je.
— Lecz panu wiadomo zapewne, że za cały kwartał z góry zapłacić potrzeba?
— Wiem o tem... i zapłacę, skoro na dół zejdziemy.
W kilka minut później Trilby wychodził z domu, otrzymawszy pokwitowanie od właściciela tegoż, pana David, na wynajęcie i zapłacenie mieszkania.
— Udało mi się... cios prawdziwie mistrzowski! — wyszepnął, wsiadając do fiakra i wracając tymże na bulwar szpitala. — Będę słyszał i wiedział wszystko, co ów podrostek mówić i czynić będzie w swem „pudle“, a gdyby stawał się dla nas nazbyt niebezpiecznym, łatwo się z nim załatwimy! Desvignes zadowolonym z nas będzie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zbytecznem byłoby twierdzić i mówić czytelnikom, iż Vandame po swoim powrocie z za rogatek belgijskich, tonął w czarnych myślach i rozpaczy.
Skutkiem nadspodziewanego, a nie mające rozwiązania pojedynku, porucznik artyleryi powziął stanowcze postanowienie. Jego życie było obecnie w ręku jego wroga, jego rywala, który w każdej chwili mógł go odeń zażądać. Przebywanie w Paryżu wpośród podobnych okoliczności stało się dlań niemożebnem.
Jakaż mu zresztą pozostawała nadzieja?
Oczekiwać na dojście do pełnoletności Anieli i zaślubić ją mimo wszelkich przeszkód i zapór?
Ależ o tem nateraz myśleć niepodobna było, ponieważ napewno w dniu zaślubin Desvigues, korzystając ze swego prawa, stanąłby przed nim, wołając:
— Twe życie do mnie należy... Odbieram ci je.
I roztrzaskałby mu czaszkę, bez skrupułu.
Rozmyślając przez całe godziny dnia nieskończenie długiego, studyując z różnych stron sytuacyę, przekonał się Vandame, że pozostawały mu tylko dwie alternatywy: zabić się... lub się dać zabić.
W ciągu czterdziestu ośmiu godzin młody ów człowiek postarzał o lat kilka. Przytłaczająca go boleść moralna wycisnęła swe piętno na jego obliczu. Spochmurniał; spojrzenie jego świeciło blaskiem ponurym.
Za powrotem do Vincennes, jego służbowy żołnierz oznajmił mu o bytności siostry Maryi.
Wiadomość o tej wizycie rozdrażniła krwawiącą ranę w sercu porucznika, ponieważ z jego miłości dla Anieli, miłości głębokiej, niezmiennej, fatalność uczyniła miłość bez nadziei.
W chwili obecnej widzimy go wychodzącym z mieszkania w galowym uniformie, idącego ku stacyi Winceńskiej drogi żelaznej.
Generał ten przeniósł na syna gorącą życzliwość, jaką chował niegdyś dla ojca, zabitego przy jego boku na polu bitwy. Emil Vandame, jak wiemy, zasługiwał w zupełności na to przywiązanie.
Przybywszy tu, zwrócił się do części ministeryum, w której znajdowało się biuro jego protektora, i oddał swój bilet wizytowy.
Woźny, będący na służbie, otrzymał rozkaz wprowadzenia przybyłego.
Generał siedział przy wielkiem biurku, przeładowanem papierami i zwojami akt. Ubranym był czarno, po cywilnemu, z małym znaczkiem przy butonierce.
Gęsty włos siwy, krótko przycięty, pokrywał jego marsową głowę. Długie wąsy w górę wzniesione i również białe jak śnieg faworyty, otaczały mocno ogorzałe jego policzki, na jednym z których znajdująca się blizna głęboka dzieliła go na dwoje, wyciskając piętno odwagi i męztwa na tej pięknej postaci starego żołnierza.
Podniósł się z uśmiechem na ustach i, kulejąc, postąpił kilka kroków na spotkanie wchodzącego, otrzymał bowiem kontuzyę w kolano w pamiętnej wojnie 1870 roku pod Coulmiers.
— Ha! witaj, rekrucie... — zawołał żartobliwie, podając rękę Vandamowi. Przychodzisz nareszcie, i cóż mi powiesz?
Generał miał zwyczaj nazywania rekrutami wszystkich tych młodych wojskowych, dla których uczuwał życzliwość wyjątkową. Ten jego zwyczaj powszechnie był znanym.
Vandame z gorącą życzliwością uścisnął dłoń sobie podaną.
— Zjesz ze mną śniadanie? — pytał dyrektor archiwum.
— Nie... mój generale.
— Dla czego odmawiasz?
Tu spojrzawszy na stojącego przed sobą porucznika, dostrzegł głęboki smutek na jego twarzy.
— Ach! do pioruna... co tobie? — zawołał. Masz minę jakoby żywcem pogrzebanego. Cóż tam znów zaszło takiego? Nie zaprzeczaj daremnie... Wywracasz się prawie... zaledwie jesteś w stanie utrzymać się na nogach... Siadajże, siadaj i mów, o co chodzi? Chcesz może skargę zanieść na kogo?...
— Nie, mój generale.
— Cóż więc takiego.
— Nudzę się w Paryżu.
Generał rzucił się na swym szerokim fotelu, przykładając rękę do krawata, jak gdyby ogrom tego, co posłyszał na raz, powstrzymał mu oddech.
— A! do kroć piorunów!... — zawołał — co ja słyszę? Ty nudzisz się... ty... który pracujesz od nocy do rana... ty? zajmujący się wynalazkami? Nie przyjmuję takiego wyjaśnienia! Mów prawdę... wytłómacz mi się jasno... kategorycznie... Kto cię pokrzywdził... wyrządził ci jaką niesprawiedliwość?
— Nikt, generale... Chlubić się mogę i cieszyć względami moich dowódców... Wyznałem prawdę... mimo, że ona nie do uwierzenia być ci się wydaje. Pobyt w Paryżu nieznośnym jest dla mnie i właśnie przychodzę prosić o zaradzenie złemu.
— Cóż więc chcesz... czego żądasz? Mów... wszystko, co można, uczynię dla ciebie.
— Obecnie, jak mi wiadomo, wybierają pewną liczbę oficerów dla wzmocnienia armii na Wschodzie — rzekł Vandame.
Udaję się przeto pod pańską wysoką protekcyę z prośbą, bym został pomieszczonym na tej liście i proszę o wysłanie mnie tam jak najprędzej.
Generał zadumał głęboko przez kilka minut, w czasie czego zatopił przenikliwe spojrzenie w oczach oficera.
— Do pioruna! — zawołał nagle, uderzając pięścią W biurko — czyś ty oszalał?
— Zapewniam cię, generale, o zupełnej przytomności mego umysłu.
— Ależ bo to czyste szaleństwo chcieć odjeżdżać w chwili, gdzie komitet, mając dla ciebie wysokie poważanie, pokłada wielkie nadzieje w twoich odkryciach co do ulepszenia broni, jakie dokonałeś i możesz na przyszłość dokonać. Na seryo chcesz więc wyjechać?
— Do tego stopnia na seryo, że jeżeli nie otrzymam tego, czego żądam, podam się do uwolnienia.
— Uwolnienia? — powtórzył stary żołnierz, uderzając powtórnie w stół ręką, co ty znów bredzisz... uwolnienia!?
— Tak... ponieważ otrzymawszy takowe, będę mógł jechać jako wolontaryusz i to uczynię.
— Lecz musisz mieć jakiś powód, który cię znagla do podobnie szalonego czynu?
— Tak... powód nader ważny... mój generale.
— Czy nie chodzi tu czasem o jakąś głupią miłosną awanturę? do milion kroć sto tysięcy!... To sprawa jakiejś kobiety... jasno to widzę!
— Chodzi jedynie o to, abym nie cierpiał, mając przed oczyma szczęście na zawsze stracone.
— Raz jeszcze powtarzam, jesteś szalonym, rekrucie!... szalonym!
— O! jakże chciałbym nim być! — rzekł Vandame z przytłumionym westchnieniem — o ileż mniej bym cierpiał! I dwie łzy spłynęły na jego blade policzki.
Generał dojrzał te łzy młodzieńca.
— Otóż i szczegół, jaki zmienia rzecz całą... — zawołał z wzruszeniem. Ty płaczesz, mój chłopcze... — dodał, biorąc za rękę porucznika. Sprawa więc jest ważną... przygnębiającą cię ciężko?
— Niewysłowienie jest ciężką dla mnie, generale... Katusza, jaką mi nałożono, przechodzi me siły, mimo, żem sądził się być zdolnym do zwalczenia wszelkich przeciwności!...
— I nie masz na to środków ulżenia?
— Jeden tylko... — wyjechać.
— Lecz któraż z tych dyabelskich kobiet w ten sposób cię opętała?
— Och! jest to najlepsza, najczystsza, najtkliwsza, najdoskonalsza istota!
— Gadaj zdrów! — zawołał gwałtownie generał. Ta uwielbiana i tyle doskonała w twych oczach istota jest demonem złego, ponieważ wywołała łzy u żołnierza.
— Nie ona to jest ich przyczyną... Jest ona równie jak ja nieszczęśliwą... kocha mnie tyle, o ile jest przezemnie kochaną.
— A zatem to jej rodzice wywołują wasze strapienia... stawiają zapory pomiędzy wami?
— Stawia je fatalność... — wyszepnął Vandame.
— Co mi tam bajesz!... — zawołał stary wojak. Ja nie znam fatalności... nie wierzę w żadną fatalność! Jest to wyraz wylęgły w mózgach autorów. Otrzymuje się to, co się sprowadziło i rzecz skończona. A skoro boleść przyciśnie, składa się wszystko na jakąś fatalność.
Tu rozirytowany generał zaczął chodzić po gabinecie, rzucając urywane zdania, jakie świadczyły o wewnętrznem jego wzburzeniu, poczem zatrzymał się nagle przed porucznikiem.
— Do milion dyabłówl — zawołał, uderzając nogą w podłogę, czyż wiecznie te szatanice kobiety będą przyczyną naszych nieszczęść? Masz słuszność, rekrucie, jak widzę... Skoro ów psotnik hultajski, ta miłość wkradnie się nam w głąb serca i rozkorzeni się tam, jak oto w twojem, należy ją ztamtąd starać się wyrwać jak zły chwast wszelkiemi możliwemi sposobami. Sądzisz, że zapomnienie cię uzdrowi... i dla zyskania owego zapomnienia chcesz się wydalić... Logiczne to w rzeczy samej... W każdym razie będzie to dla ciebie z awansem, ponieważ wybierają pomiędzy najbardziej zasłużonemi. Wysyłamy na Wschód wyborowych oficerów, kwiat naszej armii, dla wzmocnienia sił wojsk naszych w Tonkinie... dla utrzymania tej głupiej wojny, rozpoczętej bez powodów, bez celu, a którą jednak prowadzić trzeba dalej, ponieważ sztandar Francyi jest w to zawikłanym. Pojedziesz zatem rekrucie...
— Przyrzekasz mi to generale? — zawołał Vandame z blaskiem radości w smutnem dotąd spojrzeniu.
— Przyrzekam... ponieważ tu chodzi o twe uleczenie. Przykrość mi to sprawia niezmierną... lecz ustępuję w tym razie. Pozostań u mnie... Zjemy razem śniadanie. Następnie zobaczę się z moim kolegą, któremu powierzono prawo czynienia wyboru między oficerami. Wyjazd twój nastąpićby musiał w ciągu pięciu dni. Nie opuścisz mnie, dopóki nie otrzymasz zapewnienia, iż jesteś zapisanym na liście powołanych... To rzecz wiadoma. A teraz, mój chłopcze, proszę, zrzuć z siebie tę fizyonomię nieboszczyka... Spójrz na mnie jasno, pogodnie i pójdźmy na kieliszek absyntu przed śniadaniem. Naganny to zwyczaj, wiem o tem; lecz co chcesz? my, starzy Afrykanie, nie możemy się zeń poprawić.
Tu, usiłując ukryć wzruszenie i łzy, nabiegające mu do oczu na wspomnienie tego, co cierpiał syn jego przyjaciela, stary wojak, wziąwszy swą laskę i rękawiczki, wyszedł z Vandamem do restauracyi, znajdującej się w pobliżu ministeryum wojny.
— Zaczekasz tu na mnie... — rzekł po ukończonem śniadaniu. — Proszę cię o godzinę cierpliwości.
I wyszedł.
Zanim godzina upłynęła, ukazał się nanowo, wołając:
— Skończone. Jutro odbierasz nakaz wyjazdu.
— Och... dzięki ci... dzięki, jenerale! — wołał porucznik z uczuciem. — Słusznie liczyłem na twą dla siebie życzliwość...
— Wkładam na ciebie jednak pewien warunek, który spełnić musisz — mówił stary żołnierz. — Nie pozwalam ci wystawiać lekkomyślnie głowy na kule pod pozorem zyskania zapomnienia o nieszczęśliwej miłości. Nie jest to dzielność, ani odwaga, ale idyotyzm! Pamiętaj, że ja chcę cię tu widzieć powracającego ze stopniem kapitana i krzyżem legii na piersiach. Gdybyś miał tam poledz, niewybaczyłbym sobie ni- gdy, żem ustąpił twojemu żądaniu. Dość czynisz szaleństwa, odjeżdżając... I ja miałbym jeszcze być przyczyną twej śmierci... do kroć piorunów?... Piękna dla mnie rola... nie ma co mówić! Coby o tem sądził twój ojciec, patrzący na to tam, z wysoka? Rozkazują ci żyć!... słyszałeś? Daj mi słowo, że będziesz postępował, jak dobry żołnierz, lecz nie szukając śmierci umyślnie. No, jakże... przyrzekasz mi to uczynić?
Za całą odpowiedź Vandame uścisnął rękę jenerała.
— Przyjdziesz tu jeszcze do mnie przed wjazdem?
— Przyjdę.
— Pamiętaj! A teraz, żegnam cię... wracam do mojej pracy. No! dalej, rekrucie... uściskajże mnie!
Vandame rzucił się w otwarte ramiona dzielnego żołnierza, który go przytulił do swych piersi z ojcowską tkliwością, poczem oba rozeszli się.
Porucznik wrócił do Vincennes, nie mówiąc nic nikomu o tem, co uczynił.
W teatrze Fantazyj prowadzono bezustannie próby z nowej sztuki, na którą liczył La Fougère, że mu zasili jego upadające przedsiębiorstwo. Wobec tego ów ryzykowny dyrektor naciskał o pośpiech maszynistów i dekoratorów, każdodziennie wprowadzając jakieś nowe ulepszenia, a tym sposobem pomnażając wydatki, obiecując każdemu zapłatę, a nie uiszczając takowej.
— Pomiędzy Leoną a dyrektorem, którego, jak wiemy, była kochanką, został zawartym akt prawny, mocą którego owa przyszła gwiazda sceniczna, pożyczyła mu sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków, spłacaną częściowo z wieczornych przedstawień.
Ów układ nadawał Leonie władzę, której nadużywała. Jej wymagania nie miały już teraz granic, traktowała z dumą swe towarzyszki, burczała reżysera, posługaczów, słowem wszystkich, aż do suflera. Cierpiano niesłychaną tyranię tej kobiety. Szmer oburzenia wrzał głucho w kulisach dyrekcyi. Oczekiwano niecierpliwie końca miesiąca. Nikt nie wiedział, że Verrière uwikłał w sidła Leonę wraz z La Fougèrem i mówiono sobie:
— Jeżeli nie wypłacą nam pensyj w pierwszym dniu nowego miesiąca, co robić natenczas?
Niektórzy artyści zażądali zaliczek od kasyera, której im tenże odmówił dla wiadomej jasno przyczyny.
Ci, którzy czekać nie mogli, udali się z żądaniem do dyrektora, który jedno wszystkim powtarzał:
— Z końcem miesiąca... z końcem miesiąca, moi przyjaciele. Na teraz myślmy o sztuce jedynie... To nasz majątek.. Czekajcie!
La Fougère, nie odbierając żadnej wiadomości od swoich dwóch głównych wierzycieli, Verrièra i jego wspólnika uspokoił się potrosze.
— Rozmyślili się, iż lepiej czekać, niż wszystko stracić... — mówił sobie.
W ostatnim dniu miesiąca, zrana, Leona, jak to było umówionem ze wspólnikiem Verrièra, przybyła do biura na ulicę Le Pelletier i została wprowadzoną do gabinetu dyrektora.
Desvignes sam się tam znajdował. Przyjął aktorkę nader uprzejmie.
— Nie opóźniłaś się pani... — rzekł do niej z uśmiechem.
— Stosuję się ściśle do oznaczonej mi daty! Mój kapitał, sądzę, jest przygotowanym.
— W zupełności... Racz pani chwilę zaczekać... Pójdę do kasy.
Tu wyszedłszy, uchylił drzwi biura i skinął na inkasenta, którego obowiązkiem było ściąganie należności od wierzycieli.
Gdy tenże przybył ku niemu, Desvignes szepnął mu zcicha te słowa:
— Osoba, o której ci mówiłem, jest tam... Oto weksel. Idź poszukać fiakra i czekaj przy bramie, skoro ona wyjdzie, jedz za nią. Trzeba, ażebyś przybył do teatru wraz z nią równocześnie.
— Dobrze, panie.
— Nie zapomnij żadnego szczegółu z wydanych przezemnie poleceń, wykonaj ściśle wszystko, co cl powiedziałem.
— Będę się starał wywiązać jaknajlepiej.
Desvignes, wyjąwszy z kasy sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków, wszedł do gabinetu.
— Oto rachunek pani... — rzekł, kładąc przed Leoną arkusz pokryty cyframi. — Racz go pani sprawdzić.
— Sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków i siedemdziesiąt jeden centymów... Tak... w zupełności — odpowiedziała.
— Zechciej więc pani odebrać sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków w biletach bankowych, jedną sztukę pięćdziesiąt centymów i dwie po dziesięć. Proszę, obrachuj pani, poczem raczysz podpisać pokwitowanie, jakie przygotowałem.
Leona, przerachowawszy banknoty, schowała je do małej ręcznej torebki, podpisała pokwitowanie, a pożegnawszy Arnolda, zwróciła się ku drzwiom.
— Jakże próby... idą dobrze? — zapytał.
— Doskonale.
— Kiedyż zamyślacie grać nową sztukę?
— Za kilka dni.
— Jesteś pani zadowoloną ze swojej roli?
— Nadzwyczajnie! Otrzymam niewątpliwie wielkie powodzenie, tak jak i sztuka zarówno.
— Tem lepiej! Miejmy nadzieję, iż pan La Fougère zbierze wiele pieniędzy.
— Nadzieja ta urzeczywistni się napewno!
Desvignes, odprowadziwszy młodą kobietę z całą uprzejmością do drzwi gabinetu, wrócił po jej odejściu, zacierając ręce i śmiejąc się owym strasznym milczącym śmiechem amerykańskiego rozbójnika.
Leona, wyszedłszy z biura, wsiadła do oczekującego na nią powozu, wracając do teatru, a tuż po za nią jechał fiakr drugi, w którym znajdował się inkasent bankowy, upoważniony do ściągania należytości.
La Fougère tymczasem w najwyższem zdenerwowaniu chodził po swoim dyrektorskim gabinecie, oczekując niecierpliwie powrotu aktorki.
Kasyer teatralny przychodził już pokilkakrotnie powiadamiać go, że poprzychodzono z kupieckiemi rachunkami.
— Niech czekają! — zawołał La Fougère — powiedz pan, żem pojechał do banku po odbiór kapitałów.
I prowadząc dalej swoją przechadzkę, coraz bardziej zirytowany i niespokojny, powtarzał:
— Gdyby nieszczęściem w ostatniej chwili wyniknęło coś nieprzewidzianego między Verrièrem a Leoną... gdyby nie odebrała pieniędzy... jakież zamięszanie, upadek, ruina!
Posłyszawszy nareszcie szmer kroków w korytarzu, pobiegł do drzwi i odetchnął swobodnie, ujrzawszy rozpromienioną Leonę.
— I cóż? — zapytał.
— Mam dla ciebie pieniądze.
— Widziałaś się z Verrièrem?
— Nie, widziałam się tylko z jego wspólnikiem, który mnie przyjął nader uprzejmie i nic nie wspomniał o twoim długu, zkąd wnoszę, iż rozmyśliwszy się rozumnie, czekać postanowili.
— Dajże mi prędko te pieniądze, oczekują wierzyciele, których corychlej pozbyć się trzeba.
— Masz tu sto pięćdziesjąt tysięcy franków, tak jakieśmy się umówili — rzekła Leona, wykładając na stół z woreczka banknoty.
Jednocześnie zapukał ktoś do drzwi.
La Fougère, nakrywszy spiesznie dziennikiem bilety bankowe, zawołał:
— Można wejść!
W progu ukazał się kasjer teatralny.
— Cóż tam znowu? — zapytał dyrektor.
— Odbiorca przyszedł po należność.
— Po jaką należność... od kogo? do kroć tysięcy dyabłów?
— Z wekslem na sto pięćdziesiąt tysięcy flanków od Juliusza Verrière.
— Ach! łotr... nikczemnik... ależ to podłość w najwyższem stopniu! — zawołał La Fougère, uderzając gwałtownie w stół ręką. — Verrière miał czekać... tak ułożyliśmy się pomiędzy sobą. Nie płać pan nic... ani grosza!
— Lecz ten inkasent jest to gbur... prostak... Powiedział, iż jeśli natychmiast nie otrzyma pieniędzy, sprowadzi komornika, zrobi zajęcie.
— Każ mu pan tu przyjść... Sam się z nim rozmówię.
Kasyer wyszedł.
— Czy ty pojmujesz podłość tego rozbójnika, Verrièra? — wołał La Fougère, zwracając się do Leony. — Uczynił to, aby pochwycić pieniądze, jakie ci wypłacił... Wie jednak dobrze, że ja ich tak potrzebuję i że jeżeli mu je oddam, nic mi dla innych nie pozostanie. Jak myślisz... co począć w takiem położeniu?
— Myślę, że trzeba zapłacić — odpowiedziała aktorka. — Wszak zresztą na spłacenie długów pożyczam ci tę sumę. Z tem, co pozostanie, może będziesz mógł dokonać wystawienia tej sztuki?
— Nigdy... nigdy w świecie! Och! ten łotr Verrière... on moim krewnym? Ten zdrajca... nędznik... ten Judasz!
Odbiorca ukazał się we drzwiach, wprowadzony przez kasyera; po za nimi ukazała się blada postać szefa klaki.
Nie zważając na jego obecność, La Fougère podszedł do inkasenta domu Verrière i Współka.
— Jakto, mój kochany? — zapytał — przychodzisz po odebranie stu pięćdziesięciu tysięcy franków?
— Tak, panie... termin z dniem wczorajszym upłynął.
— A zatem wraz z twoim upłynionym terminem odnieś tę odpowiedź panu Verrière, że kto odważa się na podobną jak on nikczemność, by zgubić swego krewnego i pozostawić go o torbie i kiju, taki człowiek jest łotrem ostatniego rodzaju...Słyszysz mnie... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... lecz wiem, co mi czynić wypada... Otrzymałem rozkazy w tym względzie... Idę do komornika...
— Idź i do samego dyabła... jeżeli ci się podoba!
Szef klaki zbliżył się do dyrektora, szepcąc mu zcicha:
— Wierzaj mi pan... zapłać! bo jeśli nie zapłacisz, Verrière jutro ogłosi cię bankrutem... On mnie już o tem uprzedził.
La Fougère poskoczył ku drzwiom, przywołując inkasenta.
— Co pan chcesz? — zapytał tenże, wracając z nachmurzonem obliczem.
— Daj weksel... płacę?... lecz twój pryncypał jest żydem... wyzyskiwaczem! Pijak... oszust i współka! Nie zapomnij mu tego powtórzyć!
Leona odliczyła sto pięćdziesiąt tysięcy franków, które inkasent zabrał i wyszedł, nie ukłoniwszy się wcale.
Wierzyciele, oczekujący w korytarzu, zatrzymali go, pytając jednogłośnie:
— Zapłacił panu?
— Zapłacił... ma pieniądze... krzyczcie... nalegajcie... a odbierzecie swoje. Widzę, że jest oszustem ten panicz... Nie ufajcie mu!
Mówiąc to, odbiorca stosował się do danych sobie poleceń przez Arnolda.
W gabinecie La Fougèra wzburzenie nie ustawało.
— Uspokój się pan... więcej zimnej krwi... — mówił kierownik klaki teatralnej! — Ukończmy nasz mały interes.
— Jaki interes?
— Jak to... u czarta? Wszak pan mi jesteś dłużnym sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pożyczyłem przed pięcioma miesiącami. Wydałeś mi na to rewers, którego termin dziś właśnie upływa.
— Do tysiąca piorunów! — zahuczał La Fougère — czy i ty mnie również chcesz zabić?
— Tylko bez brutalstw, mój dyrektorze... nigdy ich nie znosiłem... a tem więcej obecnie znosić nie będę!
— Ależ... — zaczął La Fougère, usiłując zapanować nad sobą i odzyskać cokolwiek spokoju — było ułożone pomiędzy nami, że spłacać ci miałem tę sumę ustępstwami na biletach teatralnych; wszak dobrze o tem pamiętasz zapewne?
— Być może... — odrzekł przywódca klaki — przyznaję, że kiedyś mogła być o tem mowa, na piśmie jednak tego nie ma, a gdy stoisz nad brzegiem upadłości, ja żądam oddania mi mej sumy.
— Masz poręczenie Verrièra... Udaj się do niego... Niechaj zapłaci... Ja nie mam czem płacić... nie mam pieniędzy!
— Czy myślisz, że ja temu uwierzę... ja? stary... znający się tak dobrze na ludzkich wybiegach?.. Nie! mój kochany... Wiem, że odebrałeś dziś rano sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków.
— Co pan mówisz?... co... co? — zawołała nagle Leona. — To ja odebrałam te pieniądze, a nie La Fougère. Te pieniądze są moją wyłączną własnością... mogę niemi rozporządzać, jak mi się podoba; a otóż nie chcę, ażeby przeszły w ręce takiego starego nicponia, jakim pan jesteś... W ręce oszusta, który cofa dane słowo honoru!
Przywódca klaki zbladł pod rzuconą sobie obelgą.
— Zapłacisz, czy nie zapłacisz? — krzyknął rozdrażniony, przyskakując do La Fougèra.
— Nie... nie... nie! po sto razy nie!... dopóki nie wystawię nowej sztuki... Później ci zapłacę.
— A ja ci mówię, że potrzebuję natychmiast moich pieniędzy! Nie chcesz mi ich oddać... mniejsza z tem... Verrière poręczył, niechaj zapłaci, a ciebie poszukuje. Idę wprost do niego... ale bądź pewnym, iż od dziś będziesz zapisanym na listę upadłych!
Tu trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z gabinetu.
— Hołysz... żebrak!... — wołała z rozdrażnieniem Leona.
La Fougère chwycił się za głowę, biegając po pokoju.
— On ma słuszność... — wyjąknął. — Verrière przyprawi mnie o bankructwo. Lepiej mu było zapłacić.
— Lecz czem?
— Pozostało ci jeszcze trzydzieści tysięcy franków...
— Sądzisz więc, ja wszystko ci oddam? To bardzo się mylisz! Zapłaciłam już za ciebie sto pięćdziesiąt tysięcy... Tę pozostałą resztę zachowuję sobie... bo tamtych jestem pewną, że nigdy nie zobaczę.
Tu zamknęła torebkę.
— Jestem zgubiony! — zawołał La Fougère.
Hałas podniesionych głosów dobiegł do wnętrza gabinetu.
We drzwiach ukazał się kasyer.
— Panie dyrektorze... — rzekł — osoby, czekające w korytarzu, niecierpliwią się.
— Ile posiadasz pan w kasie na wypłaty?
— Dwadzieścia dwa tysiące franków.
— Nie licząc w to pensyj artystów?
— Nie, panie.
— Masz pan tu dla nich dziesięć tysięcy franków, rozdaj im zaliczenia.
Kasyer wziął podane sobie pieniądze.
— Lecz dekorator chciał tu wejść... — rzecze. — Czeka tam, w korytarzu.
— Czegóż on chce?
— Pieniędzy.
— Niech wejdzie.
Po wyjściu kasyera ukazał się dekorator.
— Przychodzę — rzekł — upomnieć się o spełnienie pańskiej obietnicy. Dostarczyłem już pięć dekoracyj do nowej sztuki i nie dostarczę więcej, dopóki mi pan za te nie zapłacisz. Należy mi się osiem tysięcy franków.
— Dam ci obecnie cztery tysiące, a resztę uregulujemy piętnastego, w dniu przedstawienia nowej sztuki.
— Nie mogę czekać... i ja mam również termina wypłat — zawołał dekorator. — Moi robotnicy, handlarze płócien i farb nie kredytują mi wcale. Jam dotrzymał mojego zobowiązania, dostarczyłem dekoracye, pan więc zarówno dotrzymaj swego.
— Dam ci zresztą sześć tysięcy franków na tę należność ośmiu tysięcy...
— Żądam odrazu wszystkiego, albo zawieszam robotę.
— Nie masz się pan czego obawiać... — zagadnęła Leona; — weź sześć tysięcy franków, które ci daje dyrektor. Ja gram w tej sztuce... cały Paryż na nią przybiegnie.
— Nie z panią mam interes... — odparł szorstko dekorator — proszę się nie mięszać w tę sprawę.
La Fougère przechadzał się szybko po gabinecie. Widział wokoło siebie zmowę wierzycieli, utworzoną przez Verriera i jego wspólnika, Arnolda Desvignes, czuł, iż grunt usuwa mu się pod stopami, a jednak wierzył w tę nową sztukę, jak w ostatnią deskę zbawienia; wierzył w nią z tą ślepą ufnością, która jest charakterystyczną cechą upadających przedsiębiorców teatralnych.
Nagle, jak gdyby powziąwszy ostateczne postanowienie, otworzył w biurku szufladę, do której schował pozostałą resztę banknotów, dawniej dostarczonych przez Leonę, a dobywszy z niej osiem tysiącofrankowych biletów, podał je dekoratorowi mówiąc:
— Napisz pan pokwitowanie.
— Już je przyniosłem... Oto jest.
Nastąpiła wymiana pieniędzy i kwitu, poczem dekorator wyszedł.
Jednocześnie we drzwiach ukazał się kasyer.
— Cóż tam znowu? — zawołał La Fougère.
— Przyszedł właściciel sklepu z jedwabnemi materyami.
— Przyniósł co dla mnie? — pytała żywo Leona.
— Nie, on przyniósł tylko spis dostarczonych dotąd towarów i chce odebrać zapłatę przed dostarczeniem nowych.
La Fougère upadł na fotel, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Boże!... mój Boże!... — jąkał z rozpaczą.
— Ależ to zmowa wyraźnie... — zawołała aktorka. — Widocznie rzecz ułożona... Wszyscy się zmówili!
W chwili tej otwarły się drzwi gabinetu, trzy głowy w nich się ukazały. Byli to trzej teatralni artyści, wysłani przez swoich kolegów.
La Fougère zerwał się szybko, nie dozwalając im wymówić słowa.
— Mam wam zapłacić, panowie — rzekł — na piątego, według zwyczaju...
— Wiemy o tem, dyrektorze... — rzekł jeden z delegowanych — i nie przychodzimy żądać zapłaty za miesiąc, który się ukończył, ale żądamy wypłacenia nam zaległości... Potrzebujemy pieniędzy.
— Wypłacę je wam z pierwszych przedstawień nowej sztuki... Zaczekajcie nieco...
— Niepodobna! nasi wierzyciele nie chcą czekać. Odebrałeś pan dziś rano, jak wiemy, znaczne kapitały, przychodzimy więc uprzedzić cię tak w naszem, jak i naszych kolegów imieniu, iż jeżeli natychmiast nie dasz nam pieniędzy, grać dziś w wieczór nie będziemy!
La Fougère chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle z trzaskiem wpadł jak szalony do gabinetu dyrektor orkiestry.
— Panie La Fougère!... — wołał — pieniędzy... coprędzej pieniędzy... inaczej muzykanci nie przyjdą grać dziś w wieczór... powiedzieli mi to w tej chwili.
— Pieniądze są u kasyera... zawołał nieszczęśliwy dyrektor. A gdy właśnie pomieniona osobistość we drzwiach się ukazała, zawołał doń: — Zapłać pan muzykantów!
— Lecz panie, ja już nie mam czem zapłacić... — rzekł kasyer — i przychodzę zarazem powiadomić pana, że właściciel sklepu z jedwabnemi towarami nie chce przyjąć żadnej zaliczki.
— Ach! do tysiąca piorunów! — huknął La Fougère — czyż się więc sprzysięgli na moją zgubę? Jeżeli oddam wszystko, co mam, nie będę mógł przedstawić tej nowej sztuki... Pozostanie mi tylko natenczas zamknąć mą budę!
— A więc zamknij ją... zamknij!... — ozwał się głos jakiś. — Mniej będzie o jedno oszustwo na świecie!
Tłum wierzycieli wtargnął do gabinetu.
Jakiś mężczyzna, rozepchnąwszy ów tłum łokciami, stanął naprzeciw La Fongèra.
Był to Arnold Desvignes, po za którym szedł szef klaki teatralnej.
— Mój wspólnik, pan Verrière — rzekł groźnie pierwszy — poręczył za panem na sześćdziesiąt tysięcy franków. Przed rozpoczęciem sądowego działania przychodzę zapytać ostatecznie: płacisz pan... albo nie płacisz?
— Leono... trzeba zapłacić... — jęknął La Fougère.
— Zapłacić... czem... gdym wszystkie moje pieniądze straciła dla ratowania ciebie... gdy widzę, że przepadły moje kapitały!
— Dam panu na dług ten zaliczkę... — rzekł La Fougère do Arnolda. — Lecz zostaw mi, proszę, trochę czasu.
— Żądam wszystkiego... czekać nie będę!
— Zguba więc dla mnie nieuchronna!
Głos, który już mówił poprzednio, ozwał się wśród tłumu:
— Ogłośmy upadłość tego bankruta!
— Tak... tak!... upadłość! — powtórzyło razem kilkadziesiąt głosów: — Ma pieniądze ten oszust, a płacić nam nie chce.
Leona wybuchnęła łkaniem.
La Fougère, blady jak chusta, zdawał się nie rozumieć, co się wokoło niego dzieje. Obłęd zaczął ogarniać mu umysł. Otworzył kasę.
— Bierzcie... zabierajcie! — wołał, wyrzucając banknoty z szuflady. — Zabierz, kasyerze... weź wszystko!
— Ani się poważ! — krzyknęła, przyskakując Leona i nakrywając pieniądze swoją postacią.
Dwóch jednak wierzycieli pochwyciło ją za ręce, podczas gdy kasyer, zabrawszy pieniądze, szedł do swego gabinetu, z biegnącym po za sobą rozwścieczonym tłumem.
— Wiem teraz, co nam czynić pozostaje... — rzekł Arnold do stojącego jak w obłąkaniu La Fougèra. — Dziś w wieczór otrzymasz pan od nas zawiadomienie.
I wyszedł.
Kasyer zaczął rozpłacać, zaczynając od artystów, lecz dwadzieścia siedem tysięcy franków nie mogły wystarczyć dla wszystkich.
— Upadłość... bankructwo!... — zewsząd wołano.
La Fougère w swym gabinecie, jak konający, leżał na fotelu. Przed nim, z zaciśnięten i pięściami, z twarzą drgającą konwulsyjnemi ruchami wściekłości, stała Leona.
— Jesteś galernikiem... zbrodniarzem! — wołała nad nieszczęśliwym, zgrzytając zębami. — Okradłeś mnie, jak złodziej wśród lasu! Ukryłeś przedemną swe długi, nikczemniku. Z moich tysiąców nie ujrzę już ani szeląga! Ach! czemuż nie mogę cię zabić!...
I wybiegła z gabinetu, unosząc z sobą wypróżnioną prawie torebkę.
La Fougère, zostawszy sam, dowlókł się do drzwi i zamknął takowe na klucz, poczem upadł na fotel, z którego nie podniósł się przez dzień cały, leżąc z głową w tył przewróconą, oczyma bez blasku, patrzącemi w jeden punkt, zupełnie jak człowiek w katalepsyi.
Daremnie pukano do drzwi gabinetu, nie odpowiadał.
Aktorzy przybyli na próbę, lecz próba się nie odbyła. Reżyser, wzruszając ramionami, powtarzał:
— Na co się to przyda?
Autorowie pozabierali manuskrypta pod pozorem poczynienia w nich zmian.
Grano wieczorem starą jakąś sztukę, lecz przed próżnemi ławkami. Przedstawienie przyniosło dochodu zaledwie pięćset franków, a równocześnie z podniesieniem się kurtyny dwunastu komorników, wezwanych przez wierzycieli, przyszło położyć areszt na ów szczupły dochód.
Reżyser pukał do drzwi tak silnie i długo, iż wreszcie ukazał się La Fougère, blady, zmieniony, jak gdyby cień siebie samego.
— Co robić? — zapytał go wchodząc.
— Nic... — odrzekł La Fougère — róbcie, co chcecie. Co do mnie, jestem zgubionym!
Wyszedłszy z teatru, zaczął jak szalony biegać po ulicach Paryża, nie wiedząc sam, dokąd idzie i płacząc w milczeniu gorącemi łzami.
— Nie myślał walczyć, gdyż wszelka walka niepodobną tu była.
Około drugiej nad ranem, złamany znużeniem, a prowadzony więcej instynktem niż wolą, powrócił do teatru, gdzie mieszkał, jak wiemy.
Wielki ów czarny budynek, oświetlony chwilowo promieniami kryjącego się po za chmury księżyca, wywarł na nim pełne grozy wrażenie. Zdawało mu się, iż widzi przed sobą grób olbrzymi.
Kluczem, jaki miał zawsze przy sobie, furtkę otworzył. Wszedłszy do swego pokoju, rzucił się na łóżko, nie rozbierając.
Noc miał straszną.
Około dziewiątej zrana wszedł do gabinetu, przesuwając się chyłkiem pod ścianą, ażeby kogo nie spotkać.
Dzienniki, dostarczone przez odźwiernego, leżały, jak zwykle na biurku.
Chwyciwszy je gorączkowo, przebiegał oczyma wiadomości teatralne. Wszędzie znajdował opisy wczorajszych scen skandalicznych, z mniej więcej tem zakończeniem: „Jeszcze jeden teatr bez dyrektora.“
La Fougère uczuł dreszcz zimny, wstrząsający nim całym. Wrócił do swego pokoju, gdzie na klucz się zamknął. Od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł.
Tegoż dnia po południu upadłość teatru ogłoszoną została przez trybunał handlowy na żądanie dwunastu wierzycieli.
Wieczorem bramy teatralnego budynku już się nie otworzyły, a na afiszach przyklejona wpoprzek opaska zawierała ów straszny wyraz: „Zerwane.“
Wszystko runęło bez ratunku! Jeden tydzień wystarczył Arnoldowi Desvignes na dokonanie połowy swego szatańskiego dzieła, dotyczącego jednego ze spadkobierców Edmunda Béraud. Reszty miała dokonać rozpacz.
W przeddzień wieczorem Leona parę razy przybywała do teatru dla zobaczenia się z dyrektorem, lecz tak jego pokoje, jak i gabinet znajdowała zamkniętemi.
Przybywszy nazajutrz zrana około dziesiątej, spotkała kasyera.
— Widziałeś pan dyrektora? — zapytała.
— Nie... nie widziałem.
— Idę do niego.
Aliści ledwie weszła na pierwsze stopnie schodów, zatrzymała się, zdjęta przestrachem.
Huk głuchy, jakoby wystrzału, dobiegł jej uszu.
— Ach! — zawołała — on się zabił!... jestem tego pewną... Na pomoc... ratunku!
— Na to wezwanie przybiegł kasyer z odźwiernym i kilku posługaczów teatralnych.
Stanąwszy u drzwi, zastukali, nie odbierając jednak żadnej odpowiedzi. Jęk tylko cichy, jakby rodzaj skargi, zaszemrał wewnątrz mieszkania, poczem dał się słyszeć nowy wystrzał powtórnie.
Kasyer odskoczył, wołając na odźwiernego:
— Biegnij po komisarza policyi i przyprowadź go... La Fougère usiłuje odebrać sobie życie:..
Odźwierny pobiegł.
W chwili tej Leona, pod którą z nadmiaru wzruszenia nogi się chwiały, dosięgnęła ostatniego szczebla schodów.
— I cóż? — zapytała.
— Słyszałem jęk... rodzaj chrapania... potem drugi wystrzał — rzekł kasyer. — Teraz wszystko ucichło... zapewne skonał nieszczęśliwy!
— Raczej łotr!... powiedz pan... — zawołała aktorka, w której wzruszenie zmieniło się nagle w brutalność. — Zabrał mi ten rozbójnik sto pięćdziesiąt tysięcy franków i nie mogę nawet wnieść skargi przeciw niemu, ponieważ się zabił.
To powiedziawszy, zniknęła.
W kwadrans przybył komisarz policyi z doktorem i dwoma agentami, prowadzeni przez odźwiernego.
Otwarłszy mieszkanie za pomocą wytrychu, weszli do sypialni, gdzie oczekiwał ich widok łatwy do przewidzenia.
Na środku pokoju leżał La Fougère z rozstrzeloną czaszką. Krew zalewała kobierzec. W zaciśniętej prawnej ręce trzymał jeszcze dymiący rewolwer, z którego w skroń sobie wystrzeli. Pierwsza kula, jaką wymierzył w serce, zrządziła, mu tylko ranę. Nieszczęśliwy miał jeszcze siłę nabić rewolwer i powtórnie w skroń sobie wystrzelić. Tym razem nie został już ocalonym.
Spadek Edmunda Béraud liczył mniej o jednego sukcesora.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dnia następnego po swej bytności W ministeryum wojny Vandame wezwany został do swego pułkownika.
— Mój poruczniku — rzekł tenże, podając mu rękę — mam złą wiadomość dla ciebie.
— Złą wiadomość? — powtórzył Vandame, udając zdziwienie, ponieważ przewidywał, o co chodzi.
— Tak... złą wiadomość, która głęboko mnie smuci, jak i ciebie zapewne... rozkaz twojego wyjazdu.
— Wysyłają mnie zatem, pułkowniku?
— Do Tonkinu.
Vandame spuścił oczy, ażeby ukryć błyszczącą w nich radość.
— Musisz jutro odjechać... — mówił pułkownik dalej; — stanąć pojutrze w Tulonie i wylądować w ciągu dni czterech.
— Jestem gotów, pułkowniku.
— Nie sprawia ci więc przykrości ów rozkaz?
— Żołnierz winien być na wszystko przygotowanym... nie dziwić się nigdy, nie wzruszać niczem, a być posłusznym, nie badając.
— Ależ twój wyjazd przerwie ci twoje prace wynalazcze, na które sam nawet zwracałem uwagę ministra...
— Co począć, pułkowniku, skoro tak być musi.
— Ja radbym zatrzymać cię tutaj...
— To niepodobna!
— Dlaczego? Jeżeli mnie upoważnisz, pójdę do jenerała dowodzącego dywizyą, pójdę nawet i do ministra w potrzebie, aby odwołać ów rozkaz.
— Jestem głęboko wdzięcznym i dumnym się być czuję okazaną mi życzliwością z pańskiej strony — rzekł Vandame — proszę jednakże, pozwól pan, by rzeczy szły swym torem.
— Czemu sprzeciwiasz się memu projektowi?
— Z najprostszej w świecie przyczyny. Czekają mnie tam niebezpieczeństwa... Ci, którzy mało mnie znają, mogliby sądzić, że się ich lękam.
— Masz słuszność, być może... Jedź zatem. Uniesiesz wraz z sobą mój żal i żal wszystkich twoich kolegów. Oto twoje papiery... Idź do skarbowego oddziału, ażeby się przygotować. Mam nadzieję, iż zobaczymy się dziś wieczorem w kawiarni oficerów. Nie żegnam się więc, lecz tylko mówię: „Do widzenia.“
— Dzięki... mój pułkowniku!
Tu Vandame wyszedł zadowolony, że unosi wraz z sobą rozkaz wyjazdu z Francyi, który mu pozwoli szukać zapomnienia w odległych krajach, pośród niebezpieczeństw różnego rodzaju.
Po załatwieniu koniecznych potrzeb do swego wyjazdu wrócił do kwatery, rozkazawszy pełniącemu u niego służbę żołnierzowi napełnić rzeczami i zapiąć walizki, poczem zamknął się w swym gabinecie pracy.
Przez kilka chwil siedział nieruchomy, z pochylonem czołem, następnie siadłszy przy stole, napisał długi list, a ucałowawszy takowy kilkakrotnie, złożył go, wsunął w kopertę i nakreślił ten adres:
Wyszedłszy z mieszkania, wrzucił w pocztową skrzynkę list do córki bankiera i zwrócił się na drogę, wiodącą w stronę baraków oficerskich.
Od czasu ostatniej rozmowy z Arnoldem Desvignes, Aniela znajdowała się w zupełnem obezwładnieniu tak fizycznem, jak moralnem, nad którem zapanować nie zdołała. Chwilowo ożywiała ją nadzieja projektów, jakie siostra Marya wykonać postanowiła; nadzieja ta jednak gasła pośród burzliwej nocy wypadków, jakie zbierały się w około dziewczęcia, przygniatając je niewypowiedzianie.
Życie katuszą było teraz dla niej. Nie mogła nawet zachować i tej ułudy dziecięcej, jaka nakazuje względem rodziców tkliwość i poszanowanie. Wątpić o nikczemności ojca niepodobna jej było.
Desvignes stał się wyłącznym panem swojego wspólnika. Wystarczało mu tylko rozkazać, a Verrière wykonywał to z pochyloną głową. Konieczność tak mu nakazywała.
To niewolnictwo bankiera wytwarzało straszliwą sytuacyę dla jego córki.
Jak się uwolnić z takiego położenia?
Dziewczę wołałoby było po tysiąc razy umrzeć, niźli ustąpić, zaś buntowanie się mogło ją poprowadzić do najopłakańszych rezultatów, ponieważ, jak Arnold jej powiedział, burzyć się, było to wygłosić wyrok śmierci dla Vandama.
Aniela żyła obecnie życiem automatu.
Służącym, jacy przychodzili po otrzymanie rozkazów do jej pokojów, wydawała je machinalnie, jak gdyby ze zwyczaju, z nawyknienia.
Nie opuszczała swego gabinetu, jak tylko, ażeby być obecną przy obiedzie, od czego uwolnić się nie mogła i na co jej ojciec byłby nie zezwolił.
W pałacu zauważono niepokojącą zmianę, zaszłą w usposobieniu córki bankiera, a gdy ją powszechnie kochano dla jej dobroci, łagodności i szlachetności charakteru, żałowano jej, oskarżając pocichu o całe to nieszczęście Arnolda Desvignes.
Dziewczę, znalazłszy się wobec ojca, siedziało milczące, zlodowaciałe; bankier przeciwnie, wydawał się być bardziej wesołym niż kiedy.
— Wszystko to przeminie... — myślał, zacierając ręce. — Moja córka nie może się na razie oswoić z obecnem swem położeniem, lecz zczasem nawyknie do tego, a ja będę miał zięcia, jakiego właśnie pragnąłem. Jakiż to człowiek! co za głowa! Za jednem poruszeniem ręki uwolnił mnie od La Fougèra. W ten sposób pozbędziemy się i innych współsukcesorów. Ten człowiek posiada nadludzki potęgę!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Uderzyła szósta wieczorem, gdy Verrière wysiadał z powozu przed pałacem wraz z Arnoldem Desvigues. W tej właśnie chwili odźwierny, wyszedłszy ze swego mieszkania, przechodził przez dziedziniec.
— Dwa listy, panie, przyniósł posłaniec w tej chwili — rzekł, przystępując do bankiera. — Chciałem je właśnie oddać kamerdynerowi.
Verrière, odebrawszy je, rzucił okiem na adres.
— Patrz... patrz! — zawołał — list od Vandama.
— Do ciebie? — zapytał Desvignes.
— Nie, do Anieli. Możeby go zatrzymać?
— Nie czyń tego... Oddaj ten list swej córce. Nie mamy się obecnie czego obawiać ze strony porucznika. Założyłbym się o tysiąc luidorów, iż pisze, zwracając jej słowo i żegnając ją na zawsze.
— Obyś się tylko nie mylił!
— Nie mylę się nigdy... bądź pewnym. Wszak wiesz, że ja mam dar podwójnego widzenia... — dodał, śmiejąc się, Desvignes.
Obaj wspólnicy weszli do salonu. Nie znaleźli tam nikogo.
— Pozwól, że cię tu pozostawię na kilka minut — rzekł bankier do swego towarzysza. — Potrzebuję w mym gabinecie odszukać pewnej notatki.
— Idź... korzystając z tych kilku minut, przejrzę dzienniki, których przeczytać nie miałem czasu. A nie zapomnij oddać swej córce listu, do niej adresowanego.
— Oddam go jej podczas obiadu.
Verrière wyszedł. Desvignes, wziąwszy dzienniki, leżące na stole, rozłożył je i czytał.
Było to w epoce zaostrzonej wojny w Tonkinie; wiadomości ze Wschodu zajmowały naczelne miejsce na pierwszej karcie dzienników. Donoszono o zwycięstwie, otrzymanem nad „Banderą-Czarnych“ przez jenerała de Negrier.
Desvignes czytał z uwagą szczegóły, odnoszące się do powyższej wojny. W ostatnim dopisku zamieszczoną była wiadomość o mającem nastąpić wysłaniu posiłków dla skompletowania morskiej artyleryi, jaka miała atakować Formozę, a skutkiem tego i o wyjeździe z kraju kilku oficerów artyleryi.
Czytając, wspólnik Verrièra drgnął nagle; na czele bowiem listy wyjeżdżających spostrzegł nazwisko Vandama.
— Ha! otóż urzeczywistniają się moje przewidywania! — zawołał; — nie spodziewałem się jednak, ażeby mój rywal po- wziął tak prędko stanowczo postanowienie. Prosił zapewne bez stracenia chwili o nakaz wyjazdu dla siebie dowódców. Dobre to jest dla mnie... lecz niewystarczające. Jeżeli rywal zniknie, zostanie spadkobierca... Nie wszyscy umierają w Tonkinie... może powrócić... a mnie potrzeba, ażeby nie wracał...
Należy stosowne ku temu środki przedsięwziąć...
Desvignes przez kilka minut siedział w zamyśleniu, a potem rzekł do siebie:
— List, przysłany przez Vandama do Anieli, oznajmia jej napewno o jego wyjeździe. Cios będzie ciężkim dla niej... Trzeba nad nią dozór rozciągnąć... Biedne to dziewczę może spełnić jakim szaleństwo... Jak to dobrze, żem przejrzał owe dzienniki!
Jednocześnie Verrière ukazał się we drzwiach salonu.
— Com ja ci powiedział przed chwilą? — zapytał Arnold,, podchodząc ku niemu.
— Względem czego?
— Względem listu, napisanego przez twego siostrzeńca do panny Anieli...
— Mówiłeś, że ten list przynosi zerwanie stosunków.... Miałżebyś zmienić teraz swe zdanie?
— Przeciwnie... trwam w niem tem mocniej.
— Dlaczego?
— Mam dowód, iż ten list zawiera w sobie kompletne zerwanie. Patrz... przekonaj się sam...
Bankier, przeczytawszy artykuł w dzienniku, zawołał:
— Doskonale! Ależ to cudowne!...
— Przyznaj, że sprawa dobrze poprowadzoną została...
— On da się zabić tam... będzie szukał śmierci umyślnie jestem tego pewny.
— Liczę na to... i czuwać nad tem będę...
— Czy mimo to, mam oddać list mej córce?
— Ma się rozumieć... Bardziej niż kiedykolwiek...
— Ależ to wznieci straszną burzę...
— Nie obawiaj się...
— Łatwo ci mówić... Aniela gotowa sobie życie odebrać...
— Trzeba ją otoczyć nadzorem... Zresztą nie oddawaj listu aż po obiedzie...
Na te słowa siostra Marya weszła do salonu. Uścisnęła podaną sobie rękę wuja, skinęła głową zlekka na ukłon Arnolda.
— Gdzie jest Anielka? — pytał bankier zakonnicę.
— Wydaje służbie rozkazy... zastaniemy ją w jadalni... — odparła siostra Marya.
Lekki ironiczny uśmiech wybiegł na usta Arnolda.
— Unika mnie... — pomyślał i w tem się nie mylił.
Służący oznajmił, że obiad na stole, i trzy wyżej wymienione osoby, przeszedłszy do jadalni, zastały tam pannę Verrière.
Obiad trwał krótko, pomimo, iż obaj wspólnicy usiłowali go ożywić zawiązaną pomiędzy sobą rozmową o przedmiotach obojętnych. Musieli to uczynić ze względu na zupełne milczenie Anieli i zimne zachowanie się siostry Maryi.
Wrócili do salonu, gdzie panna Verrière zabawiwszy chwilę, wyjść zamierzała.
— Acn! jakiżem ja roztargniony... — zawołał bankier. — Mam list dla ciebie, przyniesiony przez posłańca w chwili, gdym wchodził w dziedziniec, i zapomniałem ci go oddać. W każdym, razie lepiej późno, niż nigdy.
To mówiąc, podał list córce, która wziąwszy go, spojrzała na adres.
Za pierwszym rzutem oka poznała pismo Vandama.
Jak była bladą, jeszcze więcej zbladła, ręce jej drżały. Nagłym ruchem odwróciła kopertę na drugą stronę, przypatrując się pieczątce z uwagą.
Verrière zrozumiał to poruszenie.
— Cóż się tak przypatrujesz? — zawołał. — Sądzisz więc, żem otwierał list nie do siebie adresowany? Cóż ów list za- wiera tak dalece tajemniczego, iż lękasz się, abym się o tem nie dowiedział?
— Nie lękam się bynajmniej — odpowiedziała śmiało panna Verrière. — Jest to list od Emila Vandame... — dodała, patrząc na Arnolda.
— Mam nadzieję, iż po raz ostatni słyszymy jego nazwisko... — rzekł Verrière.
Gdy Aniela wymawiała nazwisko Vandama, siostra Marya pomimowolnie zadrżała.
Wyszła za swoją kuzynką z salonu.
— Mój drogi... — rzekł Desvignes do Verrièra, skoro się drzwi zamknęły za dwiema kobietami — pozwolisz, że odejdę.
— Jakto, już?
— Muszę odejść...
— Dlaczego?
— Ponieważ napędziłeś mi strachu, mówiąc, iż twoja córka mogłaby coś sobie przypuścić do głowy... Nie wierzę ja w to na seryo... lecz człowiek rozumny powinien następstwa przewidywać i mieć się na ostrożności. Pochlebiam sobie, iż należę do ludzi rozumnych i dlatego też mówię ci: „Do widzenia.“
— Gdzież idziesz?
— Idę czuwać... — rzekł Desvignes i po tych słowach wyszedł z salonu.
Wstrząsana gorączką niepewności, pożerana niecierpliwością poznania treści listu, Aniela wbiegła wraz z siostrą Maryą do swego pokoju.
Idąc z nią, szeptała z nerwowem podrażnieniem.
— List... list od niego... czy ty pojmujesz? Co on mi pisze?... o czem mnie powiadamia? Ach! czy nie jakie nowe nieszczęście przynosi mi ów list?... Drżę cała... lękam się otwo- rzyć owej koperty, w której mieści się być może rozstrzygnięcie naszych losów. Lękam się... Nie będę miała siły przeczytać tego listu!...
— A jednak, mimo wszystko, przeczytać go trzeba... — odpowiedziała siostra Marya. — Odwagi, moje dzielę... Czytaj go, ukochana.
Aniela usiadła.
Nie mogła oderwać wzroku od listu, który drżał w jej rękach, wstrząsanych nerwowym dreszczem.
— Czytaj... — powtórzyła zakonnica — przeczytać go trzeba.
Biedne dziewczę przywołało na pomoc wszystkie swe siły. Drżącemi rękoma rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, rozpocząć chciała czytanie. Wzrok jej wszelako zaćmił się nagle. Mglista jakoby zasłona rozłożyła się między jej źrenicami a listem. Nic nie widziała... nie mogła rozeznać liter, nakreślonych na papierze.
— Nie mogę!... wszak widzisz, że ja nie mogę!... — zawołała stłumionym głosem. — Ach! Maryo... jest to straszliwa przestroga. Boleść mnie czeka okropniejsza nad wszystkie, jakie mnie dotąd dotknęły... ja to odgaduję... przeczuwam...jestem tego pewną! Maryo... och Maryo!... ja drżę z przerażenia... Weź... przeczytaj go sama... miej litość nademną... a po przeczytaniu powiedz mi, czego się mam obawiać... Jestem na wszystko przygotowaną!...
Zakonnica, drżąc równie jak jej kuzynka, wzięła list w rękę.
Krople zimnego potu wystąpiły jej na skronie. Odgadywała ona nowy cios dla swej nieszczęśliwej towarzyszki. Mając jednakże więcej siły i odwagi, czytać głośno zaczęła:
„Sądziłem, iż Bóg w swojej wszechmocnej sprawiedliwości pozwoli mi wyjść zwycięsko z tej walki, której nagrodą ty byłaś. Omyliłem się... Bóg tego nie chciał!
„Człowiek, którego najbardziej na świecie nienawidzę, ma prawo obecnie rozporządzania mem życiem, ponieważ mogąc mi je odebrać, zostawił mi takowe, uchybiłbym honorowi, zaprzeczając mu tego prawa.
— Zapomnieć?!... — przerwała z okrzykiem zdumienia Aniela. — On... on chce o mnie zapomnieć?... Pragnie wykreślić ze swego serca tę miłość... wiedząc, że ja ją podzielam? Ach! zapytuję sama siebie, czy ja śnię, czy marzę?... Zdaje mi się, że dostaję obłąkania!
To mówiąc, ściskała rozpalone skronie drżącemi rękoma. Siostra Marya, nic nie odpowiedziawszy, czytała dalej:
„Mimo to, nie odbiorę życia sam sobie. Byłoby podłością dla żołnierza, za pomocą samobójstwa chronić się od katuszy, jakie go przygniatają. Gdy jednak te cierpienia są nad moje siły, pójdę szukać ulgi na polu bitwy, gdzie śmierć jest przynajmniej śmiercią chwalebną.
„Kiedyś... pomimo wszystko, wbrew własnej woli, będziesz nosiła przeklęte nazwisko człowieka, który nas rozdzielił.
— Nigdy! — zawołała Aniela, podnosząc ręce — nigdy!
„Otrzymałem rozkaz, o wydanie którego prosiłem, rozkaz wyjazdu na Wschód, do armii. Skoro ten list odbierzesz, będę już wtedy daleko.
„Żegnam cię, ukochana!... a raczej do widzenia, lecz nie tu, na ziemi... W chwili mej śmierci, jedno, jedyne imię wymówią me usta... twe imię:... Uleci ono ku niebu wraz z mem ostatniem tchnieniem.
Siostra Marya płakała, skończywszy czytanie tego listu, który był jakoby jednym okrzykiem miłości i bólu, pełen nieładu, jak umysł, który go wysnuł.
Przed zakonnicą, nieruchoma jak posąg, stała Aniela, z błędnemi oczyma, z przyśpieszonym gorączkowym oddechem.
— Żegnaj! a więc on mi przesyła pożegnanie!... — zawołała nagle w chwili, gdy siostra Marya obawiać się poczęła o jej milczenie. — Odjeżdża... odjeżdża:... i nie zobaczę go już więcej!... Chce umrzeć, ażeby zyskać zapomnienie... Chce szukać śmierci na pola bitwy... Ach! to przyprawia mnie o utratę zmysłów! Czuję, iż tracę je w tej chwili... Mój umysł błąka się... zaciemnia... On odjeżdża... Chce umrzeć... A więc i ja odjadę... Umrzemy razem!
— Anielo... ukochana moja... zastanów się, co mówisz? — wołała przestraszona zakonnica.
— Mówię... — zawołała gwałtownie dziewczyna — że nad tym naszym domem zawisło przekleństwo! Mówię, że moje serce należy do Vandama i nigdy do żadnego innego należeć nie będzie! Mówię, że skoro odjeżdża on... mój narzeczony, mąż prawie, moim obowiązkiem jest iść za nim... I pójdę!...
— Ach! drogie, ukochane dziecię... ależ to bezrozumne! Mówisz, jak obłąkana...
— Oby Bóg dał, ażebym nią została... Mniej czułabym moje katusze! Nieszczęściem jednak, mam całą przytomność umysłu.
— Lecz pomyśl o swojej reputacji... o swoim honorze!...
Aniela wzruszyła ramionami.
— Mój honor... — zawołała z gorzkim uśmiechem; — zapytaj mojego ojca, co z nim uczynił?
— Lecz pomyśl o sobie... o swej godności osobistej...
— Ja myśleć chcę jedynie o mojej miłości... reszta mnie nie obchodzi... Chcę widzieć Vandama zanim odjedzie i widzieć go będę!
To mówiąc, panna Verrière zarzuciła okrycie na siebie.
Siostra Marya, straciwszy przytomność wobec tak stanowczego postanowienia kuzynki, zaczęła ją błagać, by zaniechała tego zamiaru, który wywołaćby mógł ogromny skandal.
Ująwszy rękę dziewczęcia, powtarzała:
— Anielo! ukochana moja... najdroższa... uspokój się... rozważ, co czynisz?
— Już rozważyłam...
— Vandame odjechał już bezwątpienia...
— Nieprawda... ja temu nie wierzę!
— Ty chcesz popełnić więcej niż nieroztropność... czyn występny, który Bóg ukarać!
— Ha! czyliż mnie już nie ukarał?... mnie... która go nigdy nie obraziłam... I gdzież jest tu sprawiedliwość Boża?...
— Nie bluźnij!... Przestraszasz mnie... — wołała zakonnica! — Zamiary Boskie są nieodgadnione... w chwili, gdy cię doświadcza, może ci zesłać pomoc nadspodziewaną... miej nadzieję!
— Nadzieję? — zawołała panna Verrière z sarkastycznym uśmiechem; — ja mam ją tylko w sobie samej... Chcę widzieć się z Vandamem... chcę z nim jechać i umrzeć mu nie dozwolić, albo też umrzeć z nim razem. Ja muszę wyjść... odsuń się... nie wzbraniaj mi tego!
I wdziawszy na głowę kapelusz, ku drzwiom pobiegła.
— Ha! — zawołała siostra Marya, biegnąc za nią i chwytając ją w objęcia; — ja ciebie nie opuszczę, pójdę wraz z tobą!
— Ty?
— Wszędzie, gdzie ty się udasz, ja pójdę z tobą... Moja obecność osłoni cię przynajmniej przed zniesławiającą obmową.
— Pójdź więc... pójdź prędko! — wołała panna Verrière z gorączkowym pośpiechem i uprowadziła wraz z sobą zakonnicę.
Aniela, jak to już powiedzieliśmy, miała sobie pozostawioną w domu ojcowskim zupełną swobodę działania. Nikt jej nie śledził, ani się dziwił, cokolwiekbądźby czyniła i gdziekolwiękby się udała. Zatem pomimo zapadającego zmierzchu, odźwierny otworzył jej wyjście na ulicę, bez najmniejszego zdumienia. Prawda, że siostra Marya, towarzysząc dziewczęciu, służyła jej tym razem za dostateczną osłonę.
Wyszedłszy na ulicę, biegły chodnikiem przez bulwar Haussmana.
— Fiakra nam trzeba... fiakra coprędzej!... — wołała Aniela.
Biedne to dziewczę zdawało się być jak półobłąkanem, Siostra Marya zaprowadziła ją do najbliższej stacyi powozów.
Jednocześnie jakiś mężczyzna, okryty cieniem wieczora, stał w bramie naprzeciw pałacu Verrièra.
Spostrzegłszy obie kobiety szybko biegnące, wyszedł ze swego ukrycia i począł iść za nimi, przesuwając się chyłkiem pod ścianami nomów.
Ubiegłszy tak kilkadziesiąt kroków, zszedł z trotoaru, a przeciąwszy wpoprzek ulicę, wszedł na chodnik po prawej stronie i przyśpieszył kroku, ażeby przybyć na stacyę powozów przed przybyciem zakonnicy z panną Verrière.
Na placu znajdowały się cztery fiakry.
— Zawieziesz nas do Vincennes... — rzekła Aniela, zbliżając się do jednego z woźniców — na ulicę, przytykającą do fortu.
Przestraszony długością, kursu, woźnica chciał targować się o zapłatę.
— Otrzymasz pięćdziesiąt franków... przerwała mu panna Verrière — ale jedź co koń wyskoczy!
Argument ten pokonał skrupuły dorożkarza.
— Siadajcie panie. — odrzekł — popędzimy jak wicher!
Tu zamknął drzwiczki po wejściu do powozu obu kobiet, wskoczył na swoje siedzenie i trzasnął z bicza.
Powóz potoczył się z szybkością strzały.
Mężczyzna, którego widzieliśmy idącego po za Anielą i siostrą Maryą, a następnie wyprzedzającego ich na stacyę, posłyszał wyrazy, wymówione przez córkę bankiera.
Wpobliżu niego stał drugi fiakr, próżny.
— Słuchaj! — rzekł do woźnicy — dostaniesz odemnie sto franków, jeżeli przyjedziesz do Vincennes, na ulicę Fortu, o pięć minut prędzej przed przybyciem swego kolegi, który odjechał z tymi kobietami.
— Zgoda! Sto franków schowam dla siebie... — odparł zapytany. — Mój kolega ma wprawdzie młodego konia, a ja starą szkapę angielską mimo to przybędę o pięć minut prędzej od niego. — Siadaj obywatelu!
Koń u pierwszego fiakra szedł dobrze, ale i stara angielska szkapa, mimo swej nędznej obecnie pozycyi, jaką zajmowała, nie omieszkała sobie przypomnieć szlachetnego swego pochodzenia i odwaga młodość w niej zastąpiła. Po kilku minutach zrównała się z poprzedzającym ją fiakrem, a następnie go prześcignęła.
Na przedmieściu św. Antoniego biegła już przed nim o jakie sto kroków. Na placu Tronowym zyskała już owe potrzebne pasażerowi pięć minut.
Dziesiąta uderzała w tej chwili na paryskich zegarach.
Wieczór był ciemny, niebo pokryte chmurami, lecz deszcz nie padał.
Tuż po za rogatką poczyna się droga do Vincennes.
Zamiast miejskiego hałasu, zalega głębokie milczenie, przerywane rzadko dającym się słyszeć turkotem powozów.
Mimo, że pora nie była jeszcze zbyt późną, pozamykano już na przedmieściu większą część sklepów.
Pasażer przodem teraz jadącego fiakra, spuścił tylną szybkę powozu, wyglądając za siebie, na drogę.
Spostrzegł zdaleka, bardzo zdaleka, dwie czerwone latarnie toczącego się fiakra.
— Dobrze będzie... — wymruknął, siadając.
W dziesięć minut później powóz, w którym jechał, zwrócił się w ulicę Fortu, ciasny, mało uczęszczany zaułek, na którym widzieliśmy siostrę Maryę, jadącą do Vandama w dniu jego pojedynku z Arnoldem.
Fiakr jechał szybko. Siedząca w niej osobistość, w jakiej czytelnicy bezwątpienia poznali wspólnika Verrièra, wychyliła głowę, mówiąc do stangreta:
— Skręć nieco na bok... od strony lasku...
Zjechawszy według polecenia, powóz przystanął. Wysiadł zeń Desvignes, a rozkazawszy czekać woźnicy, poszedł zwolna, rozpatrując się wokoło. Szukał mieszkania Vandama.
— Otóż jest... — rzekł, odczytawszy numer przy świetle słabo płonącej gazowej latarni.
Drzwi domu były otwarte. Wychodziły one na mały ogródek, rozciągający się przed frontem domu, w którym mieszkał porucznik.
Podczas gdy Desvignes rozpatrywał się w położeniu budynku, dał się słyszeć turkot kół. Był to nadjeżdżający fiakr z czerwonemi latarniami.
Desvignes, wszedłszy szybko w głąb ogródka, ukrył się po za krzakiem. Nadjeżdżający flakr zatrzymał się przed domem.
Wysiadła zeń siostra Marya, a za nią Aniela i obie, przeszedłszy ogródek zwróciły się ku drzwiom mieszkania.
Nagle Desvignes, wypadłszy z za krzaka, stanął pomiędzy nimi a temi drzwiami, tamując im wejście.
— Pan tu? — zawołała panna Verrière, blada z przerażenia na widok Arnolda.
— Tak, pani... przybywam, ażeby cię powstrzymać od spełnienia niczem niewynagrodzonego szaleństwa.
Córka bankiera odzyskała już krew zimną.
— Kto pana upoważnił, abyś mnie śledził? — zapytała wyniośle. — Nie masz do tego prawa... Pozwól mi przejść!
— Osobistość, do której pani przybywasz, nie znajduje się w domu — odparł Desvignes! — a gdyby nawet i była, nie pozwoliłbym pani tam wejść. Stanąłbym wbrew twojej woli pomiędzy tobą a temi drzwiami, nie dozwalając ci przestąpić takowych. Tak... nie pozwoliłbym tobie, pani, posunąć się dalej wśród okoliczności tak niezgodnych z twą osobistą godnością, kompromitujących twój honor!
— Moja obecność, panie, dostatecznie zabezpiecza honor mojej kuzynki... — odpowiedziała zakonnica.
— Mylisz się, wierząc w to, siostro! — zawołał Desvignes. — Świat jest złym... skłonnym do obmowy i zniesławie- nia. Twoja obecność, siostro, nie jest zabezpieczeniem, ale jedną nieroztropnością więcej. Co zaś do mego prawa w czuwaniu nad panną Verrière, nie ulega ono zaprzeczeniu. Przyjęty przez pana Verrière na przyszłego małżonka jego córki, mam obowiązek czuwania nad nią nawet wobecgdyby ktoś ujrzał pannę Verrière wychodzącą od pana Vandame w przeddzień jego wyjazdu o tak późnej nocnej godzinie, jakież złośliwe komentarze obiegaćby niej samej; obowiązek bronienia przeciw szalonym fantazyom tej, która kiedyś zostanie mą żoną. Przypuśćmy, co nie nastąpi, mam nadzieję... lecz mogły o przyczynie jej odwiedzin, tak niezgodnych z formami przyzwoitości. Kalając one moją narzeczona, i mnieby zarówno brukały. Broniąc godności pani, panno Anielo, bronię mej własnej!
— Nie obchodzi mnie pańska godność! — zawołała z gniewem córka bankiera. — I nad moją zarówno nie znoszę opieki! Przybyłam tu... i pozostanę. Mówisz pan, że nie ma w domu Vandama? Dobrze... będę czekała jego powrotu! Pański zakaz jest niczem dla mnie... ja sobie z niego żartuję... Jestem wolną i chcę być wolną! Jeśli się skompromituję, tem lepiej!... a jeszcze lepiej, jeżeli dosięgnie mnie obmowa i przeinaczy moje postąpienie, bo wtedy nie będziesz mnie pan chciał zaślubić... Powtarzam, usuń się pan... Chcę wejść!
— Pani, zdaje się, zapominasz, że życie porucznika Vandame jest w mojem ręku — odrzekł Desvignes zimnym i ostrym głosem, jak nóż gilotyny. — Przysięgam pani, że jeśli się z nim zobaczysz i przemówisz do niego choć słowo, zabiję go w twych oczach do czego mam zupełne prawo!
To mówiąc, dobył z kieszeni rewolwer, nastawiając kurek.
Obie kobiety cofnęły się z przerażeniem.
— Ach! pan chcesz mnie przestraszyć swą nikczemnością! — zawołała panna Verrière; — nie uczyniłbyś tego.
— Uczyniłbym... i bez wątpienia... ponieważ o ile cię uwielbiam, o tyle nienawidzę mojego rywala. Czyż sądzisz mnie być pani o tyle bezrozumnym, iż pozwoliłbym umknąć dostarczonej przez ciebie samą sposobności, w jakiej mógłbym go pozbyć się na zawsze? Oszczędzę go... Cóż dalej? Wyjedzie, ponieważ zrozumiał, że pomiędzy mną a nim walka przestała być możebną. Odjedzie... ponieważ wie dobrze, że gdyby dalej stawał zaporą, zmiażdżyłbym go i złamał! Odjedzie, aby zapomnieć o tobie, pani, i bądź pewną, że z upływem czasu przyjdzie do tego. Uczyń, jak on... zapomnij... i nie opieraj się dłużej. Twój ojciec chce, abyś została mą żoną... Na co twój upór się przyda? Dokąd on cię zaprowadzi? Kto będzie cię podtrzymywał w tem twojem zbuntowaniu? Chcesz może powstrzymać Vandama, aby nie odjeżdżał? To nadaremne! Jest on żołnierzem, musi być posłuszny rozkazom swoich dowódców... Odjedzie. Ułożyłaś sobie pani, jak widzę, szalone postanowienie... Rzucić wszystko i jechać z nim. Ów plan byłby błędem niewynagrodzonym, nie do naprawienia! żałowałabyś tego kroku wtedy, gdy byłoby już zapóźno. A zatem ja ci uczynić tego nie dozwolę! Biorę siostrę Maryę za sędziego polubownego w tej sprawie. Zapytaj jej pani, czy sama myśl na to, co chciałaś uczynić, nie napełnia jej przerażeniem? Zapytaj, czyli nie dla osłonięcia cię opieką przeciw tobie samej, przybyła tu wraz z tobą? Zapytaj jej nareszcie, czyli ci nie poradzi wraz zemną, ażebyś się ztąd oddaliła?
— Pan Desvigues ma słuszność, me dziecię... — wyrzekła zakonnica. — Tak dla ciebie, jak dla mnie, niewłaściwe tu miejsce... Chodź... jedźmy!...
Aniela pochyliła głowę w milczeniu.
Nagle podniósłszy ją, wyciągnęła obie ręce ku mieszkaniu Vandama, wołając ze łkaniem:
— Żegnam cię!... żegnam ciebie, którego kocham tyle... ciebie, który mi droższym jesteś nad życie... Być może, iż tu nie zobaczymy się już więcej, kochać cię jednak będę zawsze, a ostatnim wyrazem, jaki wymówią me usta przy skonaniu, będzie twe imię!
Desvigues na słowa te zadrżał, wstrząśniony zazdrością do szpiku kości.
— Och! nie kuś mnie, pani... nie drażnij... jeżeli chcesz, ażeby żył!.. — zawołał przerywanym głosem. — Odjeżdżaj raczej... odjeżdżaj coprędzej. Jeżeli będziesz wahała się dłużej choć chwilę, wydasz na niego wyrok śmierci!...
Aniela, chwyciwszy się za czoło rękoma, objęła wzrokiem po raz ostatni mieszkanie porucznika.
Siostra Marya wyprowadziła dziewczę z ogrodu, do fiakra, czekającego w ulicy.
W chwili tej dał się słyszeć odgłos kroków.
Panna Verrière, odepchnąwszy swoją kuzynkę, nasłuchiwać poczęła.
— To on! — zawołała, wiedziona przeczuciem; — to on!
Arnold zadrżał. Ująwszy w rękę rewolwer, rzekł zcicha do niej:
— Jeżeli pani natychmiast nie odjedziesz, a przemówisz choć słowo do niego... zabiję go!
Aniela z okrzykiem przerażenia wskoczyła do powozu.
Siostra Marya, usiadłszy przy niej, zamknęła drzwiczki.
— Jedź-że... jedź, niedołęgo!... — wołał: Desvignes na woźnicę.
Powożący zaciął silnie konia biczem.
Zdziwione tym niespodziewanym atakiem biedne zwierzę, poskoczyło galopem.
Aniela zdążyła spuścić okno u powozu.
Vandame przechodził tuż obok fiakra.
— Żegnam cię!... — zawołało dziewczę: — żegnam! Kocham cię... i kochać nigdy nie przestanę!
Zdumiony dźwiękiem tego, tak dobrze znanego sobie głosu, oficer przystanął. Fiakr jednak w szybkim biegu zniknął mu z przed oczu na skręcie ulicy.
— Nie... ja się nie mylę... — wyszepnął porucznik w zdumieniu. — To była Aniela... Ona jechała w tym powozie... Przy- była tu, ażeby mnie pożegnać. Dlaczego jednak umknęła w chwili, gdy ja nadszedłem?
Dotknięcie czyjejś ręki zwróciło uwagę porucznika.
Obróciwszy się zdziwiony, ujrzał przed sobą Arnolda Desvignes.
— Pan zapytujesz — rzekł — dlaczego panna Verrière zniknęła w chwili, gdy nadszedłeś? Rzecz bardzo prosta... Odjechała, ponieważ ja nie chciałem, ażeby widziała się z tobą.
— Ty?! — zawołał Vandame blady z wściekłości i bólu: — ty... mój demon piekielny! Ach! skończmy raz... Zabij mnie nareszcie!
— Na co? skoro odjeżdżasz... „Czarne bandery“ za mnie to dopełnią. Żegnam cię, panie Vandame!
Tu Desvigues, wsiadłszy do fiakra, odjechał, zostawiając porucznika zrozpaczonego w osłupieniu.
Aniela omdlała w powozie. Za przybyciem do domu odzyskała dopiero przytomność. Gorączka jak gdyby zarzewiem paliła jej krew, podczas gdy lodowate zimno mroziło jej członki. Drżała, jak liść, nogi gięły się pod nią; i zaledwie siostra Marya, przy pomocy pokojówki i odźwiernego, doprowadzić ją zdołała do jej sypialni.
Verrière spał snem głębokim, marząc, że posiadał miliony Edmunda Béraud.
Nazajutrz rano Vandame, z duszą zranioną, krwawiącem sercem, odjeżdżał do Tulonu.
W chwili, gdy wsiadał do wagonu liońskiej drogi żelaznej, Desvignes szedł ulicą Paon-blauc do Agostiniego.
— Dobrze, iż pan przybywasz... — rzekł tenże — właśnie mam dla pana wiadomość.
— Dotyczącą kogo?
— Wierzycieli wicehrabiego de Nervey. Zgadzają się wszyscy na odstąpienie swych należności i gotowi są nawet ponieść znaczne straty, ażeby tylko bezzwłocznie odebrać pieniądze.
— Będą je mieli... razem obadwa ułóżmy warunki tranzakcyi, jakie pan dasz każdemu z nich do podpisania.
W kilka godzin później Desvignes, pod nazwiskiem Wiliama Scott, był, a raczej sądził się być jedynym wierzycielem Jerzego de Nervey, posiadającym oprócz jednego, o którym nie wiedział, wszystkie wierzytelności, podpisane przez młodego hulakę-rozrzutnika.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Kapusta.. rzepa!... marchew!... kalafiory!... piękna cebula!... — wołała w podeszłym wieku kobieta, pchając przed sobą na ulicy wózek, w trzech częściach opróżniony, około piątej godziny wieczorem.
Tą kobietą była właścicielka składu warzywa, wdowa Ferron, którą czytelny widzieli aa zaślubinach Eugeniusza Loiseau, w Salonie rodzinnym, w Saint-Mandé, jedna ze spadkobierczyń Edmunda Béraud.
Zamieszkiwała ona na ulicy des Boulets i pchała swój wózek ulicą La Roquet, starając się sprzedać pozostałą resztkę swego towaru przed powrotem do mieszkania.
Według swego nieodmiennego zwyczaju, musiała odbywać liczne przystanki przed handlami wódek i piwiarniami, ponieważ język jej z trudnością się obracał, a przy purpurowych policzkach, oczy świeciły iskrzącym blaskiem.
Nie zataczała się jednak, szła prosto, pewnym krokiem przed siebie, kilka albowiem wychylonych kropli nie były w stanie zaćmić umysłu owej emerytki, amatorki mocnych napojów.
— Kapusta! marchew! rzepa! kalafiory!... — powtarzała bezustannie, pomrukując obok tego zcicha ochrypłym swym głosem:
— Mieć w rodzinie krewnych bankierów i ciągnąć wózek z warzywem od świtu do zmroku dla zarobienia w pocie czoła czterech franków dziennie... to rzecz nie do uwierzenia! Kapusta! marchew! kalafiory! piękna cebula!
— Piękna cebula? — powtórzył nagle z pobliża jakiś głos gruby; — jakże ci idzie handel, matko Ferron?
Wdowa, obróciwszy się, krzyknęła radośnie, ujrzała bowiem przed sobą Piotra Béraud, gałganiarza.
— A! to ty, stary? — zawołała, podając mu rękę — zkądże ty wracasz bez swego kosza i haczyka?
— Znikąd nie wracam i nigdzie nie idę... Tak oto włóczę się bez celu... Przechodząc ulicą des Boulets, wstąpiłem do ciebie, ale dziewczyna mi powiedziała, żeś jeszcze nie powróciła. Wyszedłem więc naprzeciw ciebie.
— Cóż chcesz odemnie... masz jaki interes?
— Przedewszystkiem chcę cię zaprosić na kieliszek „zielonej.“
— Tego się nie odmawia... Idźmy na róg ulicy Kellera, tam mają dobry towar.
— Pójdę, gdzie zechcesz... Ty znasz się na tem... Idźmy więc.
Oboje skierowali się na róg ulicy.
Wdowa Ferron, wtoczywszy w bramę swój wózek, oddała go pod pieczę odźwiernej, a następnie weszła wraz z Piotrem Béraud do szynku, gdzie tenże kazał jej podać kieliszek absyntu.
Jakiś rosłego wzrostu, tęgi mężczyzna, wszedł tuż za nimi i usiadł przy sąsiednim stoliku.
Od kilku już godzin tenże sam człowiek śledził Piotra Béraud, chodząc za nim jak cień, nie opuszczając go na minutę, odkąd wyszedł z Willi gałganiarzów w Saint-Ouen.
Pomieniony mężczyzna ubogo wyglądał z pozoru.
Miał na sobie długie, stare, łatane okrycie i miękki z szerokiemi skrzydłami kapelusz, którego spuszczone brzegi zakrywały mu wyższą część twarzy. Długa, siwa, rozczochrana broda zakrywała mu policzki i podbródek. W ogólności była to osobistość, z jaką się spotkać wśród nocy nie byłoby bardzo bezpiecznie.
I on kazał sobie również podać kieliszek absyntu, a wydobywszy z kieszeni fajkę glinianą, nałożył ją i zapalił.
Wdowa Ferron pierwsza zaczęła rozmowę.
— Szukałeś mnie więc... — rzekła do Piotra — ale to nie dlatego tylko zapewne, aby mi ofiarować kieliszek „zielonej,“ chociaż z twej strony jest to bardzo grzecznie.
— Rzecz pewna, iż nie dlatego... — odparł gałganiarz.
— Mów więc... O cóż chodzi?
Mężczyzna w długim, starym paltocie, wyrzucając z fajki kłęby dymu, nasłuchiwał z uwagą.
— O co chodzi? — powtórzył Piotr Béraud; — powiedz mi przedewszystkiem, czy masz pieniądze?
— Potrzebujesz ich?
— Ma się rozumieć.
— Ileż ci potrzeba... sto sous?
— Bajesz trzy po trzy... Sto sous... Potrzeba mi siedemdziesiąt franków... mniej ani szeląga!
— Wielki Boże! — zawołała z osłupieniem wdowa — tyle pieniędzy... a zkądże jabym je wzięła? Wszystkiego mam dziesięć franków. Jeżeli chcesz, podzielę się niemi z tobą całem sercem. Na co ci wszakże potrzeba tak wielkiej sumy?
— Nie na to, rzecz pewna, ażebym leżąc, wygrzewał się na słońcu pod gołem niebem... bądź przekonaną. Nie o to chodzi, abym się miał tego obawiać, ponieważ bruk uliczny jest mniej twardym zapewne od barłogu za sześć sous, jaki mi dają podczas noclegu w Willi gałganiarzów, ale że nie chciałbym być zatrzymanym przez straż miejską, jak jaki włóczęga.
— Dłużnym jesteś może te siedemdziesią franków za komorne?
— Tak... za komorne i żywność mojej gospodyni. Nie wiem, co jej przypadło takiego dzisiaj od rana. Jak gdyby ją mucha w nos ukąsiła. Powiedziała mi, że ani dnia dalej kredytować nie będzie... że żąda swojej należności i że jeżeli jej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie zapłacę, nie będzie już dla mnie nadal miejsca w Willi gałganiarzów.
— Wielka to zgryzota... lecz czemże ja ci mogę dopomódz? Udaj się do wdowy Perrot... twej siostry.
— Właśnie od niej powracam... Nie ma ani grosza!.. Dochodem ze swojej pralni zaledwie koniec z końcem związać jest w stanie.
— To udaj się do swojego szwagra.
— Co... do Verrièra?
— Tak... wszakże on obraca milionami... mógłby ci więc pożyczyć piętnaście talarów.
— Wołałbym umrzeć z głodu na kupie gnoju, niż prosić o co tego łotra! — zawołał Piotr z uniesieniem.
— Pojmuję to... lecz jego córka... Ona, jak mówią, jest litościwą, miłosierną, coby ci szkodziło prosić ją o pomoc raz jeden?
— Tak, w rzeczy samej, jest to bardzo szlachetna dziewczyna, lecz w każdym razie jest ona córką Verrièra, a ja poprzysiągłem sobie nie przestąpić progu jego mieszkania.
— A Melania Gauthier?
— Skończ-że raz... do kroć piorunów. — Pieniędzy tak zarobionych nie dotknąłbym końcem mojego haczyka.
— E! przesadzasz nazbyt, mój kochany... — odparła wdowa. — Woń brudu nie czepia się pieniędzy... trudno zresztą na to uważać, gdy chodzi o pozyskanie dachu nad głową. Ale... jeszcze ci pozostaje Fryderyk Bertin, mechanik?...
— Nie pleć głupstwa! — huknął powtórnie gałganiarz. — Pieniądze Fryderyka Bertin... toć lepiej byłoby iść prosić o nie Melanię...
— A gdybyś się udał do nowozaślubionych, Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny?
— Zaczekaj!... może to i myśl dobra... w rzeczy samej! Są to poczciwe dzieci... Loiseau jest dość zamożnym. Wiem, że ma odłożonych kilka biletów stofrankowych... Mógłby mi coś z nich pożyczyć, a spłacałbym mu po sto sous tygodniowo. Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem.
— Loiseau nic panu, nie pożyczy — ozwał się siedzący obok mężczyzna w długim łatanym paltocie, mieszając się do rozmowy.
Gałganiarz wraz z wdową Ferron spojrzeli nań ciekawie.
— Pan go znasz? — zawołał Piotr Béraud.
— Wszak pan mówisz o Eugeniuszu Loiseau, który się ożenił przed sześcioma tygodniami? — odparł nieznajomy.
— Tak... o nim. Jest to mój siostrzeniec.
— Powtarzam więc, iż on panu nic nie pożyczy...
— Dlaczego?
— Ponieważ ciągle wyprawia wesela od dnia swoich zaślubin. Pracuje zaledwie dwa dni w tygodniu i gdyby jego żona nie była pracowitą, wytrwałą robotnicą, nie mieliby w domu kawałka chleba.
— Co pan powiadasz?
— Mówię prawdę.
— I ów próżniak... ten nicpoń, unieszczęśliwił Wiktorynę?
— Ma się rozumieć... Uczynił ją najnieszczęśliwszą z kobiet.
— A łotr... rozbójnik!... zduszę go... sponiewieram!
— Zły sposób zachęty, ażeby wrócił do warsztatu.
— No! ja w każdym razie z nim się zobaczę i powiem mu słów parę... Musi się ustatkować... musi się poprawić.
— Dobrzeby to było tak dla jego żony, jak i dla niego.
— Lecz zkąd pan go znasz?
— Mieszkam w tym samym okręgu... i upewniam pana, iż on ci nie pożyczy. Choćby chciał nawet, nie mógłby tego uczynić.
— Do tysiąca dyabłów... co zrobić? — wymruknął Piotr w zamyśleniu. — Ciężko to i smutno w mym wieku zostać wyrzuconym z mieszkania.
— No... nie martw się pan... — rzekł nieznajomy — może znajdziemy jakiś sposób zaradzenia temu.
— Sposób? — powtórzył gałganiarz — gdzie... jaki? Za mieszkanie nie zapłaci się pięknemi słowami. Ta kobieta żąda pieniędzy i to zaraz. Trudno coś przeciw temu powiedzieć... jest ona w swem prawie. Do załatwienia tej sprawy potrzeba jest siedemdziesięciu franków. Zkąd ja je wezmę, nieszczęśliwy?
— Może się ktoś znajdzie, co je panu pożyczy... — rzekł ów nieznajomy.
Piotr Béraud wzruszył ramionami.
— Któżby mi je pożyczył... i na jaką pewność? Co dałbym mu w zastaw, chyba mój kosz do gałganów i haczyk? Mów pan... gdzież się ów „ktoś“ znajduje?
— Być może... niedaleko ciebie...
— A! czy nie o sobie przypadkiem pan mówisz?
— Kto wie?
— Pan? — zawołała wdowa Perron, obrzucając pogardliwem spojrzeniem zniszczone ubranie nieznajomego.
— Wiem dobrze, iż nie wyglądam na wielkiego pana... — rzekł tenże, śmiejąc się. — Ubiór mój według ostatniej mody z Carreau du Teple, pochodzi od tandeciarza, nie danoby i trzech franków za te moje szmaty. Łachmany te jednak nie dowodzą jeszcze niczego. Są ludzie, którzy lubią strojem błyskać drugim w oczy; inni zaś unikają tego. Ja jestem właśnie z liczby ostatnich. Wiem, że mam minę ostatniego nędzarza i to mnie bawi. Gdybym wyciągnął rękę, niejedna dusza litościwa rzuciłaby mi jałmużnę. A mimo to wszystko posiadam renty... niewielkie wprawdzie, lecz renty w każdym razie, które mi dozwalają przyjść panu z pomocą w potrzebie, w jakiej się znajdujesz.
— Lecz pan mnie nie znasz... — wyrzekł gałganiarz.
— Przeciwnie.. znam pana dobrze i oddawna. Znam całą twoją rodzinę... wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem, Piotrze Béraud, i że nie stracę tego, co ci daję. Napiszesz pokwitowanie z odbioru siedemdziesięciu franków. Oto trzy sztuki po dwadzieścia franków i jedna dziesięciofrankowa.
To mówiąc, wydobywał z kieszeni złotą monetę i kładł przed gałganiarzem, stojącym w osłupieniu, z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma, podczas gdy wdowa Ferron wpatrywała się w nieznajomego z komicznem zdumieniem.
Po paru sekundach ozwał się z wahaniem Piotr Béraud
— Pan ze mnie żartujesz... to widoczna.
— Ja nigdy nie mam zwyczaju żartować w interesach tego rodzaju. Idź pan do sklepu tabacznego, znajdującego się w sąsiednim domu i kup arkusz stemplowego papieru za pięć centymów. Napiszesz pokwitowanie, jakie ci podyktuję, i weźmiesz te oto siedemdziesiąt franków.
— A w jakiż sposób mam je spłacać panu?
— Oddasz mi je za sześć miesięcy... za rok wreszcie.
— A ileż policzysz pan sobie procentu?
— Ani grosza... chcę panu uczynić przysługę, a nie zawrzeć lichwiarski interes.
— No idźże po papier, skoro ów pan chce ci wyświadczyć takie dobrodziejstwo — zawołała wdowa Perron, uderzając łokciem gałganiarza.
Piotr powstał i wyszedł, chwiejąc się jak człowiek pijany, ponieważ ze zdumienia zaledwie na nogach utrzymać się był w stanie. Zapytywał sam siebie, czy nie śni... tak wszystko to zdawało mu się być nieprawdopodchnem.
Po kilku sekundach powrócił z arkuszem stemplowym.
— Oto jest... — rzekł, kładąc takowy.
— Proś o kałamarz i pióro.
Właścicielka sklepu z warzywem, wy trzeźwiona tak niespodziewanem zdarzeniem, poruszała głową, popijając absynt z kieliszka.
Piotr, wziąwszy pióro, trzymał je niezgrabnie w swych grubych palcach.
— Dyktuj pan... cóż mam pisać? — pytał, maczając je w kałamarzu.
— Napisz na początku, u góry: Rewers na siedemdziesiąt franków, liczbę cyframi...
— Już napisałem.
— W dniu pierwszego września roku bieżącego — dyktował nieznajomy — wypłacę panu Cordier, zamieszkałemu przy ulicy de Geindre nr. 39, samemu, lub przekaz mającemu, sumę siedemdziesiąt franków. Walutę w gotowiźnie odebrałem. Następnie data i podpis.
Gałganiarz napisał wszystko, co mu dyktował pożyczający, dużemi, grubemi, nieczytelnemi literami, kładąc datę i podpis: Piotr Béraud, willa Gałganiarzów w Saint-Ouen.
— No! teraz, mój kochany, zabierz pieniądze — rzekł człowiek w łatanym paltocie, są one twojemi.
— A więc, panie Cordier — rzekł gałganiarz, zgarniając cztery sztuki złota, pan mieszkasz na ulicy de Geindre nr. 39?
— Ulica niepoczesna... wszak prawda? — odparł ów szczególny filantrop, śmiejąc się głośno. — Przyjdziesz mnie odwiedzić?
— Ma się rozumieć... chociażby dla złożenia ci podziękowania, ponieważ jesteś zacnym człowiekiem.
— Tak ci należy uczynić — poparta wdowa Ferron, zwracając się do swego krewnego. — Szczęście nielada spotkało cię, mój stary. Ja teraz więc dla nas trojga każę podać „zielonej.“
— Nie... nie! — zawołał Cordier. — Szósta godzina... nie mam czasu ani minuty, bardzo się śpieszę. Do widzenia Piotrze... A skoro się zobaczysz ze swym Siostrzeńcem Loiseau — daj mi wiadomość, ci się tam u nich dzieje. Ale mu nie mów nic o mnie... Nic o tem wszystkiem... rozumiesz?
— Dobrze... dobrze! Pójdę zobaczyć się z tym błaznem, natrzęsnę mu uszu... i to nie później, jak pojutrze, a ztamtąd do ciebie przyjdę. Do widzenia, panie Cordier... do widzenia! Dziękuję ci całem sercem, dziękuję!
Oba uścisnęli się za ręce i mieszkaniec z ulicy de Geindre wyszedł z szynku.
Wdowa Ferron, kompletnie pijana, siedziała, nie mówiąc słowa. Gałganiarz wstrząsnął nią za ramiona.
— Dalej, matko! — zawołał — wstawaj na nogi!
— Tak... tak... — mruknęła: — trzeba sprzedawać warzywo... a potem coś sobie ugotować.
I wołać głośno zaczęła, chwiejąc się i zataczając:
— Kapusta! marchew! rzepa! piękna cebula!...
Obecni wybuchnęli śmiechem.
Piotr wyprowadził ją, lecz tak się zataczała, iż z trudem dowlec ją zdołał do bramy, gdzie zostawiła swój wózek.
Tam, z wielkiem z dziwieniem gałganiarza, upadła weń i rozciągnąwszy się na warzywie, chrapać w najlepsze poczęła.
— Ha! to się uczęstowała... — rzekła ze śmiechem odźwierna — dobrzebyś pan uczynił, zawiózłszy ją do mieszkania.
— Trzeba ją zawieźć... nie ma rady — rzekł Piotr; — zostawić jej tu niepodobna. Otóż warzywo, do czarta, ciężkie do ciągnięcia!
I ułożywszy wiązki marchwi w rodzaju poduszki pod głową wdowy Ferron, nakrył ją płótnem, jakie było rozciągniętem na wózku, i wypchnął takowy na ulicę, śród wybuchów śmiechu przechodniów.
Piotr sam śmiał się aż do łez.
Szczęściem, z ulicy Kellera na ulicę des Boulets odległość była niewielką i gałganiarz wkrótce przewiózł swą krewnę.
— Ha! ha! przywozisz nam pan wdowę Ferron... — zaśmiała się odźwierna. — Zdarza się jej to zwykle trzy razy na tydzień.
— Lecz gdzie ja ją tu umieszczę? nie mogę przecież dźwigać ją na piąte piętro... — pytał Piotr zakłopotany.
— Zatocz pan ją z wózkiem pod szopę. Skoro się wytrzeźwi, obudzi się i wejdzie sama do swej izby. Zwykle tak czyni.
Tak też zrobił Piotr i umieściwszy ów towar pod szopą, odszedł sam, chwiejąc się nieco, ku Willi Gałganiarzów w St.-Ouen.
Idźmy za owym mężczyzną, który pożyczył Piotrowi Béraud siedemdziesiąt franków, przedstawiwszy się jako Cordier.
Wyszedłszy z szynku przy ulicy Kellera, zwrócił się na plac Bastylii.
Na rogu ulicy la Roquet stał powóz, zaprzężony w dzielnego konia. Zbliżył się ku niemu.
— Jedź na ulicę l’Ecole-de-Médicine! — zawołał na powożącego. — Zatrzymasz się la bulwarze św. Michała — poczem wsiadł do powozu, od którego story były spuszczone.
W pół godziny później wehikuł zatrzymał się w miejscu wskazanem. Wysiadł zeń mężczyzna, ale to nie był już ów Cordier w połatanym paltocie, kapeluszu ze spuszczonemi na twarz brzegami i siwą rozczochraną brodą.
Był to człowiek około lat trzydziestu, starannie wygolony, w aksamitnym, kasztanowatej barwy garniturze, w okrągłej, granatowej czapce. Cała jego powierzchowność przedstawiała hulakę robotnika, uczęszczającego bardziej do szynków niż warsztatów.
Skoro się oddalał, powożący patrzył za nim bez najmniejszego zdziwienia.
Uszedłszy kilkanaście kroków ulicą l’Ecole-de-Médicine, wszedł do składu wódek, w oknach którego błyszczały szyby kolorowe, a sczerniałe sprzęty naśladowały drzewo starego dębu.
Była to pora, w jakiej zgromadzano się tu przed śniadaniem na wypicie absyntu, sklep przepełniony był przybyłymi. Miejsce to służyło za schadzkę robotnikom bez roboty, niższym urzędnikom, nadzorcom, krawcom, introligatorom, drukarzom i tym podobnym.
Nad wchodowemi drzwiami widniał znak z napisem:
Dziewczęta pełniły posługę na sali.
Nowoprzybyły rzucił wzrokiem wokoło siebie, usiłując rozeznać przedmioty przez gęsty obłok fajczanego dymu, napełniającego piwiarnię. Widocznie szukał kogoś.
Jedna z dziewcząt zbliżyła się ku niemu.
— Pan szukasz pana Loiseau? — zapytała.
— Tak... właśnie.
— Jeszcze nie przybył, co mam panu, podać?
— Później ci powiem.
Usiadłszy przy stole, wziął dziennik i przeglądać go zaczął.
W pięć minut potem drzwi się otwarły, a w nich pokazał się Loiseau.
Nie był to już, niestety, ów Eugeniusz, jakiego przedstawiliśmy czytelnikom na początku naszej powieści, ów młody, swobodny niegdyś mężczyzna, o uśmiechniętej twarzy. Ktoby go widział naówczas zamawiającego ucztę weselną w Saint-Mandé, nie poznałby go teraz.
Ubiór jego był zaniedbanym. Chorobliwa bladość pokrywała rumiane niegdyś policzki. Wpadnięte oczy, okolone sinym kręgiem, błyszczały mu gorączkowo.
Postąpił kilka kroków naprzód, jak gdyby szukając znajomych.
— Hej! hej!... kolego... — zawołał mężczyzna w aksamitnym kasztanowatym garniturze i granatowej czapce, przychodź-że... wszak dziś to moja kolej.
Loiseau zbliżył się, podając mu rękę.
— Twoja kolej... — rzekł; — no, zobaczymy... zagramy w pikietę, los rozstrzygnie, kto ma fundować.
— Jak chcesz... Od ośmiu jednak dni, to jest od chwili, w której zawarliśmy z sobą znajomość, nie chcesz nic przyjąć odemnie... sam zawsze płacisz. Pozwól mi więc choć raz zaofiarować sobie kieliszek absyntu.
— Przyjmuję jeden.. lecz grać będziemy w każdym razie.
— Chętnie... jeżeli masz czas ku temu.
— Ha! to pytanie... czy mam czas? — odparł Loiseau, wzruszając ramionami. — Gdy go się nie ma... natenczas staramy się go mieć...
— To pewna... Ale co na to powie twoja połowica?
— Co powie? ba! już mi to wszystko kością w gardle stanęło! Wracać do domu po to, ażeby widzieć wiecznie żonę plączącą i słuchać jej jęków?... to lepiej do kroć piorunów nie powracać wcale. Julko! — zawołał na posługującą — dwa kieliszki „zielonej“ i karty do pikiety.
Dziewczyna przyniosła karty i absynt.
— Cóż znalazłeś już robotę? — pytał Loiseau towarzysza.
— Nie jeszcze... nie tak to łatwo; ale żartuję ja sobie z tego. Mały spadek, jaki otrzymałem, czekać mi pozwala... Mam jeszcze do wydania pięć tysięcy franków. Ale... widziałeś dziś Pawła Béraud? — pytał mężczyzna w granatowej czapce, mięszając karty.
— Nie widziałem... lecz przyjdzie on tu napewno, wyszedłszy z biura.
Mniemany robotnik bez roboty był bardzo biegłym w tej grze; znacznie bieglejszym od Eugeniusza Loiseau. Popełniał jednak błędy umyślnie, aby dać
możność wygrania swemu przeciwnikowi, który też wygrał dwie partye jedną po drugiej.
— Nie masz jakoś dziś szczęścia, kolego!... — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny.
— Ha! trudno... — rzekł pierwszy — co robić?
Napełniwszy powtórnie kieliszki absyntem wychylili je. Oczy Eugeniusza błyszczały ponuro.
— Czy chcesz powracać do domu na obiad? — pytał nieznajomy.
— Nigdy... po co miałbym tam wracać?
— A więc ja ciebie zapraszam z sobą. Pójdziemy na obiad do Bonvaleta.
— Ileż tam kosztuje na osobę? — pytał Loiseau, szukając w kieszeniach: — uprzedzam cię, że moje źródło wysycha.
— No... no! już ja zapłacę, za ciebie. Kiedyś ty znów się odwzajemnisz.
— To dobrze... Lecz powiedz, ile się tam płaci?
— Cośkolwiek więcej, niż w innych restauracyach... Przypuśćmy od nas dwóch dwadzieścia franków.
— To zgoda!
Loiseau wziął karty, gdy jednocześnie Paweł Béraud, wszedłszy do sklepu, zbliżył się ku obu grającym.
— A przybywaj-że! — rzekł doń introligator — zamówiłem absynt dla ciebie.
Rozgrywamy tu właśnie obiad... Chcesz należeć na trzeciego?
— Nie wrócisz więc na obiad do siebie? — zapytał Béraud.
— Nie! urządzamy dziś sobie ucztę nielada... po dziesięć franków od osoby, ni mniej, ni więcej.
— Po dziesięć fraków? — zawołał Paweł. — Nie... nie... ja nie jestem tak bogatym, abym mógł tyle płacić za obiad. Wracam do siebie, do domu, gdzie nawet mam się z kimś widzieć. Przedtem jednakże chcę ci udzielić pewną wiadomość.
Zgadnij, kogo spotkałem przed chwilą, wyszedłszy z biura?
— Zkąd mogę to wiedzieć... Mów... kogo spotkałeś?
— Verrièra.
— Co... Juliusza Verrière... mojego wuja, bankiera?
— Tak.
— Cóż on tu robił w tej stronie miasta?
— Szedł za interesami. Chce otworzyć przy swojem biurze na ulicy Le Pelletier Bank popularny dla uboższej ludności, myśl, jak się zdaje, doskonała! Już przylepiają głoszące o tem afisze na wszystkich rogach ulic Paryża. Ztąd, rzecz prosta, potrzebując podwoić swój personel, proponował mi, ażebym przyjął miejsce u niego.
— Z jakiem wynagrodzeniem?
— Sześćdziesiąt pięć franków miesięcznie.
— Bierz bez wahania... coprędzej.
— Tak też uczynię.
— Lecz wtedy rzadziej widywać się z sobą będziemy.
— Bynajmniej... biura tam zamykają również o szóstej godzinie.
— To dobrze... A odkąd masz zamiar objąć obowiązek u Verrièra?
— Potrzebuję ośmiu dni czasu na uwolnienie się z dotychczasowej mej służby.
— Ośmiu dni... — powtórzył milczący dotąd towarzysz Eugeniusza Loiseau. — Przez ten czas bankier może zmienić zamiar, lub wziąć kogo innego, i pan na koszu osiądziesz. Wierzaj mi, opuść coprędzej swe Lyońskie biuro kredytowe, a obejmij nowy obowiązek.
— Słuszna uwaga... rozpatrzę to jeszcze.
Służąca przyniosła trzy kieliszki absyntu.
Podczas, gdy Béraud swój wychylał, Loiseau rozgrywał nową partyę pikiety ze swym towarzyszem, który starał się ją równie przegrać, jak dwie poprzednie.
— Przegrałeś! — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny; — musisz zapłacić za wszystko. Szczęście widocznie dziś cię opuściło.
Paweł Béraud spojrzał na zegarek.
— W pół do ósmej — rzekł — muszę odejść. Do jutra zatem, do widzenia tu, o tej samej godzinie.
— Wyjdę z panem, ażeby sobie kupić cygar — rzekł towarzysz Eugeniusza. — Zaczekaj tu na mnie... — dodał, zwraca- jąc się do introligatora i wyszedł wraz z urzędnikiem biura kredytowego, który pożegnawszy się, szedł ulicą l’Ecole-de Médicine.
Rozstawszy się z nim, ów nieznajomy pobiegł do powozu, czekającego nań przy bulwarze św. Michała.
— Widzisz człowieka, który tam idzie chodnikiem po prawej? — rzekł do woźnicy.
— Widzę go.
— Jedź za nim.
— Dobrze.
— Dowiedz się, gdzie on idzie.
— A potem?
— Potem... wróć do remizy. Jutro się zobaczymy.
Woźnica, zaciąwszy konia, jechał ulicą l’Ecole-de-Médicine, nie tracąc z oczu Pawła Béraud, który niczego się nie domyślając, szedł najspokojniej w swą drogę.
Mężczyzna w granatowej czapce wszedł do tabacznej dystrybucyi, a kupiwszy tam kilka cygar, wrócił do składu wódek pod Srebrnym czopem, gdzie Loiseau wychylał czwarty kieliszek absyntu.
Po zapłaceniu rachunku obaj przyjaciele udali się do restauracyi Bonvaleta, położonej na rogu ulicy Szkolnej.
Paweł Béraud, przybywszy na plac Odeonu, przeszedł pod arkadami teatru Francuskiego i zwrócił się na ulicę Vaugirard.
Noc zapadała.
Béraud zdawał się jak gdyby wyczekiwać, aby się lepiej ściemniło, bo szedł coraz wolniej.
Woźnica, który go śledził, dostrzegł, iż pokilkakrotnie spoglądał na zegarek.
Nagle Paweł zwrócił się na lewo i wszedł w ulicę de Fleurus.
W latarniach zapalano gaz.
Przybywszy tu, Béraud wahać się zdawał.
Przystanął, a po chwili przechadzać się zaczął po chodniku.
Woźnica z powozem zatrzymał się również na rogu ulicy, w odległości dwudziestu kroków.
Nareszcie Béraud, jak gdyby powziąwszy ostateczne postanowienie, iść zaczął. Chód jego był to wolnym, to przyśpieszonym. Powóz, wyruszywszy z miejsca, jechał za nim.
Nagle Béraud zniknął. Wszedł do domu pod numerem jedenastym.
Woźnica tajemniczego powozu zatrzymał się naprzeciw tegoż domu, po drugiej stronie ulicy.
Paweł Béraud wszedł na oświetlone schody, nie zwracając się wcale do odźwiernego. Dosięgnąwszy przedziału, na którym znajdowały się drzwi od mieszkania Eugeniusza Loiseau, przystanął.
Wiktoryna, siedząc sama w pokoju, pracowała.
Przy świetle lampy wykończała właśnie rozwiniętą różę, w tak zadziwiający sposób naśladowaną, iż w złudzeniu można ją było wziąć za naturalną.
Spojrzenia młodej kobiety przenosiły się co chwila od roboty w stronę zegaru. Biedna ta istota od dnia swojego małżeństwa wielce się zmieniła. Jej twarz, niegdyś świeżą, rumianą, pokrywała teraz matowa bladość. Krąg siny okalał jej powieki, od łez czerwone.
Mały, z czarnego marmuru zegar, umieszczony nad kominkiem, wydzwonił godzinę.
— Ósma!... — szepnęła. Wiktoryna — a jego jak nie ma, tak nie ma. Skończona! Zguba i nieszczęście jest nieuchronnem. Nie czynią na niem wrażenia ani łzy moje, ni prośby. Dziś znów nie przyszedł na obiad. Wróci wśród nocy, pijany, rozzłoszczony, brutalny!... Ach! jak jest smutne to moje ży- cie!... — zawołała, łzy ocierając. A przedtem tak byłam szczęśliwą. Nie znałam troski... myśl moja była swobodną... Zaciemniło ją chyba wspomnienie o śmierci... prócz tego nic nie mąciło mojego życia... A dziś? Och! dlaczegóż porzuciłam tę moją błogą samotność?
„Sądziłam, iż znajdę w człowieku, którego zaślubiłam, wytrwałego, pilnego jak ja, robotnika... Miałam nadzieję, że przy wspólnej oszczędności zdołamy coś zebrać na przyszłość. Ach! byłam szaloną... szaloną!...
„Przyszłość... O! jakże się jej lękam... Co zemną się stanie? Nie! nie chcę myśleć o tem! Po dwóch zaledwie miesiącach małżeństwa nędza stanęła już u drzwi naszych! Lada dzień zabraknie nam chleba!
„Eugeniusz wydaje w szynkach i kawiarniach wszystko, co zarobi... a może i to nawet, czego nie zarobi, pozostawiając mnie tu samą, przy pracy od rana do zmierzchu, ażebym jako tako zdołała zapełnić szczerbę, zrządzoną jego rozrzutnością.
„Ach! to haniebne... to podłe! I to ów Paweł Béraud, ów krewny, wiedzie go i namawia ku temu. Ach! jakiż to nędznik! mówi, że mnie kocha, a sam jest przyczyną wszystkiego, co cierpię. Życie moje zmienił w jedną ciężką katuszę. O! jakże go nienawidzę, jakże jest dla mnie wstrętnym ten człowiek!
„Zaprzysiągł sobie zgubić mego męża... i ja nie mogę go zdemaskować... nie śmiem postąpić z nim tak, jak na to zasłużył... rzucić mu w twarz moją pogardę i nienawiść! Muszę milczeć, gdyż zna moją przeszłość... mą winę. W swojej podłości mógłby o wszystkiem powiadomić Eugeniusza, który zabić mnie gotów, popchnięty przezeń ku temu. Ach! to wszystko przyprawia mnie o utratę zmysłów!... Dlaczegóż lękać się śmierci? Nie lepiejże umrzeć, niźli wieść takie życie, jakiem ja żyję?“
Tu nagle umilkła i nasłuchiwać poczęła.
Dosłyszała odgłos kroków na schodach. Kroki te ucichły na przedziale.
— To Eugeniusz... — pomyślała, biegnąc ku drzwiom.
Zaledwie je jednak otworzyła, cofnęła się z okrzykiem Béraud ukazał się w progu. Daremnie chciała przed nim drzwi zamknąć; stał już na środku podoju.
— Cóż to znaczy, kuzynko? — pytał, zamykając drzwi za sobą. — Moja obecność przestrasza cię do tego stopnia... Dlaczego? Nie pochlebia mi to bynajmniej.
Wiktoryna ochłonęła już z pierwszego pomięszania.
— Co pan chcesz? — zapytała obojętnie. — Męża nie ma w domu.
— Wiem dobrze, że go tu nie ma, rozszedłem się z nim — rzekł Béraud. — Obiaduje on w mieście i mam nadzieję, że tym razem przynajmniej nie oskarżysz mnie, iż go bałamucę.
— Oskarżałam cię i oskarżać nie przestanę, żeś wniósł nieszczęście pod nasze domostwo. Sądzisz-że, iż zapomniałam, co zaszło pomiędzy nami w dniu moich zaślubia, w lasku Vincennes? Sądzisz, iż nie pamiętam gróźb twoich? Tak... ty groźby te wprowadzasz w wykonanie. Ty to odciągnąłeś Eugeniusza od warsztatu, od pracy. Wprowadziłeś go w brudne nory, do których przedtem nie uczęszczał, gdzie spotyka łotrów, próżniaków, jakich naśladuje. O! tyś mi wyrządził wiele złego i nie pojmuję jak śmiesz, jak masz odwagę stawać tu jeszcze przedemną!
— Mam odwagę... ponieważ cię kocham... — wyszepnął zcicha.
— Ach! milcz!... nie wymawiaj tego wyrazu... profanujesz go!...
— Kocham cię! — powtórzył głośniej Béraud.
— Kłamiesz! — zawołała Wiktoryna. — Człowiek prawdziwie kochający pragnie jedynie szczęścia kobiety ukochanej. Taki ponosi wszelkie ofiary... Umie nawet nakazać milczenie swojemu sercu: Gdybyś prawdziwie mnie kochał, uszanowałbyś we mnie uczciwą kobietę, jaką jestem, jaką chcę zostać; tymczasem nietylko nie masz dla mnie szacunku, ale mi ubliżasz, ponieważ wiedząc, że nie mogę być twoją, prześladujesz mnie swemi miłostkami, trwając w swoich niecnych zamiarach.
— Trwam... i trwać w nich będę! — zawołał Paweł — wbrew twojej woli, pomimo twej nienawiści! Mówisz, że ja ciebie nie kocham... to prawda, ponieważ miłość jest za zbyt słabem uczuciem na oddanie tego, co czuję. Uwielbiam cię! namiętność, jaką uczuwam dla ciebie, przyprawia mnie o szaleństwo! Szalony nie rezonuje... wiedz o tem! Nic nie jest w stanie ugasić płomienia, jaki mnie pożera! Od pozyskania ciebie żadna zapora mnie nie powstrzyma! Gdyby nawet trzeba było popełnić zbrodnię... spełnię ją... jestem gotowy!
Widząc, iż młoda kobieta cofa się z przerażeniem, Béraud zaczął spokojniej:
— Pomówmy rozsądnie... Jakież dla ciebie życie z tym Eugeniuszem? Jaka twa przyszłość?
— To ciebie niech nie obchodzi... Przyjmuję je jakiem jest... Godzę się z mym losem.
— Przyjmujesz, cierpiąc i płacząc... Twoje policzki bledną... zapadają. Wzrok zużywa się we łzach i pracy. Potrzeba pozbawiania się wszystkiego, opuszczenie i rozpacz, oto co ci przyniosło zaślubienie Eugeniusza Loiseau!
— Odemnie zależało zaślubić go lub nie zaślubić. Przyjmując małżeństwo, przyjęłam i jego następstwa.
— I ulegasz dobrowolnie tym katuszom. Piękna to instytucya małżeństwo, szczególniej, gdy się dostanie nicponia, leniwca, pijaka, słowem bydlę ostatniego rzędu! Obecnie powzięłaś już jasne przekonanie co do wartości moralnej swego małżonka. Przy braku miłości, ponieważ nigdy nie kochałaś tego zwierzęcia Loiseau, tak... nigdy... nigdy! nie możesz mieć nawet o byt swój spokoju. Zniknęła ci teraz ułuda, a przy takim mężu zabraknie ci wkrótce i kawałka chleba. Ty dobrze wiesz o tem wraz ze mną... i drżysz o swoją przyszłość. Otóż uzbrój się w odwagę i skrusz krępujące cię okowy. Zażądaj rozwodu... Nie doznasz w otrzymaniu go trudności, a wtedy ja... ja cię — czynię szczęśliwą... Szczęśliwą, legalnie szczęśliwą, ponieważ cię zaślubię!
— Ty mnie zaślubisz... ty? — zawołała Wiktoryna.
— Zaślubię cię... przysięgam!
— Nie jesteś wolnym...
— Mogę nim być każdej chwili.
— Nie! nie... Przysiągłeś kochać Joannę Desourdy, zostać jej mężem... a dziecko wasze powinno przypomnieć ci tę twoją przysięgę!
— Byłem młody... popełniłem szaleństwo... Zresztą, któż dotrzymuje przysiąg tego rodzaju? Zdawało mi się, że kocham Joannę... Myliłem się, ponieważ ciebie... ciebie tylko kocham! Przyrzecz mi, że zostaniesz mą żoną...
— Nigdy!
— Uwielbiam cię...
— A ja cię nienawidzę!... Moja wola jest niewzruszoną... Nie ma nic odtąd pomiędzy nami wspólnego! Nie chcę słuchać cię dłużej... Gardzę twoją ofiarą... twemi obietnicami... śmieję się z gróźb twoich... Jesteś dla mnie wrogiem... traktuję clę więc jak wroga... Odejdź... wypędzam cię ztąd!
— Ha! ha! wypędzasz mnie? — zawołał Béraud z przerażającym cynicznym śmiechem.
— Wypędzam! mam wszelkie prawo ku temu... ponieważ zobelżasz mnie we własnym mym domu i dając mi cierpieć tyle!
— A zatem wojna?
— Niech będzie wojna!
— Pożałujesz tych słów, Wiktoryno... Drogo mi za nie zapłacisz! Będę bez litości dla ciebie aż do chwili, w której przyjdziesz błagać mnie sama o łaskę!
— Ja ciebie o łaskę? — zawołała młoda kobieta z oburzeniem. — Och! wolałabym umrzeć po tysiąc razy niż okryć się taką hańbą!
— Zobaczysz... zobaczysz! Masz krótką pamięć, ma ukochana. Zapomniałaś, jak widzę, iż wiem o twojej przeszłości... Ty zapomniałaś, ale ja o tem pamiętam... Do widzenia, Wiktoryno! do widzenia... Wkrótce... niezadługo, być może...
Tu Béraud, ogarnięty wściekłością, którą napróżno starał się pokryć ironią, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Wiktoryna upadła na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Och! — szepnęła, obejmując rękoma rozpalone czoło — co zemną się stanie? Jakież nowe tortury przygotowuje mi ten nędznik? Tak... on będzie się mścił bez litości... przysiągł i dotrzyma słowa... Jestem zgubioną!
Béraud zbiegł szybko ze schodów.
Znalazłszy się na ulicy, spostrzegł fiakr, stojący przed domem. Podszedł ku niemu.
— Czekasz na kogo? — zapytał woźnicę.
— Tak... lecz jeśli kurs niedaleki, mógłbym pana odwieźć.
— Na ulicę Sekwany, nr. 27.
— O! to za daleko... Mój pan mógłby wyjść w tym czasie... otrzymałbym naganę... Nie, nie chcę!
Paweł, nie nalegając, postanowił iść pieszo.
Skoro tylko zniknął, woźnica, zawróciwszy, odjechał szybko w stronę Botanicznego ogrodu.
Eugeniusz Loiseau wraz ze swym nowym przyjacielem, którego widzieliśmy w podwójnej postaci: filantropa przy ulicy de Geindre i rzemieślnika bez roboty, siedzieli oba przy obficie zastawionym obiedzie w restauracyi na bulwarze św. Michała.
Potrawy, wybrane przez owego mężczyznę w granatowej czapce, były najwykwintniejszemi. Liczne butelki doborowego wina stół zapełniały.
— Do pioruna! kuchnia i piwnica są tu sławnemi, jak widzę... — wołał Loiseau, zajadając, a nade wszystko pijąc za sześciu. Jedna rzecz mnie tylko niepokoi...
— Cóż takiego?
— Że daleko drożej będzie cię to kosztowało, niż po dziesięć franków od osoby.
— Co cię to obchodzi? przegrałem, fundować więc powinienem. Jedzmy swobodnie... Mój spadek pozostał mi jeszcze w zapasie, nie masz się o co troszczyć... Bądź spokojnym!
— Cóż jednak po obiedzie robić będziemy? — zapytał Loiseau.
— Po obiedzie, wieczorem, idźmy do teatru.
— Myśl doskonała... lecz pod warunkiem, że ja zapłacę za miejsca w orkiestrze.
— Zgoda! wszakże wzamian ja znów funduję kolącyę u Barrata, skoro wyjdziemy z teatru.
— Nie... nie! żadnych kolacyj! — zawołał Eugeniusz — zbyt późno wróciłbym do domu.
— To i cóż... o co ci chodzi?
— Dość już jest pewnie zagniewaną moja małżonka.
— Boisz się więc swej żony? — odrzekł nieznajomy z ironią.
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Co... ja się jej boję? — zawołał, uderzając w stół pięścią. — To dobre... Bać się kobiety... nie żartuj ze mnie... Otóż pójdę z tobą na kolacyę, by cię przekonać, czy się jej boję... Bać się jednej baby... tegoby jeszcze brakowało... Czylim się na to ożenił, ażeby być niewolnikiem? Ha! ha! ha! a prawa silniejszego... prawa mężczyzny... Gdzież one są, te prawa?
— Zresztą, nie opóźnimy się zbytecznie — odparł jego towarzysz. — Dobra zupa, tuzin ostryg, parę kawałków pasztetu, butelka Chablisu i kieliszek absyntu, to w ciągu kwandransa da się uprzątnąć. Będziesz u siebie w domu przed drugą po północy.
— To dobrze, bo jutro muszę wstać rano, by pójść do tego przeklętego warsztatu. Mają tam pilną robotę, a zarzą- dzający zapowiedział, że jeśliby który z robotników nie przybył, miejsca mieć nadal nie będzie. Przeciw mnie szczególniej jest zagniewanym — mówił dalej — bo w tych dniach kiedyś starłem się z nim na ostro... Trzeba ci było to widzieć... Sądziłem, że go zabije apopleksya. Nie pozwolę przewodzić nad sobą nikomu.
— Do któregoż teatru pójdziemy?
— Do Châtelet.
— Wyborna myśl! A cóż tam grają?
— Nową „féerie.“
— Ach! to moja rzecz ulubiona! Nie masz jak balet... Przepadam za tancerkami w krótkich spódniczkach!
Nieznajomy zachęcał do picia swojego gościa, nalewając mu kieliszki bezustannie, sam jednak powstrzymywał się od tego. Na deser kazał podać szampana.
Loiseau czuł, iż głowa mu ciężyć poczyna, był już kompletnie pijanym.
Do czarnej kawy podano likiery różnych gatunków.
Widocznie ów hojny towarzysz chciał spoić swego kolegę, który pozwalał sobą kierować bez oporu, lecz w miarę picia stawał się coraz bardziej ponurym.
Po zapłaceniu rachunku zawołał chrypliwym głosem, rzucając na stół serwetę:
— Idźmy do teatru!
Na schodach chwiał się tak silnie, iż ów przyjaciel podtrzymywać go musiał.
— Ha! ha! — zawołał — widzę, iż się porządnie podciąłeś...
— Dyabelskie te twoje wina narobiły wszystkiego... — odrzekł Loiseau. — W głowie mi się kręci... Na powietrze wyjść trzeba coprędzej.
Na bulwarze św. Michała otrzeźwiał nieco, lecz niezupełnie. Idąc, chwytał się co chwila za ramię swego towarzysza, będąc jednak nawykłym do picia, wkrótce odzyskiwał równowagę.
Gdy przybyli oba do Châtelet, widowisko od godziny już się rozpoczęło.
Loiseau narzekał iż w gardle mu zasycha i pragnienie go pali.
Podczas antraktów gasił je kuflami piwa, jakich jego przyjaciel dostarczał mu szczodrobliwie.
Sztuka ukończyła się o kwandrans na dwunastą. Introligator był już mniej pijanym, niż wchodząc na salę. Przypomniał o obiecanych ostrygach i butelce Chablisu.
Idąc z nim na kolacyę, ów dobry kolega myślał sobie:
— Trzeba koniecznie coś zrobić, ażeby on jutro nie poszedł do warsztatu. To zwierzę jest wytrwalszem, niż sądziłem.
Obadwa weszli do Barrata, gdzie ich pozostawimy, by śledzić Pawła Béraud wychodzącego z ulicy de Fleurus.
Szedł prędko, a myśli jeszcze szybciej w głowie jego krążyły. Głucha wściekłość wrzała w jego sercu.
Opór Wiktoryny irytował go i denerwował. Pogarda, tak jawnie mu przez nią okazana, zrodziła w nim pragnienie zemsty.
Miłość, jaką uczuwał dla tej kobiety, była uczuciem czysto zmysłowem, w którem serce najmniejszego nie brało udziału. Był człowiekiem, jak to sam wyznał, gotowym do popełnienia zbrodni dla dopięcia celu.
— Tak... ona musi być moją! — wyszepnął, idąc. — Kobieta, która miała kochanków, śmie mnie przyjmować odmową? Nie! tego za wiele. Przysięgam, Wiktoryno, musisz być moją i będziesz!
Paweł Béraud zajmował mieszkanie na czwartem piętrze, pod nr. 27-ym przy ulicy Sekwany, w bocznej oficynie, wgłębi podwórza. Okna tegoż wychodziły z jednej strony na dziedziniec, z drugiej na dachy sąsiednich domów.
Przybywszy do drzwi, wychodzących na ulicę, podniósł głowę i spojrzał w te okna. Błyszczało w nich światło.
Przebiegłszy prędko schody, zadzwonił.
Po kilku sekundach drzwi się otwarły, a w nich ukazała się Joanna Desourdy z małą Liną.
— Ojciec przyszedł... ojciec! — wołało dziecię. — Pocałuj mnie, ojcze...
Tu nadstawiła swoje rumiane policzki.
— Pójdź precz! — zawołał Paweł, gwałtownie ją odpychając.
Lina odeszła z płaczem w kąt pokoju.
— Dobry wieczór, Pawle... — rzekła Joanna.
— Dobry wieczór.
— Wracasz tak późno...
— Najprzód, nie jest późno... a potem, nie mogłem wrócić wcześniej. Obiad jest gotów?
— Już od godziny.
— A więc siadajmy do stołu.
Tu przeszedł do małej jadalni, gdzie trzy nakrycia były położonemi.
Joanna, przywoławszy małą Linę, posadziła ją pomiędzy ojcem a sobą. Dziecię płakać nie przestawało.
— Skończysz ty to swoje beczenie? — zawołał ostro Paweł, uderzając małą po rękach, któremi sobie twarz zasłaniała.
— Nie bijże jej, Pawle... proszę cię... — rzekła łagodnie Joanna. — Wszakże to dziecię nie uczyniło nic złego... Płacze, ponieważ nie chciałeś jej pocałować... Cierpi... a nie ona sama tylko.
— Dość tych czułości, do pioruna! Podawaj zupę! — zawołał.
Joanna poszła zająć się nalewaniem na talerze.
— Nikt tu dziś nie przychodził? — zapytał Paweł.
— Owszem... był krawiec i rzeźnik.
— Cóż mówili?
— Przyszli z powiadomieniem, że przekazali twe weksle pewnemu lichwiarzowi i że jeżeli pragniesz uniknąć sekwe- stru, potrzeba ci zobaczyć się z nimi i porozumieć jaknajprędzej.
— Jak się nazywa ów agent, któremu odstąpili swoje należytości?
— Agostini... mieszka przy ulicy Paon-blanc nr. 1.
— Dobrze... zobaczę się z nim.
— Pawle... wyrzekła nieśmiało Joanna; — ależ to nędza nam grozi. Piekarz nie chce nam dłużej dawać na kredyt pieczywa... Mamy długi, a obecnie jak gdyby się wszystko przeciw nam sprzysięgło... Oszczędzam, jak mogę, pracuję, szyciem zarabiam, lecz mimo to wszystko nie jestem w stanie zrównać dochodu z rozchodem. Należałoby ci zmniejszyć nieco swoje wydatki po za domem.
— Co... co? — zawołał szorstko; — ani mi się poważ w to mieszać. Czynię, co mi się podoba, rozumiesz?
— Pojmuję, lecz skutkiem tego wyżyć nam nadal niepodobna będzie.
— Jeżeli to życie jest zbyt ciężkiem dla ciebie, możesz odejść... drzwi stoją otworem.
— To znaczy, że mnie wypędzasz?
— Nie, znaczy to tylko, że nic nie przeszkadza ci odejść; wszak jesteś wolną...
Przez kilka sekund Joanna, jak gdyby oszołomiona gwałtownym ciosem, który w nią uderzył, patrzyła w Pawia Béraud jak obłąkana, następnie, przycisnąwszy rękoma serce, które jej omal nie pękło, wybuchnęła łkaniem.
— Pawle... och Pawle... — wołała — w czemże ci zawiniłam, abyś w ten sposób do mnie przemawiał?
— W niczem nie przewiniłaś... ale mnie nudzisz... jesteś, nieznośną... ot wszystko!
— Przez litość nademną i nad naszem dzieckiem, nie mów mi czegoś podobnego!
— Czy ty przestaniesz... do kroć piorunów! — huknął, uderzając w stół ręką. — Czy pozostawisz mnie raz w spokoju? A toż to czyste piekło w tym domu... Nie pozwala mi zjeść spokojnie obiadu!
— Któż jest tego przyczyną? — szepnęła zcicha.
— Ty... do miliona dyabłów! Ty zawsze... ty tylko... z twemi bezustannemi skargami!
— Skoro się czara przepełni, natenczas się z niej wylewa... Mojaż w tem wina?
Rozwścieczony Paweł uderzył talerzem o ziemię.
— Moja więc wina... moja? — wykrzyknął.
Lina, zeskoczywszy z krzesła, pobiegła drżąca ukryć się w kuchni, podczas gdy Joanna powstawszy, w milczeniu zbierała z podłogi szczątki potłuczonego talerza.
Béraud koniecznie chciał wszcząć kłótnię; potrzebną mu ona była.
— Ile wynoszą należności krawca i rzeźnika? — zapytał.
Joanna, otworzywszy szufladę stolika, wyjęła z niej dwie notatki.
— Siedemset dwadzieścia franków... — odpowiedziała, rzuciwszy okiem na papier.
— Nie mogę pozostawić tych długów niezapłaconemi — rzekł Paweł.
— Lecz wiesz, że ja nie mam pieniędzy.
— Wszak miałaś odebrać dziś rano pięćdziesiąt franków?
— Sądziłam, że je odbiorę... ale kazano mi czekać, oznaczając termin za dwa tygodnie.
— Aniela Verrière także jest ci coś dłużną?
— Tak... dwieście franków.
— A więc?
— Nie śmiem pójść upominać się o to...
— Dlaczego?
— Musiałabym w takim razie opowiedzieć jej o całem naszem położeniu.
— Cóż w tem złego? Wie ona, że nie jesteśmy milionerami. Zresztą, czyż trzeba koniecznie opowiadać szczegóły domowego życia, gdy się po odbiór długu przychodzi?
— To pewna... lecz...
— Niema żadnego „lecz“ — przerwał Paweł. — Pójdziesz jutro po odebranie tej sumy... Dam z tego zaliczki wierzycielom.
— Powiedzieli, że nie przyjmą żadnych zaliczeń... żądają całkowitych należytości.
— No... to w takim razie oddasz mi swoją biżuterję... Zegarek, dwie pary kolczyków, pierścionki i bransoletkę. Przy pracy nie potrzebujesz się w to ubierać. Jutro zrana zaniosę to wszystko...
— Zegarek mój już zastawiłam przed kilkoma dniami... — szepnęła Joanna z zakłopotaniem.
Paweł zerwał się z krzesła.
— Zastawiłaś zegarek?.. — zawołał; — zastawiłaś go nie uprzedziwszy mnie o tem? Jakim prawem śmiesz wynosić cokolwiekbądź z domu?
— Potrzeba było pieniędzy na żywność... Miałam w sklepikach wiktuałów drobne długi... Zresztą za cóż bym ci żywność kupiła, nie otrzymując nic na to od ciebie?
— Mogłaś się w inny sposób urządzić... Przyjdzie więc teraz, jak widzę, umrzeć tu z głodu!.. A niegdyś wszystko szło inaczej.
— Tak... niegdyś mniej zarabiałeś... — odpowiedziała Joanna — i ja zarówno tyle nie zarabiałam, a nie skarżyłeś się nigdy... braku nie było. Żyliśmy dobrze, nie mieliśmy ani grosza długu! Prawda, że wtedy całomiesięczną swą pensyę przynosiłeś do domu...
— Czynię dziś to, czego mi się wtedy nie podobało uczynić! — zawołał z uniesieniem Beraud. — Jestem panem sie- bie... mam prawo działać według mej woli i dowiodę ci tego! Oddaj mi natychmiast to, co ci pozostało z twej biżuteryi!..
Joanna z cichą rezygnacyą, postawiła szkatułkę przed Pawłem, poczem uprzątnąwszy ze stołu wyszła do kuchni gdzie Lina ukryła się popłakując.
Dawszy jeść dziecku, rozebrała je i ułożyła w łóżeczko, gdzie wkrótce zasnęło.
— Przez ten czas Béraud, otworzywszy szkatułkę, przebierał w tej skromnej biżuteryi, odkładając na bok sztuki niemające żadnej wartości, lub bardzo małą, kosztowniejsze zaś owinął w papier i schował do kieszeni.
Weszła Joanna.
— Zabrałeś wszystko? — smutno zapytała.
— Wziąłem to, co mi się wziąść podobało.
— Z tej sumy jaką ci lombard udzieli, pozostawże coś przynajmniej na trzewiczki dla Liny, dziecko to chodzi w całkiem dziurawem obuwiu.
— Przedewszystkiem należy zapobiedz temu, aby mnie nie ścigano i nie wsadzono do aresztu za długi.
— Myśl jednakże i o swej córce.
— Ubranie dziecka do ciebie należy.
Biedna Joanna po raz drugi pochyliła, głowę, pojmując, że z takim człowiekiem wszelka dalsza walka staje się niemożebną.
Siadła do szycia. Paweł spać się położył.
Łzy jedna po drugiej spływaj na jej robotę. Czyż bowiem było jej podobna zachować jeszcze jakiekolwiek złudzenie? Mogłaż nie zrozumieć, że pomiędzy nią a Pawłem wszystko już było skończonem?.. że z każdym dniem coraz się więcej od niej usuwał i że ten człowiek nieposiadał nawet uczucia ojcowskiej tkliwości dla swojej małej Liny.
Nędza szybko się zbliżała. Jak się to wszystko zakończy?
Ciemna zagadka pozostała nierozwiązaną.
Joanna posiadała bystrą inteligencyę, charakter szlachetny i prawy. Zapytywała sama siebie, czy nie lepiej byłoby dla niej żyć samej ze swą córką po ostatecznem zerwaniu z kochankiem? Zyskałaby przynajmniej spokój w około siebie i mogła pracować na wychowanie dziecka. Przedsięwziąć jednak stanowcze rozłączenie, nie byłożby to w dalszych następstwach szkodliwem dla Liny?
Wszystkie te myśli plątały się w jej głowie, pogrążając ją w zniechęcenie pełne obaw i trwogi.
Siedziała nad szyciem aż do północy, aby wykończyć robotę, za którą mogła otrzymać drobną zapłatę nazajutrz.
Za te kilka franków mogła dom przez dni parę utrzymać, nie potrzebując poniżać własnej godności do błagania o kredyt.
Ucałowawszy śpiącą swą córkę, udała się wreszcie na spoczynek.
Daremnie jednak zasnąć usiłowała, nazbyt była zgnębioną, po dniu cierpień i bólu nastąpiła noc bezsenna.
W chwili, gdy Joanna Desourdy kończyła swą pracę, Wiktoryna niemniej od niej zgnębiona, składała swoją zarówno, wyglądając może po raz dwudziesty oknem na opustoszałą ulicę.
Eugeniusz Loiseau niepowrócił jeszcze.
Po odejściu Pawła uspokoiwszy się nieco, zasiadła do pracy, oczekując na przybycie męża.
Wiemy, iż pociągniony przez swego towarzysza, nie przyszedł on na obiad.
Zegar wydzwonił dziewiątą, wpół do dziesiątej... dziesiątą, introligator nie przychodził.
Mimo iż on niejednokrotnie tak czynił, mimo, że od kilku tygodni wracał zwykle po północy, Wiktoryna doznawała tym razem silniejszej niż kiedy bądź trwógi.
Chciała się pożywić czemśkolwiek, niemogła. Przez jej ściśnione gardło pokarmy przejść niezdołały.
Zasiadła do pracy mając nadzieję iż tem ukróci oczekiwanie. I to ją również zawiodło.
Podczas gdy natężała słuch na najmniejszy szelest na schodach, palce jej odpoczywały bezwiednie, a obłok łez wzrok jej zaciemniał.
O drugiej nad ranem, złamana znużeniem, wstrząsana nerwowym dreszczem, stała w otwartem oknie wyczekując powrotu owego pana hulającego w Halles.
Jak wiemy, ów nowo poznany przyjaciel introligatora nie liczył się z groszem.
Obfita wieczerza suto winem oblana, przeciągnęła się do godziny trzeciej nad ranem.
Po ostatnim kieliszku Loiseau kompletnie pijany, zsunął się pod stół, gdzie zasnął snem twardym.
Jego towarzysz zawezwał posługującego.
— Mój kochany... — rzekł — oto kolega, którego polecam twojej opiece, niepodobna go odwieść do domu w takim stanie. Pozwól mu się tu przespać, dopóki się nie przebudzi. Zapłacę rachunek, a prócz tego otrzymasz odemnie suty napiwek.
— Bądź pan spokojnym — rzekł chłopiec. — Schodzę ze służby jutro o ósmej zrana. Jeżeli w owej chwili pański przyjaciel nie będzie mógł iść pieszo, zawołam fiakra, i sam go umieszczę. Tymczasem połóżmy go na dywanie, w każdym razie lepiej mu tu będzie, aniżeli spać pod stołem.
Uczynili to obaj, a Loiseau nieprzebudził się wcale, chrapał głośniej jeszcze.
Mniemany jego kolega zapaliwszy cygaro wyszedł z restauracyi, w stronę gdzie oczekiwał nań powóz.
Trzecia nad ranem uderzyła na wieży kościoła świętego Eustachego.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Na bulwar Szpitala, pod Nr. 8 — odrzekł podróżny.
Ów dany przezeń adres wystarcza czytelnikom, na poznanie w owem indywiduum jednego ze wspólników Arnolda Desvignes.
W rzeczy samej ów człowiek, który się nam ukazał w szynku przy ulicy Kellera, ów dobroczyńca starego Piotra Béraud gałganiarza i osobistość w aksamitnym garniturze i granatowej czapce, usiłująca upoić Eugeniusza Loiseau, był Wiliam Scott, były klown z cyrku Fernando.
Po daremnem wyczekiwaniu do godziny trzeciej zrana Wiktoryna, wstrząsana dreszczem, palona gorączką niepokoju, rzuciła się na łóżko. Zasnąć jednakże niepodobna jej było.
W stanie tak gwałtownego wstrząśnienia w jakim się jej mózg znajdował, sen nie przychodził.
Do obecnej chwili Loiseau jeśli się spóźnił, to wszakże nigdy jeszcze nocy nie przepędził za domem. Gdzież więc dziś nocował? Co się z nim stało?
Zazdrość poczęła szarpać serce młodej kobiety, różne jej myśli nasuwając.
Brzask dzienny ukazał się nareszcie.
Wiktoryna rzuciwszy się na łóżko w ubraniu, wyskoczyła szybko, biegnąc ku oknu.
Paryż był milczącym i cichym o tej porze; ulice puste prawie zupełnie. Prócz stróżów, zamiatających przed domami, nie było widać nikogo. Zwolna bramy kamienic jedne po drugich otwierać się zaczęły, podnoszono w sklepach okiennice, miasto ożywać poczęło.
— A jeżeli ja go mylnie oskarżam? — pomyślała Wiktoryna, niezastanowiwszy się nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia; jeżeli on noc spędził przy pracy? I nowa ta myśl jakkolwiek bezrozumna, uspokoiło ją nieco.
Nic łatwiejszego było zresztą jak upewnić się jej, w tym względzie. Loiseau szedł zwykle do swego introligatorskiego warsztatu o siódmej rano, a obecnie było już kwandrans na ósmą.
Niemogąc znieść dłuższej niepewności, Wiktoryna wdziawszy kapelusz, zarzuciła na siebie okrycie i wyszła z mieszkania.
W bramie domu spotkała odźwierną.
— Ach! jakże pani wychodzisz rano? — rzekła taż do niej. — Nie słyszałam, ażeby pan Loiseau wrócił tej nocy... Miałżeby gdzie jeszcze odprawiać wesele?
— Nie!.. nie! — zawołała kwiaciarka z zakłopotaniem. — Pracował przez całą noc nad bardzo pilną robotą.
— To dobrze... bardzo chwalebnie... Jeżeli tak, niemasz się pani na co uskarżać.
By uniknąć nowych zapytań, Wiktoryna szybko wybiegła, a przeszedłszy ogród Luksemburski, w ciągu kwandransa przybyła do warsztatów introligatorskich, mieszczących się przy bibliotece świętej Genowefy.
Kilku robotników stało na chodniku, czekając na otwarcie bramy.
Wiktoryna zbliżyła się do jednego z nich.
— Czy pan należysz do tutejszych robotników — zapytała.
— Tak pani.
— Znasz pan Eugeniusza Loiseau?
— Doskonale... sąsiadujemy z sobą przy warsztacie.
— Pracowano tam tej nocy?
— Niech Bóg uchowa... nikt nie pracował.
— Loiseau znajdował się wczoraj przy robocie?
— Dlaczego pani pytasz mnie o to? — odparł robotnik. — Byłażbyś jego żoną?
— Tak... — odpowiedziała.
— Aha! rozumiem... nie wrócił wczoraj do domu... wszak prawda?
— Nie wrócił... — odpowiedziała młoda kobieta, zalewając się łzami.
— Oh! na złą drogę wszedł mój kolega... od pewnego czasu bardzo się zmienił... Niepoznajemy go prawie. Zapomina przychodzić do warsztatu, a zapomina tak często, iż zarządzający zmuszony mu był zagrozić, iż za pierwszem opuszczeniem roboty pozbawi go miejsca.
— Boże! — zawołała z przerażeniem Wiktoryna, — pozostałby więc na bruku, bez chleba. Cóżby natenczas z nami się stało? Z czego byśmy żyli?
Otwarto bramę domu w którym się mieściły warsztaty.
— Dowidzenia, pani Loiseau — rzekł robotnik i wraz ze swymi kolegami, których gromadka się zwiększyła, wszedł w bramę.
Wiktoryna stała na miejscu jak skamieniała, patrząc na owych robotników, udających się z odwagą, pogodnie, do całodziennej swej pracy. Kilka minut tak upłynęło, poczem bramę zamknięto.
Gdyby nawet obecnie i przybył Loiseau, nie pozwolonoby mu już wejść, znalazłby drzwi przed sobą zamknięte, będąc zmuszonym czekać do jedenastej godziny.
Wiktoryna boleśniej jeszcze przygnębiona, niż w chwili swego przybycia, udała się na ulicę de Fleurus.
Loiseau nie powrócił jeszcze. Młodą kobietę ogarnęła trwoga.
Podobne opóźnienie mógł spowodować jedynie wypadek, jakieś nieszczęście, być może.
Drżała, oczekując nadejścia wieczoru z większą niż dnia poprzedniego obawą.
Uderzyła dziewiąta godzina. Wiktoryna zerwała się z krzesła. Ktoś puknął we drzwi.
Pośpieszyła otworzyć i ujrzała przed sobą Piotra Béraud gałganiarza.
— Ach! mój wuju... — zawołała z płaczem, rzucając mu się w objęcia. — Bóg cię tu chyba przysyła... Jestem nieszczęśliwą... bardzo nieszczęśliwą
— Do kroć tysięcy!.. — zawołał stary gałganiarz — zatem to prawda co mi mówiono? Ha! łotr nad łotrami... nikczemnik! Lecz ona gotowa mi tu omdleć — rzekł, spoglądając na pobladłą i chwiejącą się kobietę; to mówiąc, wziąwszy ją pod rękę przeprowadził do jadalni.
Powróćmy do restauracyi Barrat’a.
Eugeniusz Loiseau spał snem ołowianym, nie poruszając się na kobiercu gdzie ułożył go Will Scott przy pomocy posługującego.
Chłopiec ten, jak przyrzekł, schodząc ze służby o ósmej rano, potrząsnął silnie uśpionym.
Eugeniusz wyciągnął ręce i nogi, bełkocząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, oznajmujące o silnem jego rozmarzeniu.
— Wstawaj pan... — rzekł chłopiec — obudź się... już czas! Potężnie się podchmieliłeś... lecz to już przeszło... Usłuchaj mnie pan... wypij to... a natychmiast otrzeźwiejesz. Tu podał szklankę świeżej wody Eugeniuszowi.
Loiseau otworzył oczy i usiadł, niemógł jednakże zebrać rozpierzchniętych myśli.
Wziąwszy szklankę z wodą przybliżył ją do ust i wychylił, poczem zapytał, patrząc w około siebie:
— Gdzie ja jestem?
— Gdzie pan jesteś... w Halles, u Barrat’a, gdzie przy wieczerzy ze swym kolegą wysuszyłeś potężną ilość butelek. Na honor! warto było to widzieć.
Blade światełko zaczęło się pojawiać w umyśle introligatora, pamięć widocznie mu powracała.
Chciał się podnieść, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł całym ciężarem na dywan, spoglądając na posługującego błędnym, zamglonym wzrokiem.
— Gdzież on jest... u czarta? — zawołał.
— Kto taki... pański przyjaciel?
— Tak.
— Odjechał już dawno zapłaciwszy rachunek, a przed odejściem polecił mi obudzić pana w oznaczonym czasie, co właśnie uczyniłem.
— Która godzina? — pytał Loiseau.
— Pięć minut po ósmej.
Introligator wzdrygnął się niespokojnie.
— Warsztat — wyszepnął.
— Ha!ha! ha! warsztat... — zawołał, śmiejąc się chłopiec. — Już to na pewno pan dziś nie pójdziesz do niego. Lepiej powróć do domu i śpij do wieczora.
— Po domu... — powtórzył Loiseau, przypomniawszy sobie o Wiktorynie... — łatwo to mówić... do domu... Czeka mnie tam scena nie łada!.. Oj! te kobiety... kobiety!
— Ha! i cóż począć... wracaj pan i staraj się ją uspokoić.. Może sprowadzić fiakra?
— Nie... wolę iść pieszo, orzeźwi mnie powietrze.
Tu podszedł ku drzwiom, chwiejąc się i zataczając.
Posługujący musiał go sprowadzić ze schodów, przez dolną izbę, aż na ulicę.
Wokoło Halles ruch bywa wielki, kręci się mnóstwo przechodniów, szczególniej w godzinach rannych.
Gwar różnorodny pomięszanych głosów sprawiał przykre wrażenie na Eugeniuszu Loiseau, wbiegając mu przez uszy do mózgu.
Idąc z pośpiechem, o ile mu na to pozwalały jego chwiejące się nogi, wkrótce dosięgnął bulwaru, gdzie zmuszony był usiąść na ławce. Wszystko wirowało w około niego: domy, powozy i ludzie.
— Muszę jednak koniecznie pójść do warsztatu... — wyszepnął. — Zobaczę się z zarządzającym... zmyślę przed nim jaką bajkę.
I wytężywszy całą potęgę swej woli, wstał i szedł, aż przybył na plac Panteonu.
Drzwu od warsztatów były dawno zamknięte. Zadzwonił.
— Zapóźno, panie Loiseau... — rzekł, wychylając głowę, odźwierny. — Nie mogę otworzyć, przyjdź pan w południe.
— Wiem o tem... — odrzekł introligator. — Chciąłbym tylko pomówić z zarządzającym słów parę... Rzecz to ważna i pilna... Moja żona ciężko zasłabła...
— Dobrze... powiadomię go o tem... Wejdź pan do mojej stancyjki i czekaj.
Loiseau wsparł się o ścianę. Pot, wywołany pijaństwem, spływał mu po czole. Dokuczał mu straszny ból głowy.
— W rzeczy samej... — rzekł — to głupstwo tak się ustroić... Cierpi człowiek więcej, niż warta cała rozrywka.
W chwili tej ukazał się odźwierny, prowadząc z sobą zarządzającego warsztatami.
— Ha! pięknie pan postępujesz... — zawołał tenże, zwracając się do Eugeniusza. — Oddałem ci robotę, poleconą przez pana bibliotekarza, która na jutro miała być wykończoną. Wiedziałeś, że to jest poleconem... że jest pilnem i nie przyszedłeś do roboty!.. Co chcesz odemnie?
— Chciałem panu powiedzieć... — odrzekł introligator, zdejmując czapkę — że to nie z mojej winy nastąpiło... Moja żona zasłabła...
— To fałsz! — krzyknął zarządzający.
— Jakto... fałsz... Ja pana upewniam...
— Kłamiesz!... Nie nocowałeś w domu wcale... Tułasz się i brukasz po szynkach i kawiarniach, jak łotr ostatni, i teraz oto nawet nie możesz się utrzymać na nogach. Twoja żona jest zdrową... Przyszła ta dziś rano, czekając na ciebie do świtu i pytała robotników, czy nie wiedzą, co się z tobą dzieje...
Loiseau, dotąd chwiejący się na nogach, posłyszawszy to, wytrzeźwiał.
— Moja żona tu przychodziła? — krzyknął, zaciskając pięści.
— Niepokoiła się o ciebie... czego niegodzien jesteś!...
— Co czynię... jak postępuję, to do mnie należy...
— Milcz! — zawołał nadzorca warsztatów. — Nie myślę z tobą dyskutować... czyń sobie, co chcesz, to mnie nie obchodzi... ale obchodzi mnie mój obowiązek pilnowania w warsztacie, ażeby wszystko szło regularnie w ścisłym porządku, jak w każdym uczciwym zakładzie... Nie przyszedłeś do roboty... obejdę się więc bez ciebie.
— Pan się obejdziesz bezemnie? — powtórzył przestraszony Loiseau.
— Najzupełniej. Wszak uprzedziłem cię, że skoro raz jeszcze opuścisz robotę, miejsca mieć u mnie nie będziesz.
— Jakto... pan mnie usuwasz z warsztatu?
— Nie potrzebuję twych usług więcej.
— Ależ robota, którą zacząłem?
— Jest od dwóch godzin w rękach innego. Rachunek twój uregulowany. Wejdź... zabierz należące do ciebie narzędzia, a potem udaj się po wypłatę do kasy... lecz bez hałasu i krzyków na schodach.
— Nie pójdę! — krzyknął gwałtownie Loiseau. — Proszę mi odesłać moje narzędzia i pieniądze... Ale pamiętaj pan, że pożałujesz tego, co czynisz!
Nadzorca wzruszył ramionami.
— Twoje pogróżki — rzekł — mało mnie obchodzą; są to wyniki pijaństwa, niezasługujące na uwagę. Nie chcesz się ukazać swoim kolegom, pojmuję to dobrze, przyślę ci twoje narzędzia do odźwiernego, ale co do pieniędzy, sam je odebrać musisz. Jeżeli więc chcesz być zapłaconym, idź do kasy.
Loiseau rzucił się gniewnie, lecz wreszcie udał się do kasyera, który wypłacił mu należność.
Rachunek jego był szczupłym. Wszystko ogółem wynosiło trzydzieści pięć franków. Wróciwszy, zabrał narzędzia, pozostawione u odźwiernego i wybiegł na ulicę.
Odprawa, jaką otrzymał, spadła na niego jak struga lodowatej wody, pod tem wrażeniem nagle wytrzeźwiał. Pozostało mu jedynie łamanie w kościach, ciężkość w głowie i głuchy gniew w głębi duszy, nie przeciw sobie samemu, jako głównemu sprawcy całego tego nieszczęścia, lecz przeciw swemu przełożonemu, a głównie przeciw swej żonie.
— E! bierz licho zresztą! — wymruknął, jak gdyby łudząc samego siebie. — Znam dobrze moje rzemiosło, to i długo bez roboty nie pozostanę.
Wstąpił kolejno do kilku warsztatów introligatorskich w okręgu Saint-Germain. Nieszczęściem, wszędzie liczba robotników była w komplecie. Nie potrzebowano nikogo. Zwrócił się więc na ulicę de Fleurus, coraz mocniej rozwścieczony na Wiktorynę, której przypisywał obecną utratę miejsca.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wiliam Scott, wyszedłszy z restauracyi Barrata, gdzie pozostawił upojonego Eugeniusza Loiseau, wrócił do siebie, gdzie spał bez przerwy pięć godzin. Niepotrzeba mu było więcej na zupełne otrzeźwienie się po sutych całodniowych libacyach.
Około ósmej, wdziawszy ubranie, jakie nosił dnia poprzedniego, wyszedł, udając się bulwarem szpitala.
W odległości kilkudziesięciu kroków stał znany nam już powóz. Woźnica zdawał się drzemać na koźle.
Scott zbliżył się do niego, pytając po angielsku:
— Co robił wczoraj nasz człowiek?
— Chodził na ulice de Fleurus pod nr. 11-ty — odrzekł woźnica w tymże samym języku.
— Jak długo tam bawił?
— Przeszło godzinę.
— A potem?
— Wrócił do siebie na ulicę Sekwany.
— Dobrze... Teraz zawieziesz mnie na ulicę de Geindre pod nr. 39-ty. Zaczekasz o kilkadziesiąt kroków dalej. Śpiesz... w drogę!
Scott, Wsiadłszy do powozu, zapuścił story starannie.
Skoro tylko powóz wyruszył z miejsca, dobył z siedzenia podarte łatane ubranie, w jakiem przedstawiliśmy go czytelnikom w szynku przy ulicy Kellera i zmienił obecny swój ubiór na te łachmany.
Powóz zatrzymał się naprzeciw wskazanego numeru i wysiadł zeń znany nam filantrop Cordier.
Podczas gdy woźnica oddalał się według rozkazu, mężczyzna ów w łatanym paltocie przechodził przez ciemny i wązki korytarz w starym domu, zapytując odźwiernę:
— Nikt do mnie tu nie przychodził?
— Nikt, panie Cordier.
— To dziwna!... Wprawdzie od pięciu dni jakem się tu wprowadził, nie zdążyłem jeszcze porozdawać mego nowego adresu wielu znajomym. Gdyby więc ktoś pytał się o mnie, wskaż mu pani moje mieszkanie.
— Dobrze, panie.
— Ach! otóż byłbym zapomniał. Kupiłem coś na sukienkę dla waszej córeczki. Będę kontent, jeżeli małą zadowolnić to potrafi.
Tu ów mniemany Cordier wyjął z kieszeni pakiecik, podając go odźwiernej.
— Ach! jak pan jesteś dobrym! — zawołała z uciechą kobieta. — Dziękuję... z całego serca dziękuję!
— Nie ma za co... drobnostka!... — odrzekł filantrop, wchodząc na schody.
Zatrzymawszy się na piątem piętrze, otworzył drzwi facyaty, nader ubogo umeblowanej. Stało tam łóżko żelazne, stół i dwa krzesła, oraz mała szafka w rodzaju biblioteczki, napełniona staremi książkami.
Pozostawiwszy Will Scotta na jego poddaszu, wróćmy na ulicę de Fleurus, gdzie stary gałganiarz, Piotr Béraud, doprowadził do krzesła omdlewającą Wiktorynę.
Osłabienie jej krótko trwało. Wróciwszy do przytomności, otwarła oczy, zasnute łzami.
— Lecz, moja córko... — zapytał Piotr — co się u was tu dzieje. Jakieś nieporozumienia... źle jest, jak widzę.
— O! tak, mój wuju... bardzo źle! — odpowiedziała kwiaciarka ze łkaniem. — Eugeniusz nie wrócił dziś na noc do domu...
— Nie wrócił?... co ty mówisz? — zawołał z gniewem gałganiarz. — Miałżeby już wdawać się w jakieś uboczne miłostki?
— Nie... to przez pijaństwo, jestem przekonaną. Nie przyszedł wcale dziś rano do warsztatu.
— Zkąd wiesz o tem?
— Właśnie ztamtąd powracam. Powiedziano mi, iż do roboty wcale już prawie nie przychodzi. Zarządzający jest bardzo na niego zagniewanym, zagroził mu usunięciem, ale on lekceważy to sobie. Co będzie, gdy miejsce utraci... pozostaniemy w nędzy... w ciężkiej, strasznej nędzy!
— Ho! ho! za daleko biegniesz przewidywaniem. Co znowu... w nędzy?...
— Stoimy blisko niej, mój wuju.
— Do pioruna! ależ to niepodobna!
— Tak jest... Eugeniusz od chwili zaślubin przynosi do domu zaledwie czwartą część swej płacy.
— A gdzież podziewa resztę pieniędzy?
— Traci je w szynkach... kawiarniach... gra... pije absynt...
— Nie próbowałaś zwrócić go z tej drogi?
— Ileż razy!... wszakże wszystko daremnie. Już na to nic nie poradzę... widzę to dobrze!
— Dlaczego?
— Ponieważ przy Eugeniuszu znajduje się człowiek, wiodący go na zgubę, którego wpływ jest silniejszym nad moje prośby...
— Człowiek... wiodący go na zgubę? — powtórzył gałganiarz. — Jestżeś tego pewną?
— Zupełnie pewną... niestety!
— Któż jest ten człowiek?... Jak się nazywa ów nicpoń, który poważa się sprowadzać mego siostrzeńca z drogi obowiązków uczciwego robotnika; odciągać od domowego ogniska męża tak zacnej kobiety.
— Znasz go, wuju, dobrze... Należy on do naszej rodziny.
— Do naszej rodziny... Któż to taki? Mów!...
— Paweł Béraud.
— Co... co? — zawołał gałganiarz z osłupieniem — co ty mówisz... Paweł?... to niepodobna! Przywidzieć się tobie musiało!
— Nie, mój wuju... jest to najczystsza prawda.
— Cóżby mogło zależeć na tem owemu zwierzęciu, ażeby siał niezgodę pomiędzy wami. Musiałby mieć jakiś plan uknuty, jakąś ważną przyczynę, działając w sposób podobny?
— Nie pytaj mnie o to, mój wuju, ponieważ nie mogę, nie powinnam ci na to odpowiedzieć; przysięgam ci jednak, że Paweł jest nikczemnikiem, zgubił mnie, wydarł mi nasz spokój domowy, zgubi i Eugeniusza. Mąż pójdzie do domu poprawy... żona na dno Sekwany... oto los, jaki nam zgotował!
— Stój... nie zapędzaj się tak daleko w swych czarnych przewidywaniach. Ja się zobowiązuję doprowadzić tu wszystko do należytego porządku. Najprzód, ukrócę cugli Pawłowi Béraud, jako wuj, mam prawo ku tomu... a twojemu Eugeniuszowi wypowiem, co mam na sercu. Bądź spokojną, ja ich tu obu powstrzymam, a że dokonam tego, przysięgam!
Tu zerwał się, zaczerwieniony od gniewu i zaczął szybko chodzić po pokoju.
— To on! to on, mój wuju... — wołała Wiktoryna, drżąc cała. — Błagam cię, nie drażnij go... powitaj spokojnie.
— Spokojnie? — odrzekł stary gałganiarz — zobaczysz!
— Mój wuju, ja cię zaklinam! — mówiła kobieta. — Jeżeli poróżnisz się z nim, na mnie spadnie cała odpowiedzialność.
Dzwonek powtórnie zadźwięczał, bardziej gwałtownie niż po raz pierwszy.
Wiktoryna, chwiejąc się cała, blada z obawy i wzruszenia, dowlokła się do drzwi, uchylając takowe.
Eugeniusz, otwarłszy je na oścież uderzeniem nogi, wpadł z zaiskrzonem spojrzeniem, drżącemi od gniewu ustami, wołając:
— Dzwoniłem dwa razy... czemu nie otwierasz?!
Biedna kobieta mocniej się jeszcze zatrwożyła, spojrzawszy na zmienioną twarz męża. Zawiniątko z narzędziami, jakie trzymał w ręku, wyjaśniło jej rzecz całą.
Loiseau, rzuciwszy w kąt ów pakiet, wszedł do pokoju, w którym pozostał Piotr Béraud.
Fizyonomia introligatora nagle się zmieniła.
— Co Widzę... mój wuj! — zawołał, usiłując się uśmiechnąć. — Witaj nam, wuju kochany.
Tu podał rękę Piotrowi.
— Ja nie podaję ci ręki... — odpowiedział tenże, chowając swoją do kieszeni.
— Ha! ha! a to dlaczego?...
— Dlaczego? ponieważ stałeś się nikczemnikiem, włóczęgą, próżniakiem, godnym pogardy. Ponieważ jesteś przyczyną zgryzot i łez swej żony; pijesz i wałęsasz się, zamiast pójść do warsztatu! Ponieważ marnujesz pieniądze w szynkach i kawiarniach, zamiast je przynieść do domu, marnujesz je w towarzystwie hultajów, z których jednemu właśnie chcę pa- rę słów dobrych powiedzieć... Chciałeś usłyszeć, dlaczego nie podaję ci ręki... wiesz teraz!
W usposobieniu, w jakiem znajdował się Loiseau, wystarczyła rzecz drobna, aby go we wściekłość wprowadzić.
Słowa starego gałganiarza wzburzyły go nad miarę. Napróżno Wiktoryna dawała znaki swemu wujowi, ażeby mówić zaprzestał. Eugeniusz z zaiskrzonemi oczyma, pianą na ustach, z zaciśniętemi pięściami, podszedł ku swej żonie.
— Ha! — zawołał, przyskakując do niej — chodzisz więc do swoich krewnych i rozpowiadasz, co się u nas dzieje?
Tu podniósł w górę pięści, by ją uderzyć.
Piotr Béraud rzucił się pomiędzy nich oboje, wołając.
— Łotrze... rozbójniku! czy żeś już zatracił i resztki wstydu? Brakuje tylko, ażebyś zabił tę kobietę!
— Ja do niej mówię... — krzyknął Loiseau — nie mięszaj się w to, co do ciebie nie należy!
— Ty nie do mnie mówisz... — odrzekł gałganiarz — ale ja mówię do ciebie, ty podła gadzino. Dręczysz tę biedną kobietę hultajskiem swojem postępowaniem i chcesz ją zabić nareszcie, przyskakując do niej z pięściami, jak rozjuszone bydlę. Nie! ja nie pozwolę na coś podobnego... Ona jest moją siostrzenicą, mam prawo stanąć w jej obronie...
— Niemasz żadnego prawa mięszać się między małżeństwo, ty stary pijaku!... — wrzasnął rozwścieczony Loiseau. — Przyszedłeś tu ażeby głupstwa mi prawić, sądzisz, że ja to zniosę... i jeszcze ci za to podziękuję? Dalej usuwaj się ztąd... wychodź! słyszałeś? bo inaczej jednem machnięciem ręki zrzucę cię ze schodów!
— Wuju... mój wuju... — jąkała Wiktoryna, wyciągając drżące ręce ku gałganiarzowi — powiedz mu jak prawda, że nie chodziłam do ciebie wcale ze skargami.
Béraud, nie zdążył odpowiedzieć.
— Milcz! — krzyknął Loiseau, przyskakując ku żonie. — Może nie chodziłaś równie dziś rano do warsztatów, aby szpie- gować mnie... podpatrywać, wypytywać o mnie kolegów, a tym sposobem sponiżyć mnie przed niemi?
— Niepokoiłam się o ciebie... drżałam na wspomnienie nieszczęścia, jakie spotkać cię mogło...
Stary gałganiarz zmiarkował, iż obrał złą drogę, że tym sposobem nic nieporadzi z rozjuszonym hulaką.
— Posłuchaj Eugeniuszu... — zaczął łagodnie. — Każdy grzech może pozyskać miłosierdzie nieprawdaż? Przyznają, żem się może zanadto uniósł przed chwilą, ponieważ wielce mnie smuci nieład i upadek waszego gospodarstwa. Jesteś dobrym chłopcem... wiem o tem... Zanim przyszedłeś, mówiłem to Wiktorynie. Wszystko co się dzieje jest dziełem osób, prowadzących cię na złą drogę, udzielających ci szkodliwe rady.
— Ja nie przyjmuję niczyich uwag... — krzyknął introligator — niepotrzebuję rad ni wspomnień... Jestem panem siebie... Czynię co mi się podoba... i proszę abyś mnie pozostawił w spokoju! Co zaś do ciebie — dodał zwracając się do Wiktoryny — pamiętaj, że przepędzę cię przez taką drogę, której wspomnienie na zawsze ci pozostanie w pamięci. A teraz masz na początek!
Tu przyskoczywszy do drżącej i zatrwożonej kobiety wymierzył jej silny policzek...
— Ach! rozbójniku... ty ośmielasz się bić kobietę — zawołał Piotr Béraud, chwytając za gardło Eugeniusza.
Jednym rzutem ręki Loiseau odtrącił starca, odrzucając go o dziesięć kroków od siebie. Następnie poskoczywszy do drzwi:
— Wychodź! — zawołał, otwierając takowe — jeżeli nie chcesz abym ci kości połamał, wychodź co prędzej!.. i nie waż mi się tu więcej ukazać. Widząc, że Piotr ociąga się z wyjściem, chwycił go za ramiona i wyrzucił do sieni ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów, którzy na wszczęty hałas powychodzili ze swych mieszkań. Następnie trzasnąwszy drzwiami powrócił do Wiktoryny.
— Płacz... płacz! — zawołał — o lada głupstwo, dopóki nie otrzymasz więcej.
— Nie! — odpowiedziała kobieta, podnosząc głowę — ja nie otrzymam nic więcej. Za co... dlaczego mną poniewierasz? Za to, że siedzę w domu, pracuję, czekam na ciebie i płaczę? Takaż to nagroda? Nie! to już za wiele! Nie poważ się odtąd podnieść na mnie ręki...
— Nie poważ?.. — powtórzył, przyskakując z zamiarem powtórnego jej uderzenia.
Wiktoryna cofnęła się, cios chybił, a popchnięta gwałtownie przez owego nędznika upadła na podłogę ogarnięta nerwowemi spazmami.
Loiseau, chwyciwszy czapkę wyszedł, pozostawiając nieszczęśliwą wśród wybuchów płaczu i łkania.
Dzieło Arnolda Desvignes, jak widzimy szło dobrze. Wszystko jego planom sprzyjać się zdawało.
Nie czując najmniejszych wyrzutów sumienia za to co uczynił, Loiseau udał się do składu wódek, gdzie widzieliśmy go w dniu poprzedzającym. Spodziewał się tam znaleść swego towarzysza nocnej pohulanki.
Piotr Béraud, wyszedłszy oszołomiony z domu siostrzeńca, klął zły na siebie, iż się pozwolił w tak ubliżający sposób za drzwi wyrzucić.
Dla uspokojenia swej irytacyi, wszedł do kupca win, gdzie wypił kieliszek wódki. Posiedziawszy tam kilka minut i ochłonąwszy ze wzburzenia, udał się na ulicę de Gendre pod nr. 39 według adresu, udzielonego sobie przez owego szczególnego dobroczyńcę filantropa w łatanem odzieniu.
— Gzie tu mieszka pan Cordier? — zapytał odźwiernej.
— Na piątem piętrze... w głębi kurytarza.
W trzy minuty później, gałganiarz zastukał do drzwi facyaty i obaj mężczyźni znaleźli się naprzeciw siebie.
— A! pan Béraud... — zawołał Will Scot, udając zdziwienie. — Wejdźże pan, proszę... Jakże się miewasz? Twe odwiedziny prawdziwa mi sprawiają przyjemność. Jakże z pańskiemi kłopotami... Wszystko załatwione?
— Tak, dzięki panu odzyskałem spokojność... Zapłaciłem komorne i właśnie przychodzę panu za to podziękować.
— Drobnostka... Jestem szczęśliwy, mogąc dopomódz tak zacnemu jak pan człowiekowi. Nie mówmy o tem już... proszę! Jakże... widziałeś się pan ze swym siostrzeńcem?
— Właśnie powracam od niego.
— I cóż?
— Cóż... jest to nikczemnik, łotr ostatniego stopnia!
— Nie powiedziałżem panu?
— Nie o wszystkiem pan jeszcze wiedziałeś... Ten hultaj w domu dziś nie nocował. Zaledwie wszedł, obił swą żonę... Ach! jest to dzikie, rozjuszone zwierzę...
— Ha! ha! obił swą żonę... Nie aprobuję ja tego, ale być może miał on powody ku temu...
Piotr spojrzał zdziwiony na mówiącego.
— Miał powody? — powtórzył.
— Ma się rozumieć... Wina nie tylko jest po jego stronie...
— Jakto... ta kobieta tak ciężko pracuje, podczas gdy on się włóczy po szynkach oddając się próżnowaniu.
— Ja nie mówię o czasie obecnym... Wszak nieraz się zdarza, że teraźniejszość wypływa z przeszłości...
— Przeszłość mej siostrzenicy nie daje powodu do tak brutalnego z nią obchodzenia się.
— Kto wie?
— Ja wiem!
— Ileż razy wierząc mylić się możemy... Panie Piotrze, ja niechciałbym ciebie obrazić... Zazbyt cię szanuję... jestem twym przyjacielem, dowiodłem ci tego... Od dawna jednak mieszkając w tym okręgu poznałem młodzież tutejszą...
— Cóż zatem?
— Co... otóż być może Eugeniusz Leiseau z przeszłości swej żony o czemś się dowiedział...
— Z jej przeszłości... o czem? — powtórzył Béraud.
— E! ty mnie dobrze rozumiesz... — rzekł śmiejąc się Cordier.
— To znaczy, że moja siostrzenica przed zamążpójściem miałaby zbłądzić?
— Tak jest.
— To kłamstwo... fałsz! — zawołał gałganiarz.
— Nie gniewaj się, panie Piotrze, ponieważ będziesz musiał przyznać, że mówię prawdę...
— Miałażby mieć Wiktoryna kochanków?
— Nie wiem czy miała wielu... lecz, że jednego miała to pewna! Przyznasz więc, że jeżeli o tem powiadomiono Eugeniusza, wziął to do serca. Smutek prowadzi do pijaństwa. Rozpił się więc... a skoro ma w głowie choćby kieliszek jeden za wiele, trudno się w gniewie powstrzymać. Okoliczność taka zmienia nieraz dobre małżeństwo w czyste piekło, a nie zawsze pochodzi to z winy męża...
Piotr z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma słuchał wyrazów mówiącego w osłupieniu.
— Czy pan żartujesz? — zapytał. — Wiktoryna na prawdę miałaby mieć kochanka przed wyjściem za mąż?
— O! na to, daję panu słowo honoru. Co mówię, mówię na pewno!
— Nie byłżeby to wypadkiem któryś z rodziny Béraud?
— Tak... właśnie Béraud... jeden z pańskich krewnych.
— Mój siostrzeniec... protokulista... lekkoduch...
— Tak... Paweł Béraud.
— Pan go znasz?
— Wszak powiedziałem, że znam was wszystkich. Wiem, że żyje z młodą kobietą, swoją kuzynką... zdaje mi się szwaczką, która jest przy nim bardzo nieszczęśliwa!
— Joanna Desourdy... moja siostrzenica... to właśnie!.. Był on więc kiedyś kochankiem Wiktoryny?
— I jest może dotąd nim jeszcze...
— Co pan powiadasz... to niepodobna! Wiktoryna mówi o nim z pogardą jak o ostatnim nędzniku... Oskarża go, że on na złą drogę prowadzi jej męża... że go zgubi...
— Kto wie, czy nie dlatego to mówi, aby lepiej ukryć swoje miłostki. Kobiety są tak zdradliwemi, chytremi...
— To prawda... Ale wracajmy do rzeczy... Jestem jak oszołomiony tem, o czem mi pan opowiadasz...
— Jak często widujesz się pan ze swoją siostrzenicą Joanną Desourdy?
— Nie zbyt często... niekiedy.
— Sądzę, iż dobrze byłoby w jej własnym interesie powiadomić ją o tem, co się dzieje.
— Tak pan mniemasz?
— Bezwątpienia. Uczyniłoby to ją baczniejszą na to, co spotkać ją może. Kiedybądźkolwiek Wiktoryna opuści swego męża, i zwróci się ku Pawłowi Béraud.
— Miałżeby on serce... sumienie... porzucić swe dziecko... — zawołał stary gałganiarz.
— Serce... czyż on je ma, ten człowiek?
— To prawda... niestety! A zatem wiesz pan... będąc ot! w tej tu stronie miasta, pójdę na ulicę Sekwany do Joanny Desourdy i opowiem jej wszystko!
— Masz słuszność, dobrze uczynisz. Otworzy to oczy biednej kobiecie, powiadomi ją o człowieku, przez którego jest oszukiwaną, wiedząc o wszystkiem co się dzieje będzie może mogła jakoś temu zaradzić. Zrobisz pan dobry uczynek, mój zacny przyjacielu! A proszę przyjdźże mię potem odwiedzić. W rannych godzinach zawsze mnie zastaniesz, a gdybyś zapotrzebował kiedy coś z drobnej monety, śmiało, wprost udaj się do mnie.
Stary gałganiarz, pożegnawszy mniemanego Cordier, wyszedł w stronę ulicy Sekwany.
Paweł przez całą noc spać nie mógł rozmyślając nad tem co ma teraz czynić. Postać Wiktoryny stawała uporczywie przed jego oczyma.
Ażeby dojść do pożądanego celu gotów był odważyć się na wszystko, najprzód jednakże potrzeba było jakiś do działania wynaleść i tego właśnie szukał w swej głowie.
Do powyższych jego zamiarów łączyły się i inne okoliczności.
Rozmyślał nad obecnem swem położeniem.
Stosunek z Joanną Desourdy ciężył mu niesłychanie. Czuł się nie dosyć wolnym... niedość panem siebie.
Ów dziki samolub, ta istota bez duszy i serca, rachował on, że mała Lina była jedną więcej osobą do żywienia, oraz że jej ubranie jakkolwiekbądź skromne, również coś kosztowało.
Jego pensya wystarczyć mogąca dla umiejącego liczyć się z groszem, nie wystarczała na życie hulaszcze, jakie prowadził.
Miał długi, liczne, naglące długi. Konieczność nakazywała zapłacić je dla uniknięcia prawnych poszukiwań.
Mieszkanie było wynajętem na jego nazwisko. Obawiał się więc, by nie zabrano mu sprzętów i mebli. Zkądby wziął na kupno innych?
Przyszło mu na myśl spotkanie z Vèrrière’m i ofiarowana mu przezeń posada z podwyższoną płacą w biurach Banku gminnego.
Przyjąć ją, czyli nie przyjąć? Mimo, że powiedział Eugeniuszowi, iż przyjmie, nie powziął dotąd jeszcze postanowienia w tej mierze.
Wstał z wczesnym porankiem. Joanna już siedziała przy pracy.
— Wychodzisz? — zapytała, widząc go ubierającego się z pośpiechem.
— Tak; — odrzekł. — A niezapomnij pójść po odebranie należytości do panny Anieli Verrière. Potrzebujemy pieniędzy.
— Upominanie się o to, bardzo przykrem mi będzie, lecz pójdę skoro chcesz tego.
— Spodziewam się...
— Wrócisz na śniadanie?
— Nie; niepowrócę.
— Na którą godzinę ma być obiad?
— Jak zwykle.
— Nie opóźnisz się dziś?
— Nic nie wiem... Zależeć to będzie od wielu okoliczności.
— Ucałujże małą przed odejściem...
— Ach! niemam czasu.. — zawołał Paweł niecierpliwie. Muszę pójść do lombardu, potem na śniadanie, a następnie być w biurze skoro tylko otworzą... Bądź zdrowa!
Tu wyszedł z pośpiechem.
— Ni przyjaznego wejrzenia... ani dobrego słowa... — wyrzekła smutno Joanna, skoro drzwi zamknął za sobą. — Tak ja, jako i jego córka, niczem dla niego jesteśmy. Co się to dzieje?... Zkąd to pochodzi?.. Stawszy się tak dla mnie obojętnym; miałżeby kochać gdzie inną?
Tu nagle zmienił się wyraz twarzy młodej kobiety. W miejscu smutku, gniewem zabłysło jej spojrzenie.
— Ach! gdyby tak było... — zawołała, zrywając się z krzesła, gdyby on kochać miał inną... I wtedy gdy ja cierpię tu z dzieckiem obelgi, głód i nędzę, gdy w pracy wyczerpuję me siły, ażeby utrzymanie mniej go kosztowało... wtedy on innej zanosićby miał tkliwe wyrazy, pieszczoty, a może i pieniądze!.. I ta inna uśmiecha się do niego wtedy, gdy ja płaczę... Inna weseli się, gdy cierpię... Ach! nie... nie nigdy! To byłoby za wiele! Wszystko znieść jestem gotową z pochylonem czołem, lecz tegobym mu nieprzebaczyła! Gdyby ukochał inną kobietę, zabiłabym ją... i jego!
Tu wybuchnęła łkaniem.
Łzy, spływające obficie po jej twarzy, przyniosły jej ulgę.
— Co począć? — szepnęła; — co czynić aby go nawrócić ku sobie i dziecku? Aby mnie i moją córkę kochał jak niegdyś? Ach gdybym wiedziała... gdybym przekonać się mogła o prawdzie!.. I przez kilka chwil biedna kobieta siedziała w zamyśleniu.
Wyrwał ją z jej smutnej zadumy głos wołającej Liny.
— Mamo! ja nie śpię... ja chcę wstać... przyjdź do mnie...
Joanna pobiegła do dziewczynki, a wziąwszy ją na ręce przytuliła do serca, okrywając pocałunkami.
— Ty płaczesz mamo... — wołało dziecię, spostrzegłszy łzy, błyszczące na matki powiekach.
— Nie... nie... mój skarbie, ja już nie płacze... — odparła Joanna, ocierając oczy.
— Ojciec już wyszedł?
— Tak... wyszedł. Spieszył się bardzo, miał wiele interesów na mieście do załatwienia.
— Nie ucałował mnie...
— Bo spałaś i nie wiesz... Owszem me dziecię, pocałował cię, ale bardzo lekko, nie chcąc cię przebudzić.
— Czy jeszcze się tak gniewa, jak wczoraj?
— Nie, moje kochanie.
— O! ja widzę to mamo, że ojczuś nie jest tak dobrym, dla nas jak dawniej... nie kocha nas już, jak kochał... Widzę to dobrze... Wciąż na nas się gniewa, lecz o co? Nie wiem... nie uczyniłyśmy mu nigdy nic złego.
Łzy nabiegły powtórnie do oczu Joanny.
— Nie myśl tak drogie dziecię; — odpowiedziała. — Ojciec cię kocha całem sercem, wraz zemną.
— Ty mamo, to prawda... ale nie on!..
— I on zarówno mój skarbie... upewniam. Nie wątp o tem, gdyż byłoby to złem.
Lina pochyliła swą jasnowłosą główkę w milczeniu.
— Ubieraj się prędko; — mówiła Joanna. — Skoro wypijesz swą kawę, iść trzeba do szkoły.
— Dobrze mamo.
I dziecię z pomocą matki szybko się ubrało. Kładąc swoje buciki, przyglądać się im zaczęła. Były one podziurawione w kilku miejscach.
— Czy ojciec kupi mi nowe? — zapytała.
— Prawdopodobnie. Zanim to nastąpi wdziej te, które nosisz w Niedzielę.
Ubierając swą córkę, Joanna myślała:
— Gdy wspomnę, że on wszystko wydaje poza domem, odmawiając dziecku kupienia nowego obucia, coraz większy wstręt i pogardę czuję dla tego człowieka!
Wyszedłszy z domu Paweł Béraud udał się do lombardu, położonego na bulwarze Saint-Germain, gdzie mu udzielono dwieście osiemdziesiąt franków zaliczki na fanty jakie z sobą przyniósł. Pragnął koniecznie trzysta otrzymać, taksator jednak odmówił udzielenia tej sumy; zmuszonym był więc Béraud poprzestać na tem co mu ofiarowano. Za pomocą tych pieniędzy spodziewał się uzyskać przedłużenie terminu, oraz otrzymać nowy kredyt u krawca i rzeźnika, nie zwrócił jednak na to uwagi, jakim sposobem ów nieznany mu lichwiarz przyszedł do posiadania obu jego weksli, który to szczegół winien go był w każdym razie zastanowić.
Z lombardu udał się na ulicę Paon-blanc, gdzie przeszedłszy schody w znanej nam starej kamienicy zadzwonił.
Stary Włoch pośpieszył mu otworzyć.
— Pan jesteś panem Agostini? — zapytał Béraud.
— Si, signore.
— Nazywam się Paweł Béraud, pochodzę w interesie mych weksli, znajdujących się w pańskiem ręku.
— Racz pan wejść.
Tu Włoch wprowadziwszy przybyłego do swego gabinetu, wskazał mu krzesło.
— Pan przychodzisz zapłacić swe długi? — zapytał.
— Niepodobna jest mi dziś tego dokonać, ale przychodzę złożyć panu zaliczenie na tę należność.
— Nie przyjmę żadnych zaliczeń... żądam wypłaty sum w całkowitości.
— Ależ to rygor niesłychany!..
— Tak mi polecono uczynić... Oczekiwałem na pańskie przybycie. Jeżeli pan nie zapłacisz, idę natychmiast do komornika, jutro odbierz pan wezwanie z Trybunału.
— Nie czyń pan tego!.. Jestem gotów zapłacić jedną z powyższych należytości, a mianowicie ów dług rzeźnika wynoszący dwieście osiemdziesiąt pięć franków. Co zaś do długu u krawca pan mi udzielisz przy swej dobrej woli nieco czasu na zaspokojenie takowego.
— Niepodobna!
— Mam obiecany obowiązek ze znacznie wyższą pensyą, przyjdzie mi z łatwością zapłacić panu po sto franków miesięcznie. W ciągu pięciu miesięcy wszystko zapłacę i wyjdę z długu. Zgódź się pan na tę propozycyę.
— Niemogę rozporządzać się w tym razie. Powtarzam panu, odebrałem szczegółowe polecenie, jakie ściśle wykonać muszę.
Béraud wstał z krzesła.
— Tak więc... — rzekł — mimo, iżbym zapłacił należytość, przypadającą rzeźnikowi, pan ścigać mnie będziesz za dług krawca, wolę nic nie płacić.
— Jak się panu podoba... dziś przed południem będę u komornika.
Paweł wybiegł rozwścieczony, wkrótce się jednak uspokoił. Widocznie zabłysnęła mu jakaś myśl nowa.
Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta.
Od pół godziny już powinien był znajdować się w biurze.
— Ach! — zawołał — popychają mnie do ostateczności... Dobrze... walczyć będę do ostatka! Nie pozwolę zabrać sobie mych sprzętów. Sprzedam je przed przyjściem komornika. Wrócę jedynie do biura dla uregulowania rachunku, i przyjmę obowiązek u Verrier’a. Otóż sposobność abym ukończył raz z tą sytuacyą, jaka mnie zabija!
Wsiadłszy do fiakra na najbliższej stacyi powozów, kazał jechać na ulicę de Bucy, do Prowanckiego hotelu.
Był to jeden z niższych zakładów tego rodzaju, używający najgorszej reputacyi. Znano tam Pawła Béraud, który od czasu do czasu wyprawiał w tamecznych gabinetach wesołe kolacyjki.
W hotelu tym wynajął dla siebie miesięcznie numer, zapłaciwszy naprzód za dwa tygodnie z oznajmieniem, iż wkrótce nadeśle swe rzeczy, poczem pojechał na ulicę Sekwany.
— Zatrzymasz się — rzekł do woźnicy — pod 27 numerem. Wysiądę i wrócę za chwilę.
O kilka kroków dalej wstąpił do składu używanych mebli.
— Wyjeżdżam dziś w wieczór — rzekł — i radbym sprzedaj moje umeblowanie. Jeżeli się ugodzimy, interes załatwi się w oka mgnieniu.
— Właśnie mam wóz do przewożenia przed drzwiami sklepu — odrzekł kupiec — każę mu się zatrzymać, a tymczasem zobaczę.
— Pójdź pan i zaopatrz się w pieniądze.
— Mam je przy sobie — rzekł składnik. I pojechał wraz z klientem.
— Jeżeli Joanna jest w domu — myślał przez drogę Béraud — powiem jej w dwóch słowach, iż znaglony koniecznością, muszę powziąć stanowczą decyzyę. Gdyby zaś wyszła do Anieli Verrière, to jeszcze lepiej. Uniknę płaczu, wyrzutów i tym podobnych jeremiad. Dość mam już tego wszystkiego. Kością mi to w gardle stanęło! Niemasz jak życie kawalera!
Przybyli nareszcie.
— Jest pani w domu? — zapytał Paweł odźwierną.
— Niema jej, panie... Wyszła przed godziną, wraz ze swą małą. Mówiła, iż wypadnie jej być może dłużej zabawić i klucz pozostawiła.
— Pójdź pani do właściciela, proś go o przygotowanie kwitu z komornego za kwartał bieżący i ubiegły. Chcę wam zapłacić. W interesie urzędowym wysyłają mnie do Lyonu. Wjeżdżając dziś wieczorem., sprzedają wszystkie meble i sprzęty.
— Ha! otóż niespodziewana wiadomość... — zawołała odźwierna. — Czy pani wie, że pan wyjeżdżasz?
— Dowie się o tem, skoro powróci. Tymczasem pośpiesz się pani, proszę.
— Idę natychmiast.
Kupiec mebli, wprowadzony do mieszkania Pawła, ocenił wszystko co się w niem znajdowało na sumę tysiąca dwustu franków. Była to trzecia część zaledwie rzeczywistej wartości, wahać się jednak sprzedającemu czas nie pozwalał.
Béraud zgodził się na tą sumę, odebrał pieniądze, zapłacił za dwa zaległe kwartały komorne i podczas gdy wynoszono meble, upakował w jeden skórzany kuferek swoje ubranie i bieliznę, w drugi, rzeczy Joanny i małej Liny, kazał znieść swe rzeczy do fiakra, oczekującego przed domem, a zszedłszy sam następnie, rzeki do odźwiernej:
— Wiem gdzie pani poszła, jadę tam ażeby się z nią zobaczyć. I odjechał.
W pięć minut później złożywszy swe rzeczy w Prowanckim hotelu, wrócił do fiakra...
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
Béraud podał adres mieszkania Juliusza Verrière, ułożył już bowiem sobie naprzód plan postępowania.
Będąc przegnanym, że Joanna poszła do córki bankiera po odbiór należności, postanowił czekać na jej powrót na bul- warze i niepozwolić jej wracać ulicą Sekwany, by nie spotkała wozów, wiozących ich meble.
Joanna w rzeczy samej znajdowała się w pałacu Verrieèr’a. Odprowadziwszy Linę do szkoły, udała się pieszo na bulwar Haussmanna.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od chwili odjazdu porucznika Vandame do Tulonu, zkąd miał odpłynąć w głąb Wschodu, oraz po owej strasznej scenie pomiędzy Anielą Verrière i Arnoldem w Vincennes przy ulicy Fortu, scenie, której świadkami byli nasi czytelnicy, młode to dziewczę ciężko na zdrowiu zapadło.
Gwałtowna gorączka nastąpiła po długiem omdleniu, zatrwożywszy niesłychanie siostrę Maryę, która natychmiast wezwała doktora.
Lekarz oświadczył, iż cierpienie panny Verrière nie wydaje mu się niebezpiecznem, lecz, że pacjentka potrzebuje wiele starania i ciszy, a nade wszystko zupełnej spokojności moralnej.
— Przez cały tydzień siostra Marya nie wychodziła z pałacu, czuwając bezprzestannie nad swoją chorą kuzynką, pozostawiając Misticota gubiącego się w najróżnorodniejszych przypuszczeniach dlaczego nie widzi wychodzącej zakonnicy, której pragnął dać adres nowego swego mieszkania.
Verrière wraz ze swym wspólnikiem zgodzili się na pozostawienie Anieli w spokoju, nakazanym jej przez doktora.
— Cios rzeczywiście był ciężkim... — mówił Arnold do bankiera. — Potrzeba ją chwilowo w ciszy pozostawić dla odzyskania równowagi, na teraz zajmijmy się wyłącznie naszemi bankowemi operacyami, skrycie zaś, Scott’owi, Trilbemu i Agostiniemu wydał rozkazy działania.
Widzieliśmy już tych trzech ludzi u dzieła.
Aniela znajdowała się wraz z siostrą Maryą w małym saloniku, gdy pokojówka weszła z oznajmieniem, że szwaczka Joanna Desourdy, pragnie się z nią widzieć.
— Niech wejdzie ta dobra Joanna — odrzekła panna Verrière.
Skoro młoda kobieta ukazała się w progu, Aniela podała jej rękę, wołając:
— Witaj nam... witaj! Prawdziwą przyjemność sprawia mi twoje przybycie.
— Jesteś cierpiącą, kuzynko? — pytała Joanna, zdziwiona boleśnie widokiem wychudłej i pobladłej twarzy dziewczęcia.
— Była ciężko chorą... — odpowiedziała siostra Marya — lecz teraz zwolna do zdrowia przychodzi. Potrzeba jej tylko dla pokrzepienia sił świeżego wiejskiego powietrza i otóż właśnie chcę prosić, wuja, aby jej pozwolił wyjechać zemną na kilka tygodni.
— Tak... — wyszepnęła smutno Aniela — zdaje mi się, że zupełne odosobnienie, słońce, kwiaty i drzewa, byłyby dla mnie zbawczemi lekarzami.
— Mam nadzieję, iż na mój projekt otrzymam zezwolenie twojego ojca — odparła zakonnica. — A cóż tam u ciebie słychać Joanno? Widzę, żeś pomizerniała, zeszczuplała...
— Pracuję wiele... — odpowiedziała szwaczka z zakłopotaniem.
— Dlaczego nie przyprowadziłaś z sobą małej Liny, tak radebyśmy ją widzieć?
— Poszła do szkoły.
— Uczy się dobrze?
— Jaknajlepiej... to biedne, ukochane dziecię.
Nastąpiła chwila milczenia, poczem panna Verrière, z pewnem, a łatwem do zrozumienia wahaniem zapytała:
— Powiedzże nam, Joanno, czy masz nadzieję otrzymania pomyślnego skutku swych starań, o jakich mówiłyśmy w Saint-Mandé, podczas zaślubin Wiktoryny? Czy zmieni się nareszcie wasz opłakany stosunek... czy Paweł Béraud zdecyduje się spełnić obowiązek uczciwego człowieka?
Joanna smutno potrząsnęła głową.
— Twoje milczenie powiadamia mnie lepiej nad słowa — odrzekła panna Verrière. — Paweł nie chce spełnić tego, co mu uczciwość i honor nakazują, nie chce naprawić błędu, nadać nazwiska swej córce...
— Niestety! nie śmiem mu nawet mówić o czemś podobnem — odpowiedziała młoda kobieta łzy ocierając. — Wiem dobrze, iż otrzymałabym na to odpowiedź brutalną. Paweł nie kocha mnie już... widzę to dobrze. Nie stara się nawet ukryć, iż jestem dlań ciężarem. Przed miesiącem, miałam jeszcze jakieś złudzenia w tej mierze... miałam nadzieję, iż za pomocą poświęcenia, zaparcia się siebie, tkliwości, potrafię go zjednać dla siebie. Dziś, straciłam wszelką ułudę... niemam się czego spodziewać, czuję, iż jestem zgubioną. Nasze pożycie domowe jest piekłem! Ach! gdybyś kuzynko wszystko wiedzieć mogła!...
Tu biedna przerwała, przyciskając piersi rękoma. Dusiły ją łkania.
— Cóż się to dzieje? — zapytała żywo Aniela.
— Wstydzę się nawet o tem opowiadać...
— Mów z całą otwartością, Joanno. Wobec nas możesz się wynurzyć jawnie ze swych boleści.
— Tak jest... — dodała siostra Marya; — opowiedz nam swoje cierpienia z całem zaufaniem, a jeżeli będzie w naszej mocy ulżyć ci w czemśkolwiek, bezzwłocznie to uczynimy.
— Otóż... — zaczęła Joanna — jak gdyby nie dosyć dla mnie było owych mąk serca, tych ciosów raniących mą godność osobistą, nędza zbliża się do nas szybkiemi krokami.
— Nędza?...
— Tak, nędza!.. ciężka, czarna nędza. Długi zwiększają się z dniem każdym. Piekarz, rzeźnik, ogółem wszyscy dostarczyciele, odmówili kredytu, nie chcąc być jak się tłumaczą, narażonymi na straty. Dwóch z tych dostarczycieli odstąpili już swoje rachunki jednemu z lichwiarzów, który ma za nie nas ścigać. Dziś rano Paweł zaniósł moje ubogie biżuterye do lombardu, wszakże niewielka ta suma jaką za nie otrzyma, nie wystarczy na wszystko, a wtedy...
Tu zatrzymała się, łkania przerwały jej mowę.
— Wtedy? — powtórzyła panna Verrière.
— Będziemy zgubieni bez odwołania! I otóż Paweł polecił mi... — mówiła dalej szwaczka nieśmiało — polecił, a Bóg jeden wie ile mi to sprawia przykrości, abym prosiła ciebie, kuzynko, o uregulowanie naszego małego rachunku. Och! przebacz mi... przebacz tę moją zuchwałość!
— Ja to ciebie raczej winnam prosić o przebaczenie — odpowiedziała Aniela — żem zapomniała tego załatwić, skutkiem mojego roztargnienia. To mnie jedynie usprawiedliwia, żem nie przypuszczała abyście mogli się znajdować w tak ciężkiem położeniu. Wszak Paweł ma urzędowanie... To więc co zarabia nie wystarcza wam na życie?
— Całą prawie swą pensyę wydaje za domem na różne dla siebie rozrywki. Od bardzo dawna nawet i jednej części nie przynosi. I pomimo całego wysiłku mego w pracy, wystarczyć mi na utrzymanie niepodobna.
— Ależ to okropne! Ileż ty cierpieć musisz, ma biedna Joanno!
— Ach! po nad moje siły! I gdybym jeszcze sama cierpiała... lecz i me biedne dziecię, moja mała Lina, spostrzega, że ojciec tak jej, jak i mnie, nie kocha już wcale... że na wszystkiem nam zbywa... Nie chciał jej pocałować, odchodząc dziś rano... Buciki podarły się dziecku, o sprawieniu nowych słyszeć nawet nie chce.
Tak Anieli, jak siostrze Maryi łzy w oczach zabłysły.
— Ileż ja ci jestem dłużną, Joanną? — pytała panna Verrière.
— Rachunek wynosi około dwustu dwudziestu siedmiu franków.
— Jak sądzisz? — pytała siostra Marya — czy tą sumą, dołączoną do otrzymanej za biżuteryę z lombardu, będziesz mogła zaspokoić dług u dostarczycieli?
— O, nie... to będzie za mało.
— Cóż więc zrobicie?
— Paweł da im zaliczenia, być może, że je przyjmą...
— A ileżby wam było potrzeba na zupełne oswobodzenie się z tego długu?
— Dwa główne rachunki przedstawiają cyfrę siedmiuset dwudziestu franków.
— Otóż ja nie mogę pozwolić na dalsze tak straszne dręczenie się twoje, Joanno. Anielka zaspokoi przynależny ci od niej rachunek, a ja dołożę tyle, byś mogła całkowicie zaspokoić swych wierzycieli.
— Ach! siostro Maryo... siostro Maryo!... — wołała Joanna, ręce składając; — jak to, chciałażbyś uczynić coś podobnego?
Nie zdołała powiedzieć więcej; zakonnica wybiegła śpiesznie z pokoju.
Aniela, otworzywszy w biurku szufladę, wyjęła z niej trzy bilety bankowe.
— Oto trzysta franków... — wyrzekła — odbierz je, Joanno.
— Ale ja nie mam reszty do wydania... — mówiła szwaczka z zakłopotaniem.
— Ta reszta niechaj na dalszy rachunek u ciebie pozostanie.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko.
W tej chwili, ukazawszy się, siostra Marya wsunęła rulon złota w rękę Joanny.
— Przyjmij odemnie... — wyrzekła — jest tu tysiąc franków. Cieszę się, iż mogę ci je ofiarować.
Joanna, głęboko wzruszona, ze łzami w oczach, ująwszy rękę zakonnicy, okrywała ją pocałunkami.
— Tylko nie płacz, nie płacz! — mówiła panna Verrière. — Odzyskasz spokój przynajmniej.. a kto wie, czy Paweł, wydobywszy się z kłopotów, nie pomyśli o spełnieniu swego obowiązku.
— O! gdybyż to nastąpiło... — wołała młoda kobieta — stałybyście się dla mnie aniołami zbawienia! Wam zawdzięczałabym szczęśliwą mą przyszłość, o jakiej już marzyć nie śmiałam!
I nieszczęśliwa, w połowie płacząc, a w połowie się śmiejąc, łzy ocierała.
— Pozwolisz, kuzynko, że odejdę — mówiła do panny Verrière. — Śpieszno mi wracać do domu, zobaczyć się z dostarczycielami, zapłacić im i powiedzieć Pawłowi, że ocaleni jesteśmy. Czy wiesz, że nam grożono zesłaniem komornika, a gdyby sprzedano nam nasze sprzęty, co poczęlibyśmy?
— Idź... idź, Joanno... śpiesz prędko!
— Jakiemiż słowy zdołam wyrazić mą wdzięczność wam obu?
— Nie chodzi tu o żadną wdzięczność — wyrzekła Aniela; — kochaj nas... ot! wszystko, a na drugi raz przyprowadź swą małą Linę. Jeśli wyjadę na wieś, powiadomię cię o tem, abyś tam przyszła mnie odwiedzić.
— O! przyjdę... przyjdę z mą małą... — mówiła Joanna — ażeby ona raz jeszcze podziękowała wraz zemną za to, co uczyniłyście.
Tu uścisnąwszy pannę Verrière i siostrę Maryę, odeszła uradowana.
Wyszedłszy z pałacu bankiera, czuła się jak odurzoną, obejmował ją rodzaj olśnienia, do tego stopnia, iż nie dojrzała Pawła Béraud, stojącego o dwa kroki przed sobą.
— Joanno! — zawołał.
Na dźwięk tego głosu zadrżała, odwróciwszy głowę.
— Ach! mój kochany... — zawołała, biegnąc ku niemu — jakżem szczęśliwą!
— Cóż się stało? — pytał zdziwiony.
— Jesteśmy ocaleni! Mamy czem zapłacić naszych wierzycieli! Nie będziemy mieli odtąd ani grosza długu!
— Sądzisz więc, iż na to wystarczy te dwieście osiemdziesiąt franków, jakie ci dała twoja kuzynka? — pytał Paweł z ironią.
— Nie chodzi tu o te dwieście franków... Aniela i siostra Marya, te dwa anioły, dały mi znakomitą sumą pieniędzy.
— Ile?
— Tysiąc trzysta franków!
— Tysiąc trzysta franków.. — powtórzył Paweł w zdumieniu.
— Tak... oto są... Weź je... weź! Biegnij zapłacić weksle, złożone u tego lichwiarza; poczem, wracając do domu, zapłać rachunek w mleczarni, a jeszcze nam coś pozostanie z tych pieniędzy na zaspokojenie drobnych należności.
Paweł schował najspokojniej złoto i banknoty do kieszeni.
— Gdybym był o tem wiedział — pomyślał sobie — nie byłbym sprzedawał mebli. — Stało się jednak... może to i lepiej. Nastąpiła separacya... Teraz każdy dla siebie i u siebie... Odzyskałem wolność nareszcie.
— Ale zkąd się ty tu wziąłeś? — pytała Joanna. — Miałżebyś na mnie oczekiwać?
— Tak... Byłem u owego agenta przy ulicy Paon-blanc i po wielu naleganiach zdołałem go wreszcie nakłonić do przyjęcia zaliczki, którą mu zaraz zaniosę. Pragnąc cię o tem powiadomić, wróciłem do domu. Odźwierna powiedziała mi, żeś wyszła... Domyśliwszy się, żeś poszła do kuzynki Anieli, przyszedłem tu i oczekuję na ciebie.
— Lecz twoje biuro?
— Wstąpiłem doń przechodząc i otrzymałem zwolnienie na dzień cały.
— Pobiegnij więc do owego agenta.
— Nie ma go teraz w domu. Będzie na mnie czekał o piątej godzinie. Jestem głodny, tak jak i ty zapewne. Pójdźmy na śniadanie do restauracyi, jak dwoje zakochanych... Jakże ci się to podoba?
Joanna promieniała. Oddawna nie słyszała Pawła w ten sposób przemawiającego do siebie. Nieszczęśliwa, nie przeczuwała nikczemnej zdrady nędznika.
— Jak mi się to podoba? — zawołała — jestem uszczęśliwioną! Szkoda, że Lina nie może pójść z nami...
— Kupimy jej parę nowych bucików...
— Ach! dobrze... dobrze! Ileż otrzymałeś w lombardzie na moje biżuterye?
— Dwieście osiemdziesiąt franków.
— Niepotrzebna nam teraz ta suma. Gdybyś poszedł zaraz je wykupić?
— Właśnie myślałem o tem... Jutro je wykupię.
Tak rozmawiali, idąc oboje.
— Wejdźmy tu... — rzekł Paweł, zatrzymując się przed restauracyą na Montmartre.
Wszedłszy, zasiedli przy stole, gdzie Béraud kazał podać wykwintne śniadanie wraz z winem Bordeaux.
— Nic nas nie nagli — rzekł do Joanny. — Jedzmy zwolna, lepiej natenczas smakują potrawy.
Zegar wskazywał w pół do drugiej, gdy Paweł zażądał podania sobie rachunku.
Meble w mieszkaniu już od dwóch godzin zapewne wynieść musiano, mógł więc nędznik bez obawy dozwolić wracać teraz Joannie do opróżnionych pokojów przy ulicy Sekwany.
Wracając, wstąpili do magazynu obuwia na przedmieściu Montmartre, gdzie kupiwszy buciki dla Liny, szli dalej.
Było już po godzinie drugiej.
— No! ja cię pożegnm... — rzekł, zatrzymując się, Paweł.
— Czemu nie doprowadzisz mnie do domu? — pytała Joanna.
— Korzystając z wolnego dnia, pragnę załatwić moje interesu. Najprzód pójdę zapłacić owemu agentowi, poczem wrócę na obiad o siódmej. Przygotujesz dobry obiad, nieprawdaż? A masz przy sobie pieniądze?
— Wszystkiego trzy franki.
— Weź więc... — rzekł nikczemnik, dobywając dwa luidory z kieszeni. — Weź na dzisiejsze wydatki... A nie śpiesz się... idź zwolna.
— Przyjdziesz więc punkt na siódmą godzinę?
— Tak... na siódmą wieczorem.
Joanna odeszła i wkrótce zniknęła na bulwarze. Biedna kobieta nie przeczuwała tym razem grożącej jej katastrofy. Przygnębiona zwykle i smutna, teraz przeciwnie, czuła się lekką, swobodną.
Paweł okazywał jej tyle tkliwości. Jakiż wzrok ludzki byłby w stanie przejrzeć głąb duszy tego nikczemnika, który w chwili haniebnego opuszczenia matki wraz z dzieckiem wydarł nieszczęśliwej pieniądze, udzielone jej dla wydobycia się z nędzy.
Nie spojrzawszy nawet za odchodzącą, poszedł w stronę ulicy Magdaleny.
— Idźmy do Verrièra... rzekł sam do siebie. — Tam to owemu „kleszczowi“ nie przejdzie myśl poszukiwania mnie. Verrière nie ma zwyczaju mówić nikomu o swych osobistych interesach po za biurem. Kuzynka Aniela nie dowie się więc, żem został współpracownikiem jej ojca. Zresztą, zerwanie stosunków z Joanną nieodwołalnie już nastąpiło, a to rzecz główna.
Przybywszy na ulicę Le Pelletier, do biura bankowego „Juliusz Verrière i Arnold Desvignes,“ znalazł je zapełnionem przybywającymi.
Wchodzono i wychodzono bezprzestannie.
Od dwóch dni „Bank gminny“ rozpoczął swoją działalność. Niesłychany napływ publiczności oznajmiał tak świetne powodzenie, iż dwaj wspólnicy postanowili na wzór „Stowarzyszenia jeneralnego“ i „Liońskich biur kredytowych,“ otworzyć filie we wszystkich okręgach Paryża.
— Pragnę się widzieć z panem Verrière... — rzekł Paweł do woźnego, przybranego we wspaniały uniform, jak gdyby woźnego ministeryum.
— W interesie banku?
— Nie, w moim osobistym.
— Racz pan dać swą wizytową kartę.
— Nie mam jej przy sobie.
— Napisz więc pan swoje nazwisko na kawałku papieru — rzekł woźny, wskazując stolik z przyborami do pisania; — tę kartkę zaniosę panu bankierowi.
W kilka chwil później Paweł został wprowadzonym do dyrektorskiego gabinetu, zajmowanego, jak wiemy, przez obu wspólników.
— Jakże więc... mój kochany, zdecydowałeś się nareszcie — pytał Verrière, witając Pawła lekkiem uściśnieniem ręki.
— Tak jest, mój wuju... przyjmuję całem sercem twoją propozycyę.
— Zatem chciej się porozumieć w tym przedmiocie z panem Desvignes, tym oto moim wspólnikiem. On zajmuje się specyalnie kompletowaniem personelu. Oto pan Paweł Béraud, o którym ci już mówiłem — ciągnął bankier dalej, zwracając się do Arnolda.
Paweł zwrócił się do biurka, przy którem siedział Desvignes, zajęty pisaniem.
— Pan pełniłeś obowiązki w Liońskiem biurze kredytowem? — zapytał wspólnik Verrièra. — Czem się pan specyalnie tam zajmowałeś?
— Przechodziłem wszystkie oddziały. Ostatnio zaś, to jest do dnia dzisiejszego, ponieważ nie wziąłem jeszcze uwolnienia, pracowałem w filii tegoż banku, mieszczącej się na bulwarze Saint-Germain.
— Ileż miesięcznie pobierałeś pan pensyi?
— Trzysta franków.
— Otrzymasz pan u nas trzysta siedemdziesiąt pięć. Jako o osobistości znanej mojemu wspólnikowi, nie potrzebuję bliższych o panu zasięgać objaśnień. Jak prędko mógłbyś objąć swe obowiązki?
— Od pojutrza... jeżeli można.
— Debrze... zatem przyjdź pan pojutrze. Przez ten czas zdecydujemy, jakiego rodzaju prace wypadnie nam panu powierzyć. Biura otwarte są od dziewiątej zrana do piątej po południu. Ścisła pilność w wykonywaniu jest wymagalną.
Nie pozostawało Pawłowi jak odejść, co też uczynił.
— Mamy go już w zupełnej od siebie zależności — rzekł Verrière do swego wspólnika, skoro Béraud drzwi zamknął.
— Już ja się nim zajmę... bądź spokojnym... — odparł Desvignes z dziwnym uśmiechem.
Z ulicy Le Pelletier udał się Paweł do Liońskiego biura kredytowego, zażądał tam uwolnienia, a zabrawszy swe osobiste papiery, oznajmił, iż w ciągu trzech dni zgłosi się po przypadającą mu należność i nałożywszy na bok kapelusz, szedł najswobodniej ulicą, pośpiewując zwrotkę z operetki i lornetując przechodzące kobiety. Czuł w kieszeni pieniądze i był wolnym. Czegóż potrzeba mu było więcej do zupełnego szczęścia?...
— Posiadam fundusz na prowadzenie kampanii z Wiktoryną — powtarzał z uśmiechem: — będę miał za co sprawiać dobre obiady głupiemu jej mężowi.
I wszedł do kawiarni, gdzie widzieliśmy go w dniu poprzedzającym wraz z Eugeniuszem Loiseau i przyjacielem tegoż w granatowej czapce.
Powróćmy do Joanny Desourdy, która z czterdziestoma frankami, danemi jej przez Pawła, podążała na ulicę Sekwany, gdzie ją poprzedzimy.
Jak wiemy, stary gałganiarz, Piotr Béraud, wyszedłszy od swego mniemanego dobroczyńcy przy ulicy de Geindre, postanowił udać się do Joanny i opowiedzieć jej o wszystkiem, co słyszał, wierzył bowiem jak w ewangelię w to, co mu przedstawiał Will Scott, zmieniony w postać filantropa Cordier.
Szedł więc ulicą Sekwany aż do domu oznaczonego numerem 27, gdzie przybył wkrótce po odjeździe Pawła z rzeczami do Hotelu Prowanckiego.
Piotr przychodził już niejednokrotnie do swego siostrzeńca, nie pytając przeto odźwiernej, udał się prosto na górę. Na schodach zduszonym był usunąć się dwom ludziom, znoszącym szafkę oszkloną. Po ominięciu ich udał się do mieszkania Pawła i Joanny, gdzie z wielkiem zdziwieniem zastał drzwi na oścież otwarte.
Wszedł mocno zaciekawiony.
Dwaj ludzie rozbierali łóżko; trzeci stał przy nich.
— Co to się znaczy... miałżebym się pomylić? — zawołał głośno, oglądając się po pokoju.
Na dźwięk tego głosu obrócił się stojący przy robotnikach nabywca mebli.
— O co pan pytasz? — zagadnął.
— Zapytuję sam siebie, czylim się w piętrach nie pomylił?... — rzekł Piotr. — Czy tu jest mieszkanie pana Pawła Béraud?
— Tu... właśnie.
— Wyprowadza się zatem?
— Nie, ja to raczej wyprowadzam jego meble, które mi sprzedał. Pan Béraud wyjeżdża dziś wieczorem do Lionu i ja hurtem zakupiłem całe umeblowanie.
Piotr słuchał w osłupieniu.
— Co... wyjeżdża do Lyonu? — powtórzył.
— Tak... tego wieczora.
— Z żoną i córką?
— Tego nie wiem... wszakże jeśli pan pragniesz powziąć bliższe objaśnienia w tym względzie, zatrzymaj się tu nieco. Zostawił on zawiniątko, po które pewnie powróci.
— Zaczekam... mruknął gałganiarz. — Wszystko to niezmiernie dziwnem mi się wydaje.
I zeszedł do odźwiernej.
— Czy to prawda, że pan Béraud odjeżdża? — zapytał.
— Prawda... wyjeżdża do Lyonu. Zapłacił za cały kwartał i sprzedał swe meble. Dopieroż to zadziwi się pani Joanna, skoro powróci do domu.
— Jakto... więc ona o tem nie wie?
— Zdaje się, że nie wie. Pani wyszła, gdy pan Paweł powiadomił mnie o tej zmianie.
— A mała Lina?
— Lina jest w szkole.
Piotr podrapał się w głowę.
Ów dziwny zbieg okoliczności, ten nagły odjazd podczas nieobecności Joanny, wszystko to podejrzanem mu się wydało.
— Czy pan Béraud powróci tu jeszcze? — zapytał.
— Tak, panie... Powiedział mi to, odjeżdżając.
— Dziękuję za objaśnienia.
— I odszedł.
Nie chcąc zaś czekać ani w mieszkaniu, ani u odźwiernej, wszedł naprzeciwko do kupca win, gdzie kazawszy obie podać butelkę białego wina, chleba i sera, a jedząc i pijąc zwolna, patrzył na bramę domu nr. 28.
Godziny upływały, a nie dostrzegł ani Pawła, ani Joanny.
Straciwszy wreszcie cierpliwość, zapłacił za swój skromny posiłek i wyszedł na ulicę, gdy spojrzawszy w dal przed siebie, dostrzegł nadchodzącą Joannę.
Podszedł na jej spotkanie.
— Ach! wuj Piotr... — zawołała wesoło. — Cóż wuja sprowadza tu w nasze strony? Skoro tu jesteś, zrób nam przyjemność i zostań z nami na obiedzie, razem pójdziemy do domu.
— Do domu... na obiad... — rzekł Piotr zdumiony. — Ach! to prawda, że byłaś nieobecną i nie wiesz o niczem.
— O czem takiem?
— Wszak wyjeżdżacie dziś z Paryża do Lyonu...
Joanna patrzyła na Piotra, zapytując sama siebie, czyli on dostał obłąkania, lub wypił parę kieliszków więcej, niż zwykle.
— My... wyjeżdżamy z Paryża? — zawołała, śmiejąc się, głośno; — wyjeżdżamy do Lyonu? Któż to wujowi o tem powiedział?
— Powiedziała mi wasza odźwierna.
— Ależ zażartowała sobie z ciebie, mój wuju.
— Nie... moja kochana... — odrzekł Piotr poważnie; — ona bynajmniej ze mnie nie żartowała. Paweł przyszedł podczas twej nieobecności, powiedział jej, że wyjeżdżacie, oraz...
Joanna przerwała, wybuchając śmiechem.
— Ach! co też ty opowiadasz mi, mój wuju... — zawołała. — W tej chwili rozeszłam się z Pawiem. Jedliśmy razem śniadanie w restauracji na przedmieściu Montmartre... następnie kupił parę nowych bucików dla małej, obecnie poszedł za interesami i wróci o godzinie siódmej na obiad.
— Cóż się więc dzieje... co to wszystko znaczy? — wołał Piotr jak oszołomiony.
— Co się dzieje... gdzie?
— A u was... Wasze mieszkanie jest opróżnionem zupełnie.
Joanna pobladła.
— Opróżnione? — powtórzyła.
— Ależ tak... Paweł sprzedał wszystkie meble i sprzęty; kupiec, który to kupił, zabrał już wszystko.
— To niepodobna! — zawołała biedna kobieta, bledniejąc.
— Ależ, do kroć tysięcy... mówię ci prawdę! — krzyknął zniecierpliwiony gałganiarz. — Zobaczysz sama, że ja się nie mylę...
Przybyli oboje przed dom nr. 27-my.
Joanna, przemknąwszy się przez bramę, przebiegła podwórze jak szalona i weszła do stancyjki odźwiernej.
— Czy to prawda? — wołała — czy prawda, że kupiec zabrał wszystkie nasze sprzęty i meble?
— Tak... to prawda, pani. Musiał je zabrać, ponieważ pan Paweł je sprzedał. On sam to kupca sprowadził w kwandrans może po wyjściu pani i zapłacił komorne.
— Czy zabrał co z sobą? — pytała Joanna, jak obłąkana boleścią i trwogą.
— Zabrał kuferek, fiakrem ztąd odjechawszy, a zostawił drugi, po który ma przybyć.
— Boże... mój Boże! — wołała młoda kobieta, załamując ręce z rozpaczą; — czy ja śnię... czy marzę?... to niepodobna! Paweł nie mógłby tak postąpić... To byłoby haniebnem.
— Cóż o tem wszystkiem sądzisz? — pytał Piotr Béraud.
— Co ja sądzę? ja nie wiem... nic nie wiem... mnie mięsza się w głowie... rozum mnie odstępuje! Gdzie jest klucz od mieszkania?
— Oto jest, pani... — rzekła odźwierna. — Kupiec mi go oddał, zabrawszy meble. — Lecz pani musisz mieć przy sobie swój własny.
Joanna, zapomniawszy, że miała klucz w kieszeni, wzięła drugi od odźwiernej i w strasznem wzburzeniu, zatrwożona, dysząca, przebiegła schody, wyprzedzając Piotra, który teraz dopiero zaczął pojmować, co się stało.
Nagłem uderzeniem ręki popchnęła drzwi mieszkania. Było ono opróżnionem, całkiem opróżnionem. Nic się w niem nie znajdowało, z wyjątkiem małego zawiniątka, leżącego na podłodze w pierwszym pokoju.
Nieszczęśliwa, pobiegłszy do tego zawiniątka, zdarła zeń nakrycie z okrzykiem strasznej rozpaczy.
— Ach! nędznik... nędznik! — wołała.
— Rozumiem teraz... wszystko rozumiem... — mówił Piotr, ujmując w swe grube dłonie drobne i delikatne ręce swojej siostrzenicy. — Podróż do Lyonu była tylko podstępem... podłym, niegodnym wymysłem! Paweł chciał pozbyć się ciebie... sprzedał więc wszystko i pozostawił cię... ot, jak widzisz...
— Podły! — wołała przerywanym głosem. — I on śmiał na mnie czekać po wykonaniu tak nikczemnego planu! Okradł mnie i porzucił... porzucił swe dziecko. Och! jestem zgubioną... wyklętą... Boże! co zemną i z mojem dzieckiem się stanie?
— Nie należy tak strasznie rozpaczać... — mówił stary gałganiarz, wstrzymując łzy, jakie mu się gwałtem do oczu cisnęły.
— Tak... — powtarzała Joanna, chwytając się rękoma za rozpalone czoło — jestem wyklętą! Ach! gdybym była wiedziała... gdybym to była przeczuła! Ja tak ufałam temu nikczemnikowi! Bo i któż może odgadnąć podobnie haniebny zamiar? Byłam tak szczęśliwą, mając w ręku pieniądze na spłacenie długów... cieszyłam się w przyszłości spokojem. I on mi ukradł te pieniądze... zabrał je z sobą, pozostawiwszy mnie w nędzy wraz z dzieckiem. Bo czy wiesz, co on zrobił przed godziną, mój wuju? Och! to jest coś tak potwornego, że trudno temu uwierzyć!...
Dałam tysiąc trzysta franków... majątek to dla mnie... On mi z tego nic nie pozostawił!.. W wysokiej swej wspaniałomyślności, udzielił mi czterdzieści franków z mych własnych pieniędzy! Lecz cóż posiada nareszcie w miejscu serca ten człowiek?... Jakiż wpływ popycha go do spełniania podobnych niegodziwości... do stania się złodziejem? Te tysiąc trzysta franków były danemi dla mnie... tak! dla mnie samej... Meble i sprzęty były tak mojemi, jak i jego, ponieważ wniosłam na nie część moich pieniędzy, a w ostatnim razie były one własnością naszych wierzycieli...
— Zapłaci ich bezwątplenia, tych wierzycieli... — ozwał się Piotr Béraud.
— On? on ich zapłaci... ha! to go nie znasz, mój wuju! Nie chciej go usprawiedliwiać daremnie!
— Lecz ja go nie usprawiedliwiam, takiego łotra... do pioruna! Radbym cię tylko pocieszyć, moje dziecko... ot, wszystko!
— Mnie... mnie pocieszyć? — wołała z goryczą Joanna.
— Wiem ja dobrze, co on wart, ten łajdak — mówił gałganiarz. — Są jednak inni obok niego równie nikczemni, a może i bardziej niż on!
— Kto taki? — pytała gorączkowo nieszczęśliwa.
— Kto? podła, nędzna istota, która przed wyjściem swem za mąż była jego kochanką i jest nią dziś jeszcze, być może...
— Kochanką? ach! jak ja to dobrze przewidywałam... przeczucie ostrzegało mnie o tem — wołała z uniesieniem. — Wiedziałeś, wuju, że on miał kochankę... znałeś ją i nie powiadomiłeś mnie... Jak mogłeś zataić coś podobnego?
— Nie wiedziałem o niczem... przysięgam! I gdyby dziś rano jeden z moich przyjaciół nie objawił mi tego, nigdybym nie mógł przypuścić podobnego łotrostwa. Otóż właśnie przyszedłem, by ci o tem wszystkiem powiedzieć.
— Któż jest ta nikczemnica, która prowadzi owego człowieka do pozostawienia mnie wraz z dzieckiem bez dachu i chleba?
— Jego kuzynka, a moja siostrzenica, która nie zawahała się unieszczęśliwić chłopca, biorącego ją za żonę i sądzącego ją za uczciwą dziewczynę...
— A zatem to Wiktoryna?...
— Tak.
— Wiktoryna! przed miesiącem zaślubiona... Ach! miałeś słuszność, mówiąc, mój wuju, że ona jest równie podłą... a może i bardziej nad Pawła nikczemną! Ona więc... ta to nędznica!
— Uspokój się, proszę, Joanno... zastanów się, moje dziecko... Krzyki i groźby nic nie pomogą w tym razie... Trzeba odzyskać krew zimną, rozmyślić się rozsądnie, co czynić?
— Co czynić? — wołała nieszczęśliwa kobieta. — Pozostaje mi wybór: rzucić się oknem na bruk podwórza, albo też w głębie Sekwany. Innego ratunku nie widzę w tej chwili dla siebie.
— Precz z podobnemi myślami!... wobec mnie nie mów takich rzeczy! Chcesz... pójdę, poszukam Pawła, ponieważ jestem przekonany, że jego wyjazd do Lyonu był prostem zmyśleniem, w biurze, gdzie pracuje, dadzą mi adres jego mieszkania... a gdyby mi go nie dano, będę go śledził i za pomocą kilku poważnych słów przyprowadzę go może do równowagi moralnej. No... jakże ci się to zdaje?
— Napróżno, mój wuju... nie czyń tego... — odpowiedziała głucho Joanna.
— Pozwolisz więc podobnej podłości spełniać się dalej! — zawołał Piotr zdumiony.
— Co uczynię... nie wiem w tej chwili; — w każdym razie cokolwiekbądźbym postanowiła, to mnie tylko obchodzi. Do mnie samej należy powrócić ojca mojemu dziecku, lub pomścić się za siebie i tę niewinną istotę!
— Tylko bez szaleństw!... pamiętaj, Joanno.
W miejsce odpowiedzi, młoda kobieta przerwała rozmowę.
— Muszę pójść po Linę do szkoły — wyrzekła — obmyśleć dla niej jakieś schronienie... Wybacz więc, wuju, że dłużej z tobą pozostać nie mogę.
— Masz tylko te czterdzieści franków, moje biedne dziecko — zaczął gałganiarz ze wzruszeniem — mam kilka groszy przy sobie... gdyby cię to nie obraziło...
— Nie... nie! — przerwała żywo Joanna — dziękuję ci... z całego serca dziękuję! Nic nie przyjmę... będę pracowała... nawykłam do tego.
— Zechciej mnie przynajmniej powiadomić, gdzie zamieszkasz.
— Chętnie to uczynię.
— Wiesz mój adres... Willa Gałganiarzów w Saint-Ouen.
— Wiem, mój wuju.
— A zatem do widzenia, me dziecię.
— Do widzenia, wuju.
Piotr — wyszedł z opróżnionego mieszkania ze ściśniętem sercem, ciężko przygnębiony.
Joanna, zostawszy samą, wybuchnęła łkaniem. Po jakimś czasie łzy płynąć jej przestały. Ukoił się pierwszy jej wybuch rozpaczy, aby ustąpić miejsca ponurej, ciemnej boleści, złożonej z goryczy, nienawiści i pragnienia zemsty.
— Ha! — zawołała, unosząc ręce w górę z gestem groźby. — Tak... ja się zemszczę, a zemsta ma straszną będzie!
Powtórnie zrzuciła nakrycie z tłumoczka, na którem siedziała złamana, nie mogąc się utrzymać na nogach.
— Otóż, co mi pozostawił... — zawołała z dzikim oddźwiękiem. — Moje ubranie... ubranie Liny... trochę bielizny... z której sobie wybrał najlepszą... A! nędznik... nędznik!
Zamknąwszy tłumoczek, schowała klucz do kieszeni, otarła zaczerwienione swe oczy, włożyła kapelusz i wyszła, zamknąwszy drzwi za sobą.
Zatrzymała się u odźwiernej.
— Prawdopodobnie pan Béraud nie powróci... — rzekła do niej; — lecz zdaje mi się, iż mimo, że meble wyniesionemi zostały, mam prawo zatrzymać klucz od mieszkania, dopóki tłumoczek, znajdujący się w niem, zabranym nie zostanie.
— Ależ tak; pani... to nie ulega wątpliwości — odpowiedziała odźwierna, spoglądając ze współczuciem na młodą kobietę. — Czy jednak pani nie jesteś słabą? — zapytała? — mocno się zmieniłaś.
Joanna, u której, mimo pobladłej twarzy, oczy płonęły gorączkowym blaskiem, a usta konwulsyjnie drgały, usiłowała zapanować nad ogarniającem ją osłabieniem.
— Ja słabą? bynajmniej... — odpowiedziała. — Ów wyjazd nagły, nieprzewidziany, wstrząsnął mną nieco, ale to przeminie... Przyślę tu wkrótce po mój kuferek.
— A mała pani córeczka? — Pójdę z nią do jednego z naszych przyjaciół, gdzie się spotkamy z panem Béraud.
Odźwierna nie zapytywała o więcej, zrozumiała jednak dobrze, iż zaszło coś niezwykłego, o czem mówić jej nie chciano.
— Przyślę tu posłańca wraz z kluczem od mieszkania — ciągnęła dalej Joanna — będziesz pani tak dobrą i oddasz mu kuferek, znajdujący się w pokoju.
— Ściśle dopełnię zlecenia, pani Béraud, bądź pani spokojną.
Nazwisko „Béraud,“ jakie jej nadano, być może, po raz ostatni, które nigdy nie było jej włazem nazwiskiem, przykre uczucie wywołało w sercu biednej kobiety. Rozogniło ono jej krwawą ranę, przywodząc przeszłość, pełną zaginionych ułud i marzeń, stawiając ją wobec bolesnej teraźniejszości, a ukazując przyszłość, jak czarny obłok, brzemienny piorunami.
Wyszedłszy z domu, Joanna udała się wprost do szkoły. Zegar wskazywał w pół do piątej. Dzieci wychodziły. Niektóre z nich, oczekując na przyjście rodziców, bawiły się na podwórzu.
Joanna zwróciła się do dozorczyni.
— Przyjdę tu po moją małą za godzinę — rzekła, dając dozorującej pakiecik w papier owinięty. — Racz pani powiedzieć Linie, żem tu była, a zarazem oddać jej tę parę ciastek, by posiliwszy się, czekała na mnie cierpliwie.
— Dobrze... — odpowiedziała dozorująca — rozciągnę nad nią opiekę.
Joanna odeszła.
— Najbardziej naglącą rzeczą — myślała — jest teraz wyszukanie dla siebie i dziecka jakiegoś schronienia.
I zwróciła się w stronę ulicy św. Sulpicyusza, przypomniała sobie albowiem, iż w tej stronie miasta widziała pokoje umeblowane za nader przystępną cenę.
Jakoż rzeczywiście znalazła przy ulicy Lobineau stancyjkę na piątem piętrze za dwadzieścia franków miesięcznie. Wynająwszy ów pokoik, zapłaciła z góry za cały tydzień, poczem przywoławszy posłańca, wysłała go po walizkę do poprzedniego mieszkania.
W pół godziny wszystko załatwionem zostało i Joanna poszła do szkoły po swoją córkę.
Lina płacząc, na matkę oczekiwała.
Mimo wyjaśnień dozorczyni, dziecku dziwnem się wydało owo opóźnienie, jakie zdarzyło się po raz pierwszy, ciężki smutek uciskał jej serce młodociane.
— Jestem pewną, iż mamę spotkało jakieś nieszczęście... — powtarzała łkając.
Na widok wchodzącej matki, pobiegła z okrzykiem radości, rzucając się w jej objęcia.
Joanna siłą woli płacz powstrzymywała.
— Pójdź, dziecię ukochane... — mówiła z cicha — a tobie pani serdeczna podzięka za udzieloną opiekę — dodała, zwracając się ku dozorczyni.
Słowa te zaledwie wymówić była w stanie i wyszła wraz z córką.
— Chodziłaś mamo za sprawunkami? — pytało dziecię.
— Tak moje kochanie.
Lina, zdziwiona zmianą głosu matki, wpatrywać się w nią poczęła.
— Płakałaś mamo... widzę to dobrze...
W miejsce odpowiedzi Joanna pochwyciła dziewczynkę, okrywając ją pocałunkami.
Dziecięcym swoim instynktem Lina odgadywała, iż dręczące ją od godziny przeczucia nie były bez podstawy. Smutek owładnął jej sercem, oczy napełniły się łzami, wszak dalej już matki badać nie śmiała.
Biedna matka szła innemi, ulicami niż zwykle gdy prowadziła swą córkę ze szkoły do dawnego mieszkania.
Lina to zauważyła.
— Nie idziemy więc do domu? — pytała.
— Nie badaj mnie o to, me dziecię.
— Dlaczego mamo?
— Spotkało nas wielkie nieszczęście...
— Może ojciec zachorował? — ozwała się Lina.
Joanna milczała myśląc sobie:
— Ach! gdyby umarł ów nędznik, który jest jej ojcem, płakałybyśmy przynajmniej zamiast go przeklinać! W milczeniu przybyły obie na ulicę Lobineau.
— Gdzie my idziemy? — pytało dziecię.
— Zaraz zobaczysz... za chwilę.
Wszedłszy w bramę domu Joanna prosiła zarządzającej mieszkaniami o klucz do swego pokoju.
Wysłana w tym celu służąca poprzedzała przybyłe, wiodąc je po schodach.
Lina drżąc cała, patrzyła zdumionemi oczyma.
Na piatem piętrze, pod samym dachem służąca otworzyła drzwi, mówiąc:
— Oto pokój dla pani.
Joannę dreszcz przebiegł.
— Och! mamo, jakaż szkaradna izba... — zawołała Lina.
W rzeczy samej pokój był brzydki, ciemny, ponury.
Łóżko żelazne, komoda, mały stolik i dwa krzesła, a wszystko podejrzanej czystości, stanowiły tu całe umeblowanie. Okno w dachu wybite o posklejanych szybach, źle oświetlało owo ubogie poddasze, gdzie latem można się było udusić z gorąca, a zmarznąć w zimie.
— Dobrze... dziękuję; — rzekła Joanna do służącej zamykając drzwi za nią; co uczyniwszy padła na krzesło, zalewając się łzami.
Lina płacząc zarówno chwyciła ręce matki wołając:
— Mamo... och! mamo nie płacz... bo to mnie strasznie boli... Powiedz mi gdzie jest mój ojciec?
Wyrazy te dziecka przeszyły jak ostrzem szpady serce nieszczęśliwej kobiety.
— Twój ojciec... — wyszepnęła — on nas porzucił... opuścił me dziecię. Ty słyszysz co mówię, ale nie jesteś w stanie zrozumieć co się wokoło nas dzieje!
— Ja mamo dobrze rozumiem. Ojciec opuścił nas... odjechał... nie kochał zatem nas wcale.
— Tak... w rzeczy samej on nas nie kochał i dowiódł tego. Sprzedał nasze meble, wyrzucił nas na bruk... na ulicę... nie troszcząc się o to zkąd weźmiemy chleba. Och! Lino... ukochane dziecię nie mów mi więcej o swoim ojcu, nie mów mi o nim nigdy! Nie masz już ojca... lecz matka ci pozostała... matka, która cię kocha nad życie i nie zapomni o tobie!
Tu obie te biedne istoty złączyły swe łzy i pocałunki, a Lina całując Joannę wołała:
— Jesteśmy teraz obie tylko... same... lecz będę tak grzeczną... będę cię mamo tyle kochała, iż nigdy nie doznasz smutku z mej strony... nigdy!
Zostawmy te obie biedne opuszczone na poddaszu przy ulicy Lobineau, a idźmy za owym nędznikiem, który je w tak nikczemny sposób na bruku pozostawił.
Widzieliśmy go wchodzącego do piwiarni pod Srebrnym czopem przy ulicy l’Ecole-de-Médicine.
Loiseau podążał tam zarówno, pozostawiwszy swą żonę w spazmatycznem omdleniu. Czuł on konieczną potrzebę roztargnienia, a tu spodziewał się spotkać towarzysza swych nocnych pohulanek.
Ów jednak człowiek w błękitnej czapce, ów mniemany robotnik bez roboty, nie ukazał się wcale.
— Nadejdzie później... — pomyślał mąż Wiktoryny, i kazał sobie podać porcyę kapusty wraz z kuflem piwa.
Czas mijał, a jego towarzysz nie nadchodził. Loiseau zjadłszy swą porcyę i wypiwszy piwo, pomyślał, iż należałoby może gdzieś pójść za wyszukaniem roboty i udał się w drogę z ociężałością, znamionującą w nim kompletne przytępienie moralne.
Zwiedził kolejno kilka introligatorskich warsztatów, pijąc na prawo i lewo, gawędząc, perorując, lecz bez żadnego pomyślnego dla siebie rezultatu.
Około piątej na wpół pijany, wszedł do składu spirytualjów pod Srebrnym czopem. Towarzysz jego wcale się nie ukazał.
Zamiast tamtego, wszedł Paweł Béraud, który za pierwszym rzutem oka poznał z radością nietrzeźwy stan swego kuzyna.
— Ach! jakżem szczęśliwy, że cię spotykam!.. — zawołał.
— Zkąd i dlaczego tak cię to cieszy? — pytał Loiseau.
— Ponieważ właśnie myślałem o tobie, pragnąc cię zaprosić na obiad. Rozerwiemy się obaj...
— Alboż ty potrzebujesz rozrywki?
— Właśnie, że jej potrzebuję.
— Z przyczyny?
— Ba! z przyczyny... Jest to czysto uczuciowa sprawa! Nie można długo żyć z jedną kobietą... to dyabelnie głupie i nudne.
Loiseau patrzył zdumiony na mówiącego.
— Co... co? — zawołał. — Stosujesz to do Joanny Desourdy... Miałżebyś dać jej odprawę?
— Odczepiłem się od niej nareszcie... dość już tego wszystkiego. Ani swobody, ani spokoju, a sceny i płacze codziennie. Postanowiłem więc i wykonałem. Nastąpiło stanowcze, bezpowrotne zerwanie i otóż jestem panem siebie, możemy bawić się i hulać do woli!
— Bawić się i hulać to dobrze, gdy się ma humor ku temu — odrzekł Loiseau. — Otóż więc trzeba bym i ja tobie coś opowiedział.
Béraud natężył uwagę.
— Cóż się stało? — zapytał.
— Straciłem miejsce w warsztacie... — rzekł Loiseau.
— Jakto... uwolniono cię... ciebie, tak wprawnego robotnika?
— Nie miano na to względu... Ubiegłej nocy bawiłem się z jednym z moich znajomych... ty wiesz... z tym dzielnym chłopem, który tu był wczoraj, a jaki cały swój spadek przeznaczył na przejedzenie. No... i rozumie się, iż urządził dla nas obu ucztę Baltazara. Otóż rano niewytrzeźwiony, spóźniwszy się do warsztatu otrzymałem odprawę. Zapłacono mi, zabrałem moje narzędzia i jestem bez roboty, jak widzisz.
— Mówiłeś o tem swej żonie? — pytał Béraud.
— Po co... dlaczego? Co ją to obchodzi... Znajdę inny warsztat, a gdyby dowiedziawszy się o tem, poważyła się coś mi powiedzieć... no! zamknąłbym jej wtedy jej usta!.. Uderzenia będą leciały gradem, jak dzisiaj rano, a gdyby to niezdoła- ło przywrócić w domu spokoju, każde z nas pójdzie w swą stronę.
— To byłoby najlepszem dla ciebie!.. — zawołał Béraud, uradowany tem co mu jego kuzyn powiedział. — Żeniąc się, popełniłeś szaleństwo. Żona jest to kamienna kula u nogi; jeśli się nie jest głupcem, czyni się jak ja zrobiłem, łamie się łańcuch i odrzuca kulę.
— No! gdyby Wiktoryna słyszała co mówisz — zawołał śmiejąc się Eugeniusz — dodałaby jeszcze jedno do owej długiej litanii, jaką wkłada na twój rachunek.
— Jakto... twoja żona mówi więc o mnie? — pytał zdziwiony Béraud, gotów się zemścić, gdyby go oskarżyła o składane sobie miłosne wyznania.
— Do pioruna! gniewa się... burzy na ciebie.
— Za co, dlaczego?
— Że mnie odciągasz od roboty, bałamucisz...
— Ha! to za wiele! — krzyknął rzuciwszy się Béraud... — Czym ja to ci kazał pójść na te nocne libacye z twoim kolegą?
— Ma się rozumieć, że nie ty. Lecz o co ci chodzi... Niech się wygada... nie zważaj! Jesteś mym przyjacielem i nim pozostaniesz. No! a co teraz każesz mi podać?
— Najprzód kieliszek absyntu.
— Zgoda!
— A potem dobry obiad!
— Wiwat! jesteś zacnym chłopakiem!
— Gdybyś potrzebował nieco pieniędzy, mów, śmiało... otwarcie!
— Jesteś więc przy funduszach?
— Tak... otrzymałem coś niespodzianie...
— Do pioruna! skoro jesteś tak wspaniałomyślnym, gotówbym przyjąć twą pomoc, zanim dostanę robotę...
— Mogę ci dać dwieście franków...
— A jak prędko mam ci je zwrócić?
— Skoro będziesz mógł i chciał. Nie lękaj się, dręczyć cię o nie nie będę.
— Dobrze więc... uczynisz mi wielką przysługę... Lecz ani słowa o tem przed Wiktoryną, gdybyś się z nią widział.
— Widzieć się z nią, skoro tak piękne ma o mnie wyobrażenie? Nie... nie!.. Nie życzę sobie by mi skoczyła do oczu. Oto dziesięć luidorów... Weź je... nie dziękuj i ty tak samo byś względem mnie postąpił. Hej! chłopiec... dwa absynty i karty do pikiety.
Podano to wszystko.
— A cóż robi ten twój przyjaciel? — pytał Béraud mieszając karty.
— Nie widziałem się z nim od tej ostatniej nocy. Sądziłem, iż go tu zastanę.
— Gdyby przyszedł, zaprosimy go na obiad.
— Brawo! zaproś go... To dzielny chłopak, nie żałuje na poczęstunek.
Tu obaj kuzynowie zaczęli grać w pikietę, oczekując na przybycie wyż wzmiankowanej osobistości.
Ów mniemany Cordier, wkrótce po odejściu od niego Pawła Béraud gałganiarza, wyszedł z ulicy de Geindre gdzie go znano pod tem nazwiskiem i poszedł do oczekującego nań nieco dalej fiakra.
— Na ulicę Flèchier... — rzekł po angielsku do woźnicy. — Zatrzymasz się na rogu ulicy Saint-Lazare.
Powóz przystanął w miejscu wskazanem i Cordier a raczej Will Scott zwrócił się pod numer 9, na ulicę Flèchier. Wszedłszy do tegoż domu, udał się schodami na czwarte piętro, gdzie Trilby mieszkał od tygodnia pod nazwiskiem pana David, agenta od ubezpieczeń na życie.
Zamiast zadzwonić, Will Scott zapukał trzykrotnie we drzwi w równych przesłankach, pokasłując zlekka.
Był to znak umówiony między dwoma wspólnikami Arnolda Desvignes.
Trilby otworzył drzwi natychmiast. Scott wszedł.
— I cóż? — zapytał.
Trilby położył palce na ustach szepcząc z cicha:
— Mów przytłumionym głosem... ptak znajduje się w swej klatce...
— Dowiedziałeś się czegoś o nim i zakonnicy?
— Co do zakonnicy, nic jeszcze. Odkąd się tu wprowadził nie była jeszcze u niego ani razu. Mogę nawet twierdzić na pewno, iż wcale z nim się nie widziała, co martwi srodze tego komara.
— Zkąd wiesz o tem do czarta?
— Słyszałem jak mówił sam do siebie. Patrz! oto mój telefon.
To mówiąc wszedł na krzesło a zdjąwszy wiszącą w ramach litografię odkrył otwór około piętnastu centymetrów mający na powierzchni, który przebijał drewniane przepierzenie zmniejszane się w nim jak lej w beczce.
Średnica głębi tej dziury nie wynosiła więcej nad pięć centymetrów, niknąć pod papierowem obiciem sąsiedniego pokoju.
— Przebiłem ten otwór — mówił Trilby — ażeby słyszeć co tam mówią i teraz potrzebuję doń tylko ucho przyłożyć. W dniu, w którym potrzebowałbym widzieć co się tam dzieje, potrzebuję tylko podciąć papier obicia, który następnie czopkiem zatykać będę.
— Doskonale obmyślane... lecz cóż dotąd słyszałeś?
— Misticot pomrukując na milczenie ze strony zakonnicy, powiedział między innemi:
— Dlaczego nie przyszła do kaplicy Sacrè-coeur, ażebym jej dał adres mego nowego mieszkania?
— A zatem rzecz jasna... — rzekł Scott — iż ona to kazała mu zmienić mieszkanie.
— I mnie się tak zdaje.
— Zatem układają coś oboje razem...
— To widoczna!
— Lecz co?
— Jest to coś przeciw naszemu pryncypałowi...
— Tak sądzisz?
— Na pewno.
— Zkąd?
— Od trzech dni śledzę tego muchołapa.
— Cóż on robi... gdzie chodzi?
— Podpatruje naszego dowódcę.
Will Scott zaledwie zdołał powstrzymać okrzyk zdumienia.
— Czy podobna? — wyszepnął.
— Śledzi go, stojąc w pobliżu drzwi biura bankowego — mówił Trilby — przy drzwiach pałacu na bulwarze Haussmanna, przy drzwiach jego mieszkania na ulicy Tivoli, chodzi za nim jak cień...
— Ho! ho! — zawołał Scott — otóż co może stać się dla nas prawdziwie niebezpiecznem. A powiedz mi jak dawno chodził nasz pryncypał do swego pierwotnego mieszkania na ulicę des Tournelles?
— Nie chodził już oddawna, lecz lada dzień tam pójść może.
— Trzeba go o tem wszystkiem powiadomić, ja to biorę na siebie. Co zaś do Misticot’a, widzę, że nam staje zawadą na naszej drodze. Jeżeli to potrwa tak dalej, pozbyć się go będzie trzeba. Nie pojmuję, jaki cel on mieć może w śledzeniu naszego pana? Miałżeby go o coś podejrzywać? No! wtedy byłoby się naprawdę czego obawiać.
— Lecz dokąd on nas prowadzi, ten nasz pryncypał? — wyszepnął Trilby z zniechęceniem. — Piękna to wprawdzie perspektywa otrzymać milion, jaki nam dać przyrzekł gdy mu się powiedzie jego przedsięwzięcie... lecz w każdym razie idziemy teraz na ślepo o niczem dokładnie nie wiedząc.
— Ja myślę tylko o milionie, reszta mnie nie obchodzi... — Scott odrzekł. — Zaczęliśmy iść... idźmy do końca.
— A jakże te twoje interesa z rodziną Béraud?
— Wcale nie źle... Są oni wszyscy, ci Béraud, już w dobrych rękach. W ciągu dwóch tygodni pozabijają się wzajem, albo wymrą z nędzy.
— Lecz do czego to wszystko prowadzi? Na jaki cel to ma służyć?
— Tak, wiem, jak i ty zarówno. Jestem posłuszny, nie badając, wiedząc, że posłuszeństwo zaprowadzi nas do otrzymania miliona. Idź więc moim śladem... rób z zamkniętemi oczyma. No! a teraz do widzenia... Odchodzę.
— Nie zapomnij powiadomić pryncypała.
— Bądź spokojnym.
— Tu dwaj byli Klowni z cyrku Fernando uścisnęli sobie ręce nawzajem.
Trilby otworzył drzwi i Scott zaczął schodzić ze schodów, gdy nagle cofnął się i wbiegł jak strzała napowrót do mieszkania swego wspólnika.
— Co się stało? — pytał Trilby.
— Ona! — wyszepnął Will, drzwi zamykając.
— Kto?
— Zakonnica!
— Czy podobna? Zatem ów muchołap wynalazł sposób, powiadomienia jej o swojej nowej siedzibie?
— Tst... tst!... słuchajmy...
Obadwa słuch natężyli.
W sieni dał się słyszeć odgłos stąpania, który potem ucichł nagle.
— Prędko... do obserwatoryum... — rzekł Scott — ona wchodzi do niego.
W rzeczy samej jednocześnie zadzwoniono do drzwi mieszkania Misticota.
— Żywo na krzesła!... i słuchać... — zawołał Triiby na swego towarzysza.
I obaj łotrzy, przytuliwszy się do ściany, pochylili się po nad otworem.
Na odgłos dzwonka Misticot pobiegł otworzyć.
Siostra Marya, jak to dobrze Scott zauważył, ukazała się w progu.
— Ach! dzięki Bogu, to ty siostro! — zawołał mały sprzedawca medalików, wpuszczając zakonnicę. — Widząc cię tu, nie potrzebuję pytać, czyliś mój list odebrała.
— Odebrałam go — odpowiedziała kuzynka Anieli; — lecz było to bardzo nieroztropnie z twej strony pisać do mnie, ponieważ ów list mógł być zatrzymanym przez mego wuja. Pojmuję niecierpliwość, wszakże w wielu razach, wyrozumiałym być trzeba.
— Przebacz mi, siostro... — wyszepnął chłopiec. — Nie widząc cię wcale od ośmiu dni, obawiałem się, czyli nie nastąpił jaki nieszczęśliwy wypadek; nie licząc tego, że przez ten czas z nudów umierałem..
— Panna Verrière była chorą.
— Wszakże mam nadzieję, że nie niebezpiecznie?
— W pierwszych chwilach byliśmy o nią w istotnej obawie, teraz jednakże powraca do zdrowia, z czego korzystając, odeszłam dziś od niej.
— Cóż było powodem jej zasłabnięcia?
— Smutek... zgryzota!
— Zapewne z przyczyny małżeństwa z owym Arnoldem Desvignes?
— Tak jest, niestety! Mój wuj jest niewzruszonym a swojem postanowieniu; porucznik Vandame odjechał do Tulonu.
— Odjechał? — zawołał Misticot; — i zostawia wolne pole swojemu wrogowi?
— Nie mógł inaczej postąpić... Znane ci okoliczności czyniły walkę niemożebną.
— To prawda... Ach łotrzy... nikczemnicy!... Ileż oni dają cierpieć tej biednej pannie Anieli! Czy przynosisz mi, moja siostro, potrzebne objaśnienia do moich poszukiwań? Dowiedziałaś się o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes?
— Nieszczęściem, nie! Mimo mych całych usiłowań, nie udało mi się tego otrzymać.
— Cóż nam więc teraz czynić pozostaje? Jak szperać w przeszłości człowieka, jeśli nie wiemy, gdzie się ten człowiek urodził... zkąd pochodzi... gdzie żył?
— Przeszłość tę jego później poznamy. Nateraz zajmujmy się czuwaniem nad sposobem życia Arnolda, nad jego działaniem...
— Co do sposobów jego życia, są one najzwyklejszemi, bez żadnych tajemnic.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od ośmiu dni chodzę za nim nieodstępnie... żaden krok jego nie uszedł mojej uwagi.
— I nic podejrzanego nie odkryłeś?
— Nic. Zajmuje się on wyłącznie bankierskiemi interesami pana Verrière. Jeden tylko szczegół dziwnym mi się być wydał, a mianowicie jego bytność przed czterema dniami w domu przy ulicy Paon-blanc. Szedłem za nim... widziałem, jak zapukał do drzwi, a jego obecność tamże trwała blisko godzinę.
— Cóż potem?
— Po jego odejściu dowiedziałem się, że ów człowiek, do którego przychodził, jest to Włoch, agent od pieniężnych interesów, podejmujący się windykacyi sum, umieszczania pieniędzy i innych tego rodzaju finansowych operacyj. Ów Agostini, jego to nazwisko, nie używa dobrej opinii w okręgu, gdzie zamieszkuje.
— Wziąwszy się zręcznie do rzeczy — mówiła siostra Marya — możnaby się było może dowiedzieć, jak dawno on zna Arnolda Desvignes?
— Na co nam się to przyda? — odparł Misticot.
— Może na nic... a może na wiele. Desvignes przez lat kilka w Indyach zamieszkiwał; w Paryżu od niedawna pozostaje. Gdyby jego stosunki z Agostinim sięgały dawniejszych czasów, można się było może i wiele dowiedzieć, badając tego Włocha. Mówisz więc, że on nie ma dobrej opinii?
— Raczej powiedziećby trzeba, iż uważają go jako łotra najniższego gatunku. Oto jego opinia.
— Można go więc przekupić... A więc wybadaj go i zapłać za każdą jego odpowiedź.
— Masz słuszność, siostro... Będę go się starał wypytać.
— Kiedy?
— Dziś... zaraz... nie odkładając.
— To dobrze... A teraz pożegnam cię, moje dziecię. Co rano będę tu wstępowała zapytać, czyś się co dowiedział. Bądź odważnym, cierpliwym. Pomnij, że pracujemy oboje dla ocalenia mojej kuzynki.
— I ocalimy ją! Chybabym nie był Misticotem, jak mnie nazywają! — zawołał podrostek, odprowadzając do drzwi zakonnicę.
Will Scott i Trilby nie stracili jednego wyrazu z tej całej rozmowy.
Scott zeskoczył z krzesła na ziemię.
— Zasłoń telefon... — rzekł do swego wspólnika i posłuchaj mnie... Ten komar pójdzie na ulicę Paon-blanc i będzie wypytywał Włocha Agostiniego... Kto jest ów Agostini i co może powiedzieć o naszym pryncypale, ja nie wiem. Nie można jednak pozwolić, aby on poszedł do owego agenta, zanim o wszystkiem nie powiadomimy naszego pana, Desvignes... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem.
— Czuwaj więc... Ja biegnę coprędzej!...
Tu, wyszedłszy z pośpiechem, wsiadł do fiakra.
— Na ulicę Le Pelletier, nr. 24! — zawołał na woźnicę.
Fiakr potoczył się szybko.
Tego rana, jak powiedzieliśmy, w biurach bankowych Juliusza Verrière i Spółka natłok był niesłychany. Od chwili, gdy wyszedł ztamtąd Paweł Béraud, tłum nie zmniejszył się wcale.
Desvignes z Verrièrem, nie chcąc się wydalać na chwilę, jedli śniadanie w swoim gabinecie.
Właśnie znajdowali się tam razem, gdy Wiliam Scott, w zniszczonem ubraniu, jako mniemany Cordier, wszedł śmiało do przedpokoju, poprzedzającego bankierski gabinet, i zażądał w mowie angielskiej widzenia się z Arnoldem Desvignes.
Arnold oddawna już wtajemniczył obu anglików w olbrzymie swe plany, pojmując dobrze, iż sam działać nie mógł, dał im poznać rzeczywisty stan rzeczy. Nie wątpił, że obietnica miliona zapewni mu absolutna wierność i posłuszeństwo obu eks-klownów z cyrku Fernando, których interesem było nateraz służyć mu, a nie zdradzać.
Jeden tylko Agostini nic nie wiedział o swoim kliencie, prócz tego, co on mu o sobie oznajmił. Nie obchodziło go to zresztą, gotów był działać na ślepo, aby tylko sowicie został zapłaconym.
Will Scott, przybywszy do biura, wyraził żądanie swoje po angielsku. Woźny, nie znając tego języka, zrozumiał jedynie nazwisko Arnolda Desvignes.
Łatany ubiór przybyłego nie świadczył pochlebnie o jego zamożności, ale do „Banku popularnego“ przybywała różnorodna klientela, niejednokrotnie pod podartemi paltotami ukrywały się pugilaresy, dobrze pieniędzmi naładowane. Nie zwracając przeto uwagi na ubiór nieznajomego, woźny wszedł do bankierskiego gabinetu, gdzie na tę chwilę znajdował się sam tylko Verrière, jego wspólnik albowiem wyszedł do kasy.
— Panie... — rzekł woźny wchodząc — jakiś człowiek, Anglik widocznie, żąda widzenia się z panem Desvignes.
— Niech wejdzie.
Will Scott ukazał się we drzwiach, a złożywszy ukłon bankierowi, wygasił parę zdań w najczystszej mowie angielskiej.
— Nie posiadam angielskiego... — rzekł ojciec Anieli; — pan Desvignes wróci za chwilę.
Tu ręką wskazał przybyłemu krzesło.
Scott usiadł, czekając niecierpliwie.
Kilka minut tak upłynęło.
Arnold wszedł wreszcie i za pierwszym rzutem oka poznał Will Scotta pod jego przebraniem.
— Ty tu? — zapytał po angielsku. — Cóż się stało?... Możesz mówić bez obawy, mój wspólnik nie zrozumie jednego wyrazu.
Scott opowiedział w krótkości podsłuchaną rozmowę u Trillbego.
— Ha! — zawołał Desvignes: — wiemy więc teraz, co snują ci ludzie. Dobrze, żeś mnie powiadali!... Wyjdź i czekaj na mnie na rogu ulicy Paon-blanc.
Tu wyprowadził Scotta do przedpokoju.
— Czego chciał ów Anglik obdarty? — pytał Verrière swego wspólnika.
— Jest to amerykanin, z którym się kiedyś w Indyach poznałem. Natenczas znajdował się w lepszem położeniu, obecnie przyszedł mnie prosić o jaką pomoc dla siebie.
To mówiąc, Arnold wziął w rękę kapelusz.
— Wychodzę... — rzekł — muszę jechać do domu dla odszukania ważnych papierów, jakich wziąć z sobą zapomniałem, powrócę niezadługo.
Wyszedłszy na stacyę po wozów, przywołał fiakra.
— Jedź na ulicę Paon-blanc, co koń wyskoczy... Sto sous na piwo!
We dwadzieścia minut przyjechali.
Desvignes, przebiegłszy schody z pośpiechem, zapukał do drzwi Agostiniego.
Włoch otworzył je natychmiast.
— Potrzebuję z panem pomówić jaknajprędzej... — wyrzekł. — Wejdźmy do twego gabinetu.
— O cóż chodzi? — zapytał Agostini, skoro usiedli obaj.
— Jest prawdopodobnem... jest nawet pewnem, że w dniu dzisiejszym, za kilka chwil być może, ktoś przyjdzie tu do pana.
— Do mnie... — zapytał Włoch — któż taki?
— Pewien młody, bardzo młody chłopiec... podrostek prawie.
— W jakimże celu on tu przybędzie?
— Nie wiem, jakiego użyje pozoru na usprawiedliwienie swojej bytności, znam wszakże cel jego odwiedzin, który tak się przedstawia: W sposób nader zręczny zapewne zażąda od pana objaśnień co do pewnego Arnolda Desvignes, niegdyś w Indyach przebywającego, a obecnie wspólnika bankiera, Juliusza Verrière.
— Aha! — wymruknął Agostini, patrząc ciekawie na mówiącego. — Chodzi więc o owego Arnolda Desvignes, co do którego czyniłem poszukiwania na pańskie zlecenie? Arnold Desvignes... to ja! — rzekł krótko były sekretarz z Kalkuty.
— Bardzo dobrze... Domyślałem się, że to nazwisko było panu do czegoś potrzebnem... Mam ja węch, panie...
— Dołącz pan do tego węchu ścisłą dyskrecyę, a zapewnię ci majątek.
— Uważam go jakby mi już był danym... Jakże więc mam się zachować wobec przybyłego, którego mi pan oznajmiasz?
— Zupełnie prosto, swobodnie. Będziesz pan odpowiadał na czynione zapytania. Przedewszystkiem pragną się oni dowiedzieć o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes.
— A zatem?
— Wskażesz im pan takowe... rzecz prosta. Nie wyni- knie ztąd dlań nic złego. Nie dowiedzą się więcej nad to, o czem mnie pan powiadomiłeś po swoim powrocie z Blévé...
— Pan mi nie pozwoliłeś jechać do Londynu dla wykrycia tam dalszych śladów Arnolda Desvignes.
— To, o czemby się dowiedzieli w Londynie, szkodzić mi nie może. Zresztą, zanimby się oni wybrali w tę podróż, ja wiedziałbym już, co czynić. Otóż uprzedziłem pana w tej sprawie. Teraz zajmijmy się czem innem. Jakże idzie interes z Pawłem Béraud?
— Był u mnie dziś rano, ofiarując zaliczenie: nie przyjąłem takowego, jak to mi pan kazałeś uczynić. Usłyszawszy to, oświadczył, iż nic nie zapłaci, i to w sposób tak zuchwale stanowczy, że skoro wyszedł, śledziłem go niewidzialnie. Poszedł do składu sprzedać swe meble, co rzuca cień na prawość jego postępowania, wierzyciele bowiem w razie potrzeby mogliby wnieść skargę, iż oszukanymi zostali.
— Lecz cóż na to mówiła kobieta, z którą on żyje... ta szwaczka... Joanna Desourdy?
— Gdy on to uczynił, nie było jej natenczas w domu. O! to szczwany lis, ów Paweł Béraud. Dasz mi pan jeszcze jakie rozporządzenie względem niego?
— Trzeba mu ująć nieco strawy... ma jej obecnie zawiele.
— Ująć... w jaki sposób?
— Za pomocą wierzytelności, znajdujących się w pańskiem ręku, trzeba mu areszt na pensyi położyć.
— W Liońskiem biurze kredytowem?
— Nie, w biurze bankierskiem Verrière i Desvignes, gdzie od jutra obejmuje obowiązek. Dowiedz się pan również, co się dzieje z Joanną Desourdy i jej dzieckiem?
— Będę to wiedział.
Desvignes podniósł się, chcąc odejść, gdy dzwonek u drzwi zadźwięczał.
— Być może — rzekł Włoch — iż to ów młody człowiek, o którym mi pan mówiłeś?
— Jeżeli to on; radbym posłyszeć, jak on się weźmie do tej sprawy... w jaki sposób badać pana pocznie — odpowiedział wspólnik Verrièra, wchodząc do sąsiedniego pokoju, w którym widzieliśmy go ukrytego podczas bytności Nerveya z Melanią Gauthier.
Włoch poszedł otworzyć i znalazł się wobec młodego wieśniaka, w słomianym kapeluszu, grubem obuwiu, przybranego w błękitną bluzę, haftowaną nićmi białemi na kołnierzu i ramionach.
— Pan jesteś panem Agostini? — zapytał z niezgrabnym ukłonem wieśniak, zatrącając mocno akcentem normandzkim.
— Ja jestem.
— Można z panem pomówić w pewnym interesie... zapłaciwszy, ma się rozumieć, za tę rozmowę?
— Wejdź pan.
Tu Agostini wprowadził młodego chłopca do swego gabinetu, zapytując w myśli sam siebie:
— Miałżeby to być ten, o którym Desvignes mówił mi przed chwilą?
Wspólnik Verrièra wiedział, co o tem sądzić.
W dniu zaślubin Eugeniusza Loiseau w Saint-Mandé widział Misticota i słyszał głos jego, a mimo, iż ów głos obecnie był zmienionym nieco przybranym akcentem normandzkim. poznał go odrazu.
— Siadaj młodzieńcze — rzekł Włoch — i mów, o co chodzi?
— Posłuchaj pan... Jestem urodzonym w Varaville, w Calvados... Sierota, bez ojca i matki... Odziedziczywszy po moim stryju, Macieju Valin, mały spadek, radbym z niego wytworzyć sobie majatek i w tym celu przybyłem do Paryża, aby tu założyć jakieś przedsiębiorstwo...
— Założyć... lecz co takiego?
— Coś ze spożywczych zakładów... Naprzykład mleczarnię... W tym okręgu, gdzie mieszkam, znalazłbym miejsce podatne ku temu, mogąc dostarczać paryżanom doskonałego mleka. Gdym objawił mój projekt znajomym, powiedziano mi: „Idź do agenta od interesów, on ci wskaże, jak wziąć się do tego.“ Dano mi adres pańskiego mieszkania i otóż przyszedłem. Jak pan uważasz... czy da się to zrobić?
— Jaknajlepiej... wynajdę ci, młodzieńcze, zakład gotowy.
— To doskonale:
— Ale uprzedzam, drogo interes ten kosztować będzie...
— Nie chodzi mi tak bardzo o cenę...
— Ileż posiadasz kapitału?
— Mój stryj, Maciej Valin, zostawił mi czterdziesci tysięcy franków.
— Dobrze... Z tem będzie można coś zrobić... Od jutra zajmę się twoim interesem... ale musisz mi pozostawić prowizyę...
— Prowizyę... co to znaczy? — pytał chłopiec. — Prowizyę od czego?
— To znaczy pewną kwotę pieniędzy, naprzód złożoną na koszta chodzenia, poszukiwania, targu i tym podobnie.
— A! zrozumiałem... Pan jesteś mądrym... wysoce mądrym... jak nieboszczyk Maciej, mój stryj. Zostawię panu, ile będzie potrzeba. A teraz, proszę, udziel mi jeszcze niektóre objaśnienia.
— W czemże takiem?
— Co do oszustów paryskich... Mówią, że jest ich tu wielu?
— No tak...
— Chciąłbym, zanim otworzę mleczarnię, umieścić moje pieniądze u jakiego bankieta, z obawy, ażeby mi ich nie ukradziono.
— To najłatwiej...
— Zapewne, lecz i pomiędzy bankierami są także oszuści i złodzieje.
— Wybierz więc dobrego, pewnego finansistę.
— Dano mi tu adres jednego z nich...
Tu wieśniak, dobywszy papier z kieszeni, czytał głośno:
— Dom bankowy Juliusza Verrière i Arnolda Desvignes, nr. 42, ulica Le Pelletier.
Agostini drgnął pomimowolnie. Nazwisko Arnolda Desvignes nagle go oświeciło.
Wiedział teraz, czego się trzymać.
— Dobry dom... doskonały dom bankierski!... — wykrzyknął. — Od lat wielu znam osobiście pana Desvignes, który zebrał w Indyach wielki majątek. Odbieram dotąd jeszcze jego należytości... A! jakiż to uczciwy człowiek!...
— I ja tak sądzę... Powiedz mi pan, czy nie jest on czasem moim współziomkiem? Znam kilku tegoż nazwiska u nas, w Douzoulé.
— Nie? pan Arnold Desvignes pochodzi z Blévé...
— Byłożby to w Calvados?
— O! nie... to leży w departamencie Indre-et-Sane.
— W jakim wieku jest ów bankier?
— Jest to młody człowiek... O ile pamiętam, urodził się w roku 1857-ym.
— Mogę więc powierzyć mu moje pieniądze?
— Z całem bezpieczeństwem.
— Cieszę się z tej wiadomości... Tymczasem zajmij się pan, proszę, moim interesem.
— Dobrze... Zostaw mi swoje nazwisko i adres domu, w którym zamieszkujesz.
— Dezyderyusz jest moje imię, Valin nazwisko, tak jak nieboszczyka stryja Macieja, który był rodzonym bratem mojego ojca. Mieszkam w hotelu de Caën, przy ulicy Amsterdamskiej. Lecz się pan nie trudź sam do mnie... Ja przyjdę tu pojutrze dowiedzieć się, czyś pan co wynalazł. Tymczasem, jako prowizyę, zostawiam panu banknot na pięćset franków. Będzież to wystarczającem?
— Dość, jak na przedwstępne poszukiwania.
— Zatem do widzenia z panem pojutrze...
— Do widzenia... Mam nadzieję, iż coś odnajdę.
Misticot, wyszedłszy od Agostiniego, zbiegł szybko ze schodów, powtarzając:
— Urodzony w Blévé, Indre-et-Loire, w roku 1857-ym. Jak na teraz, to wystarczające.
Agostini, wyprowadziwszy go, podszedł do gabinetu, z którego właśnie wychodził Arnold z temi słowy:
— No! i cóż pan powiesz... Podrostek chytry, jak jaszczurka...
— Per Bacco! zadziwiająco rozwinięty na swój wiek! — zawołał Włoch.
— Tak on, jak ja, wiemy teraz oba, cośmy wiedzieć chcieli... — mówił Desvignes z ironicznym uśmiechem. Jesteśmy oba zadowoleni... Wszystko idzie dobrze.
— Nie dasz mi pan jakich poleceń co do tego chłopca?
— Żadnych... Bądź pan pewnym, iż on więcej się tu nie ukaże.
Tu Desvigues odszedł.
Na rogu ulicy Paon-blanc, według otrzymanego rozkazu, przechadzał się Scott po trotoarze.
Arnold wprost podszedł ku niemu.
— Cóż... przyszedł? — zapytał Irlandczyk.
— Przyszedł.
— I czegóż się dowiedział?
— Tego, o czem chciał wiedzieć, to jest o miejscu urodzenia Arnolda Desvignes.
— Jakto? — zawołał Will Scott — Agostini cię zdradził?
— Tak... na mój rozkaz...
— Nic nie rozumiem!
— Zrozumiesz... — odpowiedział przytłumionym głosem morderca Edmunda Béraud — skoro ci powiem, iż trzeba, ażeby Trilby na jedną chwilę nie tracił z oczu tego natrętnika, który się miesza w moje sprawy. Bez żadnej wątpliwości Misticot pojedzie do Blévé. Ztamtąd gdzie się uda, nie wiem tego i mało mi na tem zależy. Wszakże nie chcę, ażeby on powrócił do Paryża... rozumiesz mnie... ja tego nie chcę! Nie dlatego, bym się obawiał objaśnień, jakie zbierze o Arnoldzie Desvignes, ale dlatego, że lada chwila ów podrostek włóczęga może się stać dla nas niebezpiecznym. Zrozumiałeś?
— W zupełności... pozostanie tylko zakonnica...
— Niech Misticot zniknie najpierwej. Tamtą później się zajmiemy.
— Powtórzę twoje rozkazy Trilbemu.
— Cóż wiesz o Eugeniuszu Loiseau i obudwóch Béraud, wuju i siostrzeńcu?
— Jak z jednym, tak i z drugim idzie doskonale! Ostatniej nocy tak rzecz pokierowałem, iż Loiseau nie wrócił do domu. Dziś już zapewne jest bez roboty, a tem samem i bez pieniędzy. Co zaś do starego gałganiarza, będzie on pracował wytrwale w kierunku, jaki mi wskazałeś co do Wiktoryny i Joanny Desourdy.
— Czy wiesz, że Paweł Béraud sprzedał dziś rano całe swe umeblowanie, porzucając Joannę?
— Nic nie wiem... Wczoraj wcale nie miał on tego zamiaru. Jeżeli tak jest, rozłączenie Pawła z Joanną nakazuje mi zmienić baterye. Gdzież się udała Joanna?
— Nie wiem tego, lecz będę się starał powiadomić. Paweł Béraud przyjął ofiarowany mu obowiązek?
— Przyjął... Od pojutrza urzęduje w domu bankierskim Verrière i Desvignes. Pamiętasz, com ci powiedział? Główną mą bronią przeciw całej tej rodzinie Béraud będą ich własne występki, namiętności i nędza... Ta czarna i ciężka nędza, która zabija i wiedzie do samobójstwa!
— Pamiętam... i nie zapomnę tego.
— Pomyślałeś o wdowie Ferron?
— Działam... czekam skutku... Dziś rano zapewne odebrała nakaz osunięcia się od właściciela domu, któremu jest dłużną komorne za dwa kwartały... Ma ona z pół tuzina spraw w sądzie pokoju.
— Może potrzebujecie pieniędzy... ty i Trilby? Bierz więc...
Tu wspólnik Verrièra podał Irlandczykowi kopertę, zawierającą banknoty, poczem obaj się rozdzieli. Arnold udał się na ulicę Le Pelletier, podczas gdy Scott wracał do Trilbego.
Trilby odprowadził Misticota aż do drzwi mieszkania Agostiniego i wrócił razem z nim prawie.
— Jest już? — zapytał Scott, wchodząc.
— Mówmy więc cicho... i uważaj na to, co ci powiem. Pryncypał nasz był na ulicy Paon-blanc jednocześnie z tym muchołapem, któremu Włoch z rozkazu Arnolda wskazał miejsce jego urodzenia. Jest rzeczą pewną, że zakonnica rozkaże chłopcu, aby wyjechał incognito do wspomnianej miejscowości dla zebrania objaśnień.
— I ja tak sądzę... Cóż zatem?
— Zatem jeśli wyjedzie, trzeba, aby nie powrócił... Rozumiesz?...
Trilby drgnął nagle.
— Morderstwo... krew... — wyszepnął, cofając się ze wstrętem.
— Chłopiec jest niebezpiecznym... — mówił zcicha Scott dalej — może narazić przedsięwzięcie naszego pryncypała, a gdy to runie, pożegnaj się z naszym milionem, którego strzegę jak oka w głowie! Z chwilą, gdy nasz osobisty interes jest zagrożonym, nie masz wahania. Trzeba służyć pryncypałowi wszelkiemi możliwemi środkami.
— Dobrze — rzekł Trilby — uczynię, co będzie trzeba... Gdzież chłopiec pojedzie?
— Do Blévé.
— Znam Blévé. Jest to o dwie mile cd Amboise, przy drodze do Loches. Jedzie się tam drogą żelazną przez Vierzon.
— Znasz więc miejscowość, tem lepiej. Czuwaj nad tym młodym błaznem, nie opuszczaj go ani na chwilę i tak się urządź, aby nikt o nim więcej nie wspomniał nigdy w Paryżu.
— Lecz... — zauważył Trilby — on może przesłać piśmiennie objaśnienia, jakie mu udzielą. Czyż podobna temu przeszkodzić?
— Nie troszcz się o to... Pryncypał żartuje sobie z tych objaśnień... Osoba tego chłopca przeszkadza mu w jego działaniach, chce więc, ażeby został zgładzonym. Ułóż sobie plan i uzbrój się w odwagę.
— Dobrze... ale na podróż będzie mi potrzeba pieniędzy.
— Oto są... — rzekł Scott — dając połowę tego, co otrzymał od Arnolda.
— Wróciwszy do Paryża — pytał Trilby — czy mam zatrzymać nadal to mieszkanie?
— Tak... to jest potrzebnem. Musimy wiedzieć, co się tu dziać będzie po zniknięciu chłopca. Dobrego więc powodzenia... Wkrótce się zobaczymy.
Opuściwszy swego wspólnika, Scott pojechał na ulicę l’Ecole de Médicine i również jak dnia poprzedniego, wysiadł z fiakra, kompletnie zmieniony.
Człowiek w błękitnej czapce zastąpił filantropa w podartem ubraniu.
Miał nadzieję, iż pod Srebrnym czopem spotka Eugeniusza Loiseau i Pawła Béraud, pragnął wiedzieć, co zaszło w domu obudwóch.
Mąż Wiktoryny i Paweł znajdowali się tam w rzeczy samej.
Loiseau, według swojego zwyczaju, wychylił już dwa kieliszki „zielonej,“ język plątać mu się już zaczął, mimo to zdołał wykrzyknąć „hurra!“ na widok wchodzącego przyjaciela.
— Przybywaj-że... przybywaj! — wołał, podając mu rękę.
— Czekamy na pana z obiadem... — rzekł Béraud.
— Z obiadem... gdzie?
— W restauracyi, do czarta! Ja dziś was ugaszczam.
— Jakto... nie chciałeś pan towarzyszyć nam wczoraj?
— A! to rzecz inna zupełnie.
— W czemże różnica?
— Wczoraj miałem swe gospodarstwo... dziś jestem kawalerem.
— Tak? a gdzież twoja kobieta?
— Zwinął swój bazar! — zawołał, śmiejąc się, Loiseau — i jeśli tak będzie szło dolej, to kto wie, czy i ja podobnie nie uczynię.
— Ty! nie! nie wierzę temu.
— No! to zobaczysz!... Dziś rano wdziałem już kajdanki na ręce Wiktorynie... Jeżeli poważy się mnie dręczyć, upakuję jej tłumoczek... i dalej! Ja także zwinę mój bazar... pozbędę się kuli u nogi... Niech żyje kawalerska swoboda!
— Dobrze to... lecz warsztat?
— Co... warsztat? Nie ma już dla mnie warsztatu... Usunięto mnie zeń dzięki naszej wspólnej hulance podczas ubiegłej nocy. Obudziwszy się o ósmej godzinie, mimo to poszedłem do roboty, znalazłem wprawdzie drzwi otwarte, lecz po to tylko, aby odebrać swoje narzędzia i uregulować rachunek.
— To źle... z czegóż będziesz żył... jadł teraz?
— Co będę jadł? — powtórzył Loiseau, coraz bardziej zamroczony działaniem absyntu; — no! będziemy jeść zaraz... i dziś... i jutro... na to jeszcze wystarczy, do czarta! A gdy zabraknie... wszak masz swój spadek... powiedziałeś przecie, że go masz... No... gadaj!
— Nie zaprzeczam... dzielić się po bratersku będziemy... Wszakże skoro przejemy moje dziedzictwo, wypadnie nam obu pracować.
— No! to będziemy pracowali... lecz później... jaknajpoźniej.
— Dobrze... dobrze! — rzekł Paweł Béraud; — rzecz głó- wna, aby się pozbyć tych kobiet. Tymczasem idźmy na obiad. Proponuję wam Vachetta na rogu ulicy.
Wszyscy trzej weszli do wskazanej restauracyi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Arnold Desvignes, zatrzymawszy się dłużej, niż sądził, u Agostiniego, wrócił na ulicę Le Pelletier, gdy zamykano już biura.
— Pójdziesz zemną do nas na obiad? — zapytał go Verrière.
— Dobrze... lecz pozwól sobie zwrócić uwagę na jeden szczegół, dotyczący twej córki.
— Słucham najchętniej.
— Nie wiem, czyś zauważył, iż się zmieniła w sposób zatrważający.
— Ha! odjazd Vandama dotknął ją ciężko...
— Należałoby ci, mój drogi wspólniku, więcej się zająć jej zdrowiem... Wiesz, ile kocham pannę Anielę, która kiedyś zostanie mą ubóstwianą żoną... I ja więc o jej życie mocno się niepokoję... Tak! biedne to dziewczę zostało ciężko dotkniętem... Szczęściem, niewyczerpana siła młodości zwalczyła cierpienie, wywołane zgryzotą. Rzeczy najważniejszej już dokonaliśmy... Nieobecność Vandama zabliźni tę ranę... Uważam jednak pewien warunek za niezbędny dla dokonania uzdrowienia...
— Jakiż to warunek?
— Należy całkiem odosobnić pannę Anielę...
— W jaki to sposób pojmujesz?
— To znaczy, iż trzeba ją czasowo wydalić z pałacu, trzeba, ażeby wyjechała z Paryża.
— Dlaczego?
— Rzecz nader jasna i prosta. Miejsce, w którem się ona znajduje, zawiera zbyt wiele wspomnień o poruczniku Van- dame. Tu panna Aniela, mając stosunki z wieloma osobami, widuje się z nimi... mówią jej bezustannie o wojnie w Tonkinie... czytuje w tym przedmiocie artykuły w dziennikach, rzecz nieunikniona w Paryżu. Wywiózłszy ją na wieś, usunie się od niej te wszystkie wspomnienia, usunie się odwiedziny... dzienniki. Powrót do zdrowia rychlej nastąpi, a z nim i zapomnienie. Wyznam ci, iż nawet teraz przeszkadza mi tu wiele obecność siostry Maryi... Skoro wyślesz na wieś swą córkę, siostra Marya wraz z nią pojedzie i jednocześnie zrobimy sobie dwie dogodności... Nalegam przeto usilnie, kochany wspólniku, ażebyś powziął w tym celu stanowcze postanowienie, o ile można najprędzej. Byłoby lepiej, gdyby to mogło nastąpić niezwłocznie.
— Czy jednak Aniela zechce opuścić Paryż? — zapytał Verrière.
— Nazbyt poniżasz swą władzę ojcowską, stawiając podobne przypuszczenie — odrzekł Desvignes. Musi chcieć, skoro ty chcesz... Kiedyś mi powiedziałeś, iż posiadasz jakąś małą ziemską własność w Villiers-sur-Marne?
— W Maluone... pomiędzy Chennevieres i Villiers.
— Tam to potrzeba będzie zawieźć pannę Anielę. Czy dom znajduje się w takim stanie, byśmy zamieszkać w nim mogli?
— My? — powtórzył zdziwiony Verrière. — Mamyż więc mieszkać razem.
— Dla wielu nader ważnych przyczyn jest to koniecznem.
— Ależ to oderwie nas od naszych zajęć finansowych.
— Będziemy przyjeżdżali codziennie do Paryża. Cała różnica, iż wypadnie nam wstać nieco raniej. Zresztą będziesz mógł pozostać i dwa dni w Paryżu, gdy ci się podoba. Powtarzam, czy dom znajduje się w dobrym stanie?
— Wystarczy dzień jeden, aby go do porządku doprowadzić.
— To dobrze... Powiedz dziś-wieczorem pannie Anieli, iż chcesz z nią lato na wsi przepędzić.
— Nie byłożby roztropniej zapytać o zdanie doktora?
— Owszem... uczyń to, gdy zechcesz; bądź jednak pewnym, że doktór ten zamiar potwierdzi.
— Jakaż stacya drogi żelaznej prowadzi do Malnoue?
— Villiers nad Marną, kwandrans drogi pieszo, trzy minuty powozem. Mój dom, który można nazwać pałacem, stoi w zupełnem odosobnieniu pośród rozległego parku.
— A! doskonale nam będzie! Któż dozoruje tej twojej ziemskiej własności?
— Stróż, tamże zamieszkujący.
— Napisz więc do niego coprędzej, by zabrał się do uporządkowania. Wszak Malnoue jest położonem w departamencie Sekwany.
— Nie, w departamencie Sekwany i Marny, jak Chenevieres, Villiers Le Plessis-Tréville i Emerainville, znajdujące w sąsiedztwie.
Tu obaj wspólnicy, wsiadłszy do powozu, udali się na cbiad do pałacu przy bulwarze Haussmana i przyjechali tam równocześnie z przybyciem doktora.
Bankier podszedł ku lekarzowi.
— Mój drogi doktorze — rzekł, ściskając mu rękę — cieszę się z naszego spotkania, a to tem więcej, że chcę w pewnym przedmiocie zasięgnąć twej rady. Jak sądzisz, czy podczas pięknych dni lata pobyt na wsi dla mojej córki wpłynąłby zbawiennie na jej uzdrowienie?
— Niewątpliwie... Uzdrowienie na świeżem powietrzu szybko postępuje.
— W takim razie, gdy się zgadzają nasze pogody, zrób mi tę grzeczność i zaordynuj sam pobyt na wsi naszej ukochanej pacyentce.
— Chętnie to uczynię.
— Zostaniesz u nas na obiedzie...
— Lecz... — zaczął doktór.
— Proszę z całego serca, nie odmawiaj. Uczyniłbyś tem wiele przykrości. Podczas obiadu wygłosisz swój nakaz w ciągu rozmowy.
— Zgadzam się zatem... — rzekł lekarz.
Czytelnicy przypominają sobie, iż rano w tymże dniu siostra Marya miała zamiar prosić Verrièra, by pozwolił Anieli wyjechać na wieś w jej towarzystwie.
List Misticota zmienił jej poglądy zupełnie.
Mały sprzedawca medalików miał dalej prowadzić swoje poszukiwania. Codziennie więc mógł potrzebować rad zakonnicy, która wrazie wyjazdu Anieli musiałaby jej towarzyszyć, a tem samem i wydalić się z Paryża, co w jej projektach znaczną uczyniłoby różnicę.
Siostra Marya mówiła o tem wszystkiem pannie Verrière, która zaaprobowała zapatrywania zakonnicy, pokładając w niej ufność zupełną.
Wszedłszy do salonu, bankier z Arnoldem i doktorem znalazł tam obie kuzynki.
— No! ukochane me dziecię — zapytał dobrotliwie, ujmując ręce swej córki — jakże twe zdrowie?
— Lepiej... znacznie lepiej... prawie zupełnie już dobrze — odpowiedziała Aniela — a kochany nasz doktór przybywa właśnie na czasie, aby potwierdzić, co mówię.
— Tak... w samej rzeczy — rzekł lekarz. — Cera twarzy jest naturalną, wyraz łagodny i oczy blasku nabrały. Nieco jeszcze spokoju i ciszy, a uzdrowienie będzie zupełnem.
Desvignes zbliżył się do panny Verrière.
— Słowa doktora napełniają mnie niewysłowioną radością... — rzekł głosem wzruszonym.. — Ach! gdybyś pani wiedziała, w jak śmiertelnej pozostawałem trwodze przez te dni i noce bez końca... Gdybyś wiedziała, ile cierpiałem!... Nauka zatryumfowała nad chorobą, za co dzięki składam panu doktorowi, a jednocześnie mam obowiązek wynurzyć mą wdzięczność przezacnej pani kuzynce, temu prawdziwemu aniołowi dobra, która dnie i noce czuwała nad panią z niewysłowioną tkliwością. Ach! czemuż panie nie możecie obie czytać w mem sercu!... Zrozumiałybyście natenczas cały ogrom mojej radości, wraz z niedającą się wyrazić wdzięcznością!
Panna Verrière starała się pokonać i ukryć wstręt, jaki czuła do tego człowieka, sprawcy jej wszystkich cierpień.
— Chcę wierzyć słowom pańskim... — odpowiedziała, jestem wdzięczną za jego dla mnie współczucie.
Verrière, słysząc to, pomyślał:
— Poczyna się oswajać, jak widzę... — poczem rzekł głośno: — Kochany doktór przyjął moje zaproszenie... zostanie u nas na obiedzie.
— Wydam stosowne rozkazy... — odpowiedziała, powstając Aniela.
— Nie... nie! pozwól, że ja cię wyręczę... — zawołała żywo zakonnica. — Jesteś jeszcze słabą, pozostań, proszę.
I wyszła z salonu.
— Siostra Marya doskonale panią rozumie... — rzekł, śmiejąc się, doktór.
— Tak, panie... Zgadzamy się z sobą we wszystkiem do zadziwienia. Możnaby powiedzieć, iż posiadamy obie jedno serce i jedną duszę... — odparła panna Verrière. — Nie wiem, coby się zemną stało, gdyby mi przyszło kiedy rozłączyć się z moją kuzynką.
— Na szczęście, nikt o tem nie myśli... — zawołał bankier.
W chwili tej weszła zakonnica, a wkrótce służący oznajmił, że obiad na stole.
Doktór podał rękę Anieli i wszyscy przeszli do jadalni.
Dziewczę, mimo całego na zdrowiu polepszenia, nie odzyskało jeszcze apetytu, na co lekarz zwrócił uwagę.
— To chwilowe... — rzekła panna Verrière. — I apetyt z czasem powróci.
— Przywołamy go... nakażemy mu się stawić... — rzekł lekarz. — A jeśli pani pozwolisz, wydałbym polecenie, do którego jednak potrzebaby było ściśle się zastosować.
— Będę posłuszną...
— Zresztą ja czuwać nad tem jestem gotów... — rzekł Verrière, zgadując, ku czemu doktór zmierzał.
— Jakież to polecenie? — pytała Aniela.
— Nic tak strasznego... przeciwnie... chodzi o wyjazd pani z Paryża.
Obie kuzynki zamieniły z sobą szybkie spojrzenie, co nie uszło uwagi Arnolda.
— Opuścić Paryż... — powtórzyła panna Verrière.
— Tak, moja uprzejma pacyentko, i to jaknajśpieszniej... Potrzebujesz ruchu, powietrza, zieleni, słońca i kwiatów. Trzeba ci się wiele przechadzać, ale nie pośród kurzu miasta, lecz po leśnych ścieżynkach i polach, przechadzać się do znużenia, a wtedy, apetyt powróci. Oto mój program... Jest on nader skromnym, lecz żądam, ażeby został wykonanym. Gniewałbym się, gdyby ojciec pani jaknajrychlej w czyn go nie wprowadził.
— Nie będziesz potrzebował gniewać się, doktorze — rzekł bankier. — Twoje polecanie bezzwłocznie wykonanem zostanie. Jutro zrana zatelegrafuję do mającego nadzór nad moim domem w Malnoue; wyślę po południu służbę dla przygotowania apartamentów, a pojutrze tam się ulokujemy. Otóż, co mi się właśnie podoba, ponieważ codziennie wieczorem i w każdą niedzielę, będę mógł na wsi mieć wypoczynek, którego bardzo potrzebuję.
— W Malnoue będę siedziała samotnie, ponieważ ty, ojcze, całe dnie będziesz przepędzał w Paryżu... — odpowiedziało dziewczę z niechęcią.
— Jakto samotnie? — zawołał Verrière. — Nie sądzę, ażeby siostra Marya miała zamiar odstąpienia ciebie?
— Nie wiesz, mój ojcze, czy nasza kuzynka będzie mogła nam towarzyszyć... czy jej co w Paryżu nie zatrzyma?
— Cóżby ją mogło zatrzymać! nabożeństwa?... Ależ w Malnoue mamy kościół, śliczna droga do niego prowadzi. Zresztą Malnoue leży tak blisko Paryża, iż moja siostrzenica będzie mogła odbywać tę krótką podróż, ile razy się jej podoba.
— Będę wam towarzyszyła, mój wuju — pośpieszyła odpowiedzieć siostra Marya — za nic w świecie nie odstąpiłabym mojej kuzynki nieco jeszcze słabej.
— Brawo! — zawołał bankier: — pozostaje nam więc tylko wyjechać, co uczynimy pojutrze bez opóźnienia.
Aniela się uśmiechnęła. Myślała sobie:
— A! przynajmniej na jakiś czas pozbędę się widoku tego Arnolda Desvignes.
Arnold zaś odgadywał:
— Zakonnica niewątpliwie zobaczy się jutro z Misticotem i będzie z nim miała naradę: Trilby wszelako, przez Scotta powiadomiony, będzie się miał na baczności.
— Tak więc wszystko załatwonem zostało i przez czas obiadu nie mówiono już więcej o podróży.
O dziewiątej siostra Marya odprowadziła pannę Verrière do jej pokoju, ponieważ doktór nakazał, ażeby chora wcześnie udawała się na spoczynek.
— Ach! ta wizyta doktora była dla nas fatalną... — rzekła Aniela do swej kuzynki. — Przyśpiesza ona wyjazd, który właśnie opóźnić należało.
— Przedewszystkiem zdrowie... ukochane dziecię! — odpowiedziała siostra Marya.
— W jaki więc sposób będziesz się mogła widywać z tym młodym chłopcem, który tak wiernie nam służy?
— Będzie to mniej dogodnem, lecz da się zrobić w każdym razie. Zamiast w Paryżu, na wsi widywać się z nim będę.
— Uprzedzisz go więc o tem, co zaszło?
— Tak... w dniu jutrzejszym.
— Lecz jakież środki ostrożności przedsięweźmiesz w Malnoue, by nie zwrócić uwagi służących na porozumiewanie się z Misticotem.
— Nic jeszcze nie wiem... pomyślę nad tem... noc dobrą radę przynosi.
— A więc, droga kuzynko — zaczęła Aniela po chwili milczenia — skoro znalazłaś sposób na pogodzenie tej sytuacyi, wyznam ci szczerze, iż rada jestem bardzo temu wyjazdowi. Zdaje mi się, tam swobodniej o nim myśleć będę, a co więcej, nie będę miała codzień przed oczyma tego naszego wspólnego wroga.
— Oby tylko mój wuj nie powziął myśli zaproszenia do Malnoue pana Desvignes — szepnęła siostra Marya — lub aby on się tamże sam nie zaprosił...
— Och! nie mów tego... — zawołała panna Verrière, bledniejąc. — Gdyby nastąpiło coś podobnego, to zamiast ozdrowieć, powtórniebym zachorowała. Dla odsunięcia się to od niego pragnę wyjechać z Paryża. Gdyby on przybył do Malnoue, rozpaczby mnie ogarnęła... sądziłabym, że Bóg mnie opuścił!...
— Nie trwóżmy się przedwcześnie... pamiętaj jednak, że na wszystko przygotować się trzeba — odpowiedziała zakonnica. — Przypuściwszy, iż pan Desvignes nie zamieszka na wsi u twego ojca, co mam nadzieję, spodziewać się jednak potrzeba, iż w każdą niedzielę, będziemy miały jego odwiedziny. Jak myśleć, ażeby z tego nie korzystał, skoro cię kocha i pragnie cię zaślubić...
— A! niech przeklętą będzie ta miłość! Dlaczego mi o niej mówisz? — zawołała z uniesieniem Aniela. — Od kilku dni zdawało mi się, jakoby ten człowiek zaniechał swoich proje- któw i gróźb swoich. Poczynałam wierzyć, iż zniechęcony moim oporem, zaprzestał myśleć już o mnie.
— Źle sądzisz... jego pozorna obojętność mocniej mnie zatrważa nad jego miłosne uniesienia. Zresztą, odsuńmy obawy... Nie opuszczę cię... Będę czuwała nad tobą, a Bóg użyczy nam Swojej opieki.
Pozostawiwszy chwilowo obie kuzynki, wróćmy do Pawła Béraud, Eugeniusza Loiseau i Will Scotta, który przedstawił się swym nowym przyjaciołom pod nazwą „burgundczyka.“
Wszyscy trzej zajęli oddzielny gabinet w restauracyi Vachetta, a wypróżnione butelki, stojące gromadnie na stole, przekonywały, iż obiad obficie skraplany był winem. Loiseau, niewytrzeźwiony jeszcze zupełnie z poprzedniej pohulanki, wprędce się upoił.
Béraud, pragnąc się oszołomić, pił również nad miarę. Obdarzony jednak silnym temperamentem, nie upił się zwierzęco, zupełnie, ale jak nazywają w gminnym języku, „podciął się tylko,“ był w złotem humorze.
Do tego to właśnie chciał doprowadzić ów burgundczyk, a raczej Will Scott, który przy całej przytomności umysłu, udawał z wysokim talentem pijanego, na którą to komedyę pozwolił się schwytać Béraud.
Loiseau, wpół leżąc na stole, podtrzymywał głowę rękoma, wchłaniając w siebie wino, jak w beczkę.
Béraud wraz z burgundczykiem zaczęli trzecią butelkę szampana, prowadząc dalej rozpoczętą rozmowę.
— Tak więc... — mówił Will Scott do Pawła — pozbyłeś się nareszcie swej kuli, zwinąłeś swój bazar i otóż jesteś wolny, jak wróbel na dachu Palais-Royal.
— To... to... jak wróbel!... — rzekł Béraud, któremu język z trudnością się obracał, a oczy mgłą zachodziły.
— A gdzież się osiedliła ta twoja quasi małżonka ze swem pisklęciem?
— Nie wiem, lecz wkrótce będę się starał powiadomić o tem. To jest najlepszem, że Joanna nic nie wie, ani gdzie mieszkam, ani gdzie urzęduję. Doskonalem się urządził!
— O! mądrym jesteś, jak widzę... — rzekł Scott. — Wiem ja, dlaczego tak wprędce pozbyłeś się swej kuli.
— Jeżeli wiesz, powiedz dlaczego?
— Otóż dlatego, że inną sobie zawróciłeś głowę, z którą radbyś był prowadzić gospodarstwo... No! mów... nieprawda?
Pomimo pijaństwa, Béraud roześmiał się z zadowoleniem.
— No... no... — wyjąknął — być może... Lecz mówisz o tem na chybił trafił, próbujesz, by mnie wyciągnąć na słowo... Ale tej drugiej ty nie znasz.
— Chcesz, ażebym ci ją wymienił?
— Napróżno... nie zgadniesz...
— Nie zgadnę?
— A więc o butelkę szampana... natychmiast jej nazwisko wymienię...
— Trzymam... o butelkę szampana.
— Jest to Wiktoryna Loiseou, z domu Béraud! — zawołał Will Scott, podnosząc głos.
— Czyś ty oszalał? Milcz! — krzyknął Paweł, wskazując na chrapiącego przy stole Eugeniusza.
— Nie obawiaj się... — odrzekł Irlandczyk — wszak on śpi jak zabity. Jest to skończone głupie bydlę, zdmuchniesz mu żonę z przed nosa, ani się spostrzeże... Zresztą, znają i ludzie historyę Wiktoryny...
— Co... jaką historyę? — pytał Béraud, któremu w głowie kręcić się poczynało.
— Wszak przed swem zamążpójściem miała ona kochanka, studenta medycyny, za którym, mówią, szalała. Jak to, ty o tem nic nie wiesz?
— Przeciwnie, wiem wszystko.
— A zatem, jeśli się wie coś podobnego, korzystać z tego należy. Najłatwiejby ci było tem usidlić tę kobietę, mój stary.
— Usidlić... kiedy ona mnie nienawidzi...
— Jakto... nie jest ci życzliwą?
— Nie, wcale...
— Boś jej nie powiedział, że wiesz o tej całej historyi.
— Przeciwnie... powiedziałem jej o tem...
— I cóż?
— Ha! nic.
— A zatem wiesz, co jabym uczynił, będąc w twojem miejscu, a ten sposób udałby się napewno?
— No!... cóżbyś uczynił?
— Pokierowałbym wszystko tak, aby Loiseau porzucił swą żonę. Z nim najłatwiejsza sprawa... Jest to nałogowy pijak, jak widzisz. Częstuj go bezustannie przez kilka dni winem, a nie wróci wcale do domu. Nastąpią wtedy krzyki, łzy spazmy i rozpacz ze strony małżonki. Będzie szukała wszędzie swego gagatka i nie odnajdzie go.
— Cóż potem?
— Potem... odnajmuje się pokój od przyjaciela, lecz pokój pięknie z gustem umeblowany, w jakiem odosobnionem miejscu, gdzieś po za miastem, w ustroni... Znajdzie się zawsze przyjaciel, który ci taki pokój odnajmie, ofiaruje się go więc niby na czas pewien owej nieszczęśliwej, pozostawionej bez schronienia...
Tu Wili Scott napełnił szampanem kieliszek Pawła Béraud.
Paweł jednym tchem go wychylił. Usta mu drżały, spojrzenie ogniem płonęło, oddech świszczący wydobywał się z gardła, jak z kowalskiego miecha.
— Tak... tak! — wyjąknął; — otóż czego mi właśnie potrzeba.
— Chcesz więc mój projekt w czyn wprowadzić? — pytał mniemany Burgundczyk.
— Chcę... bezwątpienia.
— Pozwól więc mnie działać.
— Tobie?
— Tak... mnie. Zaufaj mi w zupełności. Obowiązuję się wyszukać dla Wiktoryny przyzwoite schronienie, a zobaczysz, iż skoro się znajdzie w odosobnieniu, sam na sam z tobą, nie widując nikogo, zniknie jej wstręt, jaki uczuwa do ciebie.
— Lecz czyżbyś ty to potrafił uczynić? — zawołał Béraud, chwytając obie ręce Irlandczyka i ściskając je w swoich.
— Uczynię to, jako twój przyjaciel, prawdziwy przyjaciel, ażeby cię przekonać, że nim jestem.
— Kiedyż to zrobisz?
— Nie w jednej chwili, do czarta! Najprzód potrzeba wynaleźć dom, w nim przyzwoite mieszkanie i upatrzeć stosowny czas ku wykonaniu naszego planu. Bądź jednak spokojnym, długo czekać nie będziesz. Główna rzecz, ażeby Wiktorynę uwolnić z jej węzłów małżeńskich. To już nasza sprawa... To zwierzę... — dodał, wskazując na śpiącego Eugeniusza Loiseau, to zwierzę nie wróciło do domu Ubiegłej nocy i dziś nie powróci.
— Gdzież go zaprowadzimy?
— Do pierwszego lepszego hotelu, gdzie go położymy na łóżku, pozwalając mu spać do rana. Jutro, skoro dzień błyśnie, wyrzucą go ztamtąd, pójdzie na ulicę de Fleurus, gdzie Wiktorynie wymierzy jeszcze silniejsze, niż dziś, uderzenia. Potem przyjdzie do nas i znów mu ucztę wyprawimy. Ale... pamiętaj, że przegrałeś butelkę szampana.
— Każ ją podać.
— Nie, niechaj ona pozostanie do jutrzejszego śniadania. Będziemy mieli z sobą rachunek. A teraz zapłać, co się należy za dzisiejszy poczęstunek, ponieważ ty nas dziś ugaszczasz, i idźmy spać, umieściwszy wprzód Eugeniusza na noclegu.
— Ależ sami nie poradzimy z nim sobie — rzekł Béraud, czując się niezbyt silnym na nogach.
— Gdzież mieszkasz?
— No! tobie to mogę powiedzieć... Przy ulicy de Buci, w hotelu Prowanckim.
— O kilka kroków ztąd... Fiakr nas tam zawiezie. W tym samym hotelu ułóż to zwierzę na łóżku, a jutro rano przyjdę was obudzić na śniadanie.
Béraud zgodził się na tę propozycyę; rozkazali więc posługującemu podać rachunek i przywołać fiakra.
Podczas gdy Béraud płacił w restauracyjnym gabinecie, Will Scott potrząsnął silnie Eugeniuszem Loiseau, który po kilku minutach wstał na nogi i dla wybicia, jak mówił, klina klinem, wypił resztę szampana, znajdującą się w butelce.
— Gdzie idziemy? — zapytał przytłumionym głosem.
— Spać... spać, mój chłopcze — odrzekł Will Scott.
— Ja nie chcę wracać do domu... — zaprotestował Loiseau.
— Nie obawiaj się — rzekł Béraud; — nie zaprowadzimy cię tam. Będziesz spał u mnie w hotelu.
— To dobrze.
Fiakr czekał przed restauracyą.
Dopomożono zejść introligatorowi i umieszczono go w powozie, gdzie Béraud siadł obok niego.
— Do jutra, moi chłopcy... śpijcie spokojnie — wyrzekł mniemany Burgundczyk. — Na ulicę de Buci, do Prowanckiego hotelu! — zawołał na woźnicę, poczem odszedł, udając chwiejącego się na nogach.
Uszedłszy kilkanaście kroków, wyprostował się nagle, a wybuchając śmiechem, szedł na bulwar Szpitala.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Czytelnicy pamiętają zapewne agenta policyi, Flogny, przezwanego „Zapałką,“ który wprowadził do gabinetu swego naczelnika Piotra Béraud, gałganiarza, przybywającego po objaśnienia względem tajemniczego zniknięcia Edmunda Béraud z Indyjskiego hotelu.
Flogny od dnia tego obowiązanym Był prowadzić potajemnie śledztwo, względem, wszystkich członków rodziny kupca dyamentów, których adresa podał Piotr Béraud.
Ów agent ufał w swoje zdolności policyjne, a mimo, iż żadne światełko nie prowadziło go na ślady zniknionego Edmunda Béraud, nie tracił nadziei, iż swoich poszukiwaniach otrzyma skutek pożądany.
Notatki, nadesłane z Kalkuty, nie oświeciły w niczem sprawiedliwości.
Sędzia śledczy, któremu powierzono tę sprawę, chciał ją już złożyć do akt, co się równa wiecznemu pogrzebaniu, gdy naczelnik policyi, oznajmiwszy mu o bytności gałganiarza, prosił ażeby był jeszcze cierpliwym.
Sędzia więc czekał.
Flogny zabrał się do dzieła, prowadząc je sam tylko wbrew zwyczajowi, ponieważ w sprawach tego rodzaju zwykle dwaj agenci planowali wspólnie, ażeby w razie wypadku bronić się w potrzebie i czuwać wzajem nad sobą.
Pierwsze kroki uczynił Flogny w celu poznania licznych krewnych znikłego milionera.
Chodziło mu o odkrycie rzeczywistego stanowiska, jakie każdy z nich zajmował, o kontrolowanie ich sposobu życia, oraz stwierdzenie, czy nie można było którego z nich podejrzewać o spełnienie zbrodni na Edmundzie Béraud.
Kilka dni czasu wystarczyły mu na przekonanie się o stanie pieniężnym i moralnym całej tej rodziny.
Niektórzy z nich walczyli z trudnościami życia, inni znajdowali się w ciężkiej nędzy.
La Fougère, dyrektor teatru Fantazyj, odebrał sobie życie dla braku pieniędzy, bankier Verrière musiał przybrać wspólnika dla uniknienia upadłości.
Tym sposobem wszelkie podejrzenia, wymierzone przeciw któremu z członków rodziny, okazały się bezzasadnemi. Jasno się to w oczy rzucało agentowi, który przyszedłszy do naczelnika, zaczął za jego upoważnieniem objawiać swoje zapatrywania na tę sprawę.
— Tak pan naczelnik, jak ja — mówił Flogny — jesteśmy przekonanymi, nieprawdaż, że Edmund Béraud nie żyje?
Zapytany poruszył głową twierdząco.
— Jak również mamy to przekonanie — mówił agent dalej — że zbrodnia spełnioną została, ponieważ mordercy spodziewali się znaleźć przy swej ofierze czek, przedstawiający milionowy majątek.
— To nie ulega zaprzeczeniu.
— A zatem ludzie, którzy przygotowali ów cios i zabili człowieka, nie odniósłszy korzyści z popełnionej zbrodni, musieli wiedzieć o istnieniu czeku, jakoteż zarazem o kolosalnej cyfrze tegoż.
— Napewno.
— Wypływa ztąd, iż musieli mieszkać w Kalkucie, tak, jak mieszkał tam Edmund Béraud... Musieli być wtajemniczonymi w jego interesa i zamiary. Skoro kupiec dyamentów wyjechał do Francyi, oni za nim jechali.
— Tu różnimy się w zapatrywaniach — przerwał naczelnik policyi.
— Pozwolisz pan zapytać, na jakim punkcie?
— Według mego zdania, główny kierownik tej sprawy, pozostawszy w Kalkucie, wysłał do Paryża objaśnienia, na mocy których przed przybyciem Edmunda Béraud ułożono dramat, którego pierwszy akt rozegrał się w hotelu Indyjskim.
— To być może... jest nawet prawdopodobnem. Przypuśćmy, że mordercy mieszkali w Paryżu, lub też kilkoma dniami wyprzedzili kupca dyamentów, nie wpływa to na zmianę moich zapatrywań. Jakiś człowiek przybył na ulicę Jou- bert dla przyaresztowania milionera... przedstawił się jako komisarz do spraw sądowych, był przepasany szarfą.
— Wszystkie te szczegóły są stwierdzone śledztwem.
— A więc tej szarfy ów mniemany komisarz sam sobie nie zrobił, ale ją kupił. W Paryżu szarfy i inne tym podobne oznaki służbowe sprzedają w specyalnych magazynach. Czy śledztwo w tym względzie wyprowadzonem zostało?
— Nie... i przyznaję, iż to fatalne z naszej strony zapomnienie.
— Zapomnienie to ja będę się starał wynagrodzić, panie naczelniku — rzekł Flogny — a może odnajdę w Palais-Boyal śród owego podrobionego komisarza. Byłby to punkt główny.
Naczelnik skinął głową na znak przyzwolenia.
— Ale to jeszcze nie wszystko... — ciągnął agent dalej. — Edmund Béraud przyjechał powozem do hotelu. Poszukiwania, rozpoczęte dla odnalezienia woźnicy, który go przywiózł ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej na ulicę Joubert, nie zostały do końca doprowadzonemi? Uważano je zapewne za mało znaczące?
— Bo i w rzeczy samej, w czem one mogły nam być pożyteczne?
— Może w niczem... a może i w wielu. Pozwoli mi pan naczelnik rozpocząć owe poszukiwania na nowo?
— Jakto... będziesz więc badał wszystkich woźniców całego Paryża?
— Dlaczego nie?
— Ha! uczyń to... nie wróżę jednak nic dobrego z tych poszukiwań. Przywiózłszy podróżnego do hotelu, woźnica odjechał; o niczem więc wiedzieć nie może. To jasno przed oczy się stawia.
— Pozornie... przyznaję, lecz ileż razy traf staje się współpracownikiem policyi? Rachujmy na ów traf... Ach! gdyby on mi pozwolił odnaleść fiakra, który służył do porwania Edmunda Béraud!..
— Mój ty poczciwy Flogny, żądasz niepodobieństwa.
— Panie naczelniku policyi... otóż wyraz, który nie jest bynajmniej francuzkim... Trudności mnie zapalają, a niepodobieństwa mnie kuszą!
— Tak... oddaję ci sprawiedliwość... Jesteś nader zręcznym... Masz dobry węch... Źle jednak sądzisz mniemając, iż mordercy pozostawiliby coś, coby mogło na ślad ich zbrodni naprowadzić.
— Nie łatwa to rzecz dać zniknąć powozowi...
— E! co do tego, wystarczy go tylko przemalować...
— To prawda... lecz dobre oskrobanie wystarczy aby przywrócić mu dawną barwę. Przy cierpliwości można odkryć wszystko panie naczelniku... Otóż nie zbraknie mi tej cierpliwości...
— Nie spodziewam ja się byś mógł osiągnąć rezultaty pożądane, zostawiam ci jednak wolne pole do działania. Będziesz miał bezwątpienia przy tem wydatki... Oto pieniądze... złożysz mi z nich później rachunek.
— Dzisiaj... natychmiast rozpoczynam moje poszukiwania... — rzekł Flogny.
Rozmowa, jaką przytoczyliśmy, między agentem i naczelnikiem policyi, miała miejsce w przed dzień bytności Misticota u Agostiniego.
Flogny, przywdziawszy ubiór mieszczanina, nie mając nic w całem swem zachowaniu się coby mogło w nim zdradzić policyanta, udał się wprost z prefektury do Palais-Royal aby dowiedzieć się co rychlej, kto sprzedał szarfę owemu podrobionemu komisarzowi. Wszedł do jednego ze składów dekoracyi i oznak służbowych, tak cywilnych, jak i wojskowych, w którego oszklonej wystawie bogato porozkładanemi one były.
Ukazawszy kartę inspektora, stawił pytania, na które odpowiedziano mu rozłożeniem wielkiej księgi handlowej oraz bieżącego skorowidza sprzedaży.
Flogny udał się następnie do drugiego i trzeciego sklepu, wszak również i tu bez skutku.
Nie zniechęcony tem, wszedł do czwartego, gdzie znowu przedstawiwszy swą kartę, rzekł do kobiety siedzącej za kontuarem:
— Pani zapewne słyszałaś o tajemniczej zbrodni spełnionej na ulicy Joubert?
— O podróżnym, uwiezionym przez przebranego komisarza, nieprawdaż?
— Tak właśnie. Owóż ów człowiek, przebrany za komisarza, miał na sobie szarfę trójkolorową, jako oznakę nadającą mu prawo do pełnienia przynależnych czynności, chciałbym więc wiedzieć czyli ta szarfa nie była wypadkiem u pani kupioną?
— A w jaki sposób pan dowiesz się o tem?
— Porównywając datę sprzedaży z datą spełnienia zbrodni.
— Kiedyż ta zbrodnia spełnioną została?
— W dniu 16-tym zeszłego miesiąca.
— Zaraz zobaczę w skorowidzu bieżącej sprzedaży.
Tu otworzyła rejestr, przeglądając takowy.
— Ach! — zawołała nagle — może to będzie... to właśnie!..
Flogny zadrżał.
— Na dwa dni przedtem — zawołał. — Sprzedaną więc tu została szarfa w dniu czternastym?
— Czytaj pan... Ja sama ją to sprzedałam. Zapisano:
Szarfa trójkolorowa dla komisarza policyi... 28 franków.
— Nazwisko kupującego?
— Ale dlaczego... — rzekł agent — zapisałaś pani: dla komisarza policyi? Wszakże merowie i adjunkci noszą zupełnie podobne do tych, jakich używają komisarze?
— To prawda... — odpowiedziała kupcowa; — nakreśliłam na prędce w skorowidzu podane mi wyrazy przez kupującego.
— Pomiędzy datą 14-go a 16-go zeszłego miesiąca, czy pani sprzedawałaś komu inne szarfy?
— Nie panie... — odpowiedziała kobieta po sprawdzeniu rejestru.
— A na kilka dni przedtem?
— Również szarf nie sprzedawałam.
— Zachowałażeś pani w pamięci postać kupującego?
— Pamiętam go doskonale jak dziś, mimo, że dwa miesiące upłynęły od tej sprzedaży... a pamiętam z przyczyny pewnego drobnego szczegółu...
— Jakiż to szczegół? — pytał Flogny z nietajonem zadowoleniem.
— Ów kupujący szarfę kłopotał się niewiedząc w jaki ją sposób związać, z której strony końce spuścić należy z prawej, czy z lewej? Otóż by go nauczyć, sama ją na nim przewiązałam, poczem ułożywszy ją zawinęłam w paczkę, którą zabrał z sobą.
— Skoro tak — rzekł agent, dobywając notatnik i przygotowując się do zapisywania — może mi pani zechcesz podać rysopis wspomnianej osobistości...
— Chętnie... Zdaje mi się, iż go widzę przed sobą.
— Jak więc wyglądał?
— Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, kształtnie zbudowany, ciemnej cery twarzy, z czarnemi oczyma i brodą starannie wygolona.
— W jakim wieku?
— Mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat najwyżej.
— Ubiór?
— Ubrany był nader elegancko. lecz skromnie.
— Zdawał się być francuzem?
— Mówił biegle po francuzku, lecz z lekkim angielskim akcentem, tak mi się przynajmniej zdawało.
— Zatem cudzoziemiec... — wymruknął Flogny — byłem tego pewny... Ach! ów nabywca tej szarfy jest właśnie człowiekiem, który uplanował i wykonał zbrodnię. Podany jednak przez panią rysopis może się nadać dla pięćdziesięciu na sto osób... Żadne; szczegółowej wskazówki oprócz angielskiego akcentu... żadnego nazwiska... a to rzecz tak ważna!..
— Mogłam jedynie powiedzieć panu to, o czem wiedziałam.
— Dziękuję pani najuprzejmiej... Zanotowałem wszystko szczegółowo. Do mnie należą dalsze poszukiwania.
Tu Flogny wyszedłszy na ulicę rozmyślać począł nad szczupłemi wskazówkami jakie otrzymał.
— Ów przebrany komisarz — myślał sobie idąc — który się przedstawił w Indyjskim hotelu, mówił, jak mnie tam objaśniono, najczystszą francuzczyzną, bez żadnego obcego akcentu; nie on więc kupował tę szarfę, ale któryś z towarzyszących mu wspólników, jeden przebrany za policyjnego agenta, siedzący w powozie, drugi na koźle jako woźnica... Będę miał sprawę z nader zręcznymi łotrami! Każdy inny zniechęciłby się, lecz nie ja! Muszę wpaść na ich ślady. Gdyby umknęli z Francyi, pójdę ich śledzić na obczyźnie. Zresztą nie wszyscy trzej może uciekli z Paryża... może pozostał z nich który... Tego to zatem będę się starał odnaleść... Przedewszystkiem teraz trzeba mi odszukać woźnicę, który wiózł Edmunda Béraud ze stacyi Lyonskiej drogi żelaznej do Indyjskiego hotelu. A odnaleść go muszę... chybabym nie nazywał się Flogny’m. Potrzebuję schwytać morderców, albo im oddać mą skórę.
Flogny zamieszkiwał przy ulicy François-Miron.
Wróciwszy do domu, wziął konotatnik w jakim oddawna zapisywał sobie numera wszystkich fiakrów Paryża z nazwiskami ich właścicieli, adresami stajen i remiz i zaczął uważnie przeglądać ów spis, jaki mu służył pożytecznie w niejednej okoliczności.
Wziąwszy ów kajet, udał się z nim na stacyę powozów przy Lyońskiej ulicy, w pobliżu więzienia Mazas, gdzie wszedł do biura miejskiej straży pokoju, by stamtąd wynotować numera stających tu fiakrów.
Dozwoliwszy poznać się w tem biurze, zażądał rejestrów odnoszących się do dnia przybycia Edmunda Béraud, które to księgi natychmiast mu udzielonemi zostały. Następnie poszedłszy do domu Rotszylda powiadomił się tamże, iż Edmund Béraud przybył pociągiem południowym.
Obecnie pozostawało mu wypisać sobie numera fiakrów, stających na Lyońskiej ulicy pomiędzy godzinami dziesiątą a dwunastą w południe dla zabielania podróżnych ze stacyi.
Lista tych numerów była dość długą, mimo to, z całą ścisłością postanowił skopjować ją Flogny i poszedł do pobliskiej kawiarni ażeby tam kończyć robotę klassyfikacyj numerów, co ułatwiał mu jego własny konotatnik, zawierający nazwiska Stowarzyszeń wynajmów powozów, a oraz i pojedynczych ich właścicieli.
Parę tuzinów fiakrów należało do Miejskiego Stowarzyszenia, kilkadziesiąt do Jeneralnej Kompanii, dzielącej się na wiele oddziałów. Reszta była własnością pojedynczych osób.
Przy klassyfikacyi numerów, zwrócił jego uwagę Fiakr nr. 13, należący do Loriot’a, zamieszkałego w Batignolles, przy ulicy des Moines.
— Otóż — zawołał — i ojciec Loriot, dawna nasza znajomość... Jest to lis stary... lecz przytem bardzo uczciwy człowiek... Zna on tak dobrze jak my różne haczyki i wędki naszego rzemiosła. Muszę ja z nim pogadać... Fiakr nr. 13.
— To mi przypomina pewien szczegół rzucony mimochodem przez kasjerkę w Indyjskim hotelu, odnoszący się do Ed- munda Béraud. Rozgniewał się gdy mu dawano apartament noszący ten numer. Był pewien, że to mu sprowadzi nieszczęście.
Flogny znał dobrze zakład ten, obsługiwany przez chłopców w ubiorach skazańców, w zielonych i czerwonych czapkach, ciągnących za sobą wydrążoną kulę w jakiej znajdowała się gąbka do ścierania stołów.
Z wnętrza tego baraku wybiegały śmiechy szalone.
Flogny ciekawy z natury, wszedł tam.
Wielka sala przepełnioną była przybyłemi, którzy ściśnionem kołem otaczali klowna w jego trądycyonalnym kostjumie, zanosząc się od śmiechu z błazeńskich gestów i skoków niebezpiecznych hecarza.
W białych trykotach, zasianych srebrnemi kropkami, krótkim jaskrawej barwy kaftaniku i rudo-płomienistej peruce wdzianej na ubieloną mąką głowę, wyglądał jak Pierrot klasyczny. Nos przyprawiony w kształcie orlego dzioba, nadawał jego twarzy podobieństwo do tegoż drapieżnego ptaka.
Naśladując krzyk pawia, klown na kawałku wolnej przestrzeni w pośrodku sali wywracał koziołki do zawrotu głowy.
Młoda kobieta około lat dwudziestu mieć mogąca, blada, wychudła, w starym wybladłym kostjumie, z drewnianą miseczką w ręku, obchodziła stoły wołając:
— Ach! dajcie nam... dajcie co łaska!
— Aoh! yes... yes... — powtarzał klown, wywracając łamańce. — Aoh! yes... dajcie nam mylordy... dżentelmeny... Dajcie nam coś na obiad!
Drobna moneta spadała w miseczkę drewnianą.
— Anglicy... — pomyślał Flogny; — powinniby mieć na to udzielone specyalne pozwolenie... kto wie czy oni...
Tu nie skończywszy zdania w myśli rozpoczętego, kazał sobie podać kufel piwa, przypatrując się skokom klowna.
Ćwiczenia się wreszcie ukończyły, a ów mężczyzna, zebrawszy do kieszeni monetę z miseczki, ukłonił się kładąc rękę na sercu, zarzucił na siebie okrycie, widział czarny kapelusz, podczas gdy kobieta owinęła się szalem wełnianym i wyszli oboje z szynkowni.
Flogny szedł za niemi.
Przeszedłszy w poprzek gościniec, dostali się na chodnik biegnący po drugiej stronie bulwaru, gdzie przystanąwszy rozmawiać z sobą cicho zaczęli.
Nagle idący poza niemi Flogny stanął tuż przy nich wołając:
— Macie pozwolenie?
Klown obróciwszy się spokojnie odrzekł:
— Dlaczego i zkąd zapytujesz nas o to?
— Ponieważ jest to mym obowiązkiem. Macie przed sobą agenta policyjnego.
— Masz swoją kartę? — zapytał Anglik.
— Oto jest. Tu Flogny ukazał kartę inspektora.
Klown z zagadkowym uśmiechem sięgnął do kieszeni swego okrycia, a wydobywszy pugilares, wyjął z takowego arkusz papieru we czworo złożony i podał go agentowi.
Następował podpis naczelnika policyi i pieczęć prefektury.
Flogny spojrzał badawczo na klowna, który uśmiechnął się w milczeniu.
— Kolego, bracie... — rzekł, zacinając z angielska — podaj mi rękę.
Uścisnęli sobie ręce nawzajem.
— Przyjemnie mi spotkać się z wami... — rzekł Flogny.
— Yoo...
— Jedliście śniadanie?
— Nie jeszcze.
— To może przyjmiecie moje zaproszenie?
— Yes...
— Przy śniadaniu pogawędzimy...
— Yes...
— Zechcecież odpowiadać na moje pytania?
— Aoh... yes...
— Pójdźcie więc ze mną... zaprowadzę was w miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
— Aoh! yes... — powtórzył anglik — zgadzam się chętnie, lecz pozwólże sobie przedstawić mistress Breed, moją małżonkę... Pochodzi ona również z okręgu brytańskiego bezpieczeństwa publicznego, Scotland-Yard.
Tu wskazał na towarzyszącą sobie kobietę.
— Składam pani moje uszanowanie... — rzekł Flogny z galanteryą — przy śniadaniu bliżej się zapoznamy.
Wszyscy troje zwrócili się ku małej restauracyi na przedmieścia de Clichy, czwartorzędnego, lecz dobrze utrzymywanego zakładu, gdzie ceny były umiarkowane, a porcye dostateczne.
Flogny, zająwszy jedyny gabinet, jaki się tam znajdował, wybrał potrawy.
— Znasz pan dobrze język francuski, master Breed? — pytał towarzysza, skoro zasiedli przy stole.
— Yes... ja go rozumiem... wszakże mistress Breed mówi lepiej odemnie... o! znacznie lepiej.
— Mój mąż ma słuszność — rzekła angielka czystą francuszczyzną. — Przed zamążpójściem mieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Gdyby zaszła potrzeba wyjaśnić coś Johnowi, będę służyła wam za tłumacza, panowie.
— Dobrze więc... Powiedziałem wam, iż cieszę się, że traf dozwolił mi spotkać się z wami... a zaraz zrozumiecie, dlaczego. Wiecie już, kim jestem... Nazywam się Flogny, przezwany ogólnie „Zapałką“.
Anglik wraz z żoną pokłonili się oboje.
— Znane nam jest pańskie nazwisko, panie Flogny — ozwała się żona klowna. — Pańska sława nader zręcznego agenta przeszła po za kanał La Manche...
— Aoh! yes... — poparł Jan Breed.
— Czyni się, co można... — wyszepnął skromnie agent policyi. — Mówmy jednak o tem, co mnie obchodzi... Od jak dawna jesteście w Paryżu?
— Od dwóch tygodni.
— Słyszeliście o tajemniczej sprawie przy ulicy Joubert?
John Breed spojrzał na swą małżonkę, która wypróżniwszy kieliszek, napełniony burgundzkiem winem, odpowiedziała:
— Bądź pan pewnym, że w Londynie zajmujemy się żywo wzystkiemi niezwykłemi wypadkami, jakie się dzieją w Paryżu. Są to sprawy rzemiosła... Znamy też więc i szczegóły, dotyczące porwania Edmunda Béraud, kupca dyamentów,
przez człowieka przebranego za komisarza, a którego to kupca z Kalkuty nie odnaleźliście dotąd żywym, ni umarłym, jak również i jego morderców.
— Sądząc po tak szczegółowych objaśnieniach — rzekł Flogny, przypuszczaćby należało, iż owo zniknięcie zbliska was interesuje? — Bynajmniej... Jest to ciekawa zbrodnia i z tego jedynie względu tak nas żywo obchodzi.
— A więc, kogo oskarżają?
— Raczej chciałeś pan powiedzieć: mają w podejrzeniu.. — wtrąciła mistress Breed. — Nie natrafiwszy bowiem ma żaden ślad, nie możecie nikogo oskarżać. Opieracie się tylko na przypuszczeniach. No! kogóż więc obwiniacie o ów cios tak zręczny?
— Anglików lub Amerykanów.
John Breed, zajadając żarłocznie podczas rozmowy swej żony z francuzem, zatrzymał się z widelcem w ręku.
— Kto panu tę myśl nasunął? — zawołał; — zkąd ci to przyszło do głowy?
Flogny opowiedział szczegóły, o których dowiedział się w sklepie Palais-Royal.
— Może pan i masz słuszność — rzekła miss Breed. — Anglicy, tak i Amerykanie, potworzyli formalne stowarzyszenia w celu ukrywania zbrodni za pewną pieniężną opłatą. Stowarzyszenia te silnie zorganizowane, stają się niepodobnemi do odkrycia, wprawiając w rozpacz najzręczniejszych agentów ze Scotland-Yardu.
— Znacież kierowników tych stowarzyszeń?
— Ba! gdybyśmy ich znali, lub mieli chociaż którego z nich w podejrzeniu, nie omieszkalibyśmy o tem powiadomić sądu. Przybyliśmy do Paryża dla poszukiwania nie przywód- ców tych stowarzyszeń, gdyż ich nie odnajdziemy, ale tak zwanych „przewodników,“ jakich odkryć mamy nadzieję, a przez których dojdziemy do odnalezienia hersztów band owych.
— Kto wie, czy owi, jak ich pani nazywasz, „przewodnicy,“ nie byli mordercami lub wspólnikami zbrodni, spełnionej na Edmundzie Béraud? — rzekł Flogny w zamyśleniu.
— Bardzo być może... Mamy do czynienia z ludźmi obdarzonymi demoniczną wyobraźnią... A dwóch z pomiędzy nich szczególnie odkryć nam polecono.
— I dlatego to przyszliście dziś do Szynkowni galerników?
— Tak... przyszliśmy tam, jak chodzimy po wszystkich miejscach tego rodzaju od chwili naszego przybycia do Paryża. W podobnych tawernach napotkać ich się spodziewamy, jeżeli nie zmienili dawniejszych swoich zwyczajów.
— A czy policya francuska nie mogłaby wam dopomódz w tym celu?
— Nie... — rzekła mistress Breed.
— Dlaczego?
— Ponieważ potrzeba znać osobiście tych łotrów, by ich odnaleźć pod różnorodnem przebraniem, w jakie się odziewają. Ci ludzie tak zręcznie zmieniać się potrafią, jak najwprawniejsi aktorowie.
— Ach! mistress Breed... — zawołał Flogny, napełniając kieliszki — coś mi powiada, że ci dwaj ludzie nie są obcymi morderstwu Edmunda Béraud. — Stowarzyszenie, na rachunek którego pracowali, posiada, być może, swych członków w Kalkucie... Kto wie, czy oni nie zostali przez tamtych powiadomieni o wyjeździe kupca dyamentów, wiozącego ze sobą czek na pięćdziesiąt milionów, i o przybyciu jego do Paryża?
— Może to wszystko być, w rzeczy samej — odpowiedziała Angielka. — Są oni zdolnymi tak do spełnienia morderstwa, jak i kradzieży. Przed trzema laty, zawyrokowani obaj na powieszenie, uciekli z więzienia w Londynie, dzięki uprzejmo- ści dozorcy więziennego, któremu za to zapłacił jeden z nieznanych przewódcćw stowarzyszenia. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, schronili się oni do Francyi, lecz odtąd wcale się już nimi nie zajmowano. Nader ważna kradzież, spełniona w Londynie za ich wskazówkami, przypomniała ich nanowo angielskiej policyi. Poczęto ich śledzić, zrazu bezpożytecznie, aż wreszcie odkryto, że wspomniona kradzież nastąpiła wskutek wspólnictwa jednego z wyższych urzędników pewnego bankierskiego domu w Londynie i że ten to właśnie urzędnik zapłacił dozorcy za ułatwienie ucieczki owym dwom łotrom irlandzkim z więzienia, ponieważ oba byli Irlandczykami.
— A kiedyż nastąpiło owo odkrycie, o jakiem pani mówisz? — zapytał Flogny?
— Przed miesiącem mniej więcej.
— Ów urzędnik jaworskiego domu został przytrzymanym?
— Tu właśnie historya owa poczyna wikłać się, stawać podobną do jakiegoś romansu. Urzędnik ten, obdarzony wysoką inteligencyą, posiadający rozległe naukowe wykształcenie, uchodził za najuczciwszego człowieka w świecie. Gdy do owego biura, gdzie pełnił obowiązki sekretarza, zeszła policya, chcąc badać go w tym względzie, okazało się, iż na wezwanie dyrektora odjechał dla sprawowania takiejże służby w Kalkucie.
Flogny na te wyrazy podskoczył tak nagle, iż wywrócił kieliszek, napełniony winem.
— Do Kalkuty?... — powtórzył — pani mówiłaś do Kalkuty?...
— Aoh! yes... — rzekł klown.
— Był więc sekretarzem bankiera Mortimera?
— Tak... — odpowiedziała miss Breed.
— Mów pani dalej... mów prędko!...
— Rozkaz przyaresztowania go wysłanym został do Kalkuty.
— I przytrzymano go? — pytał Flogny gorączkowo.
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ przed miesiącem odpłynął do Anglii, wysłany tam przez Mortimera do jego biura w Londynie, z tytułem naczelnika oddziału korespondencyj.
— A więc schwytano go w Londynie?...
— I to nie... bo się tam nie ukazał wcale. Zarządzono poszukiwania i przekonano się, że okręt, który tego łotra wiózł do Europy, został z całym ładunkiem zatopionym przez cyklon w odnodze Aden.
— Zginął więc... z całym ładunkiem i załogą... — powtórzył Flogny z niezadowoleniem.
— Tak... twój, panie, współziomek, ponieważ ten człowiek był francuzem, nazywał się Karol Gérard, zginął wraz z okrętem, a tym sposobem wymknął się z rąk sprawiedliwości angielskiej.
— Ów Karol Gérard był sekretarzem przybocznym bankiera Mortimera — mówił Flogny, jakoby idąc za biegiem swej myśli. — Wiedział, że Edmund Béraud jedzie do Francyi... że wiezie z sobą olbrzymią sumę pieniędzy. To on!... słyszycie...
to on! napewno przesłał wskazówki swoim wspólnikom, przebywającym w Paryżu, na mocy których popełnili zbrodnię.
Klown wraz ze swą żoną skinęli głowami w milczeniu.
— Tak było napewno... — rzekła mistress Breed, ale ponieważ zbrodnia została spełnioną we Francyi, Anglia się nią nie zajmowała. Jest obowiązkiem francuskiej policyi odnaleźć przestępców!
— A jeśli obaj ci ludzie są właśnie tymi, których pan poszukujesz? — pytał klown spokojnie.
— Natenczas zawrzemy związek z Anglią i wytężymy wszystkie siły, by ich pochwycić. Jak się nazywali ci dwaj łotrzy, którzy uciekli z więzienia w Londynie? — pytał dalej Flogny, wyjmując konotatnik i zabierając się do zapisywania.
— W Scotland-Yard wiedzą, że nazywali się w Paryżu Wiliam Scott i Trilby.
— Nie wpadliście tu na ich ślady?
— Owszem...
— Gdzież więc?
— W cyrku Fernando, gdzie brali udział w przedstawieniach. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że w Anglii niegdyś byli klownami, przeszedłszy przedtem wszystkie rzemiosła.
— I opuścili ów cyrk?
— Tak... przed kilkoma tygodniami...
— Zatem i ślad stracony?
— Stracony zupełnie. Sądzimy oboje z żoną, iż umknęli do Ameryki.
— A nie zgłaszaliście się po objaśnienia na ulicę Ponthieu, do szynku pod nazwą: Stary Londyn, zwykle zwanego Tawerną pod czerwonym numerem?
— Zgłaszaliśmy się, ale bezskutecznie.
— Lecz w cyrku Fernando musiano wiedzieć ich adres?
— Tak jest i udzielono go nam, lecz gdyśmy się tam zgłosili, objaśniono nas, że obu zaangażowano przez pewnego amerykańskiego impresarya, zkąd wyjechali z nim do Stanów Zjednoczonych, co jest bardzo prawdopodobnem.
— Być może... przypuszczam, że to prawdopodobne — rzekł Flogny — ale pewności nie mamy co do tego; ponieważ, gdybyście sami wierzyli w odjazd tych Irlandczyków, nie poszukiwalibyście ich, wszak prawda?
— Odebrawszy polecenie, chcemy je ściśle dopełnić... — odpowiedziała miss Breet. — Zresztą, nic nie dowodzi, ażeby ów wyjazd nie był podstępem z ich strony, dla zatarcia śladów.
— Bądźcobądź, jesteście zniechęceni — rzekł agent; — nie macie ochoty prowadzić dalej poszukiwań?
— Aoh! yes... — zawołali mąż i żona razem.
— Otóż mnie to nie zniechęca, ale przeciwnie, napełnia ufnością i zapałem. Dajcie mi tylko, proszę, niektóre objaśnienia.
— Pytaj więc...
— Gdzie ostatnio mieszkał Scott i Trilby?
— Pod numerem 19-ym, przy ulicy Lepic.
— Jak wyglądają ci ludzie?
Mistress Breed podała ścisły rysopis wspólników Arnolda Desvignes.
— Czy dobrze mówią po francusku?
— Jak rodowici francuzi, bez żadnego akcentu.
— Znani szczególne?
— Nie posiadają żadnych.
— Ich wiek?
— Lat trzydzieści dwa do trzydziestu pięciu.
Flogny zamknął notatnik, zapisawszy w nim powyższe szczegóły.
— Mój instynkt policyjnego agenta mówi mi — zaczął po chwili — że obaj ci łotrzy odegrali niepoślednią rolę w dramacie przy ulicy Joubert. Kto mógł być tą trzecią osobistością, działającą wespół z nimi i udającą komisarza, nie wiem tego, ponieważ podane przez was szczegóły nie zgadzają się z temi, jakie otrzymaliśmy ze śledztwa. Może będziecie mogli cośkolwiek objaśnić mnie w tym względzie.
— Zkąd moglibyśmy objaśnić, nic sami nie wiedząc.
— W świecie hultajów i łotrów istnieją stosunki, wiążące ich z sobą. Podajcie mi, proszę, adresy i nazwiska tych waszych współziomków, którzy się wam zdają być podejrzanymi.
— Najchętniej.
Flogay, nanowo otworzywszy kononatnik, przygotował się do pisania.
Mistress Breed dyktowała:
— Tomasz Artwej, komisyoner, przyjeżdżający często do Paryża, staje zwykle w hotelu Angielskim, przy Amsterdamskiej ulicy. Miss Katt, kupcowa starożytności, ulica de Douai, nr. 9-ty. Klaryssa Stewe, jubilerka, ulica da Quatre-Septembre, nr. 7. Karol Lindey, dżokej, ulica Petits-Hotels, nr 28-my. Lincoln, wynajmujący powozy, bulwar Szpitala, 33. Oto wszystko. Ci ludzie zostają z pewnością w porozumieniu z przywódcami angielskich i amerykańskich stowarzyszeń; służą za pośredników w korzystnych interesach, dowodu jednak przeciwko nim nie posiadamy. Są to tylko nasze przypuszczenia. Według mego zdania, nie brali oni udziału w zbrodni przy ulicy Joubert.
— Zapomniałem, jak się nazywał ów sekretarz bankiera Mortimera, który był wspólnikiem złodziei w Londynie, a uchodzi za zaginionego podczas cyklonu w odnodze Aden?
— Karol Gérard, poddany francuski.
Flogny, zapisawszy sobie to nazwisko, zamknął konotatnik i schował go do kieszeni.
— Jak długo pozostaniecie jeszcze w Paryżu? — zapytał.
— Dopóki nas nie wezwą do Scotland-Yard, co niezadługo nastąpi, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
— Gdziebym się mógł zobaczyć z wami w razie potrzeby?
— Przy ulicy du Poteau nr. 25, w Montmartre.
— Gdybyśmy zaś mieli tobie coś do zakomunikowania — rzekł klown — dobrzeby było wiedzieć, gdzie mieszkasz.
Flogny podał swój adres.
Podczas powyższej rozmowy ukończyli śniadanie.
Była godzina trzecia po południu, gdy agent policyjny rozszedł się z parą Anglików w stosunkach najżyczliwszej przyjaźni. Mając jeszcze dość czasu przed sobą, postanowił przed udaniem się do ojca Loriota pójść wybadać odźwiernego w domu przy ulicy Lepic, ostatniego miejsca zamieszkania Will Scotta i Trilbego. Chciał wiedzieć ściśle datę wyprowadzenia się obu klownów z cyrku Fernando.
Odźwierna mu ją podała. Nastąpiło to w czterdzieści osiem godzin po zbrodni przy ulicy Joubert.
Owo zetknięcie się jednoczesne, silnie obciążało obu Irlandczyków, mimo to Flogny nie chciał nic jeszcze przedsiębrać bez dalszych wskazówek.
Z ulicy Lepic poszedł do cyrku Fernando, zapytując dlaczego Scott i Trilby porzucili zajmowane tam miejsce.
Odpowiedziano mu, że obaj klowni wydaleni zostali za pijaństwo i zaniedbanie się w służbie.
Data ich wydalenia poprzedzała o dni kilka porwanie Edmunda Béraud.
Nikt nie słyszał ażeby mieli być zamówionemi przez jakiegoś amerykańskiego impresarya. Nie wierzono w to zamówienie ze względu na złe prowadzenie się obu Irlandczyków.
Z zebrania tych wszystkich szczegółów, agent tak doświadczony jak Flogny, wyprowadził wnioski wielce prawdopodobne. Widział wyraźnie, iż Scott i Trilby opuścili cyrk, ażeby się zająć przygotowaniami do zbrodni w Indyjskim hotelu i natychmiast po spełnieniu tejże, opuścili swoje mieszkanie przy ulicy Lepic, zniknąwszy bez śladu.
— Gdzie teraz przebywali?
To pytanie wielce kłopotało i niepokoiło agenta.
Szukając jego rozwiązania, przybył na ulicę des Moizes do zabudowań Loriot’a.
Niestety, zawód go tam oczekiwał.
Stary Loriot wyjechał dnia poprzedniego z podróżnym ma wycieczkę w okolice Paryża i miał wrócić dopiero nazajutrz o trzeciej godzinie.
— Przyjdę tu jutro... — rzekł Flogny. I złamany znużeniem wsiadłszy do fiakra pojechał do domu na ulicę François-Miron.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Uczyniwszy to udał się na ulicę Le Pelletier, gdzie Arnold już się znajdował.
— Wyjeżdżamy jutro rano... — rzekł bankier do swego wspólnika. — Jedziesz z nami?
— Nie. Potrzebuję dnia jutrzejszego na uregulowanie moich interesów.
— A jakże stoi nasza sprawa ze spadkobiercami?
— Nie troszcz się o to... — odparł z uśmiechem Desvignes.
— Jednakże...
— Niechaj ci to wystarczy, że pracuję za nas obu...
— Mówiłeś, że w ciągu trzech miesięcy...
— Stałego terminu nie oznaczałem. Nic niechcę przyśpieszać...
— Ufam ci najzupełniej. Radbym jednakże pozbyć się co rychlej owej obawy i niepewności, jakie mnie udręczają...
— Mów raczej, że radbyś co prędzej schwycić owe miliony.. — rozumiem to dobrze. Pamiętaj jednak na nasze stare przysłowie: Osiąga cel, kto umie czekać. Czekaj więc cierpliwie.
— Czy zajmiesz się Vandame’m?
— Przyjdzie kolej na niego we właściwym czasie.
— Dlaczego opóźniasz swe zaślubiny z Anielą?
— Ponieważ chwila nie zdaje mi się być stosowną obecnie ku temu. Ależ przez litość więcej cierpliwości, mój drogi wspólniku... jesteś strasznie nerwowym jak widzę!...
— A ja me pojmuję twego lodowatego spokoju...
— Ten spokój właśnie jest moją siłą! Na co się przyda ów pośpiech? Wszak jesteś zapłaconym za położone we mnie zaufanie. Rozważ ile się to zrobiło w tak krótkim czasie. Podniosłem upadający dom Juliusza Verrière. Wyrobiłem piewszorzędny kredyt domowi bankierskiemu Verrière i Desvignes. Zgładziłem La Fouger’a, Emila Vandame prawie. Innych spadkobierców Edmunda Béraud trzymam w mym ręku i aby ich zdusić ostatecznie wystarczy mi ścisnąć nieco palce.
— A kiedyż to nastąpi?
— Wtedy, skoro mi się podoba. Jeszcze raz proszę, myśl tylko o rezultacie mój kochany... o rezultacie, który jest bliskim, a będzie wspaniałym, nie wdając się w szczegóły, aż wówczas, gdy ja ci to każę uczynić.
Desvignes wymówił ostatnie wyrazy dźwiękiem metalicznym, tonem szorstkim,
stanowczym, niedopuszczającym żadnej dyskussyi, ani stawiania oporu.
Verrière, nie próbując też dyskutować, rozłożył leżące przed sobą papiery i zabrał się do pracy.
Siostra Marya po ukończonem śniadaniu dnia tego śledziła z poza firanki odjazd swego wuja.
Skoro wyjechał za bramę pałacu i ona wyszła też niezadługo.
Po wysłuchaniu mszy w kościele Notre-Dame udała się do mieszkania Misticot’a.
Mały sprzedawca medalików niecierpliwie jej oczekiwał. Rad był co prędzej opowiedzieć jej o swej bytności u Agostiniego przy ulicy Paon-blanc i o otrzymanym rezultacie.
Trilby, czatując w przyległym pokoju, również jak i Misticot, wyczekiwał niecierpliwie przybycia zakonnicy.
Wstawszy z brzaskiem dnia, wyglądał oknem na ulicę Fléchier, by dostrzedz z daleka nadchodzącą kuzynkę córki bankiera.
Ze szczytu swego obserwatoryum kolega Will Scotta dojrzał zakonnicę, schodzącą ze schodów kościoła i wchodzącą w ulicę Flèchier.
Po upływie kilku minut dosłyszał dźwięk dzwonka przy drzwiach mieszkania Misticota, następnie otwarcie drzwi i ich zaniknięcie.
Wskoczywszy na krzesło, przyłożył ucho do swego telefonu i słuchał.
— No, jakże moje dziecię — pytała zakonnica — otrzymałżeś coś pomyślnego ze swych wczorajszych odwiedzin?
— Po nad wszelką nadzieję, siostro — odrzekł podrostek.
— Zatem ów agent... ten Agostini...
— Wysypał całą garścią wiadomości w kosz, jaki mu podstawiłem.
— Zna więc Arnolda Desvignes?
— Ma się rozumieć... Posłuchaj siostro...
Tu chłopiec opowiedział szczegóły znane już czytelnikom.
— W tem wszystkiem — wyrzekła zakonnica po chwili — niepodobna nam twierdzić ażeby Arnold Desvignes zasługiwał na tak złe wyobrażenie, jakieśmy o nim powzięły... Agostini uważa go jako uczciwego człowieka, zdolnego i pracowitego...
— Niemamy jeszcze dowodów, ażeby to co o nim Włoch mówił w rzeczywistości tak było — odparł Misticot. — Ludzie, jemu podobni hojnie obsypują miodem i cukrem tych, od których zarabiają pieniądze. Będę jedynie wierzył objaśnieniom, pochodzącym z mniej podejrzanego źródła; a tych objaśnień zażądam w miejscu urodzenia Arnolda Desvignes od tych, którzy go znali pacholęciem, młodzieńcem i wreszcie dojrzałym człowiekiem.
— Pamiętaj jednak, że należy postępować z wielką roztropnością — odpowiedziała siostra Marya. — Gdybyśmy bowiem zbłądzili... gdyby ten, który nam się wydaje być podejrzanym, był w rzeczy samej uczciwym człowiekiem, nasze śledzenie jego, mogłoby nas wystawić na niesłychane przykrości.
— Rozumiem ja dobrze to moja siostro; wszak niepodobna by osobistość tyle wstrętna dla ciebie, dla panny Anieli i dla mnie samego, na ów wstręt niezasługiwała. Chcę wiedzieć czyli się nie mylimy i będę wiedział, ale nie obawiaj., się, mimo, że jestem tak młodym, będę działał z przezornością starego człowieka.
— Lecz w jaki sposób zdołasz wyśledzić bieg jego życia, tyle ruchliwego? Desvignes pojechał do Indyi i tam zamieszkiwał...
— Pojadę i ja do Indyj, jeżeli będzie potrzeba. Obecnie jednak nie chodzi o tak daleką podróż. Najprzód udam się do Blèvè i z tego o czem się tam dowiem, zadecydujesz siostro, co dalej przedsięwziąść należy.
— Kiedyżbyś pojechał?
— Dziś, bez ociągania. Przeglądałem rano rozkład dróg żelaznych. Wsiądę na pociąg, wychodzący o godzinie ósmej minut trzydzieści pięć wieczorem, przyjadę do Fours o północy, a jutro zrana będę w Blèvè.
— Niech Bóg się tobą opiekuje i prowadzi szczęśliwie... A teraz moje dziecię trzeba nam się porozumieć względem listów i telegramów, jakie byś potrzebował mi przesyłać.
— Wszakże wiem adres, do pałacu na bulwarze Haussmanna.
— Wyjeżdżamy jutro z Paryża na kilka miesięcy.
— Ty siostro wyjeżdżasz z Paryża? — zawołał chłopiec zdumiony.
— Tak... z rozkazu doktora, który polecił mojej kuzynce spędzenie lata na wsi aż do jesieni.
— Dokądże siostro wyjeżdżasz?
— Do Malnoue... Znasz tę miejscowość?
— Tak... znam okolicę... Malnoue leży pomiędzy Emerainville a Villiers-sur-Marne. Tam więc to jedziesz siostro z panną Anielą?
— Tam... Jest to własność mojego wuja Verrier’a. Nie będziesz jednak tam adresował swych listów.
— A gdzie?
— Pod następującym adresem:
Misticot zapisał ów adres ołówkiem w swym notatniku.
— Bobrze... — odpowiedział. — Czy to już wszystko, co miałaś polecić mi siostro?
— Wszystko. Życzę ci pomyślnej podróży me dziecię i szczęśliwego powrotu.
— Dziękuję... a powiedz siostro proszę pannie Anieli, że nie będę szczędził trudów ni usiłowań, i że tak dla niej jak i dla ciebie, siostro, oddałbym chętnie me życie.
— Obie z moją kuzynką jesteśmy przekonanemi o tem poświęceniu i dziękujemy ci zań całem sercem.
Zakonnica odeszła, Trilby zeskoczył również ze swojej czatowni.
— Odjeżdża więc dziś w wieczór o ósmej... — wyszepnął. — Muszę stanąć przed nim w Blèvé. Niewiem teraz jeszcze gdzie się rozegra, ta sprawa, w Blèvé albo gdzieindziej; co jednak pewna, to że ów podrostek nie ujrzy więcej Paryża!
To powiedziawszy były klown z cyrku Fernando, wydobył z szafy walizkę, upakował w nią trochę bielizny, perukę, rewolwer i niektóre przedmioty, jakie potrzebnemi być sądził, wsunął do kieszeni nóż kataloński o silnem, kończatem ostrzu, założył przepaskę na oko i wyszedł zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Na placu, w pobliżu kościoła Notre-Dame de Lorette, wsiadł do fiakra, rozkazując jechać na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej.
Biedny, mały sprzedawca medalików, był na śmierć zawyrokowany!
Nie przewidując grożącego sobie niebezpieczeństwa i on przygotowywał sobie zarówno kuferek, poczem upakowawszy go, poszedł najprzód na śniadanie, a potem na cmentarz w Saint-Ouen, gdzie zaniósł wieniec na grób swej matki.
O wpół do trzeciej wyszedłszy z cmentarza, udał się na bulwar Barbés. W chwili gdy skręcał na róg bulwaru Rochechonard, usłyszał wymówionem swe imię, a obróciwszy się ujrzał ojca Loriofa, wychodzącego ze sklepu win.
Stary woźnica, ubrany w długi liberyjny surdut zupełnie nowy z mosiężnemi świecącemi guzikami, siadał właśnie na kozioł wielkiego lando, zaprzężonego w parę koni, jakie zdawały się być bardzo znużone.
— Witam was, ojcze Loriot — wyrzekł podrostek, ściskając rękę starego. Cóż wy tu robicie tak świątecznie przybrani?
— Wracam z wesela... — odparł właściciel fiakra nr. 13. — Jeździłem do Goussainville, w pobliżu Luwru: wyjechałem wczoraj zrana i wlokę się oto do domu z memi zmęczonemi szkapami. Co jednak począć... takie to rzemiosło! Lecz wróćmy do sklepu, każę ci podać kieliszek wina.
— Nieśmiem ci tego odmówić.
Przy trąceniu się kieliszkami Loriot pytał chłopca:
— A ty co tutaj porabiasz w tej stronie miasta?
— Wracam z cmentarza, gdziem zanosił wieniec dziś, jako w rocznicę śmierci mej matki.
— To bardzo chwalebnie. Nie należy zapominać o zmarłych. Jakże... sprzedajesz jeszcze medaliki na wzgórzu Montmartre?
— Sprzedaję...
— Posłuchaj... Ja chciałbym tobie zaproponować coś z mej strony...
— Cóż takiego, ojcze?
— Abyś się uczył rzemiosła woźnicy. Jest to dobre, korzystne zajęcie, jeżeli się jest uczciwym człowiekiem. Posiadasz cokolwiek nauki, tem lepiej. Ja i bez tego zacząłem, a poszło mi dobrze. Możeby więc i tobie los w tem posłużył. Wziąłbym cię do siebie, gdziebyś się wprawiał pod mym nadzorem... No jakże ci się to zdaje?
— A! ojcze Loriot jest to nader pochlebna dla mnie propozycya — rzekł chłopiec; — dziękuję ci za nią z całego serca!
— Przyjmujesz?
— W tej chwili nie mogę tak ani nie powiedzieć...
— To żadna odpowiedź... Przyjdź do mnie jutro na śniadanie, pomówimy o tem obszerniej.
— Jutro przyjść niemogę.
— To przyjdź wieczorem na obiad.
— Zarówno niemogę, tak wieczorem, jak rano.
— Z jakiej przyczyny... dlaczego?
— Ponieważ dziś w podróż wyjeżdżam.
— A! ty wyjeżdżasz... Gdzie, za czem?
— W celu otrzymania objaśnień jakie dostarczyć mi polecono.
— Objaśnień! no!., no... Widzę, że pniesz się w górę... Nic to złego... nic złego! Założyłbym się, że sprawa siostry miłosierdzia.
— Być może... Powierzono mi tajemnicę, której muszę dochować.
— Ja też nie badam ciebie bynajmniej... wiedząc, że nie podjąłbyś się nieuczciwej sprawy. Gdy jednak powrócisz, przyjdź do mnie. Jestem gotów każdej chwili zrobić dla ciebie to o czem mówiłem. Gdzież teraz idziesz?
— Wracam do siebie.
— Wciąż mieszkasz przy ulicy Flèchier?
— Wciąż, dotąd jeszcze.
— Zatem do jaknajrychlejszego widzenia.
W kwandrans później stary Loriot wjeżdżał do swych budynków przy ulicy des Moizes.
Flogny, wróciwszy do domu, spał bardzo mało, myśląc o odkryciach jakie mu szczęśliwy traf pozwolił pozyskać i usiłował odnaleść sposób na wyszukanie dwóch Irlandczyków, w wyjazd których nie wierzył.
Połączmy się z nim, gdy przybywał na ulicę des Moizes we dwadzieścia minut po powrocie Loriota.
Stajenny obmywał w podwórzu lando, całe kurzem pokryte.
— Pan Loriot powrócił? — zapytał Flogny.
— Tak panie... przed kwandransem.
— Można się z nim widzieć?
— Sądzę, że można... Idź pan tam w głąb podwórza.
— Wiem ja dokąd trzeba pójść — rzekł Flogny i zwrócił się w stronę korpusu, gdzie znajdowało się mieszkanie starego woźnicy.
Przez okna otwarte właściciel fiakra nr. 13 wyjrzał, słysząc rozmowę w podwórzu.
— Kto tam rozmawia? — zapytał.
Flogny spojrzał w górę.
— Chciałbym pomówić z panem, panie Loriot... — odpowiedział.
— Wejdź pan, proszę... Jestem gotów ci służyć.
Agent wszedł na schody, wiodące na pierwsze piętro.
Loriot oczekiwał na progu.
— Proszę... bardzo proszę — rzekł, wpatrując się w przybyłego, którego postać wydała mu się zkądciś znaną.
Skoro wszedł Flogny, woźnica stanąwszy przed nim zawołał:
— Nie! ja się nie mylę... Ja pana gdzieś widziałem... mówiłem z panem. Dopomóżże do czarta mojej pamięci! Agent uśmiechnąwszy się odrzekł:
— Flogny... z oddziału policyi...
— A wiem już... wiem teraz! Oddawna niespotkaliśmy się z sobą. Lecz cóż tu pana do mnie sprowadza? Spodziewam się, że nie kara za wykroczenie, spełnione przez którego z moich woźniców.
— Nie panie Loriot... nie zaszło nic podobnego.
— To dobrze... Cóż zatem?
— Chcę pana prosić o kilka drobnych objaśnień...
— Jestem na usługi... Pytaj pan... będę ci odpowiadał kategorycznie, o ile zdołam.
— Czytujesz pan dzienniki?
— Nigdy! Lektura trudzi me stare oczy. Powiedziałem sobie: „basta“ z polityką i nowinami których się obawiam, gawędzę z mymi kolegami przy śniadaniu.
— Słyszałeś pan coś o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
— Ba, ma się rozumieć... O tem zniknięciu podróżnego z Indyjskiego hotelu, którego porwał jakiś łotr, przebrany za komisarza, aby mu wydrzeć pieniądze. Wyobraź pan sobie, że tego samego dnia ja przywoziłem jakąś osobistość do tego samego hotelu...
Na te wyrazy Flogny podwoił uwagę.
— Czy tak? Lecz jesteś pan pewnym, że to było w tym dniu właśnie?
— Do czarta! pytasz mnie pan czy jestem... to tak, jak gdybyś mnie zapytywał czy się nazywam Loriot i czy jestem uczciwym człowiekiem... Mam jeszcze dobrą pamięć, dzięki Bogu!
— Z jakiego miejsca pan wiozłeś tego podróżnego?
— Ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej z pakunkami.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Kilka minut po dwunastej w południe... godzina przyjścia pociągu z Marsylii.
— Zawiozłeś go pan wprost do Indyjskiego hotelu?
— Nie! najprzód kazał się zawieść na ulicę Lafiitte, do bankierskiego domu Rotszylda, gdzie bawił dość długo. Musiał mieć tam wiele interesów do uregulowania. Ów podróżny był to mężczyzna lat około sześćdziesiąt mieć mogący, lecz zdrów i silny.
— A zatem kochany panie Loriot, ten podróżny którego wiozłeś natenczas do Rotszylda, a potem do Indyjskiego hotelu na ulicy Joubert, był właśnie tym, którego uwieziono, porwano, aby go zamordować według wszelkiego prawdopodobieństwa.
Stary woźnica pobladł z przerażenia.
— Co pan mówisz? — zawołał; — czy podobna?
— Mówię najczystszą prawdę.
— Osobistość, którą woziłem wtedy w mym fiakrze nr. 13, jest tą, którą zamordowano?
— Najmniejsza wątpliwość tu nie istnieje.
— A! do kroć piorunów! — zawołał z gniewem Loriot. — Tak więc mój numer 13, numer, który od tak dawna szczęście przynosił każdemu, sprowadził komuś tak straszną dolę! Otóż i mój fiakr zniesławiony!
— Uspokój się pan... To nie jest winą twojego fiakru, jeżeli on powiózł tego nieszczęśliwego w miejsce, dokąd go pchało przeznaczenie. Fiakr pański zostanie jak był uczciwym... nie traci on dobrej swej reputacyj. Lecz potrzebuję jeszcze kilka pytań zadać panu, panie Loriot, na które zechciej mi odpowiadać.
— Pytaj pan... na wszystko odpowiem, mimo, że stoję jak oszołomiony!
— Gdy zabrałeś tego podróżnego ze stacyi Lyońskiej drogi żelaznej, nie dostrzegłeś, czyli go kto nie śledził?
— Nic nie dostrzegłem... na honor!
— Podczas drogi nic również nie nastąpiło coby mogło zwrócić twoją uwagę? Żaden inny powóz nie jechał poza wami, zatrzymując się skoroście przystanęli?
— Nie widziałem nic podobnego. Zresztą była tak straszna niepogoda, taki psi czas, jak nazywają, żem nawet nie patrzył w około siebie. Podniósłszy kołnierz mojego płaszcza aby mi strugi deszczu na grzbiet nie spadały, jechałem.
— Za przybyciem go Indyjskiego hotelu, ów podróżny zapewne zapłacił panu i odjechać ci kazał.
— Przeciwnie, polecił mi czekać jakiś czas, poczem zawiozłem go do restauracyi przy ulicy Saint-Lazare. Tam to ów nieszczęśliwy człowiek uregulował zemną rachunek, dawszy mi suty napiwek.
— Podczas gdy czekałeś przed hotelem, czy nic podejrzanego me zwróciło twojej uwagi?
Loriot zamyślił się przed udzieleniem odpowiedzi.
— A! przypominam sobie... — rzekł nagle.
— Cóż takiego? — pytał żywo Flogny.
— Strażnik miejski stał w bramie domu naprzeciw hotelu i zdał się tam być jak w miejscu przybitym. Wyraźnie zdawało się, jak gdyby czatował na kogoś... Następnie, skoro mój podróżny wyszedł, niewiem co z tamtym się stało.
— To drobnostka, która nie jest w stanie rozświetlić mi mych poszukiwań.
— Tych łotrów więc dotąd panowie nie uwięziliście?
— Nie... niestety!
— Ale przynajmniej natrafiliście na ich ślady?
— I to nie...
— Do kroć tysięcy! to mnie bardzo dziwi... Nasza paryzka policya posiada wszakże tylu zręcznych agentów. Szukaliście jednak w miejscach podejrzanych?
— Bezwątpienia... lecz wszystko dotąd daremnie. Stoimy w obecnie w obec przeniknionej tajemnicy.
— E! co pan mówisz!.. Zbadano i wyjaśniano bardziej nieprzeniknione od tej tajemnice, chociażby nawet i tę w jakiej niegdyś mój fiakr grał główną rolę. Jest to prawdziwa historya, mająca pozór romansu.
— Przypominam sobie szczegóły tej sprawy. Lecz tam istniały jakieś wskazówki, a tu, nie posiadamy nic... nic co się zowie! — Lecz panie Flogny, pomówmy zimniej nieco w tej sprawie. Ci nikczemnicy, którzy porwali tego nieszczęśliwego, aby go zamordować, wszak to nie były cienie, ale żyjący ludzie?
— Ma się rozumieć...
— Musieli gdzieś zamieszkiwać... a oprócz tego mieli jakąś powierzchowność, której opis powinniby wam udzielić w hotelu.
— Udzielono go nam... lecz cóż to pomoże?
— Zresztą nie wynieśli tego biedaka na ręku...
— Wprowadzili go do fiakra.
— Cóż więc się stało z tym fiakrem i woźnicą, który powoził?
— Ba gdybyśmy to wiedzieć mogli...
— W jaki sposób pan mi odpowiadasz do czarta!.. Ależ do kroć tysięcy gdybym ja był agentem policyj, musiałbym odnaleść tę budę! Powóz wraz z koniem nie ulatnia się w powietrze. Zresztą wszystkie tutejsze fiakry zostają pod nadzorem prefektury...
— Przypuszczamy, że powóz wraz z koniem został umyślnie do tego kupionym, a następnie go sprzedano.
Loriot podskoczył nagle, uderzając się w czoło.
— Jakiem żyw! — zawołał — czy to ja czasem nie nabyłem tego powozu?
— Ty, panie Loriot?
— Czekaj pan... czekaj! — wołał stary woźnica, przemierzając pokój szybkiemi krokami. — Ach! gdyby się to stało rzeczywiście...
— Tłomacz się pan jaśniej... na Boga!..
— Wyobraź pan sobie, że kupiłem powóz, wraz z koniem, wędzidłem i całą uprzężą, — właśnie w owym czasie... i otóż jest coś, co otwiera mi oczy.
— Cóż takiego?
— Czekaj pan... minutę... sekundę... trochę cierpliwości do kroć tysięcy piorunów! Było to nazajutrz, albo we dwa dni po ten wypadku. Mój rejestr poda nam ścisłą datę. Piłem kieliszek wina u kupca na rogu ulicy Montreuil i alei Filipa Augusta.
— Widać ztąd ów sklep...
— Otóż właśnie... miałem zapłacić i wyjść, gdy jakieś indywiduum, wyglądające na woźnicę lub stajennego weszło, przynosząc kupcowi zapłatę za stajnię i remizę, wynajętą przez siebie.
— Mężczyzna wysokiego wzrostu, nieprawdaż? — pytał Flogny.
— Tak... bardziej wysoki niż mały. Oznajmił, iż odebrawszy rozkaz od swego pana, ażeby sprzedał powóz i konia, prowadzi to razem na targ koński. Przyszła mi myśl natenczas, iż dobrze byłoby może kupić to dla siebie... chciałem obejrzeć. Ów duży chłop zaprowadził mnie do remizy. Koń wydał mi się być silnym, chociaż jak gdyby znużonym długą, niedawną podróżą, o czem mi i powiedział ów człowiek. Powóz był w dobrym stanie. Podałem mu cenę... Zaczął się nieco targować, lecz w końcu ugodził się zemną.
— I dostarczył panu konia z powozem?
— Nazajutrz rano tu go przyprowadził.
— Wiesz pan nazwisko tego człowieka?
— Powiedział mi je... lecz zapomniałem.
— A nie pozostawił pokwitowania z pieniędzy, jakie mu pan wypłaciłeś?
— Nie. Interes ten był robiony na dobrą wiarę i w obec świadków. Otóż panie Flogny ja mam to stałe przekonanie, że ów powóz wraz z koniem nabawiły strachu ich właściciela, i że jeżeli mi je odstąpił za połowę wartości, to dlatego tylko, ażeby się ich pozbyć.
— Podaj, mi pan ścisłą datę kupna konia i powozu.
Loriot otworzył swą rejestrową księgę.
Kupił go nazajutrz po dniu, w którym nastąpiło porwanie Edmunda Béraud z Indyjskiego hotelu.
— Ależ to jasno rzuca się w oczy! — zawołał agent. — Sprzedano ci go nazajutrz po spełnieniu zbrodni.
— I ja tak sądzę.
— Sprzedający czy był Francuzem?
— Zdawał się nim być. Mówił zupełnie czysto po francuzku.
— Ten koń i powóz znajdują się u ciebie w stajni?
— Tak... dziś właśnie jest ich dzień wypoczynku.
— Każ je zaprządz i zawieź mnie do kupca win, który wynajmował stajnię i remizę owemu nieznajomemu.
— Natychmiast... — rzekł Loriot.
Po upływie kilku minut Flogny wsiadł do fiakra, Loriot na kozioł i zaciął konia. Wkrótce przybyli na ulicę de Montreuil.
W czasie drogi agent rozmyślał nad tem wszystkiem, co posłyszał od właściciela fiakra nr. 13, a ogólny rezultat jasno mu wskazywał, iż trafił na dobre ślady.
Nieszczęściem, na ulicy Montreuil zawód go oczekiwał.
Właściciel handlu win, wynajmując stajnię i remizę owemu nieznajomemu, będąc z góry za ten czas zapłaconym, nie zapytał się o nazwisko wynajmującego, który zresztą mógł podać i fałszywe, jeżeli rzeczywiście brał udział w zbrodni.
Loriot zaofiarował kieliszek burgunda agentowi policyi.
Obaj usiedli naprzeciw siebie i trącili się szklankami.
— Pytałeś mnie pan — rzekł stary woźnica, czy osobistość, która sprzedała konia z powozem, wyglądała na Francuza?
— Tak... miałem w tem ważne powody.
— Przypuszczasz więc pan, że to mógł być jakiś cudzoziemiec?
— Tak.
— Z jakiego kraju, według pana... jakiej narodowości?
— Anglik, albo Amerykanin.
— Otóż widzisz pan, panie Flogny, toż samo właśnie krąży w mym mózgu. Znalazłem się wplątanym w tę sprawę, nie wiedząc jak i kiedy. To mnie gniewa... irytuje! Trzeba, ażeby się to wyjaśniło, w czem ja gotów wam jestem dopomódz. Właśnie, wiele szczegółów, na które nie zważałem, na myśl mi teraz przychodzą.
— Jakież to szczegóły? — zawołał żywo Flogny. — Mów pan bez stracenia chwili, panie Loriot, a jeśli mnie przyprowadzisz na właściwą drogę, będziesz się mógł pochlubić, żeś oddał sprawiedliwości ważną przysługę.
— Otóż, posłuchaj pan. Rano w dniu, w którym ów łotr miał przyprowadzić mi powóz wraz z koniem, traktowałem o inną sprawę. Chodziło o zawiezienie wesela do merostwa, kościoła, restauracyi i Winceńskiego lasku. Przyszedł do mnie właśnie w tym celu narzeczony wraz ze swym towarzyszem, dwaj dobrzy chłopcy, Eugeniusz Loiseau i mały Misticot...
— Eugeniusz Loiseau? — przerwał Flogny — ów introligator, siostrzeniec bankiera Verrière?
— Tak... znasz go pan?
— Znam... mów, ojcze dalej.
— Rozmawialiśmy właśnie o ilości potrzebnych na to wesele powozów, gdy ów sprzedawca nadjechał z powozem i koniem. Wziąwszy mój rejestr, prosiłem, aby mi wyliczył pieniądze, gdy nagle Misticot, wpatrując się weń, zawołał: Przepraszam, lecz jeśli się nie mylę, zdaje mi się, że pan jesteś panem...
Tu Loriot zatrzymał się.
— Kim... kim? — wołał Flogny gorączkowo.
— Zapomniałem nazwiska, ale to mniejsza, ponieważ resztę pamiętam.
— Kończ pan... mów jaknajprędzej!
— Misticot mówił dalej: Czyś pan nie był klownem w cyrku Fernando?
Flogny, zerwawszy się z krzesła, chwycił za ramię Loriota, wołając:
— On to powiedział?!
— Powtarzam panu jego własne wyrazy.
— I cóż na to odrzekł ów człowiek?
— Roześmiał się... Mylisz się pan — rzekł: — nie wiem, o kim mówisz.
— Kłamał! — zawołał agent, z blaskiem radości w spojrzeniu. — Ów towarzysz Eugeniusza Loiseau nie mylił się... on go poznał!
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien! Ów łotr, do którego to mówił, był rzeczywiście klownem z cyrku Fernando, a to jego nazwisko, które pan zapomniałeś, ja je znam!
— Znasz je pan?
— Ów człowiek nazywał się Trilby.
Stary woźnica potrząsnął głową przecząco.
— Nie — rzekł — on się tak nie nazywał.
— Zatem Wiliam Scott.
— To... to! Wiliam Scott... to właśnie. Pamiętam to dobrze. To nazwisko wymienił Misticot.
— Panie Loriot... — zawołał agent z radością — pan mnie posunąłeś o krok naprzód w tej sprawie. Ów Misticot znał Scotta, może nam więc dopomódz w odszukaniu tego hultaja.
— Czekaj pan... czekaj! jeszcze nie skończyłem, mam jeszcze coś do powiedzenia.
— Mów pan... mów prędzej! Nie uwierzysz, z jakiem cię słucham zaciekawieniem!
— Skoro ów sprzedający mi powóz i konia odszedł — mówwił stary woźnica — kończyłem interes z Eugeniuszem Loiseau, ustanawiając liczbę i cenę weselnych powozów, i dla niego nawet ustąpiłem cośkolwiek. Wtedy Misticot, zaproszony, jako drużba na to wesele, prosił mnie, abym zachował dla niego ów powóz świeżo kupiony, by jadąc nim, mógł poprzedzić orszak powracający z kościoła naprzód zobaczyć, czy są w porządku nakrycia. I tak się też stało. W nadchodzącą sobotę odbyły się zaślubiny. Misticot, zabrawszy w swój powóz dwoje zaproszonych, sam usiadł na koźle obok woźnicy, gdzie pod dywanikiem, pokrywającym deskę, znalazł srebrny medalik.
— Srebrny medalik? — powtórzył agent gorączkowo.
— Tak... który to medalik stał się łatwym do poznania z przyczyny maleńkiej w pośrodku dziureczki, z tą wadą bowiem sprzedał go przed kilkoma dniami Misticot Wiliamowi Scott.
— Widzisz pan, że miałem słuszność, nie wątpiąc o tożsamości sprzedającego powóz z klownem z cyrku Fernando.
— Tak, to uderzające!
— Któż jest ten Misticot?
— Dzielny chłopak, sierota, uczciwy, odważny, pracowity, jak rzadko znaleźć. Czy pan wiesz, że on dwanaście naraz rzemiosł uprawia, aby zarobić na życie. Prawdziwe jego nazwisko jest Stanisław Dumay.
— Panie Loriot! ja muszę się z nim widzieć jaknajprędzej! Mam przekonanie, iż obok niego będę szedł w pełnem świetle. Gdzie on mieszka?
— Przy ulicy Flechier.
— Zawieź mnie pan na ulicę Flechier.
— Nie zastaniemy go w domu...
— Dlaczego?
— Spotkałem się z nim przed dwiema godzinami na rogu bulwaru Barbès... mówił mi, że wybiera się w podróż wieczorem.
— Gdzie... dokąd?
— Nie wiem tego.
— Lecz może wiesz pan przynajmniej, którą pojedzie drogą żelazną?
— I tego nie wiem.
Flogny uderzył gniewnie nogą o podłogę.
— Otóż przeszkoda, do pioruna! — zawołał. — Wszakże jego nieobecność nie potrwa długo zapewne? — dodał po chwili..
— On sam nie wiedział, jak długo mu tam zabawić wypadnie.
— Mimo to wszystko, ja koniecznie muszę się widzieć z tym chłopcem... — rzekł Flogny niecierpliwie. — On musi mi osobiście wyjaśnić historyę medalika, sprzedanego Scottowi, a znalezionego w powozie. Bądźcobądź, na los szczęścia wieź mnie pan na ulicę Flechier. W drogę co żywo!
W kilka minut później fiakr zatrzymał się przed domem, gdzie Misticot zamieszkiwał. Agent, wyskoczywszy zeń, pobiegł do odźwiernej.
— Pan Stanisław Dumay jest w domu? — zapytał.
— Spóźniłeś się pan... Wyjechał przed pięcioma minutami...
— Ale powróci?
— Nie tak prędko... W podróż wyjechał.
— Potrzebuję koniecznie widzieć się z nim zanim wyjedzie z Paryża. Na którą ze stacyj się udał?
— Nic nie wiem, panie.
Flogny, zły i niecierpliwy, wyszedł na ulicę.
— I cóż? — pytał go Loriot.
— Wyjechał!
— I nie powiedział nikomu, dokąd jedzie?
— Nie powiedział.
— Byłem tego pewny.
— Zkąd pan mogłeś o tem wiedzieć?
— Ponieważ przewiduję, że ów podrostek podjął się jakiejś misyi tajemniczej, a skutkiem tego chowa język do kieszeni.
— Misyi tajemniczej? — powtórzył agent zaciekawioy.
— Ba! o tem nikt nie wie... i ja zarówno.
— Któżby mu mógł powierzyć tę misyę... na czyjby działał rachunek?
— Powiem panu, co o tem myślę... ale to tylko moje przypuszczenie. Według mego zdania, jedna tylko osoba mogłaby panu powiedzieć, gdzie pojechał ten malec...
— Jedna osoba... któż taki?
— Zakonnica, siostra miłosierdzia, z którą się często widywał... Ztąd wszystko mi się coś zdaje, — że oni wspólnie działają i że jeżeli wyjechał, to z polecenia tej zakonnicy.
— Gdzież znaleźć tę siostrę miłosierdzia? — pan do fiakra, zawiozę cię tam, gdzie zdaje mi się, że ona mieszka, bo często widziałem, jak ztamtąd
wychodziła.
— W tym okręgu miasta?
— Tak, na bulwarze Haassmanna nr. 54.
Po kilku minutach fiakr Loriota zatrzymał się przed, mieszkaniem bankiera.
— To ta... — rzekł woźnica.
— Ależ to pałac Juliusza Verrière... — zawołał Flogny.
— Być może... Mimo to ona tu mieszka.
— Zaczekaj, ojcze Loriot.
I agent, podszedłszy ku okratowaniu, silnie zadzwonił.
Biedna Joanna Besourdy przepędziła noc we łzach, myśląc o ponurej teraźniejszości, jaką jej zgotował Paweł Béraud, i o niemniej smutnej przyszłości, jaka się jej w zastraszający sposób ukazywała.
Nienawiść płynęła z jej serca przez krwawe rany, zadane ręką tego nędznika, a ta nienawiść podsuwała jej zemstę.
Nie była to jednak ta zemsta, jakiej pragnęła Joanna. Miała ona dobre, szlachetne serce, żyła z zaparciem się siebie.
— Zbłądziłam... — powtarzała sobie nieraz: — z własnej winy poniżyłam się sama, nie mam więc prawa się uskarżać. Ale niewinna ofiara, to dziecię, pozbawione ojcowskiej opieki, moja córka ukochana, moja biedna Lina, za nią powinnam i muszę się zemścić!
I z przerażeniem zapytywała siebie, jakiem będzie odtąd jej życie?
Stosunek jej z Pawłem Béraud był wszystkim znany, skutkiem tego znajdzie, być może, wszystkie drzwi przed sobą zamknięte. Jeśli odmówią jej udzielania roboty, z czego wyżywi swe dziecię? Będzie jednak próbowała, przeznaczając cały swój zarobek dla Liny.
Niestety jednak! praca kobiet bywa tak szczupło wynagradzaną. Daje zaledwie tyle, aby nie umrzeć z głodu. Dziecię z braku pożywniejszych pokarmów gasnąć będzie i wpadnie w anemię, ową chorobę miast wielkich.
Widzieć śmierć córki... ach! ta myśl przyprawiała ją o szaleństwo. Cóż bowiem znaczyło dla niej jej własne życie? O! jakże ona potrzebowała roboty... jaknajwięcej roboty, aby ocalić życie swego dziecka! O! jakże była podłą, nikczemną, ta Wiktoryna, która, według opowiadań Piotra Béraud, gałganiarza, stała się kochanką Pawła, czyniąc go tym sposobem sprawcą tyłu cierpień moralnych Joanny.
Biedna kobieta wśród łkań powtarzała:
— To ona... ona jest najwinniejszą!... Paweł nie byłby opuścił domu i dziecka, gdyby ta nędznica nie była mi go ukradła!
I Joanna pałała niewysłowioną nienawiścią dla tak niesłusznie, jak wiemy, spotwarzonej Wiktoryny, raczej godnej pożałowania.
Skutkiem takich ponurych, rozmyślań, nieszczęśliwa uczuła, iż rozum jej się błąkać poczyna. Chwilami zrywała się na swem ciasnem łóżku, gdzie obok niej spało jej dziecię.
Ogarniała ją niepowściągniona chęć pochwycić Linę, unieść ją z sobą, uciec z nią gdzieś daleko na wybrzeże i przycisnąwszy swą córkę do serca rzucić się wraz z nią w czarne nurty Sekwany, by znaleźć tam wieczny spoczynek.
Za chwilę ów projekt wstręt w niej obudzał i sama nie pojmowała, zkąd jej to na myśl przyjść mogło.
Rozpacz natenczas ustępowała miejsca wściekłości, wzrastającej nienawiści, pragnieniu zemsty.
Skoro dzień błysnął, powzięła postanowienie...
Zemści się na Wiktorynie, a potem, gdyby potrzeba było umrzeć, to umrze!
Podniosła się, przez całą noc nie zamknąwszy oczu. Zwolna się ubierała, strzegąc się hałasu, by nie obudzić swej córki.
Około ósmej dziecię, otwarłszy oczęta, spojrzało wokoło siebie przestraszonem wzrokiem. Dostrzegłszy matkę, uśmiechnęło się, wymagając do niej ręce.
Joanna przytuliła ją do piersi.
Lina nie jadła obiadu dnia poprzedniego.
— Mamo... jam głodna... — wyrzekła.
Biedna kobieta nie obawiała się jeszcze o brak chleba dla swojej córki. Z czterdziestu franków, danych jej przez Pawła, wraz z drobną monetą, jaką przy sobie posiadała, pozostało jej jeszcze około trzydziestu ośmiu franków, po zapłaceniu za tydzień komornego.
Było to dla niej majątkiem obecnie. Należało jednak oszczędzać go do chwili, w której by mogła dostać robotę.
— Wstań... ubiorę cię, me dziecię — rzekła do Liny; — pójdziemy razem na kawę do mleczarni.
Ubrawszy się, po odmówieniu modlitwy, dziecię wzięło koszyczek, w którym się mieściły jej książki i kilka kajetów.
— A potem zaprowadzisz mnie, mamo, do szkoły... — nieprawdaż? — pytała.
— Nie, moje dziecię.
— Dlaczego?
— Mamy dużo chodzenia na dzień dzisiejszy.
— Dużo chodzenia... z tobą, mamo? O! jak to dobrze, ja lubię z tobą chodzić.
Weszły obie do mleczarni, gdzie Joanna kazała podać dziecku kawę; sama nic jeść nie mogła. Wzburzony jej żołądek nie przyjąłby pokarmu.
Gdy Lina zjadła śniadanie, matka wraz z nią udała się na ulicę Vaugirard.
W drodze zatrzymała się. Uczuła, jak gdyby wola, wiodąca ją do celu, nagle ją odstąpiła. Cofnęła się nawet wstecz ze spuszczoną głową.
Ruch ten jednakże trwał mgnienie oka; podniosła głowę i z gestem dzikiej nienawiści szła dalej przed siebie.
Zwróciwszy się na lewo, przybyła na ulicę de Fleurus, do domu pod numerem 11-ym. Tu pokornie się zatrzymała; wahanie powróciło.
Lina spojrzała na dom.
— To tu mieszka nasz kuzyn, Loiseau... nieprawdaż, mamo? — pytała.
— Tak... tu.
— Czy do nich idziemy?
— Do nich... — odpowiedziała Joanna przytłumionym głosem.
I przestąpiła próg domu.
Jeżeli Joanna spędziła noc bezsennie, i Wiktoryna również oczu nie zamknęła.
Po owej strasznej scenie, jaką miała z mężem, dostała nerwowego ataku, a potem omdlenia. Zwolna jednakże przyszła do przytomności, a wraz z powróceniem życia wróciły świadomość i wspomnienia.
Rozpacz zawładnęła jej udręczoną duszą, pchając ją na tę drogę, na którą ją prowadziła wola Arnolda Desvignes, na drogę samobójstwa.
Ach! wszystko to było skończonem już dla niej! Mąż ją uderzył brutalnie. Nie wrócił na noc do domu. Pozwolił się wypędzić z warsztatu...
Wiktoryna to zrozumiała, widząc pakiet z narzędziami, rzucony przezeń w kąt pokoju. Oddał się hulankom i rozpuście.
Ruina i straszna nędza przybywały przyśpieszonym krokiem, nic tych widm strasznych powstrzymać obecnie nie było w stanie!
Wszystkie złote marzenia, utworzone przez nią o małżeństwie, jak mgła się rozpłynęły. Niepodobna było zachować najmniejszego złudzenia... Loiseau był podłym nikczemnikiem!...
Wiktoryna jednak nie czuła jeszcze dla niego nienawiści. W głębi jej serca, na dnie ukryta, leżała myśl przebaczenia, chociaż nie godzien był tego.
— Będzie kiedyś żałował... — mówiła sobie. — Może natenczas przyjdzie prosić mnie o przebaczenie... i przebaczyłabym... zapomniała. Ach! gdyby tylko to nastąpiło!
I mimo wszystko, nie traciła nadziei.
Zasiadła do roboty bardziej dla zabicia czasu i łatwiejszego oczekiwania, niż pracy, ponieważ tak palce jej drżały, że kwiatów wiązać nie była w stanie.
Daremne, niestety, oczekiwanie...
Wiedzą już o tem nasi czytelnicy, że Eugeniusz Loiseau, uwieziony przez Pawła Béraud i Will Scotta, miał nie powrócić tej nocy, jak i poprzedniej.
Z nadejściem wieczora Wiktoryna rozpaczać poczęła.
Jak dnia poprzedzającego, wstrząsana gorączką i febrą, oczekiwała.
Brzask dzietny zabłysł, a ona jeszcze czuwała.
Wtedy to, owładnięta straszną rozpaczą, po raz pierwszy pomyślała o śmierci. Niedość jednakże jeszcze cierpiała i nie tak długo, by utrzymała się przy tej myśli. Wspomniała, że była młodą. Wspomniała, że przed zamążpójściem pracą zarabiała na wszelkie życia potrzeby, że nawet zaoszczędziła pewną część pieniędzy, użytych na pokrycie kosztów weselnych.
Natenczas była wolną... wolną i szczęśliwą!
— Zabić się!... — powtarzała — zabić się... dla niego? Nie! to byłoby szaleństwem! Śmiałby się z tego!
I myśl o samobójstwie umknęła, lecz pozostało serce zakrwawione, łzy po łzach następowały.
Biedna kobieta, złamana bezsennością, pożerana gorączką, wzbudzić mogła litość w najbardziej zatwardziałem sercu.
Wtem dzwonek zabrzmiał nagle od strony drzwi.
Wiktoryna zerwała się z krzesła, na którem siedząc, płakała.
— To on! — wyszepnęła; — ach! gdybyż to był on nareszcie!
I przycisnęła serce obiema rękami, jak gdyby dla powstrzymania gwałtownych jego uderzeń.
Objęta straszną obawą, Wiktoryna nie śmiała otworzyć.
Dzwonek zadźwięczał powtórnie.
Wtedy, przyzwawszy całą siłę moralną, podeszła i drzwi otworzyła. Zadziwiona jednak, cofnęła się nagle, ujrzawszy przed sobą Joannę Desourdy z jej córką, Joannę, której nie widziała od owej uroczystości weselnej w Saint-Mandé, Joannę, kochankę owego Pawła Béraud, sprawcę jej nieszczęść, ścigającego ją swoją wstrętną miłością i wiodącego na zgubę jej męża.
Wiktoryna mocno pobladła.
Joanna zmieszanie i bladość młodej kobiety pojęła w innem znaczeniu. Pomyślała sobie, iż Wiktoryna odgadła powód jej przybycia, a zatem rzeczywiście winna być musi.
— Ach! — zawołała, wbiegając szybko do pokoju, wraz z Liną — twoje zmieszanie mnie przekonało, iż prawdę mi powiedziano.
— Nie rozumiem cię... — odrzekła kwiaciarka zdumiona.
— Doprawdy? — odrzekła ironicznie Joanna. — Może jeszcze powiesz, iż dziwi cię me przyjście.
— Bezwątpienia.
— A jednak po tem wszystkiem, co zaszło, powinnaś się była spodziewać mojego przybycia.
— Po tem, co zaszło... lecz co? — powtórzyła Wiktoryna.
— Ha! winnaś pamiętać przynajmniej, że ja mam córkę!... — wołała z gwałtownością Joanna. — Sądziłaś więc, żem ja do tego stopnia niedołężną i słabą, żem podłą, nikczemną do tyla, iż w milczeniu przyjmę wstyd i nędzę? I dlatego to, nie spodziewałaś się, że przyjdę... Otóż się pomyliłaś! Gdybym była samą, schyliłabym głowę, być może, i przyjęła z pozorną obojętnością truciznę, jaką mnie poicie oboje... zemściłabym się pogardą!... Lecz ja mam córkę... rozumiesz? mam córkę... i chcę, ażeby ze względu na nią, sprawiedliwość wymierzoną została.
Tu pochwyciwszy na ręce Linę, mówiła dalej:
— Widzisz tę kobietę, me dziecię... przypatrz się jej dobrze... Jest to zdrajczyni nikczemna, żyjąca fałszem, podstępem! Ona oszukała swojego męża, zaślubiając go, gdy była kochanką innego. I zamiast po zamążpójściu stać się uczciwą kobietą, zachowała swego kochanka, tego nędznika, który nas opuścił, za jej radą bezwątpienia! Przypatrz się, Lino, owej nikczemnicy, która nas uczyniła tak nieszczęśliwymi.
W pierwszej chwili Wiktoryna uczuła się być jakoby oszołomioną słowami Joanny. Owe wyrzuty, tak straszne, a niezasłużone, spadając na nią potokiem, czyniły jej wrażenie jakiegoś snu okropnego. Zwolna jednakże nastąpiła równowaga w jej pomięszanym umyśle; zrozumiała, że mówiąc coś podobnego, jej kuzynka w błędzie być musiała.
— Joanno! — zawołała — słuchając cię przed chwilą, zapytywałam sama siebie, czy nie śnię? Czy ty rzeczywiście przy zdrowych zmysłach pozostajesz? Czy do mnie to mówisz? co się dzieje... co masz przeciwko mnie?... Wytłumacz się, proszę!...
— Tłumaczyć się... — zawołała Joanna; — alboż ty nie wiesz o wszystkiem lepiej odemnie? Chcesz więc znów przedemną, tak jak przed swoim mężem, odegrać komedyę?
— Przysięgam na wszystkie świętości, że cię nie rozumiem... nie wiem, o co chodzi...
— Ty... nie wiesz?!...
— Przysięgam przed Bogiem, że nie wiem... I gdyby tej chwili umrzeć mi wypadło, w chwili skonania powtórzyłabym tęż samą przysięgę.
— Kłamiesz! — zawołała Joanna. — Przed zaślubieniem Eugeniusza byłaś kochanką Pawła Béraud, ojca mej córki!...
— Ja... ja jego kochanką? — krzyknęła ze zdumieniem Wiktoryna.
— Tak, ty... i nie poważysz się zaprzeczyć temu...
— Zaprzeczam jaknajmocniej... zaprzeczam!
Nie słuchając swojej mniemanej rywalki, Joanna wołała ze wzrastającą gwałtownością:
— Wyszedłszy za mąż, utrzymywałaś dalej stosunki ze swym kochankiem, skutkiem czego tak mnie, jak moją córkę uczyniłaś najnieszczęśliwszemi istotami na świecie, doprowadziwszy je wreszcie do pozostania bez dachu i chleba!
— Joanno... Joanno! ciebie obłęd ogarnął... Zastanów się, kogo o to wszystko oskarżasz!
— Ciebie oskarżam... ciebie! Jesteś kochanką Pawła Béraud, kłamać ci w tym razie nie wolno!
— Na prochy mojego ojca przysięgam... to fałsz!
— Nowe krzywoprzysięstwo... lecz to nadaremnie... Paweł był twoim kochankiem i jest nim jeszcze! Za twoją to radą spełnił tę ostatnią nikczemność. Za twojem poleceniem opuścił mnie z mem dzieckiem... okradł nas... i pozostawił na bruku ulicznym bez żadnych środków utrzymania. Możesz być dumną z tego!... Ach! zręcznie pokierowałaś piekielne swe dzieło!...
Wiktoryna załamała ręce. Na jej twarzy widniała boleść rozdzierająca.
— Joanno! — zawołała głosem złamanym: — Joanno... w imię tego Boga, który nas słucha i którego błagam, aby mi śmierć zesłał u stóp twoich, jeżeli kłamię... Joanno!... wierzaj mi, oszukano cię, w błąd cię wprowadzono! W jakim celu, w jakim interesie, nie wiem tego, wszakże niewinnie mnie spotwarzono! W niczem nie przewiniłam z tego, co mi zarzucasz... tak! w niczem nie czuję się być winną względem ciebie! W niczem... w niczem... w niczem!...
Tu Wiktoryna wybuchnęła łkaniem.
— Ach! biedna kobieto... nieszczęśliwa matko — mówiła dalej. — Któż więc do tego stopnia był moim wrogiem, który nie zawahał się przed myślą sprowadzenia ci takich cierpień, ażeby we mnie uderzyć? Jakimże wstrętem napełniasz mą duszę... Boże miłosierny! Joanno, skoro posłyszysz to, co ci powiem, pożałujesz swych obelg... Będziesz żałowała swych słów z całego serca, a jedynie litość dla mnie uczujesz!...
Joanna już ich żałowała.
Łkania Wiktoryny, jej krzyki oburzenia, dźwięk rozdzierający jej głosu, wstrząsający sercem, poruszyły ją do głębi, a nie wiedząc jeszcze, co jej kwiaciarka powie na swoją obronę, czuła już dla niej litość w miejsce zaciekłości.
— Posłuchaj mnie... — wyrzekła Wiktoryna, podając Joannie drżącą rękę, podczas gdy po jej twarzy pobladłej łzy strugą płynęły. Nie wiem, zkąd i od kogo dowiedziałaś się o smutnej tajemnicy mojej przeszłości... nikt inny nie mógł ci o tem powiedzieć, jak ów nędznik, który ją znał, a jest to człowiek, dla którego uczuwam najwyższy wstyd i pogardę! I ty... ty mnie oskarżasz, że ja go kocham?
— Tak... zbłądziłam przed mojem małżeństwem, ale wspólnikiem mej winy nie był ów nikczemnik, Paweł Béraud. Ten, którego kochałam... któremu, oddałam me serce, nie byłby nigdy zawiódł mojej ufności. Ten, którego nosić miałam nazwisko, umiejąc je uszanować i kazać uszanować je innym... ten umarł, niestety!
„Przez długi czas ciężko i gorzko płakałam; później rana mojego serca zwolna się zabliźniła, i oddałam to moje serce z całą szczerością Eugeniuszowi Loiseau, który mnie kochał, lub raczej sądził, że mnie kocha.
„Zaślubiając Eugeniusza, ukryłam wprawdzie przed nim mą winę, sądząc, że nikt o niej nie wie. Źle postąpiłam bezwątpienia, lecz któraż na mojem miejscu miałaby odwagę usunąć od siebie narzeczonego wyznaniem błędu, jakiego nic już naprawić nie jest w stanie?
„Będąc zamężną, stałam się uczciwą kobietą i cobądźby nastąpiło, zawsze nią pozostanę. Nigdy nie oszukiwałam mojego męża, mimo, że on straconym dla mnie został za, wolą i czynem Pawła Béraud, sprawcę wszystkich cierpień, tak moich, jak twoich.“
— On! — powtórzyła Joanna — on więc to...
— Ach! gdybyś wiedziała, ile ja wycierpiałam przez niego! — wołała Wiktoryna! — I ty jeszcze oskarżasz mnie, że ja was rozdzielam... że ci go kradnę, tego nędznika!... Czy wiesz, że on chciał, abym została jego kochanką... że ścigał mnie... obsypywał brudnemi swemi wyznaniami? W jaki sposób odkrył tajemnicę mojej przeszłości, nie wiem tego, lecz był do tego stopnia bezczelnym, iż z niej broń sobie przeciw mnie wytworzył. Groził mi bezustannie, iż powie o wszystkiem mojemu mężowi, jeżeli się nie zgodzę na jego wstrętne propozycye.
„Oburzyłam się na groźbę tyle potworną i podłą. Powiedziałam nikczemnikowi, iż się nie lękam jego pogróżek... powiedziałam, by je wprowadził, gdy zechce w wykonanie. Nie śmiał tego uczynić, pojmując dobrze, iż w takim razie ja oskarżyłabym go z mej strony. Czy wiesz jednakże, co on przez zemstę uczynił? Nie... nie! Joanno, nie szukaj myślą da- remnie, nigdybyś tego nie odgadła, ponieważ to niepodobieństwem się zdaje z powodu swej potworności.
„Mając nadzieję, iż łatwiej ulegnę jego namowom, postanowił nękać mnie zgryzotami nędzą. Opanował mojego męża, popchnął go na drogę pijaństwa, próżnowania, włócząc go wraz z sobą po szynkach, piwiarniach, słowem po norach ostatniego rodzaju, gdzie traci swój rozum, pieniądze... gdzie bruka swoją uczciwość. Popycha go całemi siłami do pijaństwa, z czego ja niegdyś wydobyć go postanowiłam, a za każdym razem, gdy Eugeniusz, dzięki jemu, spadł o szczebel niżej, ów nędznik przychodził tu do mnie, mówiąc o swojej miłości, usiłując mnie przekonać, że jedyną dla mnie deską ratunku było porzucić mego męża, a pójść żyć z tym nędznikiem.
„Odrzucany przezemnie ze wzgardą, zaczął podziemną swą pracę. I otóż do tego doprowadził; że Eugeniusz nie wraca wcale do domu... że mnie bije!... Wygnano go z warsztatu... został bez roboty... nie ma pieniędzy... Nędza stanęła u naszego progu!...
„Ty mówisz, że Paweł ciebie opuścił... Ależ jam temu nie winna, na Boga! A jeśli mój mąż mnie opuści, on, ten Paweł Béraud, będzie tego przyczyną!... Jestem zarówno jak ty nieszczęśliwą... cierpię tyle, ile ty cierpisz... płaczę tak, jak ty płaczesz... I ty przychodzisz jeszcze z wymówkami, że ja jestem kochanką mojego śmiertelnego wroga! Ach! Joanno... jesteś niesprawiedliwą... jesteś okrutną!“
I Wiktoryna, z sił wyczerpana, upadla na krzesło, a ukrywszy twarz w dłoniach, nanowo wybuchnęła łkaniem.
Czyż potrzebujemy twierdzić, że Joanna słuchała wyjaśnień Wiktoryny z głębokiem wyruszeniem? Czuła się być wstrząśniętą do głębi duszy tem, co usłyszała. Nie wątpiła o szczerości rozpaczliwych wyznań tej, w której nie widziała już swojej rywalki, lecz towarzyszkę boleści.
Joanna również płakała, a mała Lina, widząc łzy matki, łkała po cichu.
— Wiktoryno... droga, kochana Wiktoryno... — zawołała nagle młoda kobieta, zbliżając się ku kwiaciarce i ujmując jej rękę — obraziłam cię pomimowolnie. Nie wiedziałam o tem wszystkiem... inaczej sądziłam... wszak teraz widzę, że nie miałam słuszności... przebacz mi... przebacz!
Smutna towarzyszka życia Eugeniusza Loiseau nie miała siły odpowiedzieć, uścisnęła tylko życzliwie rękę Joanny.
— Tak... — zawołała taż po chwili z głuchem wzburzeniem — ten człowiek jest nikczemnikiem, ostatnim z najpodlejszych! I gdy pomyślę, że ja go kiedyś kochałam... że on jest ojcem mej córki, płonę ze wstydu sama przed sobą. Ach! moja biedna Wiktoryno — mówiła dalej — me własne cierpienia dają mi zrozumieć ile ty cierpisz! Tak więc ów potwór chcąc cię zmusić do pożycia z sobą, groził ci oskarżeniem w obec Eugeniusza?
— Tak.
— I jednocześnie przywodził was do nędzy, prowadzając twego męża po szynkach i odrywając go od roboty?
— Tak.
— Czemużeś nie powiedziała swemu mężowi aby go zabił? Czemu go sama nie zabiłaś?
— Mój mąż by mi nie uwierzył... Jest oczarowanym przez tego nikczemnika... On żyje nim tylko... widzi jego oczyma... Co zaś do zabicia go własną mą ręką, nie zdołałabym tego uczynić... przelanie krwi i morderstwo wstręt we mnie budzą!
— A więc ja będąc silniejszą od ciebie, będę patrzyła na tę płynącą krew jego, nie bledniejąc. Obdarł mnie ze wszystkiego... wyrzucił na bruk jak ostatnią nędznicę... Mam prawo do pomszczenia się... i pomszczę za nas obie! Nie zbraknie mi ku temu odwagi, przysięgam!..
Ostatnie wyrazy wymówiła z dźwiękiem dzikiej rozpaczy.
— Joanno! — zawołała żywo kwiaciarka — strzeż się uczynić coś podobnego.
— Dlaczego?
— Nie narażaj się na odpowiedzialność, skutkiem jakiego gwałtownego czynu... Pomyśl o małej twej Linie...
— A co z nią teraz się stanie? Czyż pracą rąk moich zdołam wyżywić nas obie? Nastąpi straszna nędza, pod którą się upada!
— Nie rozpaczaj!..
— Lecz czegóż się mogę spodziewać? Mogęż mieć jaką nadzieję?
— Bóg zlituje się może nad tobą. Ów Paweł tak występny, pożałuje może swych czynów i powróci do ciebie...
— On?! — zawołała Joanna. — Ach! nigdy... nigdy! Ty nie wiesz, co on uczynił... Z jaką szatańską chytrością swój plan ułożył... Oddawna już pragnął tego zerwania... przemyśliwał nad niem... i w pomyślnych okolicznościach dokonał tego. Posłuchaj i osądź.
Tu opowiedziała Wiktorynie szczegóły znane już czytelnikom.
— I ty chcesz, ażebym ja mu przebaczyła? — wołała po ukończonem opowiadaniu. — Nie! nigdy! Zemścić się powinnam... Muszę się zemścić za moją córkę!
— Żegnam cię, Wiktoryno... Chciej wierzyć, iż całem sercem żałuję, żem cię obraziła tak ciężko, niesprawiedliwie... Przebacz mi... nie gniewaj się na mnie... Złudziły mnie fałszywe pozory... Zgryzota uczyniła mnie obłąkaną!.. Zapomnij... błagam cię o to!
— Zapomniałam już i przebaczyłam.
— A więc uściśnij mnie... Odchodzę.
— Gdzież idziesz?
— Szukać środków do wyżywienia się. Próbować wszystkiego dla mojej córki. Oby Bóg dał ażeby mi się powiodło! Lecz gdybym nie znalazła pracy, z jakiejbym wyżywić mogła to dziecię, biada człowiekowi, który nas obie zgubił!.. Sam wyda wyrok na siebie.
— Joanno! uspokój się...
— Jestem spokojną... zimną, jak sprawiedliwość... Żegnam cię, Wiktoryno.
— Zobaczymy się wkrótce... nieprawdaż?
— Tak... tam, w górze... być może... — odrzekła Joanna, wskazując na niebo.
Obie kobiety padły sobie w objęcia, pozostając przez kilka minut w niemym, serdecznym uścisku, poczem młoda matka wyszła wraz z dzieckiem.
Wiktoryna, zostawszy samą, zasiadła do pracy; ręce jej jednak gorączkowo drżały, dreszcz zimny wstrząsał jej ciałem, głowa jej ciążyła, rodzaj zawrotu mózg jej obejmował. Zawlókłszy się do łóżka, padła nań bezwładna, konająca prawie.
Podczas tej całej bolesnej sceny przy ulicy de Fleures, Paweł Béraud z Eugeniuszem Loiseau obudzili się w Prowanckim hotelu.
Béraud nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, a introligator, kompletnie zamroczony dwoma dniami pijaństwa, zachował zaledwie słabe wspomnienie o tem, co nastąpiło.
— A cóż? — zawołał Paweł; — wczorajsza pohulanka... To mi się życiem nazywa!
— Lecz gdzie ja jestem? — pytał Loiseau, błędnym wzrokiem spoglądając w około siebie.
— U mnie... rzecz prosta i jasna.
— Jakto u ciebie... gdzie?
— W hotelu, do pioruna! — Czyż nie pamiętasz, com ci opowiadał wczoraj o Joannie? Zwinąłem mój bazar... Niech żyje kawalerstwo!
To wystarczyło, aby przywieść na pamięć wszystko Eugeniuszowi.
— Tak... tak... — wyjąknął — przypominam sobie... Ja znowu w domu nie nocowałem.
— Masz do tego prawo... Jest się mężczyzną, albo się nim nie jest!
Introligator czuł żal w głębi duszy, czuł się być zawstydzonym.
— Ale co na to powie Wiktoryna? — wyszepnął.
— Wiktoryna? — odrzekł Paweł szyderczo. — Oczekuje na ciebie, aby wyprawić ci scenę! Zbiera na twoje powitanie różne przezwiska... Miłe wyraziki: pijak, łotr, włóczęga, zły mąż, spadną gradem na ciebie. Dziękuję za powrót do domu, dla posłyszenia czegoś podobnego!
— A jednak ja potrzebuję zmienić bieliznę... — rzekł zcicha Loiseau, spoglądając na swą zbrukaną koszulę.
— Bieliznę? znajdziesz ją tutaj, mój chłopcze. Otwórz walizkę, stojącą tam w kącie, i wybierz sobie koszulę, którą zechcesz... Jest ich poddostatkiem. Wszak wiesz, że nasz przyjaciel tu przyjdzie, aby pójść z nami na śniadanie.
— A! on tu przyjdzie?
— Tak... Dziś urządzamy sławną ucztę. Pojedziemy do Joinvilile-le-Pont.
— Lecz Wiktoryna... — rzekł powtórnie introligator.
— Ach! przestańże raz, do dyabła! — krzyknął Paweł niecierpliwie. — Jesteś nieznośnym z tą Wiktoryna... Musimy przecież dokończyć wczorajszej pohulanki... Nie obawiaj się... twa Wiktoryna nie urwie ci głowy!
Loiseau pochylił czoło w milczeniu. Pomimo wszystko, uczuwał wyrzuty sumienia.
— Nie pójdziesz więc do biura? — zapytał Pawła.
— Niema dziś dla mnie biura, zmieniłem obowiązek.
— Obejmujesz służbę u Verrièr’a?
— Tak.
— A odkąd ją pełnić poczynasz?
— Od poniedziałku, ponieważ jutro niedziela. W poniedziałek pójdziesz za wyszukaniem sobie roboty, dopóki zaś jej nie znajdziesz, pugilares mój otwarty dla ciebie. Licząc na tę pomoc z mej strony, nie będziesz zmuszonym pochwycić pierwszego lepszego, co ci się trafi. Co zaś do Wiktoryny, posłuchaj mej rady... uczyń jak ja zrobiłem... Wyślij ją do tysiąca dyabłów!
Loiseau nic nie odpowiedział. Zmieniał bieliznę w milczeniu. Dziwny ból, pomieszany z żalem, uciskał mu piersi. Jakiś głos wewnętrzny wołał nań bezprzestannie:
— Powróć do domu... powróć do domu... Proś żony o przebaczenie, które ci ona udzieli... szukaj szczerze pracy, a znajdziesz takową.
I byłby może, uparłszy się stanowczo, odszedł na ulicę de Fleurs, ale przybycie Wiliama Scott pod postacią Burgundczyka, zmieniło bieg jego myśli, nakazując zamilknąć owemu spóźnionemu głosowi serca i sumienia.
Dobre postanowienia introligatora, jak mgła się rozpierzchnęły, i trzej mężczyźni razem odjechali do Joinville, gdzie sute śniadanie ich oczekiwało.
Powróćmy do policyjnego agenta Flogny, jakiego pozostawiliśmy dzwoniącym do bramy pałacu na bulwarze Haussmanna.
W ciągu dnia tegoż, według rozkazów Verrièr’a, cały służbowy personel, z wyjątkiem kamerdynera, kucharki i stangreta, odjechał do Malnoue.
Właśnie wstawano od stołu, gdy zabrzmiał głos dzwonka.
Panna Verrière wraz z siostrą Maryą odeszły do swoich pokojów dla przygotowania się do podróży.
Arnold Desvignes rozmawiał w salonie ze swym wspólnikiem.
Wkrótce po zadzwonieniu, furtkę w bramie otwarto i Flogny wszedłszy, znalazł się wobec odźwiernego.
— Wszakże to jest pałac pana Juliusza Verrière, bankiera? — zapytał.
— Tak... — odparł odźwierny.
— W tym pałacu mieszka zarówno siostra miłosierdzia?
— Tak panie, siostra Marya, ze Zgromadzenia św. Wincentego a Paulo.
— Chciałbym się widzieć z siostrę Maryą... a na usprawiedliwienie mojej śmiałości dodam, iż chodzi tu o nader ważną sprawę.
— Przejdź więc pan dziedziniec i wejdź na schody frontonu, zkąd kamerdyner pana dalej poprowadzi.
To mówiąc, odźwierny pociągnął za dzwonek, oznajmujący czyjeś przybycie.
Flogny, stosując się do otrzymanego objaśnienia, minąwszy dziedziniec, wszedł na schody.
Kamerdyner już się tam znajdował, zapytując:
— Co pan sobie życzysz?
— Krótkiego widzenia się z siostrą Maryą.
— Siostra Marya jest w swoim apartamencie, lecz wątpię, by chciała przyjąć pana o tak spóźnionej porze.
— Zmuszony jestem koniecznie o to nalegać... W nader ważnej sprawie potrzebuję, by raczyła mi poświęcić kilka minut czasu.
— Racz więc pan powiedzieć swoje nazwisko.
— Nie mam zaszczytu być znanym siostrze Maryi... lecz chciej pan jej doręczyć tę moją wizytową kartę.
Służący, odebrawszy bilet od przybyłego, rzucił nań okiem, poczem z podwojoną ciekawością począł się w stojącą przed sobą osobistość wpatrywać.
Na karcie z białego brystolu wypisanem było:
A poniżej nazwiska te słowa:
ulica François-Miron Nr. 39.
— Wejdź pan... — rzekł służący po chwili wahania.
A wprowadziwszy przybyłego do przedsionka, dodał:
— Racz pan tu się zatrzymać przez chwilę.
I zniknął w głębi korytarza.
— Szczególna wizyta... — mówił do siebie, idąc. Trzeba przedewszystkiem powiedzieć panu... Co może znaczyć przybycie tutaj tego agenta?
I zamiast pójść do siostry Maryi, która, jak wiemy, znajdowała się wraz z Anialą w jej pokoju, poszedł wprost do salonu.
— Co chcesz? — zapytał bankier.
— Dziwna wizyta, panie...
— Jaka wizyta?
— Przyszedł inspektor policyi...
Verrière wraz z Arnoldem zadrżeli obaj, zamieniwszy z sobą bojaźliwe spojrzenie i mimo całych usiłowań, by zapanować nad sobą, Desvignes mocno pobladł.
— Czegóż może żądać ów naprzykrzony człowiek? — zapytał Verrière podniesionym głosem.
— Pragnie widzenia się z siostrą Maryą... usprawiedliwiając swoje żądanie koniecznością rozmowy w sprawie wielkiej wagi, w naglącej sprawie.
Arnold Desvignes zdołał ochłonąć.
Przybycie policyjnego agenta powiadamiało go wprawdzie o niebezpieczeństwie, co nie ulegało wątpliwości, lecz to niebezpieczeństwo nie było naglącem prawdopodobnie; myślał więc sobie, iż cios łatwo odbić mu przyjdzie.
— Sądzę... — rzekł do Verrièr’a, — iż wypada ci pomówić z tym człowiekiem, zanim go odeślesz do swej siostrzenicy.
Zdanie powyższe poparł znaczącem spojrzeniem, które bankier zrozumiał.
— Jak się nazywa ów agent? — zapytał.
— Oto jego karta.
— Flogny, inspektor policyjnych oddziałów, nr. 39, ulica François-Miron — czytał głośno Verrière. — Wprowadź tu tego człowieka — rzekł do kamerdynera.
Służący wyszedł.
— Zachowaj tę kartę... — wyszepnął Desvignes, a nadewszystko nie mieszaj się w żadnym razie. Trzeba się nam dowiedzieć, czego chce ów agent od siostry Maryi. Gdyby ci nie chciał powiedzieć, przywołaj tu swoją siostrzenicę, tym sposobem zmusimy ich do mówienia w naszej obecności.
Obawiam się... — wyjąknął Verrière. — Myśl, że policya znajduje się w mym domu, mrozi mnie do kości!..
— No... no! uspokój się... nie nabijaj sobie głowy strachami — mówił Desvignes. — Być może, że nic w tem nie ma tak dalece przestraszającego. Za kilka sekund będziemy wiedzieli, co mamy o tem sądzić.
Verrière, o ile zdołał, usiłował pokryć wzruszenie, przybierając pogodny wyraz twarzy.
Drzwi salonu otwarły się — wreszcie i kamerdyner wpuścił przed sobą agenta, który — wszedł z ukłonem, trzymając w ręku kapelusz.
Spostrzegłszy się nie wobec zakonnicy, ale naprzeciw dwóch mężczyzn, zatrzymał się zdumiony.
Bankier, przybrawszy zwykłą swoją powagę, postąpił kilka kroków na spotkanie przybyłego i zlekka kłaniając mu się, zapytał:
— Pan jesteś inspektorem policyi?
— Tak, panie.
— Oświadczyłeś, iż pragniesz się widzieć z siostry Maryą?...
— Wiele mi na tem zależy i wierzaj mi pan, iż to moje żądanie ma ważne powody za sobą.
— Daj mi je pan poznać...
Flogny cofnął się nagle.
— Lecz, panie... — zaczął.
— Siostra Marya jest moją siostrzenicą... — przerwał Verrière.
— Tak? — wymruknął agent ze wzrastającem zdziwieniem.
— Moją siostrzenicą... tak, panie! Co więcej, mieszka w mym domu, przy mojej córce i jest bardzo młodą... To wszystko wkłada na mnie obowiązek zapytania się pana, co cię tu do mnie sprowadza? Czy jaki osobisty interes, lub, co mi się niepodobnem być zdaje, jakaś policyjna sprawa?
Agentowi, jak wiemy, czas był bardzo drogim. Za jakąbądź cenę pragnął zobaczyć się z Misticotem lub przynajmniej dowiedzieć się, gdzie go odnaleźć.
— Jest to sprawa policyjna — rzekł — w rzeczy samej. Proszę jaknajmocniej o pozwolenie mi zobaczenia się z siostrą Maryą natychmiast. Nie ma minuty do stracenia. Gdybyś pan znał powód mego przybycia, nie wahałbyś się ani chwili.
— Otóż ja właśnie ów powód chcę poznać — rzekł bankier. — Jako ojciec rodziny, pan domu, mam prawo i obowiązek wiedzieć o wszystkiem, co się w koło mnie dzieje.
— A ja zaś, panie, odebrałem poufne zlecenie... Dla nas, jak dla żołnierzy, rozkaz jest świętym. Mogę mówić jedynie z siostrą Maryą, lecz jeżeli pan żądasz tego koniecznie, to w pańskiej obecności mogę jej zadać pytania, na które będę prosił, by mi odpowiadała.
— Dobrze... niech i tak będzie.
Tu Verrière zadzwonił. Kamerdyner ukazał się w progu.
— Poproś moją siostrzenicę, ażeby tu przyszła... — rzekł bankier.
Flogny spojrzał na stojący nad kominkiem zegar. Minuty ubiegały jedna po drugiej z przerażającą szybkością.
Po wyjściu służącego głębokie milczenie zapanowało w salonie. Słychać było jedynie monotonny ruch zegarowego wahadła.
Desvignes wziął w rękę dziennik, w który zdawał się wczytywać z uwagą, oczy jego wszakże zwracały się co chwila prawie na agenta policyi.
Verrière, ażeby sobie nadać pozornie jakieś zajęcie, przechadzał się wzdłuż i wszerz salonu.
— Żądałeś, ażebym przyszła, mój wuju? — ozwał się nagle z progu głos zakonnicy.
— Tak, moje dziecię.
— Chciej mnie powiadomić, dlaczego?
— Ażeby zapytać, co może być wspólnego pomiędzy tobą a policyą?
— Policyą? — powtórzyła siostra Marya z osłupieniem.
— Tak... Oto jeden z inspektorów przyszedł, ażeby cię badać...
Tu wskazał gestem na agenta.
Siostra Marya zwróciła się ku przybyłemu.
— Pan chcesz mnie badać? — zawołała z niepokojem, co nie uszło uwagi Arnolda.
Flogny zbliżył się ku zakonnicy.
— Pytać... z całem uszanowaniem — rzekł, składając ukłon głęboki.
— Nie mogę pojąć, zrozumieć... co pan chcesz wiedzieć... O co mnie pytać zamierzasz?
— Racz mi powiedzieć przedewszystkiem, siostro, czy znasz młodego chłopca nazwiskiem Stanisław Dumay, przezwanego Misticotem?
Siostra Marya pobladła.
Desvignes drgnął zlekka, lecz wciąż i zawsze będąc pa- nem siebie, nie zmienił pozycyi, zdając się być bardziej niż przedtem zatopionym w czytaniu dziennika.
— Znam w rzeczy samej Stanisława Dumay... — odpowiedziała zakonnica.
Verrière, zapomniawszy o tem nazwisku, które wszakże było kilkakrotnie wymieniałem wobec niego, zawołał:
— Któż jest ów Stanisław Dumay?
— To ten młody chłopiec, przewrócony przez konie naszego powozu, gdyśmy jechały z Anielką obie zwiedzać roboty kościoła Sacré-Coeur. Moja kuzynka, wuju, mówiła ci o nim, a nawet przedstawiała go tobie w czasie wesela Eugeniusza Loiseau. Jest to mały paryżanin, niezwykle inteligentny, uczciwy, pracowity, słowem wzorowe dziecko, zasługujące, ażeby się jego losem zajęto.
Poczem, zwróciwszy się do agenta, zakonnica dodała:
— Nie jest to zapewne jedynie pytanie, jakie mi pan zadać miałeś?
— Istotnie, siostro...
— Mów pan więc... Miałożby jakie nieszczęście spotkać tego młodego chłopca, który, być może, zwraca się do mnie o pomoc?
— Gdybym mógł się był z nim widzieć, nie kłopotałbym cię, siostro, w tej chwili.
— Może pan chcesz wiedzieć adres jego mieszkania?
— Znam ten adres.
— Cóż więc pan żądasz?
— W dwóch słowach wszystko wytłumaczę... Stanisław Dumay wyjechał dziś z Paryża... Być może, w tej chwili jedzie on drogą żelazną do miejsca, gdzie mu polecono... Otóż, gdyby wyjechał, mam tak naglącą potrzebę widzenia się z nim i pomówienia, że gotów jestem sam jechać za nim, by się z nim spotkać.
— A zatem, panie...
— Zatem, moja siostro, powiadomiono mnie, że wiesz, dokąd pojechał Stanisław Dumay...
— Ja?
— Tak jest... Mówiono mi nawet, że on pojechał z twego specyalnego polecenia.
Siostra Marya powtórnie pobladła, a ta jej bladość nie uszła uwagi ani agenta, ani Arnolda, których obecność ją krępowała, ponieważ chodziło tu właśnie o Misticota, wysłanego przez nią w wiadomym nam celu.
Stanowczo przeto odpowiedziała:
— Pan się mylisz... a przypuściwszy nawet, gdybyś się nie mylił, pytam, jakiem prawem śmiesz badać mnie o to?
— Prawem pozyskania objaśnień wszelkiemi środkami, jakiemi rozporządza sprawiedliwość, i wszyscy, którzy do niej należą. Zwracam się powtórnie do ciebie, siostro, będąc pewien, że mnie objaśnisz w tym względzie.
— Jesteś pan pewien? — powtórzyła zakonnica z gestem wahania.
— Tak, moja siostro... — rzekł Flogny śmiało. — Moralnie jestem pewien. Ty wiesz, dokąd pojechał Stanisławy Dumay, i błagam cię... zaklinam, wskaż mi to... powiedz!
— Co począć... co począć? — zapytywała siebie siostra Marya wśród zakłopotania i trwogi.
Odpowiedzieć szczerze, wyznać, gdzie wysłała Misticota, byłoby to wyjaśnić wspólnikowi swojego wuja, że go się ma w podejrzeniu, że się działa przeciwko niemu, byłoby to naprowadzić go na trzymanie się na baczności, a pozbawienie siebie mocy działania. Wszystko natenczas byłoby straconem. Bądźcobądź, lepiej było zaprzeczyć.
— Pan mylisz się... — odpowiedziała, powziąwszy stanowcze postanowienie — a pańska pewność polega tylko na przypuszczeniach. Ja o niczem nie wiem... nie chcę z policyą mieć nic wspólnego. Daremnieby więc było prowadzić dłużej naszą rozmowę.
Tu zwróciła się ku drzwiom salonu.
— Siostro... moja siostro... — zawołał agent — zaklinam cię, zostań jeszcze chwilę.
— Na co... dlaczego?
— Powiedziałem, że powód nader ważny kieruje mojemi krokami, wszakże szczegółowo poznać ci go nie dałem. Chodzi tu o zbrodnię...
Siostra Marya zatrzymała się w miejscu.
Arnold z Verrièrem zamienili pełne przestrachu spojrzenia.
— O zbrodnię? — powtórzyła zakonnica.
— O dziwną, tajemniczą, niewyjaśnioną zbrodnię — mówił Flogny dalej. — O zbrodnię, dotyczącą pańskiej rodziny... — dodał, zwracając się do bankiera.
— Mojej rodziny? — rzekł Verrière, mocno bledniejąc.
— Pan nie wiesz o niczem bezwątpienia... — ciągnął Flogny dalej. — Zajęty swojemi finansowemi sprawami, nie czytujesz, być może, szczegółowo artykułów, pomieszczanych w dziennikach, lub nie zauważyłeś nazwiska człowieka znikłego, zamordowanego...
— Nie wiem, o kim pan mówisz — rzekł bankier, usiłując całą mocą swej woli pokonać zmięszanie. — Któż to taki... jak on się nazywa?
— Edmund Béraud.
Cios został wprost wymierzonym, wszakże Verrière nań przygotowany, nie zachwiał się wcale.
— Edmund Béraud? — powtórzył, udając nieświadomość. — Mój szwagier nosił toż samo imię i nazwisko. Wyjechawszy do Indyj, od lat trzydziestu nie dawał o sobie żadnej wiadomości, zkąd sądziliśmy wszyscy, że zmarł oddawna.
— Myliłeś się pan w tym razie. Edmund Béraud, wróciwszy z Kalkuty do Paryża, został porwanym z hotelu In- dyjskiego przez łotrów, którzy go zamordowali dla ograbienia z pieniędzy, jakie wiózł z sobą.
Desvignes okrył swoje oblicze nieprzeniknioną maską obojętności. Słuchał z roztargnieniem, jak gdyby mówiono o rzeczy nie obchodzącej go wcale.
Verrière chodził wielkiemi krokami po salonie, nie wiedząc sam prawie, co czyni.
— Lecz niepodobna, ażeby Stanisław Dumay został wmięszanym w tę straszną zbrodnię? — ozwała się zakonnica.
— Nikt go też nie posądza o to bynajmniej — rzekł agent; — lecz on może nam wskazać ślady morderców.
— Co?... on... ten mały chłopiec... to dziecię?
— Tak, moja siostro.
— Zkąd... w jaki sposób?
— Zbrodniarzów tych ja znam z nazwiska... on jeden zna ich osobiście.
Arnold zadrżał. Zdawało mu się, iż stalowy nóż gilotyny dotyka jego głowy.
— Szczęśliwy traf poprowadził mnie dziś do miejsca, gdzie wszystko odkrytem zostało... Odnalazłem powóz, który służył do porwania Edmunda Béraud. Między deskami tegoż w dniu zaślubin Eugeniusza Loiseau Misticot znalazł medalik, w którym szczególna skaza dała łatwo poznać człowieka, jakiemu go sprzedał, jednemu właśnie z tych podejrzanych łotrów, których nazwiska są mi wiadome, a osobiście znanych Misticotowi. Było ich trzech działających w tej sprawnie.
Niech tylko pochwycę dwóch pierwszych, łatwo mi przyjdzie ująć trzeciego.
„Do obecnej chwili błąkaliśmy się pośród ciemności, bez żadnych wskazówek, skazani na zupełną bezczynność — mówił dalej — ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie ich odnaleźć. Dziś światło nam zabłysło. Po widzeniu się z Misticotem będę mógł pójść do moich naczelników i powiedzieć im: „Trafiliśmy na ślad... Trzymamy ich w ręku!“
„Rozpoczniemy natenczas działanie i przysięgam, iż w krótkim czasie Edmund Béraud zostanie pomszczonym.
Verrière przestał chodzić po salonie. Zatrzymał się nagle blady, nieruchomy, z utkwionem spojrzeniem w Arnolda Desvignes.
Zginęliśmy! — pomyślał — ze szczętem zginęli.
Arnold siedział w miejscu zupełnie spokojny. Dziwny uśmiech błąkał się na jego ustach.
Zakonnica, zdumiona zachowaniem się ich obu, patrzyła na nich w milczeniu.
Flogny ciągnął dalej z ożywieniem:
— Znasz więc teraz, siostro, ów ważny powód, jaki mi nakazuje najrychlejsze widzenie się ze Stanisławem Dumay. Przez upłyniony miesiąc mordercy mieli czas przedsięwziąć potrzebne im środki ostrożności. Nie można zostawiać im dłużej wolnego pola do działania.
„Ofiara zbrodni, siostro, należy do twej rodziny, ponieważ jesteś siostrzenicą pana Verrière, który połączy się zemną, jestem tego pewny, i prosić cię będzie, byś wyjawiła, dokąd Misticot został przez ciebie wysłanym, a ja natychmiast za nim udam się w drogę.
— Tak... tak! mów Maryo... — wyjąkał bankier drżącemi ustami. — Chodzi tu o naszego bliskiego krewnego, trzeba, ażeby Edmund Béraud został pomszczonym!
Tysiące najsprzeczniejszych myśli krążyło i mieszało się w głowie siostry Maryi. Już otworzyła usta, aby wyznać prawdę, gdy nagle zamilkła.
Wyznać, byłoby to ściągnąć na siebie gniew i zemstę Arnolda, a razem i Verrièra. Byłoby to uczynić Anielę bardziej jeszcze nieszczęśliwą, ponieważ dwaj ci ludzie wywarliby na niej część swojej złości; lepiej było milczeć, pozostawiając na ryzyko dalsze śledztwo zbrodni.
— Nie powierzyłam Stanisławowi Dumay żadnego polecenia — odpowiedziała; — nie wiem, gdzie on jest obecnie; w niczem tu pana powiadomić nie mogę.
I odeszła.
— Ach! ja nieszczęśliwy!... — zawołał agent z dźwiękiem żywej rozpaczy. — Czuć, że się już wątek ma prawie w ręku... że można rozpocząć działanie, że dość wyciągnąć palce, aby pochwycić i przytrzymać obu morderców... i widzieć to wszystko niknące przed sobą... Ach! to na honor, przyprawić może o utratę zmysłów! Kto wie, czyli ten chłopiec powróci... Gdzie szukać go potem na ślepo? Zwłoka i zwłoka... Czas stracony... Ha! to prawdziwie piekielna sprawa!...
I rozgniewany, zniechęcony, Flogny chciał wybiedz z salonu.
Arnold podszedł ku niemu.
— Źle się pan wziąłeś do tej sprawy — rzekł, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Źle się wziąłem? — powtórzył agent, zdziwiony tą interwencyą.
— Tak. Stanisław Dumay, o ile sądzę, należy do stowarzyszenia misyj religijnych, do którego i siostra Marya zarówno należy. Przepisy nakazują jej absolutne milczenie we wszystkiem, co dotyczy tegoż misyjnego stowarzyszenia. Udałeś się pan do tej, która bez zgwałcenia przepisów, nie mogła na pańskie pytanie odpowiedzieć. W gruncie rzeczy pan jednak się nie mylisz. Stanisław Dumay wyjechał rzeczywiście dziś wieczorem z Paryża na rozkaz siostry Maryi.
Verrière patrzył na Arnolda Desvignes z kompletnem oszołomieniem, daremnie odgadnąć usiłując, jaki mógł być cel zmyślenia przezeń tej fantastycznej historyi.
Flogny pochłaniał chciwie wyrazy Arnolda.
— I pan wiesz, dokąd siostra Marya wysłała Misticota? — zapytał.
— Tak... Traf mi pozwolił to poznać.
— Zechceszże mi pan to wyjawić?
— Nie mam powodu ukrywania przed panem, a nawet mam rzeczywisty obowiązek powiadomienia cię o tem, ponie- waż tu chodzi o pochwycenie morderców krewnego pana Verrière, którego jestem przyjacielem i wspólnikiem.
— A! pan jesteś wspólnikiem pana Verrière?
— Tak. Wszystko więc, co jego dotyczy, mnie zarówno obchodzi. Stanisław Dumay pojechał, lub ma wyjechać dziś wieczorem do Blévé, w departamencie Indre-et-Loire.
— Dziękuję panu... — rzekł agent. — Do Blévé zatem jechać mi trzeba dla widzenia się z Misticotem, co też niebawem uczynię — dodał, zwracając się ku drzwiom.
Desvignes rzucił okiem na wskazówki zegara, miał powód, ażeby agenta przetrzymać dłużej nieco.
— Ale pan nie opowiedziałeś — rzekł — pannie Verrière szczegółów o tym strasznym wypadku, który go napełnia tą wielką boleścią.
Bankier usiłował przemówić.
— Tak, panie... — wyjąknął; — radbym posłyszeć szczegóły... Pomyśl pan, że tu chodzi o mego zamordowanego szwagra.
— Zamordowanego w rzeczy samej... wszystko nam każę w to wierzyć — rzekł Flogny; — znikł on w dniu swego przybycia do Paryża, z hotelu Indyjskiego przy ulicy Joubert.
— Dlaczegóż nie powiadomiono o tem rodziny? — zapytał Arnold. — Dlaczego pan Verrière nie został powiadomionym?
— Policya nie wiedziała natenczas o pokrewieństwie, istniejącem pomiędzy panem Verrière a Edmundem Béraud.
— Opowiedzże mi pan przynajmniej — rzekł bankier, dostrzegłszy dany sobie niepostrzeżenie znak przez Arnolda — wytłumacz, w jakich okolicznościach spełniono tę zbrodnię?
Flogny spojrzał na zegar.
— Panie... — rzekł — śpieszno mi jechać do Stanisława Dumay, nie zatrzymuj mnie, proszę.
— Kilka minut wcześniej lub później zobaczenia się z nim nie uczynią panu różnicy; — rzekł bankier.
— Wybacz pan... — rzekł agent — lecz jest przeciwnie... wiele mi na tem zależy. Znam godziny odjazdu pociągu do Tours. Gdybym mógł znaleść Misticofa na stacyi Orleańskiej drogi żelaznej, nie potrzebowałbym jeździć do Blévé. Za powrotem opowiem panu wszystko, o czem chcesz wiedzieć.
— Jeszcze słówko... — rzekł Arnold: — jedno krótkie słowo. Kto panu wskazał ślady, za któremi pan postępujesz?
— Bożek policyi... traf... wypadek.
— Znasz pan nazwiska dwóch mniemanych morderców Edmunda Béraud?
— Znam panie.
— Któż są ci ludzie?
— Dwaj Irlandczycy, należący do bandy złoczyńców angielskich, skazani na śmierć w Londynie, a ocaleni zapłatą więziennemu nadzorcy, który pozwolił im umknąć bezkarnie.
Desvignes spojrzał powtórnie na zegar. Wskazywał on kwandrans na dziewiątą.
Uśmiech zadowolenia wybiegł mu na usta.
— Niezatrzymujemy pana dłużej — rzekł do agenta. — Spiesz gdzie cię powołuje służbowy twój obowiązek, za powrotem opowiesz panu Verrière szczegóły tej tajemniczej sprawy, która jak pan pojmujesz mocno go interesuje.
— Przyrzekłem i dotrzymam — rzekł Flogny. Poczem wybiegł z salonu.
Verrière zbliżył się do Arnolda.
— Jesteśmy obaj zgubieni! — wyszepnął stłumionym głosem. — Ten człowiek trafił na ślady... nie wypuści nas więcej.
— Nie żądaj odemnie wyjaśnień... a nadewszystko nie dozwól ogarniać się przestrachowi — rzekł Desvignes, ściskając drżącą rękę swego wspólnika. — Powiedz mi czy masz przy sobie pieniądze?
— Pieniądze? — powtórzył Verrière.
— No tak... pieniądze w pugilaresie... Ja bowiem mam przy sobie tylko kilka luidorów.
Bankier dobył z kieszeni pugilares.
Arnold, pochwyciwszy go, otworzył i wyjął zeń trzy bilety tysiąc frankowe.
— To wystarczy... — rzekł. — Uspokój się... Nie dozwalajże objawiać się zmieszaniu na swojem obliczu. O mnie zarówno się nie obawiaj, gdybym był nieco dłużej nieobecnym. Muszę się wydalić i czuwać nad naszą wspólną, niebezpieczną nieprzyjaciółką.
— Moją siostrzenicą? — Tak... siostrą Maryą... Bądź zdrów, a raczej dowidzenia.
I nie zważając na zapytania jakie mu chciał zadać Verrière, Desvignes wyszedł do przedpokoju, gdzie wziąwszy kapelusz i okrycie, opuścił mieszkanie bankiera.
Na najbliższej stacyi powozów, wskoczył do fiakra, mówiąc woźnicy:
— Dwadzieścia franków, jeżeli w kwandrans przyjedziesz na plac Bastylii.
Po czternastu minutach szalonej jazdy, połączonej z niebezpieczeństwem stratowania przechodniów, powożący zarobił dwadzieścia franków. Arnold natenczas biegnąc raczej, niż idąc, udał się do swego mieszkania na bulwar Beaumarchais’ego, jakie dotąd dla siebie zachował.
Noc była głęboka.
Zabójca Edmunda Béraud powiadomił odźwierne, iż wyjeżdża z Paryża, lecz, że za powrotem zapłaci jej za nadzór swego mieszkania.
Wszedłszy do siebie, zapalił świecę, a otworzywszy szafę wyjął z niej ubiór podróżny w jaki się przyodział, włożył rudą perukę, przyprawił brodę tejże samej warwy, wdział miękki kapelusz, wysunął do kieszeni rewolwer wraz z kilku ładunkami, nóż kataloński i zmieniony tak do niepoznania wyszedł z pawilonu, zamknąwszy szafę i zgasiwszy świecę.
Nowy fiakr odwiózł go na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej. Pociąg, jadący do Tours odjechał przed pięcioma minutami.
Arnold, któremu peruka i broda nadawały postać podróżującego Niemca, usiadł na ławce w kącie słabo oświetlonej sali.
— Flogny — myślał sobie, — nie zdążył przybyć na pociąg, ktôry odjechał. Wyjedzie dopiero odchodzącym o dziewiątej minut czterdzieści, lub o jedenastej minut dwadzieścia. Jak w jednym tak w drugim razie nie spotka Misticota przed Blèvè. Stanę tam jednocześnie z agentem, a może pierwej. Inny uważałby już wszystko za stracone, dla mnie jest to drobnostką.
Czas upływał.
Wspólnik Verrièr’a, siedział z wlepionemi oczyma w okienko kasyera, gdzie sprzedawano bilety na pociąg, wychodzący o dziewiątej godzinie.
Flogny nie ukazał się wcale.
Dano znak, iż kasa wkrótce zamkniętą zostanie.
Arnold pobiegł, żądając biletu pierwszej klasy do Amboise. We trzy minuty później wsiadł do pociągu, a agent wcale się nie ukazał.
A oto dlaczego:
Wyszedłszy z pałacu Verrièr’a, Flogny podbiegł do oczekującego z fiakrem Loriot’a.
— Wiem, co chciałem wiedzieć... — rzekł, wskakując do Pocztu — Pędź żywo do mego mieszkania na ulicę François-Miron. Chodzi mi o to, ażebym przybył na pociąg Orleańskiej drogi żelaznej przed dziewiątą.
— Nigdy nie wy dążymy... — pomyślał Loriot, wszakże nic nie mówiąc, zaciął silnie konia.
Na ulicy François-Miron, Flogny wpadł tylko do swego domostwa aby wziąść z sobą pieniądze, dane mu przez naczelnika, poczem wyleciał jak strzała.
To krótkie zatrzymanie się nie trwało więcej nad pięć minut, szkapa Loriot’a szła dobrym, truchtem, mimo to, gdy przybył na stacyę, pociąg świsnął i odszedł.
Bez niecierpliwienia się, zapytał o godzinę odejścia następnego. Oznaczono mu jedenastą, minut dwadzieścia.
— Pojadę tym... — rzekł, wracając do Loriot’a. — Zawieź mnie do jakiejkolwiek restauracyi, zjemy obiad razem, a przez ten czas i twój koń nieco odpocznie.
Loriot powiózł agenta do traktyerni, położonej na bulwarze Szpitala, na parterze tegoż domu w którym Scott wraz z Trilbym wynajęli mieszkanie pod nazwą braci Ferron.
Flogny ani przeczuwał, iż znajduje się tak blizko siedziby owych dwóch łotrów przez siebie poszukiwanych.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Widzieliśmy Trilbego, gdy z małą walizką w ręku wychodził ze swego mieszkania, a następnie wsiadłszy do fiakra kazał się zawieść na stacyę Orleańskiej drogi żelaznej.
Jadąc rozmyślił się, iż potrzeba mu było zawiadomić Arnolda o swojej podróży do Blévé.
Wszedł więc do restauracyi, znajdującej się na stacyi, a jedząc śniadanie, napisał kilka wierszy po angielsku, donosząc o tem co posłyszał, a razem oznajmując godzinę wyjazdu Misticota, poczem wysłał ów list przez posłańca na ulicę Le Pelletier.
To nam tłumaczy zkąd Arnold Desyignes tak dobrze był o wszystkiem powiadomiony.
Po śniadaniu Trilby wziął bilet do Amboise na pociąg, wychodzący o w pół do trzeciej po południu. Z Amboise po- stanowił wynajętym powozem dojechać do Blévé, gdzie w każdym razie przybyłby na kilka godzin pierwej przed Misticot’em.
Arnold powziął tęż samą myśl, otóż dlaczego widzieliśmy go kupującym bilet do Amboise.
Przybywszy do tego miasta o ósmej godzinie, Trilby zapytał czy nie kursują karetki lub omnibusy odwożące podróżnych do Blévé.
— Kursują powozy — odpowiedziano mu — ale takowe wychodzą jedynie o wpół do czwartej nad ranem. Jeżeli pan chcesz z tego korzystać, trzeba pójść zapisać się w biurze, u restauratora, który jest zarazem i przedsiębiorcą przesyłki depesz.
Rozmyśliwszy się Trilby, iż staranie się o wynajęcie dla siebie oddzielnego powozu dużoby mu czasu zabrało, oraz, że przybycie do Blévé wśród nocy byłoby dlań niebezpiecznem, poszedł zapisać się do biura depesz, Misticot zaś, według marszruty jaką sobie ułożył, jechał kuryerskim pociągiem, wychodzącym o ósmej wieczór z Paryża, pędząc całą siłą pary.
O północy, wysiadł na stacyi w Tours, a dowiedziawszy się, iż pociąg do Blèvé wychodzi nazajutrz rano, udał się na spoczynek do hotelu.
Desvigues podążał tuż za nim.
O pierwszej w nocy przybywszy do Amboise, równie jak Trilby pytał się o środki komunikacyj z Blévé.
Rzecz prosta, otrzymawszy tęż samą odpowiedź, poszedł również jak Trilby zapisać się do biura, poczem aby czas zabić, wszedł do restauracyi.
Sala ta otwartą była przez całą noc dla wygody podróżnych, Arnold, stanąwszy we drzwiach, spojrzał wokoło badawczym wzrokiem i zadrżał spostrzegłszy Trilbego, siedzącego przy butelce wina.
Były klown z cyrku Fernando zmienionym był do niepoznania dla wszystkich, z wyjątkiem swojego pana.
Desvignes zbliżył się do stołu, przy którym siedział Irlandczyk. Trilby podniósł głowę i spojrzał na przybyłego, ale nie poznał go wcale.
Wspólnik Verrièra pochyliwszy się natenczas, wyszepnął, z cicha:
— Wyjdź... chcę z tobą pomówić.
Trilby zerwał się nagie poznawszy głos mówiącego, a wybiegłszy na ulicę, zatrzymał się na chodnika.
Po kilku minutach Arnold się ukazał.
— Ty tu? — zawołał eks-klown po angielsku. — Cóż się znów stało?
— Rzecz bardzo ważna... Cieszę się, iż ciebie spotkałem. Zamówiłeś sobie miejsce do przejazdu w biurze depesz?
— Zamówiłem.
— Masz jakie pakunki?
— Małą, lekką walizkę, ważącą najwyżej cztery liwry.
— Idź po nią. Znam drogę z Amboise do Blévé. Zajmie nam dwie godziny czasu najwyżej. Pójdziemy pieszo... Chcę z tobą pomówić.
Irlandczyk wrócił do sali, zapłacił za wino a wziąwszy walizkę, złączył się ze swym towarzyszem.
Idąc przez miasto nie mówili do siebie ani słowa pomnąc, iż niekiedy i mury mają uszy mimo to, iż spać się zdają.
Noc była pogodna, lecz ciemna. Niebo bez księżyca, temperatura zimna prawie, Po kwandransie drogi, obaj znaleźli się w otwartem polu. Czarna linia zdała się przecinać horyzont.
Był to bór Amboise, przez który podróżni przechodzić musieli, chcąc dostać się do Blévé.
Desvignes zwolnił kroku. I Trilby toż samo uczynił.
— No... teraz możemy rozmawiać; — rzekł wspólnik Verrièr’a, lecz nie zbyt głośno. — Nie ufam niczemu, tak wielkim drzewom, jak i źdźbłom trawy.
— Na przezorności nigdy nie zaszkodzi.
— Czy znasz niejakiego Flogny? — zapytał nagle Desvignes.
— Znam go z nazwiska. Jest to agent policyi Paryskiej.
— Otóż ten człowiek jedzie za Misticot’em i ma się z nim jutro połączyć w Blèvè.
— Agent policyj za Misticot’em... co to znaczy?
— To znaczy, że jesteście dwaj głupcy, Scott, i ty!..
— Cóżeśmy tak głupiego zrobili!
— Komu sprzedaliście konia i powóz, jaki nam służył do wyprawy w parku Saint-Maur?
— Właścicielowi fiakrów, w Batignolles.
— Otóż Flogny odnalazł tego właściciela fiakrów, a razem ma się rozumieć i ów powóz. To doprowadziło go do odkrycia, że któryś z was Scott albo ty, zgubiliście na siedzeniu w tym powozie medalik sprzedany wam przez Misticot’a. Jedzie za Misticot’em, aby go badać, czy ty to rozumiesz? Misticot badany, wyzna w jakim celu wysłany został do Blévé. Wymówi nazwisko Arnolda Desvignes, a wtedy stoczymy się w przepaść bez ratunku!
— Zkąd Flogny dowiedział się, że Scott i Trilby mieli udział w sprawie, dokonanej w Indyjskim hotelu? Jakiż zbieg okoliczności doprowadził go do tego odkrycia? Niewiem... Ale to istnieje.
— Zatem jesteśmy osaczeni! — wyszepnął Trilby. — Pozostaje nam tylko zabrać nasze manatki...
— Uciekać... czyś ty oszalał?
— Flogny powiadomił zapewne sąd o tem i naczelnika policyj...
— Nie! i otóż w tem dla nas szczęście. W dniu wczorajszym zebrał te objaśnienia. Sąd nic o tem dotąd jeszcze nie wie... Wczoraj wieczorem o ósmej godzinie, Flogny był w pałacu mojego wspólnika, błagając w mej obecności siostrę Maryę by mu wymieniła nazwę miejscowości do jakiej wysłała Misticot’a.
— I powiedziała?
— Nie, ponieważ ja przy tem byłem obecny. Powiedzieć, było to przyznać, iż działa potajemnie na moją zgubę. Ja to dałem agentowi policyi objaśnienia o jakie nalegał.
— Ty?! — zawołał Trilby z osłupieniem.
— Ja!
— Ależ dlaczego?
— Człowieku o płytkim ciemnym umyśle, czyż nie pojmujesz, że trzeba go było popchnąć na te ślady... zmusić go do opuszczenia Paryża bez stracenia jednej chwili, uczynić mu niepodobnem pójście do prefektury i opowiedzenie wszystkiego co odnalazł! Uczyniłem to... dopiąłem celu! Flogny chce sam pozyskać sławę znalazcy morderców Edmunda Béraud. Niechce z nikim dzielić zaszczytu tego wielkiego czynu... Zbyt wiele miłości własnej! Spóźnił się na pociąg wychodzący o ósmej, przyjedzie zatem o jedenastej minut dwadzieścia. Jutro, a raczej dziś przyjedzie do Blévé, by porozumieć się z Misticot’em... Zapomniał, że my istniejemy... Będziemy tam, i nie pozwolimy żadnemu z nich wrócić do Paryża...
— Cóż więc uczynimy?
Desvignes chciał właśnie wyjaśnić szczegółowo swój plan towarzyszowi, gdy nagle zamilkł, ciche „pst“ wybiegło z ust jego, nakazując milczenie.
Blade światełko zamigotało w pobliżu leśnej polanki o kilkadziesiąt kroków od obu i dwa cienie zarysowały się na drodze jakoby dwóch idących postaci w tymże samym kierunku.
Światło wybiegało z latarni, niesionej przez dwóch podróżnych.
Desvignes i Trilby przyśpieszyli kroku, i wkrótce złączyli się z obydwoma naprzód idącymi, i właśnie mieli ich minąć, gdy ozwał się człowiek, niosący latarnię:
— Jak też to jest nieroztropnie puszczać się w dzisiejszą noc przez las bez światła. Chyba panowie obcy jesteście?
— Mówisz pan, iż nieroztropnie jest puszczać się w drogę bez światła... Dlaczego? — zapytał Arnold z niemieckim akcentem.
— Ha! otóż odgadłem, że panowie nie tutejsi... — odrzekł stary wieśniak, idący w towarzystwie młodego dwudziestoletniego chłopca.
— Tak... w rzeczy samej... — odpowiedział Desvignes. — Od lat dwudziestu podróżujemy jako handlowi agenci, a nigdy nie słyszeliśmy, ażeby miało być niebezpiecznem przechodzić nocą przez bór Amboise.
— Nie bywało tego wprawdzie i nie ma, ale obecnie, chwilowo, rzecz inna. Przed tygodniem zjechała tu menażerya, rozłożywszy się w Loches, na jarmarku... Wielka menażerya z całą gromadą złych zwierząt, dzikszych jedne od drugich. W nocy z soboty na niedzielę w menażeryi tej wszczął się pożar. Jakiż piekielny hałas tam powstał... jakie zamięszanie! Krzyki... wycia dzikich zwierząt, aż tu wyraźnie słyszeć można było. Kilkoro zwierząt, wyłamawszy się z żelaznych klatek, uciekło, a między niemi znajdował się lew, lwica, dwóch tygrysów i małpa, większa niż człowiek. Dzikie te bestye uciekły w las, ztąd pojmiesz pan, iż każdy teraz obawia się przezeń przechodzić. Nie byłoby przyjemnie spotkać się z ptakami tego rodzaju, a ponieważ mówią, iż one boją się światła, każdy, kto musi las nocą przebywać, bierze z sobą latarnię.
— Dobra ostrożność... — odrzekł Desvignes. — Nic jednak nie dowodzi, aby te zbiegłe zwierzęta przeszły z lasu Loches do Amboise.
— Owszem, jest przekonanie, że przeszły Cher, ponieważ widziano ślady ich szponów na drodze około Blévé.
— Nie zarządzono żadnej obławy?
— Zrobiono to. W środę zabito tygrysa wystrzałem z dubeltówki. Niszczą one i pustoszą wszystko w okolicy. Dwoje dzieci, które poszły zbierać drzewo w lesie nie powróciły więcej. Drapieżcy owi rozszarpali je na szczątki.
— Do czarta! to niebezpieczne...
— Możecie panowie korzystać z naszej latarni. Ja wraz z mym bratem idziemy do Blévé. Czy i panowie również tam idziecie?
— Idziemy nieco dalej.
— Wracacie panowie z Amboise. Czemu nie pojechaliście kursującym powozem?
— Korzystając z pięknej pogody, woleliśmy iść pieszo.
— A! to co innego... Ale słuchajcie... zdaje się, jakgdyby dobiegał zdała turkot powozu?...
Wieśniak się nie mylił.
Turkot kół i dzwonków przy uprzęży rozległ się na drodze, zbliżając coraz bardziej.
Karyolka, a raczej wózek, wiozący służbę z depeszami, dojechał i minął czterech naszych podróżnych.
Blada smuga światła, ukazująca się na wschodniej stronie nieba, oznajmiała rozbłyskujący brzask dzienny.
Podróżni nasi przeszli już trzy części drogi, wiodącej z Amboise do Blévé, gdy nagle rodzaj dzikiego wycia rozległ się w przestrzeni, a jego echo przebiegło las od krańca do krańca.
Wszyscy czterej zatrzymali się w miejscu.
— Co to jest... co to jest? — pytał z przestrachem stary wieśniak.
— To ryk lwa... — rzekł Arnold.
Obaj wieśniacy struchleli.
— Uspokójcie się... — mówił zabójca Edmunda Béraud — nie mamy się czego obawiać. Dzień wschodzi... Dzikie zwie- rzęta ukryją się w głąb lasu. Ryczą, witając wschodzące słońce. Lecz mimo wszystko, idźmy prędzej...
Przyśpieszyli kroku i po kwadransie las już minęli.
We dwadzieścia minut przybyli do pierwszych domów w La-Croix-Blévé, rodzaju przedmieścia, odciętego od miasta mostem na rzece Cher.
Tu był cel podróży wieśniaków.
Arnold wraz z Trilbym, pożegnawszy się z nimi, szli dalej. Była godzina czwarta zrana.
Doszedłszy do wybrzeża rzeki, Desvignes zatrzymał się.
— Oto — rzekł — chwila, w której nam się porozumieć należy.
— Cóż postanowiłeś?
— Posłuchaj! Głównym dla nas punktem jest dowiedzenie się, gdzie Misticot obierze sobie siedzibę, wysiadłszy z wagonu drogi żelaznej... Powiadomiwszy się o tem, umieścimy się oba w jednem miejscu, w pobliżu siebie, udając wszakże, jakobyśmy się nie znali.
— Zrozumiałem. Trzeba więc pójść na stacyę w Blévé, czatować na przybycie tego podrostka.
— Tak właśnie...
— Lecz gdzież jest stacya drogi żelaznej?
— Tam na lewo... ponieważ tu jest most, przez który przechodzą pociągi. Rozdzielimy się... i od tej chwili nie znamy się wcale. Idź naprzód... ja pójdę za tobą.
W kwandrans później obaj ci łotrzy wszedłszy do restauracyi, kazali sobie podać, jeden filiżankę kawy, drugi kieliszek Madery i usiedli przy dwóch oddzielnych stołach w budynku położonym wprost stacyi, z której nikt wyjść ani wejść nie mógł nie będąc przez nich widzianym.
Misticot, jak powiedzieliśmy, wszedł do hotelu w Tours, ażeby tam noc przepędzić.
O piątej zrana jechał już drogą żelazną, a w godzinę później stanął na stacyi w Blévé.
Trzy omnibusy oczekiwały na podróżnych, aby ich zawieźć do różnych w mieście hotelów.
Misticot z walizką w ręku wsiadł do jednego z nich, który natychmiast wyruszył, ponieważ nasz chłopiec z Montmartre był jedynym podróżnym, jaki przyjechał dnia tego do Blévé.
Trilby, znając go doskonale, dostrzegł go za pierwszym rzutem oka, gdy ze stacyi wychodził, a zapłaciwszy za wino, wziął swój kuferek w rękę i stanął na czatach w progu restauracyi.
Dysvignes zarówno spostrzegł Misticota i zapaliwszy cygaro, przygotował się do wyjścia.
Omnibus wyruszył w drogę, a gdy przejeżdżał przed Trilbym, ten wyczytał na tabliczce powozu napis:
Było to dlań wystarczającem; szedł zwolna po za oddalającym się powozem.
Arnold wyszedł również z restauracyi, idąc po za Trilbym i starając się zachować pomiędzy nim a sobą przestrzeń, dzielącą ich na kilkadziesiąt kroków.
Blévé, główne miasto okręgu de Loches, jest dość rozległem. Posiada ono wielki plac, na którym znajdują się biura merostwa, kościół, główne hotele i magazyny.
Omnibus zatrzymał się na tym placu, przed hotelem, do którego należał. Misticot, wysiadłszy, wszedł do kawiarni znajdującej się w tymże hotelu.
Właściciel podszedł ku chłopcu, a widząc go stojącego z walizką w ręku, zapytał:
— Pan zapewne życzy znaleźć pokój? — zapytał.
— Tak... pokój i śniadanie, bom bardzo głodny.
— Śniadanie zastawiamy przy ogólnym stole, o jedenastej.
— Dobrze... zgadzam się na to, lecz chciałbym przedtem czemś się pożywić, dla wzmocnienia sił.
— Każę panu natychmiast coś podać... Pan zapewne przepędzi dni kilka w Blévé?
— Prawdopodobnie.
— Obiorę więc panu stosowne mieszkanie. Dwa pokoje z widokiem na plac, na pierwszem piętrze, są zajęte w tej chwili, lecz będą wolnemi dziś po południu. Może pan tymczasem zechce się umieścić w pokojach od dziedzińca, a wieczorem zmienić mieszkanie?
— Nie, koniecznie mi potrzeba pokojów od strony placu.
— Wszystko więc da się ułożyć. Hej! Ludwiku! — zawołał na posługującego.
Przybiegł chłopiec.
— Zaprowadź tego pana pod numer drugi... — rzekł właściciel, a potem dodał: — Teraz idę się zająć pierwyszem śniadaniem dla pana.
Misticot poszedł za służącym.
Pokój pod numerem drugim był obszernym i dostatecznie umeblowanym. Szerokie okno, przysłonięte frankami, wychodziło na dziedziniec i stajnie. Tuż pod tem oknem znajdował się dach wozowni, zajmując przestrzeń około piętnastu metrów długości.
Służący, wskazawszy, gdzie znajdowały się potrzebne toaletowe przedmioty, wyszedł i wrócił do sali restauracyjnej, gdzie właściciel kładł nakrycie dla nowoprzybyłego.
W tej właśnie chwili Trilby wszedł do sali.
— Umieściłeś naszego młodego podróżnego pod drugim numerem? — pytał oberżysta służącego.
— Tak, panie.
Trilby zrozumiał, że tu chodziło o Misticota.
— Ohciałbym dostać pokój dla siebie... — rzekł.
— Bardzo dobrze... Pan tu zabawi kilka dni?
— Tak sądzę.
— Ludwiku, zaprowadź pana pod czwarty numer. Pan jesteś zapewne komisyonerem handlowym?
— Tak.
— Mam przygotować śniadanie?
— Ma się rozumieć.
— Przy ogólnym stole będzie na jedenastą godzinę.
— Dobrze... Tymczasem daj mi pan kieliszek absyntu.
— Zaprowadzę pana do jego pokoju... — rzekł posługujący.
I zaprowadził Trilbego pod numer czwarty, przyległy do tego, jaki zajmował Misticot.
— Masz pan sąsiada — rzekł do młodego chłopca, — który tylko co przybył. Zapewne nawet jechaliście panowie jednym pociągiem, z różnicą, iż on przyjechał omnibusem, a pan pieszo przyszedłeś.
— Być może... Czy to okno od mego pokoju na plac wychodzi?
— Nie, panie... Na podwórze.
Służący odszedł i wrócił do sali, gdzie ukazał się Arnold Desvignes.
Właściciel hotelu pospieszył na jego spotkanie.
— Co pan sobie życzysz?
— Jedna duża pokój... — odpowiedzi Arnold łamanym, niemieckim akcentem.
— Ach! pan jesteś Niemcem! — zawołał właściciel hotelu... — Mogę z nim mówić w jego ojczystym języku... posiadłem go gruntownie.
— Ja mówi francuska tak dobrze, jak moja własna.
— Pan tu zabawi dni kilka?
— Ja... ja!
— Dam więc panu pokój na pierwszym piętrze. Mogę zaprowadzić tam pana...
— Nie... nie — rzekł Arnold... — Zaczeka tu na śniadanie.
To mówiąc, zapalił fajkę.
— Ludwiku, podaj panu kufel bawarskiego, a następnie przygotuj numer 6-ty.
— Pan jesteś agentem handlowym?
— Tak.
— Pan podróżujesz ze specyalnemi artykułami?
— Tak... Reńskie wina.
— A! to rzecz ważna reńskie nasze wina. Posiadasz pan próbki?
— Odbiorę je jutro, albo pojutrze.
— To dobrze... Może zrobimy jaki interes. Wszyscy prawie agenci handlowi w czasie podróży wstępują tu do mnie. Mam ich czterech u siebie w tej chwili. Jeden, którego specyalność jest mi nie wiadomą, drugi jubiler, trzeci agent od sukiennych interesów, a czwarty wogóle od paryskich towarów. Stara to znajomość ten ostatni, poczciwy człowiek ów pan Delvignes.
Arnold zmarszczył czoło.
Nazwisko, wymienione przez właściciela hotelu, przypomniało mu owego Delvignes komisanta handlowego, mieszkającego w domu przy ulicy de Tournelles, w ręce którego zaplątał się list, zawierający medalik, przesłany przez Scotta, jako znak umówiony.
Ludwik przyniósł piwo.
Wspólnik Verrièra zasiadł przy stoliku, a wydobywszy porcelanową fajkę z kieszeni, począł ją nakładać tytoniem.
W chwili, gdy zapalał fajkę, wszedł Misticot na swoje pierwsze śniadanie.
Arnold, zamiast obrócić głowę, jak byłby to każdy inny uczynił, patrzył w prost przed siebie.
Zabójca Edmunda Béraud z właściwem sobie zuchwalstwem, pragnął przekonać się, czy podrostek z Montmartre rozpozna znaną sobie jego postać pod tem nowem przebraniem.
Misticot rzucił nań okiem obojętnie i poszedł usiąść przy stoliku. Widocznie sądził go jako zupełnie sobie obcego.
Trilby wszedł teraz na salę.
— Absynt! — zawołał i usiadł przy stoliku w pobliżu Arnolda.
Właściciel chodził tu i tam, posługując gościom, gdy nagle wbiegł do sali osiemnastoletni młodzieniec, a ująwszy jego rękę, pocałował ją, mówiąc:
— Dzień debry, ojcze...
— Dzień dobry. Dlaczego, chłopcze, wstałeś tak rano? Wszak dziś nie idziesz do biura, bo to niedziela.
— Mylisz się, ojcze... — rzekł młody człowiek. — W przyszłą niedzielę następują wybory, na które dzisiaj od rana musimy przegotować karty wyborcze. Idę do merostwa i będę tam pracował do jedenastej, ale nie spóźnię się, bądź pewnym, na śniadanie.
Misticot słuchał powyższej rozmowy.
Wyrazy: „merostwo“ i „karty wyborcze“ zwróciły jego uwagę.
— To syn pański? — zapytał właściciela, gdy odszedł młodzieniec.
— Tak... jest to mój syn starszy, ma lat osiemnaście.
— Jest urzędnikiem w merostwie?
— Pracuje tam od roku, panie. Mojem życzeniem jest umieścić go w administracyi.
— Będę potrzebował kilku objaśnień z merostwa w Blévé. Może będzie tyle łaskaw i wskaże mi, do kogo się mam udać dla ich otrzymania.
— O! z całego serca... co tylko pan zechcesz... On zna tak dobrze swą służbę, jak najstarszy urzędnik i upewniam pana, iż będzie nader szczęśliwym, mogąc mu wyświadczyć tę drobną przysługę.
— Pan jesteś tutejszym, rodakiem? — pytał Misticot dalej.
— Tak... urodzonym w Blévé. Dwa lata tylko w Niemczech mieszkałem. Mam tutaj całą moją rodzinę i znam wszystkich w Blévé.
— Zatem... — pytał Misticot — pan może znałeś pewną familię Desvignes?
— Och! doskonale... — odparł właściciel. — Była to rodzina powszechnie szanowana, choć bez majątku.
— I nikt z jej członków nie żyje?
— Nie, panie. Ojciec Desvignes, bardzo zacny człowiek, budowniczy, zmarł przed dwunastu laty, a wkrótce potem i jego żona.
— Lecz mieli syna, jak słyszałem?
— Tak, panie... Arnolda Desvignes, ładnego chłopca. Pobierał on nauki w Loches, u jednego ze swoich krewnych, nauczyciela. Następnie był w szkole górniczej w Paryżu... Był to górnik z powołania.
— Nie wiesz pan, co się później z nim stało?
— Przez rok odbywał służbę wojskową, a następnie wyjechał z kraju dla uregulowania rodzinnych interesów. Mówiono, że pojechał do Anglii, coby mnie nie dziwiło, bo nieraz, opowiadał mi, że bardzo lubi podróżować i że miał nadzieję zebrać majątek na obczyźnie. Widziałem go po raz ostatni przed siedmioma laty, gdy wracał ze swego pułku.
— A nie wiesz pan. w którym pułku służył?
— Tego nie wiem... lecz mój syn będzie mógł pana objaśnić o tem w merostwie.
— Arnold Desvignes miał krewnych w Loches?
— Tak... stryja nauczyciela, u którego pobierał pierwsze nauki.
— Jeżeli ów stryj jeszcze żyje, muszą zapewne oba z sobą korespondować?
— Tak się zdaje... Miałżebyś pan zamiar udać się do Loches?
— To będzie zależało od objaśnień, jakie tu otrzymam.
— Chodzi więc zapewne o jakąś sukcesyjną sprawę? — pytał ciekawie oberżysta.
— Tak... rzeczywiście o sukcesyę — odrzekł podrostek z Montmartre, chwytając pierwszy lepszy pozór, jaki mu się nawinął pod rękę.
— Jestżeś pan krewnym pana Desvignes?
— Jestem jego dalekim kuzynem.
W chwili tej jakiś wysokiego wzrostu młody mężczyzna, o wesołem, otwartem obliczu, ukazał się na progu sali i podszedł, aby uścisnąć rękę właściciela.
— Już pan wstałeś, panie Delvignes? — zawołał tenże.
Arnold i Trilby, posłyszawszy to nazwisko, zamienili z sobą znaczące spojrzenia, [przypatrując się ciekawie przybyłemu.
Trilby przypomniał sobie opowiadanie Scotta o liście z medalikiem, który wpadł w ręce nieznajomego, nazywającego się również Delvignes.
— Wstałem — odrzekł ów młody człowiek — ponieważ mam się widzieć z kilkoma klientami dziś rano, a być może, iż dziś wieczorem pojadę po Amboise.
— Lecz pan nas jeszcze nie opuścisz?
— Kto wie? Być może, iż wkrótce pojadę do Paryża zobaczyć, czy ulica de Tournelles egzystuje na dawnem swem miejscu.
— Jest to więc ten sam... — pomyśleli razem Trilby z Arnoldem.
— Proszę o kieliszek Vermouth’u, dla wzbudzenia apetytu — rzekł ów komisyoner. I wychyliwszy ów napój, wyszedł.
Arnold siedział zamyślony. Trilby ukradkiem spoglądał na niego. Misticot jadł swoje śniadanie w milczeniu.
Drzwi restaurącyi otwarły się nanowo, a w nich ukazał się młody mężczyzna, brunet, kształtnie zbudowany, za którym wszedł posłaniec, niosąc zawiniątka, które złożył na boku sali.
— Witaj nam, gospodarzu! — zawołał nowoprzybyły silnym metalicznym głosem.
Właściciel hotelu wydał okrzyk radosnego zdziwienia.
— Co widzę?... — rzekł; — pan... panie Revel, w Blévé?
— Zaraz ci to wytłumaczę... poczekaj, niech tylko zapłacę posłańca. Każ pan zanieść moje bagaże do mego zwykłego pokoju, jeśli jest wolnym. Nie chcę ich odsyłać do teatru. Po raz ostatni ukradziono mi tam wspaniały kostyum Ludwika XV-go, kosztujący dwadzieścia luidorów. Odtąd wożę z sobą to tylko, czego potrzebuję do przedstawienia. Masz, mój kochany... — dodał, zwracając się do posłańca — oto dwa franki za twoją fatygę.
— Pański pokój, pod dziesiątym numerem, jest wolny — rzekł oberżysta. — Każę tam przenieść bagaże.
— Dobrze... a jednocześnie proszę o filiżankę czekolady, gdyż umieram z głodu! Wyobraź pan sobie, żem tu przyjechał z Loches na wózku, wiozącym depesze. A! do pioruna, jakaż dyabelska jazda! Czuję, jak gdybym miał kości połamane! Lecz cóż tu słychać nowego?
— Nic.
— Jakto... a menażerya Pezona?
— A! prawda... Pożar wybuchnął w niej przed tygodniem.
— I dzikie zwierzęta uciekły... Dwa lwy... dwa tygrysy i goryl, nazwany królem lasów. Od ośmiu dni czynią wielkie spustoszenia w lasach Loches... Zabito podobno jednego ty- grysa, wszakże reszty nie odnaleziono. Mówią, że przeszły rzekę Cher i obecnie znajdują się w lasach Amboise.
— Tak... słyszałem coś o tem.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy franków straty dla Pezona!.. A to się urządził! dobrze mu tak...
— Dlaczego?
— To zwierzę ze swoją menażeryą zabiło mi w Loches moje teatralne przedstawienia.
— Czy podobna?
— Przysięgam na honor! Dałem ich cztery. Pierwsze było piramidalnem... sala natłoczona. Pezon natenczas jeszcze nie przybył. Przyjeżdża wreszcie... i krach! Ów publiczny błazen, idyota, spycha nas na drugi plan. Pięćdziesiąt franków dochodu z przedstawienia, a trzysta pięćdziesiąt kosztów! Widoczna nędza... upadek! Lecz ja się jeszcze wywikłam z tego wszystkiego. Blévé, Amboise, Vendome i Bois, oto cztery dobre miejscowości, gdzie jestem zaszczytnie znanym. Lecz otóż i czekolada z ciastkami... brawo!
— Jakto... pan chcesz więc tutaj dawać przedstawienia? — pytał właściciel hotelu.
— Ma się rozumieć.
— A odkąd.
— Zacząwszy od czwartku... potrzebuję czasu na zwołanie publiczności afiszami.
— A jakież pan sztuki wystawisz?
— Ho! ho! repertuar olśniewający! Dwie sztuki, niezupełnie wprawdzie nowe, lecz i obecnie doskonałe; na początek pójdzie „Słomiany kapelusz,“ a potem „Żoko, małpa brazylijska.“ Nie znają tu tego... A ja gram rolę Żoka wybornie! Mam kostyum z prawdziwej małpiej skóry z maską zdumiewającą... Będąc także niegdyś klownem, przedstawiałem tego goryla z efektem porywającym. Kaź pan zanieść do numeru moje bagaże... drogi gospodarzu. Ot! w tym tu płaskim znajduje się kostyum Żoka... Strzegę go jak oka w głowie, aby nie zginął!...kosztuje mnie bowiem przeszło pięćset franków!
— Ludwiku! — zawołał gospodarz; — zanieś pakunki pana Rével do jego zwykłego pokoju pod 19-ym numerem.
— Natychmiast, panie.
— A pańscy artyści gdzież są, panie Rével?
— Zostawiłem ich w Loches. Przyjadą drogą żelazną przez Tours jutro wieczorem. Będę miał czas pojechać do Amboise, porozumieć się z miejscową władzą o pozwolenie na przedstawienia. W Amboise chciałbym je rozpocząć w niedzielę. Potrzeba mi zatem będzie od jutra wieczorem siedem łóżek dla moich artystów i dwa obiady na znanych panu warunkach.
— Dobrze.
— Gdybym wypadkiem nie powrócił jutro z Amboise, skoro moi artyści przybędą, reżyser, który z nimi przyjedzie, przedstawi ich panu. Abym tylko, przejeżdżając przez las Amboise, nie spotkał którego z tych dzikich zwierząt Pezona... Ja, który grywam rolę Żoka, gdybym został napadniętym przez prawdziwego goryla... To byłoby zabawne... na honor! A możeby się przebrać za Żoka, jadąc w tę podróż? — dodał aktor, śmiejąc się głośno. — Małpa, widząc we mnie swego współbrata, przejśćby mi spokojnie pozwoliła. Lecz doskonałą masz czekoladę, mój gospodarzu... — dodał, popijając. — No!, a teraz idę uporządkować moją toaletę i złożyć wizytę panu merowi. Następnie pójdę do drukarni zamówić afisze i wrócę tu o jedenastej na śniadanie. O której godzinie wyjeżdża pociąg kuryerski do Amboise?
— O trzeciej... Staniesz pan na piątą w Amboise.
— Dobrze. Ludwiku! daj klucz od dziesiątego numeru.
— Oto jest, panie Rével.
I Żoko, małpa brazylijska, zniknął w podskokach, jak gdyby już znajdował się w skórze zwierzęcia, jakie miał wjrót0e przedstawiać.
Misticot, ukończywszy swe pierwsze śniadanie, wyszedł z zamiarem przechadzki po mieście.
Trilby podniósł się, aby pójść dalej, gdy jeden rzut oka Arnolda powiadomił go, aby nie ruszał się z miejsca. Następnie wspólnik Verrièra, zwracając się do gospodarza, rzekł doń, zatrącając mocno niemieckim akcentem.
— Każ mi pan wskazać pokój, jaki dla mnie przeznaczasz.
— Ludwiku! zaprowadź pana pod numer 6-ty.
Desvignes udał się za chłopcem, dawszy niepostrzeżenie znak Trilbemu.
Irlandczyk czekał, dopóki Ludwik nie powrócił, poczem podniósł się, a wziąwszy klucz od 4 go numeru, poszedł na pierwsze piętro.
Arnold nasłuchiwał, zamknąwszy się w swoim pokoju.
Posłyszawszy kroki nadchodzącego w korytarzu, otworzył drzwi, a ujrzawszy Trilbego, wprowadził go z pośpiechem w głąb pokoju.
— Co czynić? — pytał ten cicho.
— Niepotrzeba nam wcale zajmować się Misticotem — rzekł Desvignes. — O czem się dowie, to nas nie obchodzi.. Najważniejszą dla nas rzeczą jest spotkanie się z Flognym, inspektorem policyi. Zostawmy tego podrostka, niech chodzi, gdzie mu się podoba; my oba nie opuszczajmy hotelu. Flogny, za przybyciem do Blévé, nie połączy się z Misticotem, dopóki go nie odszuka, ponieważ nie wie, w którym on stanął hotelu. Wtedy to czuwać będzie potrzeba i wszelkiemi możliwemi środkami starać się dowiedzieć, co zajdzie pomiędzy nimi.
Śledźmy ich bezustannie i bądźmy gotowymi. Nie tutaj to jednak wypada nam uniemożliwić powrót Flognego do Paryża... Zachowanie się tego agenta i jego poszukiwania dostarczą nam sposobności do zgładzenia go... Zejdźmy napowrót do sali restauracyjnej. Przedstawiliśmy się obadwa, jako podróżujący komisyonerowie. Nikogo to nie zadziwi, jeśli, jako pracujący w jednym fachu, siądziemy obok siebie; następnie zagramy w pikietę w kącie sali, słuchając i obserwując wszystko. Oto co na teraz zrobić nam trzeba.
— Zrozumiałem. Nie obawiasz-że się owego Delvignego z ulicy La Tournelles?
— Nie... wcale. Jedyne niebezpieczeństwo zagraża nam ze strony agenta, Flogny. A to niebezpieczeństwo wyniknie z jego spotkania się z Misticotem. Czuwaj więc i pilnuj.. Masz z sobą broń?
— Rewolwer i nóż.
— Nóż... to dobrze, rewolwer na nic się nie przyda. Zawiele on sprawia hałasu. Użyjemy noża, jeżeli żaden inny sposobniejszy środek nam się nie nadarzy. A teraz zejdźmy... Zawarliśmy z sobą znajomość. Lecz jeszcze słowo... Twój pokój dotyka do pokoju Misticota?
— Tak.
— Czy możnaby usłyszeć w twoim numerze, co u niego mówić będą?
— Jaknajlepiej... ponieważ są tam drzwi zabite.
— Bardzo się nam to przyda, szczególniej w chwili, gdy podrostek wprowadzi agenta do swego pokoju. Jesteśmy więc przygotowani na wszelki wypadek. A teraz idźmy wypić po kieliszku absyntu.
Na żądanie właściciela hotelu Kupieckiego, obowiązanego stosować się do przepisów policyjnych, Arnold Desvignes i Trilby zapisali się w księgach miejscowych pod przybranemi nazwiskami, poczem wróciwszy do sali restauracyjnej, zasiedli do gry w pikietę przy kieliszkach absyntu.
Podczas tego Misticot przechadzał się po miasteczku Blévé.
To, co powiedział mu oberżysta o Arnoldzie Desvignes, nie powiadamiało go o niczem nowem względem tegoż. Arnold, odbył lata służby wojskowej, wiedział już o tem nasz podrostek od Agostiniego, ale co robił i gdzie przebywał przez upłynione lata od owej chwili i co następnie się z nim stało, było dotąd jeszcze tajemnicą. Mówiono, że wyjechał do Anglii; obecny zaś Desvignes, o którego chodziło, powracał z Indyj z wielkiemi bogactwami.
Mogłoż wystarczyć pięć lub sześć lat czasu na zdobycie tak kolosalnej fortuny? Misticot widział w tem coś podejrzanego.
— Po wybadania syna właściciela hotelu — myślał sobie — pojadę do Loches... następnie do Anglii, a nawet do Indyj, gdyby było potrzeba.
I przechadzając się po mieście, chłopiec z Montmartre przypatrywał się dla zabicia czasu wystawom sklepów i magazynów.
Na zakręcie ciasnej, wąskiej uliczki dostrzegł sklep handlującego starzyzną, w oknie którego leżały porozrzucane w najwyższym nieładzie kupy zapylonych papierów. Przy drzwiach otwartych spoczywały na stosie pomięszane razem kawałki szychu, stare rogi od polowania, zardzewiałe dubeltówki, pudła napełnione sztychami, chromolitografiami i fotografiami.
Misticot zatrzymał się przed ową, że tak powiemy świątynią starożytnych szmat i gałganów. Jako amatora literatury książki, znajdujące się tu, zwróciły jego uwagę. Wszedłszy w głąb sklepu, przeglądać je zaczął, nic jednak zrazu nie dostrzegł takiego, coby go mogło zainteresować. Kilkadziesiąt egzemplarzy starych, obdartych romansów, pochodzących widocznie z jakiejś zbankrutowanej czytelni, paczka szkolnych książek, almanachy z przed dziesięciu laty, dykcyonarze z powyrywanemi kartami, broszury polityczne, oto i wszystko, co się tu znajdowało.
Opodal leżał stos starych, zapylonych rycin, jakich nie warto było przeglądać, i skrzynia z fotografiami. Fotografie te były zżółknięte, upływem czasu pobrukane, opatrzone muchami.
Misticot poruszył tę kupą starożytnych reprodukcyj, zawierającą portrety aktorów, ministrów, deputowanych, jenerałów i miał już wrzucić napowrót w mogiłę prochów i kurzawy owe zżółkniałe postacie, gdy nagle, rzuciwszy okiem na jedną z nich, drgnął pomimowolnie. Na grzbiecie starego albumu wyczytał napis:
A poniżej dużemi złoconemi literami te słowa:
— Rzecz dziwna... — szepnął podrostek. — Twarz tego Arnolda Desvignes w niczem nie jest podobną do obecnego Desvignes, wspólnika pana Verrière. Czyż podobna, ażeby lat kilka mogło sprawić taką uderzającą zmianę?
Właściciel składu starzyzny przechadzał się po sklepie.
— Ile pan żądasz za tę fotografię? — pytał chłopiec, wskazując na kartę.
— Dziesięć centymów.
— Dobrze... ja ją biorę — odrzekł Misticot; — oto pieniądze.
— Zapewne pan znałeś kiedyś pana Desvignes, małego Arnoldka Desvignes, jak go tu nazywano? — pytał antykwaryusz.
— Jakim sposobem — odrzekł Misticot w miejsce odpowiedzi — ta fotografia, dana przezeń jego matce, znalazła się w pańskim sklepie?
— Rzecz bardzo prosta — rzekł kupiec. — Desvignes był na obczyźnie, gdy matka jego umarła. Przysłał plenipotencyę notaryuszowi z poleceniem, ażeby wszystko tu sprzedał. Zakupiwszy część mebli i książek, znalazłem tę fotografię w szufladzie stolika. Oto i wszystko.
Misticot wyszedł, schowawszy fotografię do kieszeni.
Rozmyślał nad tak wielką różnicą w podobieństwie portretu z żyjącym. Arnoldem Desvignes. Miałżeby wspólnik Verrièra być podrobioną postacią tamtego?
Podejrzenie poczęło się rodzić w umyśle chłopca. Dlaczego, z jakich powodów, ów człowiek, którego przeszłość on zbadać pragnął, dlaczego miałby przybrać obce nazwisko i wcielić się w postać tamtego? W jakim celu?
Dlaczego obrał tę osobistość, a nie inną?
Dla sformułowania opinii w tym względzie, potrzeba było zbadać wiele ciemnych okoliczności.
Misticot powrócił do hotelu.
Arnold grał z Trilbym w pikietę, czekając na przybycie agenta, Flognego.
Dochodziła jedenasta. Kończono nakrywać stół do ogólnego śniadania pod nadzorem właściciela.
Mały sprzedawca medalików zbliżył się ku oberżyście.
— Mówiłeś mi pan — rzekł do niego — że widziałeś Arnolda Desvignes przed kilkoma laty.
— Tak jest, widziałem go.
— Zachowałżeś w pamięci ściśle jego postać?
Na te wyrazy wspólnik Verrièra wraz z Trilbym grać w karty przestali, nasłuchując z natężoną uwagą.
— Widzę go jeszcze przed sobą... — odparł właściciel hotelu.
Podrostek dobył z kieszeni kupioną fotografię, a ukazując takową oberżyście, zapytał:
— Jakże... czy to on?
Na czoło mniemanego Arnolda Desvignes krople potu wystąpiły.
— On.... on... jak żywy! — zawołał, przypatrując się oberżysta. — Gdym go widział przed sześcioma laty, miał tylko nieco poważniejszy wyraz twarzy, lecz z wyjątkiem tej drobnej różnicy, zupełnie ten sam!
— Znasz pan dobrze charakter jego pisma?
— Tego dokładnie twierdzić nie mogę. Lecz oto masz je pan wraz z jego własnoręczną dedykacyą dla matki. Zkąd pan, u czarta, wyrwałeś tę fotografię?
Misticot, schowawszy portret do portfelu, opowiedział znane nam już szczegóły, podczas czego wspólnik Verrièra porozumiewał się spojrzeniem ze swym towarzyszem, obadwa bowiem dobrze pojmowali, że fotografia prawdziwego Arnolda Desvignes w rękach wspólnika siostry Maryi groziła im najstraszniejszem ze wszystkich niebezpieczeństw.
Z chwilą tą biedny podrostek z Montmartre został na śmierć zawyrokowanym.
— Racz mi pan podać swoje nazwisko dla zapisania takowego w meldunkową księgę — rzekł do chłopca właściciel hotelu.
— Stanisław Dumay, student, przyjezdny ż Paryża — odrzekł Misticot, poczem zapytał:
— Czy będę mógł jeszcze przygotować list przed śniadaniem?
— Owszem... znajdziesz pan na tym stoliku wszystko, czego potrzeba do pisania.
Arnold niepostrzeżenie dał znak porozumienia swojemu wspólnikowi, na który tenże odpowiedział mrugnięciem oka.
Miało to znaczyć:
— Chcę wiedzieć, do kogo list będzie adresowanym.
Mrugnięcie oka Trilbego odpowiadało:
— Bądź spokojnym, będziesz o tem wiedział.
Misticot, wziąwszy kopertę, adres na niej naprzód napisał, a położywszy przed sobą ćwiartkę papieru, list kreślić zaczął.
Trilby, powstawszy natencząs, przemknął się po za chłopcem, idąc niby ku drzwiom, a w przejściu rzucił okiem na zaadresowaną kopertę. Na widok tego adresu zachmurzył się z niezadowoleniem, co nie uszło uwagi Arnolda, zwiększając jego obawę.
Przypomnijmy sobie, iż przed wyjazdem z Paryża Irlandczyk podsłuchał każde słowo rozmowy podrostka z siostrą Maryą. Pamiętał, że wskazała mu miejsce, do którego miał listy przesyłać w potrzebie.
Otóż obecny adres był właśnie podyktowanym przez kuzynkę Anieli Verrière. Brzmiał on:
Co pisał Misticot do siostry Maryi, aż nadto jasnem było. Donosił bezwątpienia o pozyskanych szczegółach życia Arnolda Desvignes i odnalezionej wypadkowo fotografii.
Trilby bawił po za restauracją — przez kilka minut, a wszedł właśnie w chwili, gdy Misticot, zakleiwszy list, pytał właściciela hotelu:
— Nie masz pan czasem u siebie marki pocztowej?
— Mam, panie, piętnastocentymową. Oto jest.
Chłopiec, dobywszy pieniądze, zapłacił.
— Jak ztąd daleko na pocztę?
— Naco masz się pań trudzić? — rzekł oberżysta. — Posiadamy specyalną skrzynkę do listów w hotelowym korytarzu, a jeden z miejskich posłańców przychodzi cztery razy dziennie dla ich zabrania. Daj mi pan swój list, wrzucę go do skrzynki.
Misticot oddał list. W chwili tej uderzyła jedenasta.
Pensyonarze hotelowi przybywać poczęli na śniadanie.
Gdy siadano do stołu, Trilby zniknął.
Pobiegł on śpiesznie do swego pokoju, a otworzywszy tam walizę, wyjął z niej pęk haczyków żelaznych, zwanych w narzeczu gminnem słowikami, jakich używają złodzieje do otwierania najbardziej skomplikowanych zamków, zatrzymał się przez pół minuty w pustym korytarzu przy skrzynce do listów, której zamek podważył bez trudu i powróciwszy na salę, szepnął Arnoldowi:
— Mam list.
Posługujący oznajmił, iż śniadanie na stole.
Arnold wraz z Trilbym zasiedli na dwóch końcach stołu, zdała od Misticota.
Zaczęło się roznoszenie potraw, gdy nagle wpadł na salę Rével, ów komedyant-klown, akrobąta, Żoko, czyli małpa brazylijska, zdyszany, cały potem okryty.
— Do pioruna! — zawołał, wieszając na haku kapelusz: pędziłem, aby się nie opóźnić. Pan mer kazał mi czekać w przedpokoju blisko godzinę... To grzecznie i nader uprzejmie, nieprawdaż? Nakoniec jednak otrzymałem pozwolenie... Afisze już się drukują... Format olbrzymi, litery trójkolorowe. To wpada w oko, przynęca spektatorów...
Tu usiadł, a pochłaniając potrawy, mówił dalej ze zwykłą sobie gadatliwością:
— Kasa u mnie będzie otwartą jutro od rana. Wydałem ku temu rozkazy i mam nadzieję — dodał, zwracając się ku obecnym — że panowie zaszczycić zechcą swoją bytnością moje przedstawienie, to rzeczywiście niezwykłe przedstawienie.
Jeden z podróżnych zabrał głos, by odpowiedzieć na zaproszenie impresarya. Był to Delvigne, lokator z ulicy des Tournelles.
— A cóż grać będziecie, dyrektorze, na owem tak nadzwyczajnem przedstawieniu? — zapytał, podkreślając intonacyą głosu ostatnie wyrazy.
— Najprzód „Słomiany kapelusz.“
— Dobra sztuka, ale dyabelnie stara... a potem?
— „Żoko, czyli małpa brazylijska.“
— Jest to rzeczywiście zabawne, lecz pod warunkiem, ażeby aktor był wprawnym klownem i doskonałym mimikiem.
— Żoko, to ja sam, panie... — rzekł z dumą Rével.
— A! pan grywasz małpy? — zapytał Delvigne z ironią.
— Jak prawdziwy szympans, a nawet i lepiej... Małpy... to, panie, moja specyalność!
— Winszuję!
— To będzie w rzeczy samej niezwykle ciekawe przedstawienie — rzekł drugi z gości.
— Tak... — odrzekł Delvigne — z przyczyny tego zbiegłego goryla od Pezona. Ale to przecie nie pan uciekłeś z tej menażeryi? — dodał, śmiejąc się głośno.
— Pan lubisz dowcipkować, jak widzę... — odparł Rével, zmuszając się do uśmiechu.
Nie zatrzymujemy dłużej czytelnika przy śniadaniu, w czasie którego nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek.
Po ukończeniu tegoż Arnold wraz z Trilbym weszli na pierwsze piętro do pokoju pod szóstym numerem.
— Oto list... — rzekł Trilby.
— W jakiż go sposób zdobyłeś?
Irlandczyk pokazał „słowika, ” który mu służył ku temu.
— Doskonale! — zawołał wspólnik Verrièra. — Ażeby jednak odwrócić wszelkie podejrzenia, skoro posłaniec otworzy skrzynkę w hotelu, potrzeba w nią wsunąć kopertę z tymże samym adresem, zawierającą wewnątrz kartę czystego papieru. Skoro zakonnica obierze tę lakoniczną przesyłkę, radbym widzieć jej minę!... Śpiesz się załatwić z tem coprędzej... Spotkamy się na kawie.
Podczas, gdy Trilby spełniał polecenie zabójcy Edmunda Béraud, tenże, rozdarłszy kopertę, czytał w liście co następuje:
— Ha! panie Misticot! — zawołał Desvignes, zaciskając zęby — umiesz śledzić wiernie i pilnie, jak widzę. Pochwyciłeś drut od piorunochronu. Dobre to dla misyi, jakiej się podjąłeś, ale złe bardzo dla ciebie! Mięszając się w obce sprawy, znajdujemy to, czegobyśmy znaleźć nie chcieli. Zanim skruszysz nić, więżącą stosunki drugiego, sam wprzódy padniesz ofiarą.
Tu, schowawszy list do pugilaresu, Desvignes zeszedł do sali kawiarnianej, gdzie go poprzedził już Trilby.
Nasz podrostek z Montmartre rozmawiał właśnie z synem właściciela hotelu, co dostrzegł Arnold, ale nie zatrwożył się tem bynajmniej. Cóż bowiem obchodzić go mogły szczegóły, o jakich Misticot mógł się dowiedzieć.
Trilby, przy którym usiadł, szepnął mu zcicha:
— Rozważyłem, iż pusta kartka papieru mogłaby zrodzić podejrzenia w umyśle siostry Maryi, nakreśliłem więc na niej słów kilka.
— Cóż napisałeś?
— Te wyrazy: „Wszystko dobrze idzie. Nie troszcz się siostro, gdyby nieobecność moja przedłużyć się miała.”
— Doskonale! Bez podpisu?
— Ma się rozumieć... Zakonnica wie dobrze, iż jeden tylko Misticot może do niej pisać w tej sprawie.
— Masz słuszność... Zażądaj kart do pikiety i grę rozpocznijmy.
Mały sprzedawca medalików zajętym był żywo rozmową z młodym urzędnikiem merostwa.
— Tak więc... — pytał Misticot syna oberżysty — pan jesteś pewnym, że przed pięcioma mniej więcej tygodniami jakiś człowiek tu przybył dla zebrania szczegółów o Arnoldzie Desvignes?
— Jestem więcej niż pewien, ponieważ on zgłosił się do mnie w tym względzie.
— Czegóż żądał?
— Aktu urodzenia Arnolda Desvignes, aktu zejścia obojga jego rodziców i wyciągu z jego akt osobistych.
— I wydano mu wszystkie te papiery?
— Wszystkie. Nie mieliśmy prawa odmawiać mu ich wydania.
— Czy nie mógłbyś mi pan udzielić choć pobieżnego rysopisu wspomnionej osobistości?
— Najchętniej. Był to mężczyzna około lat pięćdziesięciu, wysoki, szczupły, o ciemnej cerze twarzy, szpakowatych włosach, wogóle pospolita, gminna fizyonomia. Wyrażał się poprawnie, lecz z włoskim akcentem.
Rysopis ten odpowiadał w najdrobniejszych szczegółach powierzchowności Agostiniego.
— Mówisz pan, iż przed dwoma laty odebrano list z Anglii od Arnolda Desvignes? — pytał Misticot dalej.
— Miałem ten list w mem ręku. Desvignes żądał wysłania dla siebie aktu urodzenia, oznajmując, iż wkrótce opuści Plymouth i wyjedzie do Indyj.
— List ten egzystuje jeszcze?
— Zdaje się, że nie... Tego rodzaju korespondencye wrzucamy do kosza po załatwieniu interesu.
— Nie mógłbyś mnie pan łaskawie objaśnić, w jakim pułku Arnold Desvignes odbywał lata swej służby?
— Jutro wiadomość tę dostarczę panu, wraz z aktem urodzenia Arnolda Desvignes i aktem zejścia jego rodziców. Aby jednakże akta te posiadały legalną swą wartość, muszą pozyskać zatwierdzenie mera i podpis prezesa trybunału.
— Jak wiele czasu zabiorą te formalności?
— Mniej więcej około dwóch dni.
— Zatrzymam się więc... Przyrzekłeś mi pan udzielić adres warsztatów w Plymouth, gdzie pracował Arnold Desvignes.
— Zażądam tego od sekretarza w merostwie. Żył on w przyjaźni z Arnoldem Desvignes, musi więc posiadać takowy. A obok tego kto wie, czyli i innych ważnych objaśnień nam nie dostarczy...
— Ach! gdyby się to stać mogło, panie kochany, wyświadczyłbyś mi najwyższą w świecie przysługę...
Pozostawiliśmy agenta policyjnego, Flogny, wraz z papą Loriot, siedzących w restauracyi na bulwarze Szpitala w tymże samym domu, gdzie Scott wraz z Trilbym wynajęli mieszkanie pod nazwą braci Perron.
Flogny, spóźniwszy się, jak wiemy, na pociąg, idący do Tours, miał jechać następnym, wychodzącym z Paryża o jedenastej minut dwadzieścia pięć, a przybywającym do Tours o w pół do szóstej rano.
Dlaczego wspomniony agent nie przyjechał jeszcze do Blévé w chwili, gdy pozostawiliśmy Misticota rozmawiającego z synem gospodarza, to jest o trzeciej po południu?
Los tak rozrządził. Człowiek projektuje, traf dysponuje.
Podczas, gdy Flogny z Loriotem zasiedli przy stole, posłyszeli rozmowę, prowadzoną przez dwóch obiadujących przy sąsiednim stoliku.
— Czytałeś pan świeżą wiadomość w dziennikach? — pytał jeden drugiego.
— Jaką wiadomość?
— O naczelniku policyi...
— Cóż takiego?
— Dziś zrana jeden z urzędników prefektury, wszedłszy do jego gabinetu, znalazł go martwym na podłodze. Zmarł, dotknięty piorunującym atakiem apoplektycznym.
Flogny, blady i drżący z przerażenia, poskoczył ku mówiącemu.
— Przebacz pan... — zawołał — iż ośmielę się zadać ci jedno zapytanie. Czy prawda, o czem pan mówiłeś przed chwilą?... Czy rzeczywiście umarł naczelnik policyi?
— Ja, panie, powtarzam tylko to, co publikują dzienniki — odrzekł zapytany. — Zresztą, sam zobacz, przeczytaj.
Tu podał dziennik wieczorny agentowi.
Pochwyciwszy go, Flogny pożerał artykuł gorączkowo.
— Ach! jakież nieszczęście!... — wyszepnął. — Człowiek tak zdolny, pełen odwagi... Dziękuję panu — dodał — zwracając dziennik właścicielowi, poczem, podszedłszy do Loriota, rzekł:
Słyszałeś pan i pojmujesz, iż niepodobna mi obiadować dziś z tobą. Muszę biegnąć natychmiast do prefektury, powiadomić się o tem, co zaszło.
— Rozumiem to dobrze... — odparł stary woźnica — w innym czasie wynagrodzimy to sobie. Siadaj pan do mego fiakra, zawiozę cię do prefektury, a następnie wrócę do siebie na ulicę de Moines.
We dwadzieścia minut później Flogny wysiadał z powozu przed biurem policyi.
Mimo, że katastrofa nastąpiła rano, wszystko było tu jeszcze w największem zamięszaniu.
Koledzy Flognego zapełniali korytarze, krążąc jak pszczoły wokoło ula. Jeden z komisarzów do spraw sądowych, wyznaczony do prowadzenia śledztwa, wywoływał ich jednego po drugim.
— Trzeba czekać... — pomyślał agent. — Otóż wypadek śmierci podwójnie dla mnie fatalny, nie będę mógł prawdopodobnie wyjechać tej nocy.
— Nie mylił się w tem przypuszczeniu. Dopiero około dziesiątej wieczorem wywołano jego nazwisko!
— Nie spodziewałem się zobaczyć tu dziś ciebie, Flogny — rzekł mu komisarz do spraw sądowych.
— Dlaczego, panie komisarzu?
— Przerzucając codzienne notatki naszego biednego naczelnika, tak ogólnie żałowanego, dowiedziałem się, żeś otrzymał pewną kwotę pieniędzy na prowadzenie śledztwa w sprawie przy ulicy Joubert, a mając obok tego upoważnienie do działania, sądziłem, żeś już wyjechał.
— Miałem właśnie wyjechać, lecz posłyszawszy wypadkiem o tem nieszczęściu, przybiegłem tu co żywo.
— Jakże ci idzie śledztwo w tej sprawie?
— Błądzę jeszcze w ciemnościach, wszakże zdala okazuje mi się punkt jasno błyszczący.
— Oby się sprawdziło, co mówisz! Posłuchaj mnie, Flogny. Znam cię oddawna, oceniam twoją inteligencyę i poświęcenie się dla służby; mogę więc tobie otwarcie wyjawić, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, ja przeznaczonym zostanę do objęcia obowiązku po zmarłym twym naczelniku. Gdyby stać się to miało, radbym, ażeby moja nominacya blaskiem jakiego ważnego wykrycia opromienioną została. Wynajdź mi morderców Edmunda Béraud, a będę, pamiętał o twojej przyszłości, zapewniając ci taką, jaka przejdzie najświetniejsze człowieka marzenie.
— Możesz pan rachować na mnie, panie komisarzu, a to więcej z poświęcenia dla służby, niż chęci zyskania wynagrodzenia.
— Wiem o tem i oceniam twoją uczciwość. Jedno wszakże nie przeszkadza drugiemu. Możesz śmiało przyjąć wynagrodzenie, poświęceniem i pilnością zdobyte. Zatem powiadasz. iż dostrzegłeś światełko, połyskujące w tej tajemniczej sprawie?
— Tak... lecz błagam, nie pytaj mnie pan o bliższe objaśnienia. Mogę się mylić, a chciałbym powiedzieć wszystko na pewnych podstawach.
— Nie badam cię... pozostawiając całą swobodę działania.
— Kiedyż nastąpi pogrzeb zmarłego naczelnika.
— Pojutrze.
— Powrócę na ów smutny obrzęd.
— Odjeżdżasz więc?
— Tak, panie naczelniku, radbym jeszcze dziś w nocy.
— Jedź więc z życzeniem najlepszego powodzenia.
Wyszedłszy z gabinetu przyszłego swego zwierzchnika, Flogny spojrzał na zegarek.
Wskazywał on w pół do dwunastej.
— Zapóźno!... — wymruknął z niezadowoleniem. — A to prawdziwa fotalność! Pozostałe mi teraz jedynie jechać pociągiem, wychodzącym o w pół do siódmej zrana.
Wróciwszy do siebie na ulicę François-Miron, udał się na spoczynek, a równo ze świtem poszedł na stacyę orleańskiej drogi żelaznej, zkąd wyjechawszy, stanął w Tours o godzinie trzeciej minut pięćdziesiąt po południu.
W Tours musiał długo czekać na pociąg i przybył do Blévé dopiero o w pół do ósmej wieczorem.
Na stacyi pytał jednego z urzędników: który jest najlepszy hotel w Blévé?
Wskazano mu hotel Kupiecki.
Flogny, przyjechawszy bez żadnych bagażów, szedł pieszo przez miasto, na które zachodzące słońce rzucało ostatnie swe blaski, i prosił jednego z przechodniów o wskazanie mu hotelu Kupieckiego.
Wyprzedzimy go tam na kilka minut.
Wspólny obiad tylko co się ukończył i goście przeszli do drugiej sali na kawę, gdzie zasiedli do gry w karty, szachy i domino.
Trilby z Arnoldem umieścili się w miejscu, jakie zajmowali przez dzień cały.
Delvigne siedział samotnie przy stoliku w pobliżu nich.
Mając wyjechać nazajutrz w podróż po całym departamencie, zapisywał sobie w karnecie otrzymane polecenia. Cały jego stolik zapełniony był notatkami i różnego rodzaju kupieckiemi rachunkami. Teka, wypchana papierami i listami, leżała na marmurowem blacie stołu obok niego.
Misticot, siedząc przy następnym stole po za nim, przeglądał dzienniki.
Dwie, znajdujące się tu zarówno, a dobrze nam znane osobistości, widocznie były roztargnione. Głównie zaś Arnold Desvignes mocno się niepokoił opóźnionem przybyciem, policyjnego agenta. Według najściślejszego obliczenia, powinien on już znajdować się w Blévé. Zresztą, w tak małem, jak to, miasteczku, gdzie hotele nie są licznemi, Flogny, na mocy służącego mu prawa, mógł przejrzeć meldunkowe księgi z nazwiskami podróżnych, a między tymi nie pominął zapewne i Kupieckiego hotelu.
— Nie wyjechał więc nocnym pociągiem, jak sądziłem i wierzyłem w to na pewno? — zapytywał z trwogą Arnold sam siebie. — Gdyby nie przyjechał, wszystko stracone, bo w takim razie nie omieszka on pójść do prefektury i pochlubić się z poczynionych odkryć w tej sprawie.
Ósma uderzyła na wielkim hotelowym zegarze, umieszczonym na frontonie budynku.
Drzwi kawiarnianej sali otwarły się nagle, a w nich ukazał się posłaniec z biura telegrafu, niosący w ręku błękitną kopertę.
Właściciel hotelu, siedzący za kontuarem, gdzie sprawdzał całodzienne rachunki, podniósł głowę.
— Kogo szukasz, Rajmundzie? — zapytał.
— Pan Delvignes nie wyjechał ztąd jeszcze?
Na to zapytanie odwrócił się wspomniony komisyoner.
— Jestem! — odpowiedział — masz do mnie depeszę?
— Tak, panie... tylko co przybyła. Wprawdzie godziny, przeznaczone dla doręczania depesz, minęły i według regulaminu, powinienbym ją panu oddać dopiero nazajutrz zrana, przechodząc jednakże tędy, wstępuję. Należy być skrupulatnym w dopełnianiu reguł.
— Dziękuję ci, panie Raymond.
Delvignes, rozdarłszy kopertę, przebiegł oczyma depeszę, wołając:
— Otóż niespodziewana historya!... Mój pryncypał wzywa, bym jaknajspieszniej przybywał w nader ważnej sprawie. Potrzebuję znajdować się w Paryżu jutro zrana nieodwołalnie. Co tu zrobić?
— Musisz pan jechać pociągiem, wychodzącym z Amboise, nie ma innej rady... — rzekł posłaniec z telegrafu.
— O której godzinie wychodzi ten pociąg?
— O pierwszej minut dwanaście po północy. Staniesz pan w Paryżu na piątą zrana.
— To doskonale!
— A może przygotować powóz dla pana, panie Delvignes, któryby cię powiózł do Amboise? — pytał właściciel hotelu.
— To niepotrzebne, kochany gospodarzu. Mając tyle godzin czasu przed sobą, pójdę pieszo, spacerem. Pogoda prześliczna. Wyjdę ztąd o wpół do Jedenastej, pozostawiwszy w numerze moje zawiniątka i bagaże. Nadeślesz mi je pan później. A teraz napiszę kilka krótkich listów do klientów, oczekujących na mnie w Loches i Tours.
Tu Delvignes siadł i pisać zaczął.
Posłaniec z telegrafu wychodząc, spotkał się we drzwiach z jakimś wchodzącym podróżnym.
Był to znany nam agent policyi, Flogny.
Poznawszy go, Arnold za pierwszym rzutem oka pochylił się ku Trilbemu, szepcąc cicho:
— Oto nasz człowiek!
Irlandczyk spojrzał nanowo przybyłego, który, zwróciwszy się do kontuaru, pytał właściciela:
— Czy mógłbym otrzymać pokój w pańskim hotelu?
— Ależ tak, panie... najchętniej. Życzysz pan sobie, ażeby cię tam zaraz poprowadzono?
— Niekoniecznie... nie jest mi zbyt śpieszno. Każ mi pan najprzód podać kufelek piwa i pozwól sobie zadać jedno zapytanie.
— Ludwiku! kufelek piwa dla pana. A teraz słucham... O co chodzi?
— Nie znajduje się czasem u pana między przybyłymi podróżnymi młody chłopiec, przybyły z Paryża, nazwiskiem Stanisław Dumay?
— Stanisław Dumay? — powtórzył gospodarz — właśnie on u mnie zamieszkał. Bardzo przyjemny młodzieniec, zapo- znał się już z mym synem. Otóż na szczęście, odrazu go pan znalazłeś. Czy znasz pan dobrze pana Dumay?
— Nie... zbliska go nie znam...
— A więc odwróć się pan. Widzisz pan tego młodego chłopca, czytającego dziennik?
— Widzę...
— To on.
— Nareszcie? — zawołał Flogny z radością.
— Może pan życzysz sobie, ażebym go powiadomił, iż ktoś chce się z nim widzieć?
— Nie... nie! Nie przeszkadzaj mu pan, sam pójdę do niego.
Tu Flogny podszedł do Misticota.
Arnold Desvignes, z oczyma wlepionemi w policyjnego agenta, nie stracił najmniejszego jego gestu podczas krótkiej rozmowy z właścicielem hotelu, a znając dobrze powód jego przybycia do Blévé, odgadywał z łatwością treść pogadanki.
Flogny zatrzymał się u stolika, przy którym siedział Misticot. Podrostek z Montmartre spojrzał na niego.
Agent ukłonił się.
— Mam honor mówić z panem Stanisławem Dumay, nieprawdaż? — zapytał.
Misticot spojrzał zdumiony na mówiącego. Usłyszał wymówione swoje nazwisko przez nieznajomego, w obcem mieście, gdzie po raz pierwszy był w życiu. Co to znaczyło?
Z osłupienia nie zdołał zaraz odpowiedzieć.
— Z panem Stanisławem Dumay, znanym pod nazwą Misticota, mieszkającym w Paryżu przy ulicy Fléchiér... — mówił dalej Flogny.
— Nie wiem, dlaczego pan zapytujesz mnie o to? — wyszepnął chłopiec. — Ja pana nie znam wcale.
— Wiem... — odparł agent z uśmiechem. — Zaraz jednakże zawrzemy z sobą znajomość. Przybywam w celu otrzymania od pana objaśnień...
— Odemnie?
— Tak jest... od pana — rzekł Flogny, siadając przy stole obok podrostka. — Wiem o celu pańskiej podróży do Blévé. Jesteś pan tu wysłanym z polecenia nader szanownego stowarzyszenia religijnego, do którego należysz, i działasz za wskazówkami siostry Maryi, zakonnicy ze zgromadzenia św. Wincentego à Paulo. Zresztą, szczegóły te mnie nie obchodzą i nie mam zamiaru mieszać się w to wcale. Przybyłem tu umyślnie, ażeby widzieć się z panem, będąc powiadomionym o pańskim wyjeździe przez kogoś, którego oba wielce poważamy, a mianowicie przez zacnego ojca Loriot...
Lecz zkąd on mógł panu powiedzieć, żem ja wyjechał do Blévé, jeśli sam o tem nie wiedział? — odrzekł Misticot.
— Nie on mi wskazał miejscowość. W pałacu bankiera, Juliusza Verrière, dowiedziałem się, gdzie mogę pana odnaleźć.
Mimo, iż słowa powyższe winny były przekonać Misticota, że cel jego podróży został wyjawionym przez siostrę Maryę nieznajomemu, postanowił przyodziać się powściągliwością.
Arnold natężył słuch, a mimo, iż od dwóch rozmawiających oddzielał go stół komisanta handlowego, Delvigna, nie stracił ani jednej sylaby z owej rozmowy, prowadzonej półgłosem.
— Cóż więc pan żądasz odemnie? — zapytał chłopiec.
— Żądam, ażebyś mi przyszedł z pomocą w wymierzeniu kary nędznikom, którzy uwieźli podróżnego z Indyjskiego hotelu przy ulicy Joubert przed dwoma miesiącami.
Osłupienie Misticota wzrastało z każdą chwila.
— Ja... — odrzekł — ja mam panu dopomódz w odkryciu sprawców tej zbrodni, o której tyle mówiono?
— Tak.
— Lecz w jaki sposób... Nie rozumiem...
— Natychmiast pan wszystko zrozumiesz. Naprzód jednakże winienem powiedzieć ci, kim jestem...
Tu wziąwszy swój bilet wizytowy z kieszeni, podał go Misticotowi.
Chłopiec, rzuciwszy okiem na kartę, patrzył na policyjnego agenta ze zdziwieniem i nieco z obawą.
Flogny, uśmiechając się, schował napowrćt bilet do portfelu.
— Ależ ja nie posiadam żadnych bliższych szczegółów o tej sprawie — mówił Misticot — nic... o czembym mógł panu opowiedzieć. Jakichże więc objaśnień żądasz pan odemnie?
— Zaraz o wszystkiem się dowiesz. Wszak znasz pan dwóch Irlandczyków, klownów z cyrku Fernando, którzy figurowali i w pantomimach?
Místicot zadrżał.
— Scotta i Trilbego? — rzekł.
— To właśnie.
— Znam ich w rzeczy samej. Widziałem ich przedstawiających niedźwiedzi, z czego się szczerze naśmiałem. Spotkałem się również z nimi razu pewnego na wzgórzu Montmartre, w restauracyi pod Królikiem A. Gill. Wtedy to sprzedałem dwa srebrne medaliki w Sacré-Coeur...
— Widziałeś pan jeszcze Wiliama Scott w innej okoliczności.
— Tak.
— Przy ulicy de Moines, u ojca Loriot, nieprawdaż?
— A! on panu o tem opowiedział?
— Opowiedział mi, że przyszedłszy do niego z Eugeniuszem Loiseau, zdawało ci się, że poznajesz Wiliama Scott pod ubraniem woźnicy, pod którą to postacią sprzedał dnia poprzedniego powóz wraz koniem Loriotowi.
— I nie omyliłem się wtedy...
— Jesteś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— Na czem opierasz swą pewność?
— Ojciec Loriot tego panu nie powiedział?
— Mówił mi o medaliku, znalezionym przez ciebie w powozie, sprzedanym i dostarczonym przez Scotta.
— Tak, panie... Był to medalik, jaki Scott kupił odemnie na kilka dni przedtem pod Królikiem A. Gill.
— Gdzież jednak dowód, ażeby to był ten sam?„Wszystkie te medaliki pochodzą z jednej fabryki, i są do siebie podobne.
— Nie panie... Ten się wyróżniał od innych, miał bowiem na środka skazę maleńką.
Tu Misticot sięgnąwszy do kieszeni, wyjął medalik z portmonetki i położył go na stole mówiąc:
— Oto jest... Patrz pan, i zauważ tę skazę, Scott mi ją sam wskazał po kupieniu. Chciałem mu dać inny w to miejsce, na co mi odpowiedział: Dobry będzie do tego, do czego chcę go użyć. Gdyby więc owym woźnicą, który przyprowadził konia z powozem Loriot’owi Scott nie był, zkądby się znalazł tam medalik na siedzeniu jaki wpadł mi w ręce. Zaraz ja sobie pomyślałem, iż w tem coś nieczystego się mieści.
— I nie myliłeś się w tym razie. Mam pewność, ze ten powóz służył do spełnienia zbrodni przy ulicy Joubert — rzekł Flogny — i mam zarazem to najmocniejsze przekonanie, że Scott wraz z Trilbym mieli w niej udział, pod kierunkiem tego trzeciego, który to wszystko skombinował i przygotował, trzeciego łotra, gorszego nad wszystkich innych!
— Trzeciego... trzeciego... — szeptał sprzedawca medalików. — Czekaj pan... czekaj! Może ja przypomnę coś sobie...
— Cóż takiego? — zapytał żywo Flogny.
— W restauracyi pod Królikiem A. Gill Scot wraz z Trilbym mówili mi, że oczekują na przybycie dyrektora cyr- ku Amerykańskiego, który ich zamówił na swoje przedstawienia.
— Kłamstwo! — zawołał agent.
— Lecz pozwólże mi pan dokończyć. Widziałem tego dyrektora prawdziwego, czy podrobionego, mniejsza z tem, dość, że go widziałem. Sprzedałem mu nawet jeden srebrny medalik...
— Jakże on wyglądał?
— Anglik najczystszej krwi, panie... postać, zachowanie się, ubiór, wszystko w nim oznajmiało nieodrodnego syna Wielkiej Bretanii. Nie mówił prawie wcale po francuzku.
— Od chwili spotkania Scotta u ojca Loriot przy ulicy des Moines, nie widziałeś łotrów tych więcej?
— Nie widziałem; nie przyszło mi na myśl zajmować się niemi, mając tyle innych, ważniejszych zatrudnień przed sobą.
Od kilku chwil, komisant handlowy Delvignes, który jak wiemy, siedział przy stole, pomiędzy Arnoldem i Misticot’em, przerwał swoją robotę, nasłuchując z uwagą.
— Przepraszam panów... — rzekł nagle, zwracając się do obu rozmawiających — mówicie panowie jeśli się nie mylę o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
Spostrzegłszy, iż komisant wymieszał się do rozmowy, Arnold zbladł nagle.
— Tak panie — odpowiedział Floguy — mówimy o tym tajemniczym wypadku.
— Pewne wskazówki prowadzą panów, jak widzę, na ślady winnych?
— Tak się zdaje...
— Pan należysz do policyj?
— Jestem inspektorem.
— Przed chwilą mówiłeś pan z panem Dumay o znalezionym przezeń srebrnym medaliku, który wam może posłużyć do wniesienia oskarżeń przeciw pewnym cudzoziemcom.
— Tak... w rzeczy samej. . — Zwróciło to moją uwagę — mówił dalej komisant — a zaraz panu wytłumaczę dlaczego. Pozwól mi jednak przed tem zobaczyć medalik, jaki ci dał przed chwilą pan Dumay.
— Oto jest.
Delvignes obejrzawszy go, zawołał:
— Oprócz tej skazy na środku, jest najzupełniejsza tożsamość.
— Tożsamość z czem?
— Z innym medalikiem, który wypadkowo wpadł w moje ręce w nader dziwnych wypadkach. On to właśnie służył widocznie do jakiegoś tajemniczego porozumiewania się, a gdy tu chodzi o oświecanie sprawiedliwości, nie waham się z wyjawieniem prawdy.
— Wytłumacz mi pan to jaśniej...
— Mieszkam pod numerem 36 przy ulicy des Tournelles. Jestem handlowym komisantem, a moje wyjazdy z Paryża trwają zwykle od ośmiu do dziesięciu dni. Przed miesiącem mniej więcej, odebrałem rozkaz od mego pryncypała do jaknajrychlejszego wyjazdu. W parę godzin byłem ku temu gotowym. Rano, w dniu mego wyjazdu, w chwili, gdy fiakr czekał przed domem, aby mnie powieść na stacyę drogi żelaznej, wszedłem do odźwiernej, nieobecnej w stancyjce natenczas, a widząc paczkę listów do mnie adresowanych, zabrałem takowa i wsunąłem do kieszeni, poczem wsiadłszy do fiakra odjechałem. Usiadłszy w wagonie zacząłem odczytywać korespondencye, nie przeglądając szczegółowo adresów. Trzecim listem zostałem dziwnie zdumiony. Pierwsza koperta tegoż, zawierała wewnątrz drugą bez żadnego papieru, znajdował się w niej tylko mały, srebrny medalik zupełnie do tegoż tu podobny, przytwierdzony lakiem do pieczęci, a ponad nim te dwa wyrazy: Siódma godzina. Mocno tem wszystkiem zaintrygowany, spojrzałem na adres. List przez pomyłkę wmieszanym został między moje listy. Muszę pana objaśnić, iż nazywam się Alfred Delvignes, a na kopercie był adres: Arnold Desvignes, ulica des Tournelles Nr. 36.
— Arnold Desvignes, ulica des Tournelles, numer 36 — powtórzył Misticot z osłupieniem.
— Tak panie... — odparł komisant.
— Pan więc znasz to nazwisko... znasz tego człowieka? — pytał żywo Flogny podrostka z Monmartre.
Chłopiec przypomniał sobie o poleceniach siostry Maryi.
Powierzona mu tajemnica nie należała do niego. Gdyby wyznał, iż zna Arnolda Desvignes, musiałby dostarczyć wyjaśnień, czego uniknąć pragnął usilnie.
— Znane mi jest to nazwisko — odpowiedział — lecz osobiście nie znam tego człowieka.
— Ależ to wspólnik Verriér’a! — zawołał nagle Flogny, uderzając się w czoło. — Doprawdy, to wszystko w obłęd wprowadzić jest w stanie! Posiadasz pan przy sobie ów list, o którym mówiłeś? — pytał komisanta Delvignes.
— Oto jest... — rzekł tenże, dobywszy go z portfelu.
Flogny długo przypatrywał się medalikowi i nakreślonym wyrazom: Siódma godzina, umieszczonym na drugiej kopercie.
— To jasno w oczy uderza?! — zawołał — godzina schadzki i znak porozumienia się.
A spojrzawszy na adres, dodał:
— List bez żadnej marki pocztowej... użyto więc posłańca... I pan jesteś pewnym, że Arnold Desvignes mieszka w domu, przy ulicy Tournelles?
— Jaknajpewniejszym. Czytałem jego nazwisko na skrzypce do składania listów i dzienników, przeznaczonej dla lokatorów.
— Ależ ów Arnold Desvignes nie może być owym milionerem, wspólnikiem Verrièra — rzekł Flogny po chwili namysłu. — Zbieg podobieństwa imienia i nazwiska, ot wszystko! Nie może on być wspólnikiem Scotta i Trilbego, od których ów list pochodzi... Nie! na tobym przysiągł... Ten bowiem właśnie Arnold Desvignes wspólnik Verrièr’a, wiedząc, że poszukuję pana Dumay, wskazał mi pierwszy, iż znajdę go w Blévé.
— On... on to panu powiedział? — szepnął Misticot, nie wierząc temu, co słyszy.
— Tak... on mi to wskazał.
— Ale zkąd wiedział o tem?..
— Wypadkiem, którego mi nie wytłumaczył.
Wobec tej niepojęcie powikłanej, tajemniczej sytuacyj podrostek z Montmartre zaczął się trwożyć o Anielę Verrière i siostrę Maryę.
— Tak... tak! jedynie tu zachodzi podobieństwo nazwisk, a nic innego — mówił Flogny dalej. — Pozwolisz mi pan zatrzymać tę kopertę z medalikiem? — pytał komisanta.
— Najchętniej... życzę aby przydatną panu być mogła do dalszych jego poszukiwań.
— Muszę natychmiast odjechać do Paryża... — wołał Flogny gorączkowo — muszę wiedzieć, kto jest ów Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles i wiedzieć to będę!
Misticot siedział w zamyśleniu, stawiając sobie ze wzrastającym niepokojeni to zapytanie: Zkąd wspólnik Verrièr’a mógł odkryć, iż ja wyjeżdżam do Blévé? Czy wie on zarówno, iż szukam broni przeciw niemu? Wszystkiego obawiać się należy ze strony takiego człowieka. Mimo, iż to się niepodobnem być zdaje, kto wie, czyli on nie jest wspólnikiem Scotta i Trilbego?
— O której godzinie wychodzi pociąg do Tours? — pytał Flogny.
— Nie odejdzie aż jutro zrana — odrzekł Delvignes — lecz możesz pan wraz zemną jechać do Amboisé dziś w nocy, będę panu towarzyszył na ulicę des Tournelles.
— A o której godzinie wyjeżdża pociąg z Amboise?
— O pierwszej minut dwanaście po północy. Z Blévé do Amboise można odbyć drogę pieszo w ciągu półtorej godziny. Jesteś pan dobrym piechurem?
— Dość dobrym... Lecz zdaje mi się, że idąc pieszo, spóźnić się możemy na pociąg — rzekł Flogny.
— Ja utrzymuję przeciwnie. Wyszedłszy ztąd o dziesiątej, będziemy mieli trzy godziny czasu przed sobą. Gdybyś wszelako pan wolał jechać, gospodarz każe nam zaprządz konie do powozu, jak to proponował.
— Nie! wolę iść pieszo... Razem powędrujemy.
— Pojadę zabrać moją torbę myśliwską i okrycie — rzekł komisant handlowy.
— A ja powiadomię gospodarza, iż nie będę tu nocował.
Delvignes wyszedł z kawiarni, a Flogny zbliżył się do kontuaru.
Arnold pobladły, zmieniony, pochylił się ku Trilbemu, szepcząc mu zcicha.
— Zginęliśmy, jeżeli natychmiast stanowczo działać nie będziemy. Weź klucz i wejdź do swego pokoju. Ja zaraz tam przyjdę.
Tu obaj wspólnicy zniknęli jeden po drugim.
Flogny wróciwszy, siadł obok Misticot’a.
— Pozostaje mi — rzekł — podziękować ci za objaśnienia, jakich mi użyczyłeś, mój młody przyjacielu. Kiedyż powracasz do Paryża?
— Nic nie wiem, panie... Zależy to od wielu ważnych okoliczności, a nie od mej woli.
— Prawdopodobnie będę potrzebował twojej pomocy w tej sprawie. Oto mój adres: Ulica François-Miron, nr. 29. Zapisz to sobie i chciej mnie powiadomić o swoim powrocie.
— Najchętniej to uczynię.
Wszedł Delvignes.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł zwracając się do Flogne’go; wyjdziemy skoro pan zechcesz. Wszak nic nie nagli, mamy jeszcze wiele czasu przed sobą.
O kwandrans na jedenastą, wyszedłszy obaj z hotelu, udali się drogą w kierunku Amboise.
We dwadzieścia minut przybyli do Crois-de-Blévé i dosięgnęli wsi, poprzedzającej las w Amboise, a następnie weszli w głąb tegoż.
Niebo dotąd pogodne i zasiane gwiazdami zmieniło się nagle. Grube chmury poczęły napływać ze wschodu. Powstały wicher wstrząsał gałęziami drzew z szumem, podobnym do wzbierającego morza na wybrzeżu. Nasi podróżni zaniepokojeni widokiem niepogody, żałując, iż nie wzięli powozu z Blévé, szli szybko, mało co z sobą rozmawiając.
Nagle stanęli w miejscu obaj jak wryci. Ryk jakoby dzikiego zwierzęcia przeraźliwem echem przebiegł całą przestrzeń lasu, a razem niby odpowiadając mu zahuczał grzmot w oddaleniu ze wschodniej strony.
— Co to jest, u czarta? — zapytał Flogny.
— Przyspieszmy kroku... — rzekł Delvignes.
— Miałożby nam zagrażać jakie niebezpieczeństwo? — pytał agent policyjny, wyjmując z kieszeni rewolwer dużego kalibru.
— Pan nie wiesz więc, że dzikie zwierzęta uciekły z menażeryj Pezon’a w Loches?
— Na honor nic nie wiem... po raz pierwszy o tem słyszę...
— Dwa lwy, tygrys i goryl przebiegają okolicę.
— Nie miłe spotkanie w każdym razie, sądzę wszelako, iż nie mamy czego się tak wielce obawiać. Zwierzęta z menażeryi tresowane i oswojone, nie zaczepią nas na pewno. Idźmy jednakże prędko, ponieważ burza się zbliża i więcej mnie ona niepokoi ponad te dzikie zbiegi Pezon’a.
Delvignes wraz z Flognym biegli z pośpiechem.
Wicher wzmagał się gwałtownie. Niebo coraz więcej czarnem się stawało. Błyskawice szybko po sobie następowały; grzmot huczał bez przerwy.
Nagle obaj podróżni posłyszeli w zaroślach dziwny hałas, tuż prawie ponad swojemi głowami.
Był to jakoby trzask, łamanie gałęzi w połączeniu z dzikim okrzykiem, podobnym do skargi człowieczej, na dźwięk którego dreszcz przebiegł po kościach.
Flogny, wraz z komisantem handlowym, mocno zdumieni i wystraszeni po trosze, spojrzeli w górę.
Mimo ciemności dostrzegli czarną postać, podobną do ludzkiej istoty, która skoczywszy z wierzchołka drzewa, stanęła przed niemi, poruszając pałką znacznej objętości, bawiąc się nią jak dziecię laseczką.
Obaj mężczyźni cofnęli się z przerażeniem, poznawszy, iż się znajdują wobec goryla wielkiego gatunku, najdzikszego z pomiędzy zwierząt.
Paszcza goryla otwierała się i zamykała, zęby mu szczękały, pałką trzymaną w łapach wywijał w powietrzu.
Delvignes, obezwładniony przestrachem, stanął, nie mogąc poruszyć się z miejsca.
Flogny, będąc więcej panem siebie, chciał drżącą ręką naciągnąć kurek rewolweru i strzelić w potworne zwierzę, brakło mu jednak czasu do spełnienia tej operacyi.
Goryl wymierzył mu w czaszkę uderzenie pałką tak silnie, że agent upadł na drogę z rozbitą głową i zakrwawioną twarzą.
Delvignes, bardziej umarły niż żywy wydał krzyk przerażenia, a nie mogąc się utrzymać na nogach padł na kolana.
Mgła ciemna rozciągnęła się przed jego oczyma. Widział jednakże małpę, zbliżającą się ku sobie i podnoszącą w górę olbrzymią swą pałkę. Posłyszał świst złowrogi i uczuł jednocześnie jakoby góra zawaliła się na jego głowę.
Następnie, nie widział nic, nie słyszał, nie czuł i padł bezwładnie obok swego nieszczęśliwego towarzysza.
Goryl, pochyliwszy się nad nim, słuchał uderzeń jego serca, położywszy na nim swe ucho, poczem zerwał się, a pochwyciwszy swą pałkę, wymierzył mu drugi cios na wierzch czaszki, którą rozbił na dwoje.
Dokonawszy tego, powrócił do agenta Flogny.
Ten ostatni był już martwym zupełnie. Gwałtowność pierwszego uderzenia przebiwszy czaszkę, rozmiażdżyła mu mózg zupełnie.
Dziwna obecnie nastąpiła scena.
Goryl, przyklęknąwszy obok trupa, zaczął przeszukiwać jego ubranie z zadziwiającą pilnością, zabierając wszystko, ale to literalnie wszystko, co się znajdowało w kieszeniach nieszczęśliwego; ukończywszy to, wydał świst, podobny do jakiegoś umówionego wezwania.
Na owo hasło druga ciemna postać wysunęła się zpośród zarośli i ukazała na drodze.
Księżyc, wypływający w tej chwili z po za chmur, oświecił swemi promieniami tę nową postać, ukazawszy w niej Arnolda Desvignes.
— No! i cóż powiesz, pryncypale? — zawołał goryl. — Sądzę, iż tym razem napewno załatwiona już sprawa!
— Przeszukałeś dobrze w kieszeniach agenta? — zapytał Arnold Desvignes.
— Jaknajstaranniej... — rzekł Trilby — którego pod małpią skórą poznali zapewne czytelnicy. — Oto wszystko, co miał przy sobie... Co zaś do tego drugiego...
— Nie ma co się nim zajmować... — odrzekł wspólnik Verrièra. — Komisant handlowy nie mógł posiadać nic, coby skompromitować nas mogło. Otóż medalik... koperta... portmonetka. Wszystko w porządku, jak trzeba. A teraz o trupach pomyśleć należy.
Jednocześnie straszny ryk rozległ się w pobliżu, w gęstwinie lasu.
— Słyszysz, pryncypale? — zapytał ze spokojem były klown z cyrku Fernando. — Dzikie zwierzęta poczuły woń krwi, w kilku minutach przybędą tu i rzucą siecią te szczątki. Wkrótce oczyszczą one plac walki. Pozostaje mi czas zaledwie do zmiany ubrania.
— Przyniosłem ci pakiet... Jest tam pod drzewem przy drodze.
Trilby poskoczył ku wskazanemu miejscu, lecz nagle cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Lew i lwica, zbiegłe z menażeryi Pezon’a, stanęły na lekkiej wyniosłości wzgórza, a rozszerzone źrenice zwierząt ogniem wśród ciemności płonęły.
— Precz, drapieżnicy! — krzyknął Trilby stłumionym głosem, podczas gdy Arnold wycelował rewolwer, który trzymał w ręku.
Jedno z dzikich, zwierząt skoczyło, zakreślając półkole, a ominąwszy dwóch stojących mężczyzn, rzuciło się na trupy.
Był to lew.
W chwili, gdy zatapiał potworne swe szpony w jedno z leżących ciał, Arnold bezwiednie, instynktowo, nacisnął kurek swej broni.
Strzał wybiegł, a jednocześnie lew martwy rozciągnął się na trupie i nie poruszył więcej.
Kula, wleciawszy mu okiem, przeszyła mózg, sprawiając śmierć piorunującą.
Natenczas lwica, ryknąwszy straszliwie, skoczyła na drogę.
Arnold wraz z Trilbym uciekali całą szybkością nóg swoich; strach, rzec można, przypinał im skrzydła.
Drapieżne to jednak zwierzę nie ścigało ich wcale.
Rzuciwszy się na ciała zmarłych, pożerało je, lizało krew.
Uciekający, nie zważając na to, co się dzieje po za nimi, pędzili naprzód, nie zwalniając biegu.
Wybiegłszy z lasu, przybyli na równinę.
— Stój! — zawołał Trilby zdyszany. — Nie mogę dalej biedź w tem ubraniu.
Pod osłoną wielkich drzew były klown z cyrku Fernando, zrzuciwszy w oka mgnieniu z siebie skórę małpy i maskę, przywdział zwyczajne ubranie, poczem, zapakowawszy skórę goryla, zabrał ją z sobą i obaj z Arnoldem udali się w drogę.
Była już północ, gdy przybyli do hotelu, którego bramę zastali zamkniętą.
Trilby podszedł ku bocznym drzwiom, wychodzącym na podwórze i znalazł je tylko na klamkę zamkniętemi.
— Pójdź! — rzekł do Arnolda — wrócimy tą samą drogą którą wyszliśmy.
Minąwszy ostrożnie dziedziniec, spostrzegli drabinę, ustawioną przy ścianie, a sięgającą dachu. Wszedłszy po niej do pierwszego piętra, wskoczyli przez otwarte okna do swoich pokojów.
Desvignes, zapaliwszy świecę, zaczął przeglądać przedmioty, zrabowane u nieszczęśliwego Flogny.
Trilby otwierał wytrychem drzwi pokoju komedyanta Rével, wkładając tamże w skórzany kuferek skórę goryla, w jakiej ów aktor odegrać miał dnia następnego „Żoka, czyli małpę brazylijską.“ Uskuteczniwszy to, zapukał do drzwi Arnolda, który mu je otworzył natychmiast.
— Jestem kontent z ciebie — rzekł wspólnik Verrièra, podając mu rękę. — Majątek twój zapewniony... Pozostaje ci tylko zgładzić Misticota, a droga stanie przed nami otworem.
— Dopełnij, co pozostaje jeszcze do zrobienia... Licz na mnie.
— Rachuję też, jak na siebie samego. Jutro wyjadę.
— Wracasz do Paryża?
— Tak.
— Dlaczego tak prędko?
— Dłuższa ma nieobecność mogłaby wzbudzić podejrzenia. Zresztą, potrzebuję rozciągnąć nadzór nad zakonnicą.
— Pozwolisz mi udzielić sobie jedną radę?
— Owszem... jeśli jest dobrą, wypełnię ją bez wahania.
— Otóż zajmij się przepatrzeniem mieszkania po nieboszczyku Flognym. Mogą tam znajdować się jakieś kompromitujące nas papiery.
— Przekonam się o tem z łatwością. Posiadam jego klucz, jego portfel, jego bilet inspektora policyi, którego użyję w potrzebie. A teraz idźmy obadwa na spoczynek.
∗
∗ ∗ |
Bytność policyjnego agenta w pałacu na bulwarze Haussmanna, głęboko zaniepokoiła siostrę Maryę.
Badania tego człowieka, zbrodnia, której sprawcy poszukiwał, śmiałość, z jaką wszedł do mieszkania bankiera dla dowiedzenia się o miejscowości, w której odnaleźćby mógł Misticota, wszystko to napawało przestrachem zakonnicę.
Zkąd mógł się dowiedzieć wspomniany agent, że chłopiec z Montmartre został z jej polecenia wysłanym?
W jaki sposób Misticot mógł dać objaśnienia względem tajemniczego porwania Edmunda Béraud, szwagra Verrièra, który od lat trzydziestu upuściwszy Francyę, wrócił incognito do Paryża?
Dlaczego to stwierdzone napewno jego zniknięcie, to przypuszczalne morderstwo zostało ukryte przed rodziną?
Z jakiej przyczyny nastąpiło to widoczne zmięszanie się bankiera, stanowiące sprzeczność z zimnem zachowaniem się Arnolda Desvignes?
Siostra Marya nie wiedziała, co myśleć o wszystkiem.
Wielki zamęt, powstały naraz w jej mózgu, nie pozwolił jej w zimny i logiczny sposób wyprowadzić wniosków z tylu zebranych jednocześnie wypadków.
Wśród powyższego chaosu, jeden szczegół rysował się jasno przed jej oczyma, sprawiając jej niepokój głęboki.
Jeśli Stanisław Dumay został badanym przez Flognego, czy mimo całego swego poświęcenia i dyskrecyi nie wyzna prawdziwych powodów, dla jakich został przez nią wysłanym w tę podróż do Blévé?
Rada byłaby go powiadomić o tem, co zaszło, lecz w jaki to sposób uczynić?
Wyszedłszy z salonu, gdzie pozostawiła policyjnego agenta z Verrièrem i Arnoldem Desvignes, wróciła do Anieli, nie chcąc jej jednak przestraszać, nic nie wspomniała o tem, co nastąpiło. Uścisnęła ją tylko, życząc dobrej nocy i odeszła do swego pokoju, udając się na spoczynek.
Sen jednak nie przychodził. Obawa i niepokój oczu jej zamknąć nie dozwoliły.
Nie myślała już o Misticocie, lecz o tej zbrodni, otoczonej ciemnościami, której Edmund Béraud stał się ofiarą.
Na chwilę jej wszakże myśl ta nie przyszła, ażeby jej wuj mógł być tego wspólnikiem; pomimowolnie jednak rodzaj nieufności, która nie była jeszcze podejrzeniem, budził się w głębi jej duszy.
Flogny, ów agent policyi, powiedział: Było trzech morderców Edmunda Béraud. Znam dwóch z nich, a Stanisław Dumay będzie mnie mógł naprowadzić na ślady trzeciego.
I siostra Marya w swych sennych marzeniach widziała przesuwającą się przed sobą zaniepokojoną postać Juliusza Verrière i lodowatą maskę Arnolda.
Myślała pomimowolnie o przybyciu do Paryża tego człowieka, swego towarzysza podróży niegdyś na drodze żelaznej. Przybywał on z Indyj, również jak i Edmund Béraud, milioner...
Edmund Béraud zniknął, a w kilka dni później Arnold Desvignes, również milioner, został wspólnikiem Verrièra.
Jakże w tem wszystkiem nie dopatrzeć łączności dziwnych, przestraszających?
Rozwidniło się, dzień zabłysnął, a siostra Marya, znużona bezsennością, podniósłszy się ubrała i aby rozproszyć oblegające ją straszne przypuszczenia, udała się na mszę do kościoła Notre-Dame de Lorette.
W pałacu na bulwarze Haussmana niezwykły ruch panował. Kamerdyner przy pomocy odźwiernego znosił pakunki, umieszczając je na czekającym przededrzwżami omnibusie.
Lando, zaprzężone w parę pięknych koni, również oczekiwało.
Siostra Marya za powrotem z kościoła weszła do pokoju Anieli, którą zastała gotową do wyjazdu. Udały się do salonu, gdzie i bankier ukazał się za chwilę. Miał nachmurzone oblicze, zdawał się być mocno zamyślonym.
— Siadajmy i jedźmy... — rzekł krótko.
Droga do Malnoue zabierała około dwóch godzin czasu. Podróż odbyła się w milczeniu. Zaledwie od chwili do chwili obie kuzynki wymieniały z sobą słów kilka.
Verrière milczał, zatopiony w głębokiem rozmyślaniu.
Przyjechano na miejsce w godzinie śniadania. Służba, wysłana naprzód, wszystko na przejęcie przybyłych przygotowała. Każdy się udał do przygotowanych dlań apartamentów.
Wpływ sielskiej przyrody dawał się dostrzedz już na pannie Verrière, która zdawała się jakoby wracać do życia.
Biednemu dziewczęciu ubył najdotkliwszy ciężar; ojciec nie wspominał jej nic o Arnoldzie Desvignes, co pozwalało jej mieć nadzieję, że owa tyle nienawistna dla niej osobistość mniej często niż w Paryżu przy rodzinnym stole ukazywać się będzie.
Dom mieszkalny Juliusza Verrière, który w okolicy „zamkiem“ nazywano, był to obszerny pawilon z kamienia zbudowany; w eleganckim stylu z epoki Ludwika XIII-go. Znaczna odległość od wsi go oddzielała.
Aleja z odwiecznych lip prowadziła do żelaznego osztachetowania, otaczając dwa mniejsze budynki, w tymże samym stylu stawiane, co i pawilon, z których jeden służył za mieszkanie dla miejscowego nadzorcy, będącego zarazem ogrodnikiem.
Park, zajmujący około dwunastu hektarów ziemi, zacieniony wspaniałemi drzewami, otoczony murem, tworzył prawdziwy las, pełen zwierzyny. Rozciągał się on poza domem, poprzedzony wielkim trawnikiem, zasianym kwiatami.
Obfitość w parku zwierzyny wymagała bezustannej czujności i nadzoru, ponieważ leśni złodzieje zakradali się tu od czasu do czasu dla tępienia takowej.
Aniela uwielbiała Malnoue. Tu to spędziła ona pierwsze lata dziecięce, przy boku swej matki, której związek z Juliuszem Verrière nie uczynił szczęśliwą, a skutkiem czego biedna kobieta szukała samotności. Tu młode dziewczę ujrzało po raz pierwszy kuzyna swego, Emila Vandame. Tu uczuła dla niego zrazu serdeczną życzliwość, a później miłość.
Podczas śniadania oblicze bankiera nie rozjaśniło się wcale.
Ruchy jego nagłe, przerywane, świadczyły o silnem, nerwowem podrażnieniu, co nié uszło uwagi tak siostry Maryi, jak i Anieli.
Po śniadaniu obie kuzynki weszły do parku.
Zakonnica prowadziła pannę Verrière, mocno jeszcze osłabioną.
— Zauważyłaś zapewne wraz zemną naglą zmianę, jaka nastąpiła w calem zachowaniu się mego ojca? — pytała Aniela, skoro znalazły się obie w znacznej od domu odległości.
— Spostrzegłam to... Mój wuj jest o coś zaniepokojonym, zgnębionym; odgadnąć jednak nie mogę powodu.
— Pójdziesz dziś na wieś dla zobaczenia się z proboszczem?
— Nie, jutro zrana odwiedzę go po mszy.
— Nie obawiasz się, ażeby, odebrawszy list od Stanisława Dumay, nie przyniósł go tutaj?
— Nie, tego się nie obawiam. Dumay, gdyby nawet miał do mnie pisać, nie mógłby tego dziś uczynić. Gdyby więc list przyszedł na probostwo jutro zrana, pociągiem o godzinie dziewiątej, ja przed dziewiątą z księdzem proboszczem widzieć się będę.
— Trzebaby wynaleźć sposób, ażebyśmy odbierały wprost z poczty dzienniki...
— Dlaczego? Gdy przyjdą dla twego ojca, przyniosą je nam tu.
— To prawda... Gdyby jednakże w którym z tych, dzienników publikowano o jakim świetnym wojennym czynie Emila Vandame, mój ojciec nie dopuściłby go do rąk moich...
— Dobrze... pójdę na stacyę de Villiers i tak uczynię, by twoje życzenie spełnionem zostało.
— Czemu nie powierzyć tej czynności nadzorcy Forestierowi lub jego żonie?
— Nie ufam im obojgu.
— Sądzisz więc, że otoczone jesteśmy szpiegami?
Siostra Marya znacząco opuściła głowę, nic nie odpowiadając.
Bankier zamknął się w swoim apartamencie.
Od kilku godzin był prawie jak martwy.
Wiadomości, otrzymane wczoraj wieczorem, gromem weń ugodziły.
— Odkryto więc ślady morderców Edmunda Béraud — powtarzał sobie — a tym sposobem i Arnolda Desvignes, któ- rego stawszy się wspólnikiem, przyjął i część zbrodni na siebie.
Gdyby Desvignes padł pod ręką sprawiedliwości i onby padł z nim razem, ponieważ ów nędznik, widząc się schwytanym, nie ukrywałby tego, że Verrière znał mordercę swojego szwagra i że wraz z nim chciał zagarnąć miliony, złożone w kasach domu Rotszylda, usiłując przedtem zgładzić wszystkich współsukcesorów.
Oczekiwało wtedy Arnolda Desvignes rusztowanie wraz z gilotyną, a Verrièra co najmniej galery.
Jakaż straszliwa przyszłość! Bankier odgadywał w zupełności tajemne zamiary swego wspólnika.
Flogny i Misticot, jako dwie osobistości, zagrażające najwyższem niebezpieczeństwem, zniknąć powinni.
Arnold, o którym był przekonany, iż nie cofnie się przed żadną zaporą, nie ulęknie żadnej trudności, dążąc prosto do celu wszelkiemi środkami, mógł jednak chybić...
Natenczas sprawiedliwość rozpoczęłaby swoje działanie.
Wszystko odkrytemby zostało!
Przerażająca ta ewentualność stawała się dla bankiera katuszą nad siły. Za jakąbądź cenę Verrière pragnął nazajutrz powrócić do Paryża, przekonać się, czyli Arnold nie przybył.
Nie chodziło tu teraz, jak w chwili pojedynku Desvigna z Vandamem, o unicestwienie złotych marzeń ostatniego, ale o topór gilotyny i galery.
Przy obiedzie bankier był również ponurym, jak przy śniadaniu.
Wstał pierwszy od stołu i wyszedł, polecając woźnicy, ażeby zaprzągł konie do powozu nazajutrz o godzinie szóstej rano, dla odwiezienia go na stacyę drogi żelaznej.
Równo ze świtem był już na nogach, nie zamknąwszy oczu przez noc całą.
O szóstej godzinie wsiadł do powozu i odjechał.
Niezadługo potem siostra Marya wychodziła z parku, udając się ścieżką w stronę probostwa.
Kościół był pustym zupełnie, skoro przybyła. Sędziwy proboszcz z Malnoue odprawiał mszę o siódmej godzinie. Na kilka minut przed siódmą kapłan, przybywszy do kościoła, spostrzegł siostrę Maryę, a zbliżywszy się, rzekł do niej:
— Przybyłaś, siostro, zapewne na kilka dni do zamku swojego wuja, pana Verrière?
— Tak, ojcze.
— Z panną Anielą?
— Z nią razem... Towarzyszyłaby mi do kościoła, gdyby nie była cierpiącą...
— Cóż jest temu biednemu dziecku?
— Wielkie zgryzoty sprowadziły chorobę... szczęściem niebezpieczeństwo minęło.
— Cieszę się z tego i wkrótce przybędę do zamku dla odwiedzenia pana Verrière wraz z córką.
— Będziesz, mój ojcze, zawsze tam mile widzianym.
— Zobaczymy się jeszcze po mszy, ma siostro?
— Tak... jeśli, ojcze, pozwolisz. Radabym złożyć ci niektóre zwierzenia... prosić o pewną drobną przysługę...
— Oczekuj mnie więc na probostwie... Znajdziesz tam mą starą służącą, Magdalenę. Ja wkrótce przybędę.
— Dobrze, mój ojcze.
Wiemy już, jakiego rodzaju zwierzeń zakonnica pragnęła udzielić sędziwemu proboszczowi z Malnoue, jak wiemy zarówno, o co chciała go prosić ze względu wysyłanych do siebie listów.
Pewien, że siostra Marya nie mogłaby inaczej postąpić, jak w duchu czynienia dobrze, proboszcz zgodził się chętnie na oddanie jej tej małej przysługi co do listów, na jego nazwisko adresowanych, i przyrzekł wyznać otwarcie, jakie sprawi na nim wrażenie Arnold Designes, gdyby za swoją bytnością spotkał go w zamku.
Zakonnica, wyraziwszy głęboką swą wdzięczność, podniosła się, by odejść, gdy dzwonek zatętniał przy drzwiach probostwa.
Jednocześnie służąca Magdalena, tak podeszła wiekiem, jak jej pan, weszła, przynosząc listy i gazety, świeżo odebrane od wiejskiego posłańca.
Proboszcz, przejrzawszy adresa na kopertach, rzekł do zakonnicy:
— Dobrze uczyniłaś, siostro, przedłużywszy swój pobyt u mnie o kilka minut. Otóż i list do ciebie.
Tu podał list siostrze Maryi, która odebrawszy go drżącą zlekka ręką, zapytała:
— Pozwolisz mi go, ojcze, rozpieczętować?
— Czyń, jak gdybyś była u siebie.
W kopercie, którą siostra Marya rozdarła, znajdowala się owa lakoniczna kartka, skreślona przez Trilbego w hotelu Kupieckim, w miejsce napisanej przez Misiicota.
Zakonnica czytała chciwie wyrazy:
Nie było żadnego podpisu, wszakże siostra Marya nie wątpiła, od kogo list ten pochodzi.
Któż inny, jak nie Misticot, mógłby pisać pod adresem księdza proboszcza w Malnoue?
Nie zadziwił jej nawet brak podpisu.
— List ten pochodzi od chłopca, o jakim ci, ojcze, mówiłam przed chwilą — wyrzekła.
— Jestżeś zadowoloną?
— Tak... bo pomimo krótkości listu, widzę, iż nie myliłam się w mych przypuszczeniach.
— Niech cię Bóg nie opuszcza, ma siostro, a gdybyś potrzebowała zdemaskować złoczyńców, niech ci przyjdzie z pomocą.
Siostra Marya, wróciwszy do zamku, powtórzyła Anieli swoją rozmowę z proboszczem, oraz pokazała jej list, świeżo odebrany.
O w pół do dwunastej Arnold Desvigues wsiadł na pociąg w Tours, który go przywiózł do Paryża na czwartą po południu.
Wprost z drogi żelaznej udał się na bulwar Beaumarchais’go, gdzie wszedł do swego pawilonu.
We dwadzieścia minut później, wyszedłszy ztamtąd w zwykłym ubiorze, pojechał fiakrem do bankowego biura Verrière i współka.
Widząc go wchodzącym do gabinetu, bankier wykrzyknął radośnie i podbiegł ku niemu, chcąc obsypać zapytaniami. Desvignes wszelako, nie będąc w zbyt dobrem usposobieniu, przerwał mu słowa:
— Bez badań i wyjaśnień... — zawołał. — Bądź kontent z tego, że się nie masz czego obawiać.
— Lecz ty... o ciebie mi chodzi... — rzekł Verrière.
— Skoro mówię, że nie masz się czego obawiać, to znaczy, że i ja jestem wolny od niebezpieczeństwa — odparł sucho Desvignes.
Dreszcz przebiegł bankiera od stóp do głowy, posłyszawszy to zdanie, którego znaczenie aż nadto dobrze pojmował.
Arnold ocalony i on ocalony. Arnold zgubiony pociągnąłby go wraz z sobą w zatratę.
— Cóż się tu działo? — zapytał Desvignes po chwili.
— Wszystko jaknajlepiej.
— Paweł Béraud?
— Przyszedł o oznaczonej godzinie dziś rano. Dano mu tymczasowe zajęcie, w oczekiwaniu innego, jakie dlań przeznaczysz.
— Pomyślę nad tem. A cóż tam słychać w Malnoue?
— Moja córka z kuzynką bawią tam od wczoraj.
— Pytałeś siostrę Maryę co do tego Misticota?
— Nic, wcale.
— Tem lepiej. Ani słowa w tym przedmiocie. Udaj, żeś zapomniał o wszystkiem, co nastąpiło.
— A jeśli ona badać mnie będzie?
— Zbądź jej zapytania... nic łatwiejszego.
Verrière westchnął głęboko.
— Ach! gdybyś wiedział, jak ja się obawiam... — wyszepnął — tracę sen, apetyt...
— Skoro się obawiasz do tego stopnia — rzekł Desvignes z pogardliwym uśmiechem — podam ci radę... Idź do prokuratora rzeczypospolitej i zadenuncyuj mnie. To oskarżenie zjedna ci łagodzące okoliczności...
— Dlaczego szydzisz, gdy sytuacya jest tak straszną? — zawołał Verrière; — dlaczego żartujesz sobie ze mnie?
— Żartuję, ponieważ twoje obawy są rzeczywiście śmiesznemi, a ja jestem człowiekiem poważnym. Skoro ci mówię, że nie ma niebezpieczeństwa, wierzyć mi powinieneś. Uspokój się więc... odzyskaj krew zimną, energję; inaczej, nie umiejąc zapanować nad sobą, ty sam sprowadzisz niebezpieczeństwo. Jeśliby się kto powinien obawiać, to ja... ja tylko, patrząc, jak lada chwila możesz zdradzić nas obu przez swoją słabość! Strzeż się, mój wspólniku!... bo w dniu, w którymbyś zgubił nas obu przez brak wytrwania i odwagi, bez wahania roztrzaskałbym ci czaszkę wystrzałem z rewolweru. Rozmyśl się więc, a przedewszystkiem uspokój... Idziemy jedną drogą, jednym krokiem. Lecz dość już o tym przedmiocie. Mówmy o czem innem. Wyjechałeś dziś rano z Malnoue?
— Tak... pierwszym pociągiem.
— Nic nie wiesz, co mogła zrobić przez ten czas twoja, siostrzenica?
— Nic nie wiem.
— Znasz proboszcza z Malnoue?
— Znam. Odwiedzamy się wzajem niekiedy.
— Jakiż to człowiek?
— Starzec, bardzo poczciwy i kochany przez swoich parafian.
— Wracasz dziś wieczorem do Malnoue?
— Czekałem na ciebie, inaczej byłbym już pojechał.
— Jedź więc.
— Nie pojedziesz zemną razem?
— Dziś nie... Mam interesa do załatwienia w Paryżu.
— Zobaczymy się jutro?
— Tak... Przybędę tu o zwykłej godzinie, a wieczorem, będę ci towarzyszył do Malnoue. Nie zapomnij o moich poleceniach.
— Będę, pamiętał.
Arnold podał rękę swojemu wspólnikowi.
Zimno tej ręki, która zdawała się być jakby ukutą z marmuru, przejęło dreszczem bankiera.
Wróciwszy do siebie na ulicę Tivoli, morderca Edmunda Béraud ukrył w szufladzie wszystkie papiery, skradzione przez Trilbego zmarłemu agentowi policyi, poczem udał się na bulwar Szpitala, do mieszkania Wiliama Scott.
Były klown z cyrku Fernando, posłyszawszy umówione stukanie, pośpieszył otworzyć.
— Będę cię potrzebował dziś wieczorem — rzekł przy — jestem na twe rozkazy... gdzież pójdziemy?
— Na ulicę François-Miron, nr. 30.
— Cóż tam robić będziemy?
— Najprzód dowiemy się, na którem piętrze mieszka agent policyi, Flogny.
— Flogny? — powtórzył Will Scott nie bez obawy. — Zkąd ten ptak wmięszał się w naszą sprawę?
— Za powrotem Trilby ci to wytłumaczy. Lecz bądź spokojny. Nie mamy się już czego obawiać ze strony Flognego. Trzeba się tylko dowiedzieć o jego mieszkaniu. Lecz się tak przedstaw, ażeby cię nie poznano.
— Bądź spokojnym... całkiem się zmienię.
— Pośpiesz się więc...
Scott zmienił ubranie, włożył perukę i faworyty, nadające zupełnie inny wyraz jego fizyonomii.
— Jestem gotów... — rzekł. — Wyjdź pierwszy i idź przez bulwar Szpitala.
Za chwilę petem oba jechali powozem w stronę ulicy François-Miron.
— Cóż tam nowego na ulicy Sekwany i ulicy des Fleurus? — zapytał Desvignes.
— Małżeństwo z ulicy Sekwany ostatecznie się rozeszło — rzekł Scott; — obecnie nie wiem, gdzie się schroniła Joanna Desourdy ze swą córką, lecz wkrótce o tem się dowiem.
— A Eugeniusz Loiseau?
— Nie widziałem go od czterech dni. Uwolniłem z pod mej opieki, wróciwszy z Joinville-le-Pont, gdzie spędziliśmy dwa dni, wraz z Pawłem Béraud. Jeśli powrócił do żony na ulicę de Fleurus, to nie na długo, upewniam. Naprzykszyło mu się już to małżeństwo... Jutro zobaczę się z nim pod Srebrnym Czopem, przy ulicy l’Ecole-de-Médicine.
— Paweł Béraud, jest wciąż zakochanym w Wiktorynie?
— Więcej niż kiedykolwiek... A co do tego właśnie, ułożyłem już pewien plan.
— Nie zapominaj również ani o wdowie Ferron, ani o praczce z ulicy Gareau.
— Bądź spokojnym... Na każde z nich czas przyjdzie.
Woźnica przystanął z fiakrem na rogu ulicy François-Miron, jak mu to poleconem było.
Will Scott wysiadłszy, wszedł do starego pięciopiętrowego domu, oznaczonego numerem 39-ym, a zagłębiwszy się w ciemny korytarz, zapytał odźwiernej:
— Gdzie tu mieszka pan Flogny?
— Na trzeciem piętrze, drugie drzwi po prawej — odpowiedziała kobieta, nie patrząc na przybyłego.
— Czy jest w domu?
— Nie wiem... pójdź pan zobacz.
Scott, wszedłszy na trzecie piętro, spostrzegł na drzwiach bilet wizytowy z nazwiskiem „Flogny.“ Wróciwszy do Arnolda Desvignes, złożył mu sprawozdanie z tego, co zaszło.
— A więc idźmy do mieszkania Flognego... — rzekł wspólnik Verrièra.
— W jaki sposób tam wejdziemy?
— Mam klucz...
— A jeśli on wróci, podczas gdy będziemy u niego?
— Nie wróci... Wyjechał w podróż daleką.
Irlandczyk zrozumiał, co to znaczyło.
— Idźmy więc... — rzekł. — Ty idź naprzód, lecz zwolna i cicho. Stara odźwierna nie zwróci na ciebie uwagi. Nie zatrzymuj się aż na trzeciem piętrze... Ja będę tuż szedł za tobą.
Tak też uczynili.
Po upływie pięciu minut obaj stanęli przed drzwiami mieszkania Flognego.
Arnold, dobywszy klucz z kieszeni, otworzył nim zamek, a przepuściwszy Scotta przed sobą, wszedł, a następnie potarł zapałkę, od której rozpalił świecę, stojącą na stole.
W ciasnym, małym pokoiku, służącym za jadalnię, znajdował się tylko stół, szafka i cztery krzesełka, na pierwszy rzut oka nie zawierające żadnego papieru.
Arnold ze Scottem przeszli do jadalni.
— Baczność!... — zawołał Scott półgłosem — nie czyńmy hałasu. Cienkie, jak widzę, jest tu przepierzenie, mogą słyszeć w sąsiedniem mieszkaniu, co mówimy.
W rzeczy samej, szmer przyciszonej rozmowy dobiegał obecnych.
Scott, zapaliwszy lampę, stojącą nad kominkiem, pasta- wił ją na stole, służącym zarazem za biurko, na którym leżało kilka książek, atrament, pióra i podręcznik.
Arnold, otworzywszy ów konotatnik, znalazł go próżnym.
— Do czarta! — zawołał — gdzież to zwierzę ukryło swoje papiery? A! otóż komoda... Przepatrz szuflady.
Były klown cyrkowy spełnił rozkaz, lecz bezskutecznie.
Wspólnik Verrièra zatrzymał się przed biurkiem starożytnego kształtu, mówiąc:
— No! z pewnością je tu znajdziemy.
— Być może, ale do otworzenia zamku brakuje nam klucza.
— Nie możnaż i bez tego sobie poradzić?
— W jaki sposób? Włamanie skompromitowaćby nas mogło — odrzekł Scott. — Mieszkający obok dosłyszeliby hałas, powzięli podejrzenia.
— A jednak ja muszę wiedzieć, co się tam znajduje.
— Ileż mi czasu pozostawiasz na przetrząśnienie tego biurka?
— Do jutra wieczorem.
— Nie siedźmy tu zatem dłużej. Zmykajmy... a jutro na ulicę Tivoli dostarczę ci papiery, które poznać pragniesz.
Scott zgasił światło i wyszli oba, tak, iż odźwierna nie zauważyła wcale ich obecności w tym domu.
Znalazłszy się na ulicy, dwaj łotrzy się rozłączyli.
Po wstrząsającej scenie między Joanną Desourdy a żoną Eugeniusza Loiseau, ta ostatnia, złamana znużeniem, zgryzotą i nękana dreszczem febrycznym, zmuszoną była położyć się się do łóżka.
Zamiast jednakże uspokojenia, febra się zwiększyła i we dwie godziny później biedna Wiktoryna leżała bez zmysłów, owładnięta maligną, w której wołała głośno, wydając jęki i wzywała o pomoc.
Jęki te i wołania nieszczęśliwej dobiegły sąsiadów, którzy sądząc, iż wyniknęła jakaś nowa sprzeczka pomiędzy kwiaciarką a jej mężem, powychodzili ze swych mieszkań i nasłuchiwać poczęli.
Skargi i krzyki chorej wzmagały się coraz bardziej, aż jeden z lokatorów pobiegł powiadomić o tem odźwierną.
— Ten zbrodniarz Loiseau zabija swą żonę — mówił nie można pozwolić, ażeby ją zamordował.
Przestraszona odźwierna przybiegła do drzwi i zapukała.
Wiktoryna nie słyszała wcale, nie mogła nic słyszeć, straciwszy przytomność zupełnie.
— Niepodobna, ażeby tam się znajdował Loiseau — rzekła odźwierna po chwili zamyślenia; — nie wrócił wczoraj wieczorem, jestem tego pewną!
— Trzeba zatem powiadomić komisarza policyi — ozwała się jedna z sąsiadek.
— Może ona chce się pozbawić życia ta nieszczęśliwa? — dodała druga. — Ach; po miesiącu małżeństwa do czego ów łotr ją doprowadził!
— Co począć?— pytała odźwierna; — będąc sama tylko w stancyjce, odejść od domu nie mogę.
— Ja za panią popilnuję... — wyrzekła pierwsza z lokatorek. — Pójdź... sprowadź przynajmniej miejskiego strażnika.
Projekt ten został przyjętym.
Odźwierna pobiegła z pośpiechem, nie spotkawszy jednakże żadnego z miejskich strażników, dobiegła aż do biura komisarza policyi.
W pół godziny przybył komisarz do domu na ulicę de Fleurus, w towarzystwie lekarza, ślusarza i dwóch agentów, a powiadomiony o nikczemnem postępowaniu Eugeniusza Loiseau, kazał sąsiadkom wrócić do swych mieszkań, sam zaś nie odbierając na pukanie do drzwi żadnej odpowiedzi, polecił ślusarzowi zamek otworzyć.
Drzwi ustąpiły natychmiast, bez oporu, i przybyli weszli do wnętrza, gdzie oczekiwał ich przejmujący smutkiem widok.
Wiktoryna, walcząc z gorączkowemi widmami, zsunęła się z łóżka i na w pół naga, w podartej bieliźnie, z rozpuszczonemi włosami, wiła się po podłodze, głową w nią uderzając.
Policzki miała mocno zarumienione. Oczy szeroko otwarte, pozbawione były blasku spojrzenia.
— Znajdujemyż się wobec wypadku otrucia, czy samobójstwa? — pytał komisarz lekarza, klęczącego przy chorej.
— Bynajmniej... Jest to wprost paroksyzm gorączki. Ta nieszczęśliwa mogła była oknem wyskoczyć... Cudem tego nie uczyniła!
— Czy może być ona w domu pielęgnowaną?
— Należałoby w takim razie sprowadzić do niej dozorczynię... Lecz będzież ją miała czem zapłacić?
— O! co tego, to nie zdoła uczynić — odpowiedziała odźwierna. — Jej mąż jest pijak, hulaka; roztrwania wszystko, co zarobi. Dłużni są tak za upłyniony kwartał komornego, jak i za bieżący. Ja sądzę, panie doktorze, że najlepiej byłoby przewieźć tę nieszczęśliwą do szpitala, zasługuje ona na gorliwe pielęgnowanie, zacna to bowiem bardzo istota:
— Panie komisarzu — rzekł lekarz — rzecz jest nagląca. Tej biednej kobiecie zagraża niebezpieczeństwo. Trzeba bez stracenia chwili przewieźć ją do sal publicznego miłosierdzia.
— Czyż zdoła ona jednak znieść podróż powozem?
— Wołałbym, aby ją przeniesiono na noszach, do powozu bowiem trudno byłoby ubrać tak ciężko chorą.
Komisarz powiedział coś agentowi, który wyszedłszy, wrócił za chwilę, sprowadzając nosze i dwóch ludzi.
Wiktorynę, wciąż bezprzytomną, położono na materacu, narzucono na nią ciepłą kołdrę, a dla ukrycia przed wzrokiem ciekawych, nosze na zewnątrz płótnem osłoniono, poczem udano się z nią w drogę do szpitala.
— Ja zabieram klucz z sobą — rzekł komisarz do odźwiernej, zamknąwszy mieszkanie. — Gdyby pan Loiseaa wróciwszy, chciał wejść, powiedz mu pani, ażeby przyszedł do mnie do biura.
— Uczynię to z przyjemnością, panie komisarzu. Ten hultaj zasługuje, aby mu ostre słowo prawdy powiedziano.
Spędziwszy dwa dni w Joinville-le-Pont w towarzystwie Pawła Béraud i Wiliama Scott, mniemanego Burgundczyka, Loiseau w stanie najzupełniejszego ogłupienia, wrócił w poniedziałek rano do Paryża z dwoma swoimi kolegami.
Scott pożegnał ich obu przy winceńskiej drodze żelaznej, mówiąc:
— Do jutrzejszego widzenia!
Béraud śpieszył się do objęcia swych obowiązków w biurze Verrièra.
Loiseau, oszołomiony pijaństwem, w jakiem od sześciu dni pozostawał bez przerwy, kompletnie pozbawiony był przytomności umysłu.
— Co ja z sobą pocznę, jeśli mnie oba opuścicie? — mruczał, zwracając się do Pawia Béraud.
— Nie wrócisz przecież, spodziewam się, do domu? — rzekł Paweł.
— Nie chciałbym... a jednak... Potrzebuję moich rupieci, nie chciałbym ich pozostawić przy ulicy de Fleurus.
— Wiktoryna cię zatrzyma... wyjść ci nie pozwoli... — odrzekł nowomianowany urzędnik domu Verrière i Spółka.
— Niech się poważy odezwać... dałbym ja jej odpowiedź!
W usposobieniu, w jakiem znajdował się obecnie Loiseau, uważał Paweł, iż innej rady nie było.
— Zakończ z nią raz... — rzekł. — Staw się odważnie, pomnij, żeś przecie mężczyzną. Sprzedaj sprzęty, ot! jak ja zrobiłem, rozdziel pieniądze i rozejdźcie się z sobą.
— Dobrze... zrobię to zaraz dziś, bezzwłocznie.
— Wsiądźmy do fiakra... Muszę zmienić ubranie przed pójściem do biura. Rozejdziemy się na ulicy de Bucy, a zobaczymy wieczorem pod Srebrnym czopem.
Na ulicy de Bucy pożegnawszy swego kuzyna, Loiseau stał przez kilka minut na trotuarze zadumany, z pochyloną głową, zapytując sam siebie, co mu teraz uczynić wypada?
Widocznie toczył z sobą walkę wewnętrzną.
Głos jakiś nieznany, milczący, od pewnego czasu począł się odzywać nanowo, czyniąc mu ważne wyrzuty z przyczyny jego postępowania.
Mimo to wahał się, a nie wiedząc, co robić, zaczął iść wprost przed siebie, bez celu.
W niedługim czasie znalazł się na ulicy de l’Ecole-de-Médicine, zboczywszy zupełnie z drogi, jaką mu iść należało na ulicę de Fleurus.
Wszedł do piwiarni pod Srebrnym Czopem bezwiednie, a dla dodania sobie energii, polecił podać wódki, której wychylił kilka kieliszków jeden po drugim.
Krew w nim się rozgrzała, w głowie mu się kręcić zaczęło. Cały jego system nerwowy drgał wściekle.
Bezrozumny ów nędznik, nie wahając się teraz, poszedł na ulicę de Fleurus.
Idąc, mówił głośno sam do siebie, jak gdyby chciał sobie dodać odwagi do spełnienia niegodziwości, projektowanej mu przez kuzyna.
Sumienie w nim powtórnie zamarło.
Przybywszy przed dom, spojrzał na okna. Były one szczelnie zamknięte.
Minąwszy korytarz, miał właśnie wchodzić na schody, gdy spostrzegłszy go odźwierna, podbiegła ku niemu.
— Ach! nieszczęśliwy człowieku!... — zawołała — cóżeś ty uczynił?
— Co... co? Com ja uczynił... — bąkał introligator, któremu wódka krępowała język. — Robiłem, co mi się podobało, moja matko, a sądzę, że cię to nie obchodzi! Może zostałaś za- płaconą, ażeby napaść na mnie urządzić? No! wracaj, mówię ci, do swojej budy, bo inaczej...
— Ha! jesteś łotrem... nie powiem, ostatniego rodzaju — wołała zaperzona odźwierna. — Znajdą się jednak tacy, którzy cię potrafią poskromić!
— Poskromić... mnie? Ha! ha! chciałbym wiedzieć, któż taki?
— Naprzód zostaniesz wyrzuconym z mieszkania przez woźnego.
— I owszem... myślisz, że ja chcę się trzymać tej waszej budy?
— Musisz zapłacić za kwartał ubiegły i ten, który się kończy obecnie. Po zapłaceniu pozostanie ci tylko zabrać swoje manatki... Właściciel nadal trzymać cię nie będzie... Dość ma lokatorów tego rodzaju!
— Milcz, czarownico! — wrzasnął Loiseau ze wzrastającem wzburzeniem. — Zapłacę twemu właścicielowi i rzucę z czartem to pudło... Niech je ogień spali!
Tu pobiegł na schody.
— Gdzie idziesz? — zawołała odźwierna.
— Gdzie idę... do kroć piorunów! — zawołał — wszak wiesz, że idę do siebie.
— Do siebie... A więc, chcąc tam wejść, musisz naprzód iść prosić o klucz komisarza policyi.
To powiedziawszy, kobieta wsparła się tryumfująco na miotle, którą trzymała, w ręku.
— Do komisarza? — powtórzył introligator z osłupieniem. — Mój klucz znajduje się u komisarza policyi? To kłamstwo! Moja żona mi otworzy.
— Twoja żona... — powtórzyła odźwierna; — czy wiesz, co się z nią stało? Zabrano do szpitala twą żonę...
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Wiktoryna w szpitalu? — zawołał wytrzeźwiony nagle. — Co jej się stało? Co jej jest?
— Co jej jest... Dostała strasznej gorączki... A z czego? Bijesz ją... dręczysz, poniewierasz... Jesteś nikczemnikiem. Gdy napełniała cały dom jękami, że aż serce z żalu pękało, przyszedł komisarz. Kazał otworzyć drzwi ślusarzowi... I znaleziono tę nieszczęśliwą, leżącą bez przytomności prawie na podłodze. Miano dla niej więcej od ciebie litości, zaniesiono ją do szpitala. Co zaś do twego klucza, powtarzam, iż komisarz go zabrał; jeśli chcesz wejść do mieszkania, idź po klucz do niego.
— Pójdę... albo nie pójdę... jak mi się będzie podobało! — wrzasnął w przystępie wściekłości Loiseau. — Komisarz nie zabroni mi wejść do mego mieszkania! Ha! wysłali mą żonę do szpitala... Niech tam zostanie zresztą, skoro ją zaniesiono. Lekarstwa przynajmniej nie będą mnie kosztowały.
Tu zaczął biedź szybko po schodach.
— Ach! łotr... łotr podły, bez serca!... — wołała, biegnąc za nim, odźwierna.
Na hałas, wynikły z tej sprzeczki, lokatorowie powychodzili, chcąc się dowiedzieć, co zaszło.
Przybywszy na piętro, gdzie mieszkał, Loiseau rzucił się na drzwi z całą zaciekłością.
Dało się słyszeć trzeszczenie.
Pod gwałtownością nacisku zamek wyszedł ze swej osady.
Drzwi się otworzyły. Loiseau wszedł.
Przestraszona tem włamaniem odźwierna, wybiegła z pośpiechem, a zamknąwszy swoją stancyjkę, udała się do właściciela domu, mieszkającego w pobliżu.
Loiseau pozostał przez kilka minut u siebie, zabierając wszystko, co mogło mieć jakąśkolwiek wartość pieniężną, następnie wyszedł, pozostawiwszy drzwi uchylone za sobą.
Postanowił iść za przykładem Pawła Béraud i w tym celu udał się na ulicę Vaugirard, do składu używanych mebli.
— Mam meble do sprzedania — rzekł — wszedłszy do sklepu. — Nie będę żądał zbyt drogo, może pan kupisz?
— Owszem... A gdzie to?
— O kilka kroków ztąd... Przy ulicy de Fleurus.
— Pójdźmy... zobaczę.
Gdy Loiseau przybył wraz z kupcem, odźwierna jeszcze nie powróciła. Grupa lokatorów, zebrana w sieni, rozmawiała o wypadku dnia tego. Introligator, przeszedłszy koło nich, wprowadził kupca do mieszkania.
— Wysadziłem drzwi — rzekł, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie; — kończmy więc prędko. Sprzedaję wszystko, z wyjątkiem bielizny i ubrania.
W oka mgnieniu kupiec wszystko ocenił.
— Daję za to wszystko siedemset franków — rzekł — jeśli się zgadzasz, zabieram i płacę, w przeciwnym razie odchodzę.
— Zgadzam się... bierz i płać!
— Będęż mógł zaraz to zabrać?
Na te słowa ukazał się właściciel domu w towarzystwie odźwiernej.
— Panie Loiseau... — zapytał z gniewem — jakiem prawem pozwalasz pan sobie czynić w mym domu hałasy i krzyki?
— Jakiem prawem? ponieważ tak mi się podoba — odrzekł introligator. — Panu wolno jest tylko upominać się o zapłatę, nic więcej. Ile panu dłużnym pozostałem?
— Trzysta franków za komorne — odrzekł właściciel, dobywając kwity z kieszeni — a dwadzieścia franków za reparacyę drzwi wyłamanych.
— Jeżeli panu zapłacę te trzysta dwadzieścia franków — pytał kupiec — wolnoż mi będzie zabrać te wszystkie meble, jakie mi ten pan sprzedaje?
— Ma się rozumieć... Zabierz je pan sobie.
— Oto jest trzysta franków i jedna moneta dwudziestofrankowa.
— Proszę odebrać pokwitowanie, panie Loiseau — mówił gospodarz, wręczając takowe introligatorowi. — Mimo, że to mnie nie obchodzi, pozwól sobie jednak powiedzieć dwa słowa: Źle skończysz, jeśli nie zmienisz swego postępowania...
— Zachowaj pan te nauki dla siebie — zawołał introligator. — Pomówimy o tem wszystkiem kiedyś... w przyszłości. Tymczasem powiadamiam pana, iż jestem u siebie, pan nie masz nic do mnie, skoro zostałeś zapłaconym. Proszę wyjść!
Widząc, iż ze strony takiego nicponia, obelgi jedynie mógł otrzymać, właściciel odszedł, a za nim odźwierna.
— Masz mi pan jeszcze trzysta osiemdziesiąt franków dopłacić — rzekł Loiseau do kupca. Wydam panu na ogólną sumę pokwitowanie. Wyłączam sobie tylko to zawiniątko — dodał, wskazując na pakiet, zawierający jego warsztatowe narzędzia, oraz, jak mówiłem, bieliznę i ubranie.
Po odebraniu pieniędzy i wydaniu pokwitowania Loiseau wyszedł, ścigany pogardliwym wzrokiem lokatorów, a przebiegłszy ulicę de Bucy, zażądał dla siebie pokoju w tym samym hotelu, gdzie mieszkał Paweł Béraud.
Otrzymawszy takowy, złożył w nim swoją walizkę i udał się do zakładu pod Srebrnym czopem. Potrzebował odurzenia.
Grał więc w karty i pił zapamiętale.
Około siódmej wieczorem przyszedł tam Paweł wprost z biura, ciekawy dowiedzieć się, co zaszło pomiędzy Eugeniuszem a Wiktoryną.
Loiseau był na w pół pijanym.
— Cóż było? — zapytał.
— Co było... skończone! — odrzekł introligator.
— Co... jakto?
— Co... rozłączenie, mój stary. Zrobiłem jak ty, zwinąłem mój bazar.
— Brawo! A Wiktoryna?
— Wiktoryna w szpitalu.
Paweł podskoczył zdumiony.
— W szpitalu Wiktoryna? — powtórzył, bledniejąc. — To niepodobna!
— Mówię ci prawdę... Zdaje się, że dostała swoich ataków nerwowych i komisarz policyi wyekspedyował ją do szpitala. Otóż pozbyłem się łatwo kłopotu. A co?
Paweł Béraud niezaprzeczenie był równie nikczemnym, podłym i okrutnym, jak Loiseau, mimo to czuł oburzenie, słysząc introligatora wyrażającego się w ten sposób o swojej żonie.
Chwila ta jednak trwała jak mgnienie błyskawicy. Pomyślał sobie, że im bardziej Loiseau okaże się nikczemnym względem Wiktoryny, tem więcej on będzie miał widoków powodzenia.
— Byłeś w szpitalu, widziałeś się z nią? — zapytał.
— A tożbym głupstwo uczynił! Rozłączenie nastąpiło i rzecz skończona! Jestem kawalerem... Nie mówmy o tem więcej, a raczej idźmy na obiad. Ja dziś ugaszczam was... Mam pieniądze!
Opuściwszy dwóch tych godnych siebie ludzi, powróćmy do Blévé.
Dyliżans, kursujący pomiędzy Amboise a Blévé, wychodził z Amboise o w pół do czwartej rano, jak o tem wiedzą czytelnicy. Bardzo często spóźniał się on o kilka minut, a niekiedy nawet o kwadrans.
Pięciu podróżnych jechało nim obecnie.
Konduktor, spędziwszy w karczmie niedzielę, znajdował się w nader wesołem usposobieniu.
Wyśpiewywał głośno, towarzysząc swej pieśni trzaskaniem z bicza. Konie szły szybko i wkrótce powóz wtoczył się do lasu.
Nagle szkapy, zwolniwszy bieg zaczęły objawiać niepokój, strzygąc uszami i wyrzucając oddech gwałtownie.
— Wio... hej! leniwce... — wołał konduktor, smagając je biczem — dalejże naprzód!
Konie poskoczyły galopem, co jednak z widocznym uczyniły wstrętem, nie przestając wyrzucać nozdrzami świszczącego oddechu.
Po kilku sekundach zatrzymały się znowu.
— Co to, do czarta? — zawołał konduktor, smagnąwszy je biczem.
Było to jednak napróżno. Oba bieguny stanęły jak wryte, drżąc na całem ciele, cofając się i wspinając na tylnych nogach.
Burza, grożąca przez noc całą, bokiem przemknęła, niebo wszelako ciemnem pozostało, a gęste gałęzie wielkich drzew ciemność tę jeszcze zwiększały.
— Nie! tu musiało zajść coś niezwykłego... — mruknął konduktor i zeskoczywszy z siedzenia, chciał ująć konie za cugle, aby je poprowadzić.
Oba rumaki nietylko, że odmówiły posłuszeństwa, ale tak silnie cofać się zaczęły, iż omal nie wywróciły w rów wehikułu wraz z podróżnymi.
— Co to jest... co się tu dzieje? — pytali jednogłośnie jadący z niepokojem i trwogą.
Już nie konduktor powozu odpowiedział na to zapytanie, ale straszliwy duet ryczenia, jakie się dało słyszeć na drodze w bliskiej odległości.
Konie wspięły się przestraszone, drżące, a zawróciwszy, gotowe były uciekać w kierunku Amboise.
Czując, iż nie zdoła ich za cugle poprowadzić, bez narażenia się na wywrócenie i stratowanie, konduktor wskoczył na siedzenie i chwycił za lejce, wołając na podróżnych:
— Stoją tu w pobliżu dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona... nie zdołamy zapewne przejechać...
Jednocześnie konie, zerwawszy się z miejsca, ruszyły wściekłym galopem wzdłuż drogi, widniejącej przed niemi.
Po za niemi brzmiał ryk drapieżców, który słabnął w miarę przebytej odległości.
Blisko przez trzy kilometry konie biegły jak szalone. Wszyscy podróżni drżeli. Powóz podskakiwał gwałtownie na resorach, zdawało się, iż lada chwila wywróci się, straciwszy równowagę.
W miarę jednakże zbliżania się do Amboise bieg stawał się mniej szybkim. Konie uspakajały się, oddalając od niebezpieczeństwa, zresztą znużenie je wyczerpało.
Zaczęło się rozwidniać w chwili, gdy powóz wjeżdżał do miasta. Drzwi i okna domów były jeszcze zamknięte.
Konduktor zatrzymał się przed hotelem Pocztowym. Podróżni, powysiadawszy, poczęli pukać do okiennic hotelu, aby im otworzono.
Służący zdumiał się, ujrzawszy za otwarciem bramy dyliżans, który o tej godzinie powinien był znajdować się w La Croix-Blévé.
Przywołał właściciela, któremu konduktor opowiedział, co zaszło.
— Żywo... po żandarmaryę! — wołał przedsiębiorca transportów pocztowych. — Niech zbudzą dowódcę... powiadomią komisarza! Niech przywołają z zamku kompanię żołnierzy! Kuryer musi wyjechać z zamku pod silną eskortą!...
Konduktor w jedną stronę, służący w drugą pobiegli, ażeby spełnić rozkazy.
Zbudzeni hałasem sąsiedzi, poczęli wyglądać oknami, pytając jedni drugich, a nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. W trzy kwadranse później komisarz policyi z dowódcą żandarmeryi, kapitanem konnicy i oddziałem żołnierzy otoczyli dyliżans dla konwojowania, podczas gdy woźnica przeprzęgał konie, ponieważ pierwsze napewno nie chciałyby iść w kierunku lasu Amboise.
Nabito broń, podróżni wsiedli do powozu, a kapitan, któremu poruczono kierownictwo wyprawą, rozkazał konduktorowi jechać wolnym truchtem, tak, aby jednocześnie z nim postępowali żołnierze.
Komisarz policyi wraz z sekretarzem zajął miejsce na wierzchu powozu.
Dyliżans wyruszył z miejsca.
W Blévé dziwiono się i niepokojono, nie widząc przyjeżdżającego wehikułu. Zaczęto wierzyć w jakiś wypadek, nikt jednak nie odgadywał, co się takiego stać mogło.
Droga, którą jechał dyliżans, zagłębiając się w las, biegła kręto i krzywo.
— Jak prędko przybędziemy do miejsca, w którem twoje konie zatrzymawszy się, iść dalej nie chciały? — pytał komisarz konduktora.
— Przybędziemy tam niezadługo; jest to na trzecim zakręcie drogi — odrzekł zapytany.
W rzeczy samej, po dziesięciu minutach, na trzecim skręcie, konie poczęły strzydz uszami, okazując zupełnie też same oznaki przestrachu, co ich poprzednicy.
— Otóż naśladują tamte... — mruknął konduktor.
— Popuść im lejce, niech wolno idą — zawołał kapitan, poczem rozkazał żołnierzom i żandarmom nastawić bagnety i karabiny.
Nagle konie stanęły w miejscu, nie chcąc iść dalej.
Przed niemi wprost droga tworzyła kąt ostry, nie dozwalając nic widzieć w odległości.
— Zmuś konie, ażeby postąpiły — zawołał kapitan.
Konduktor uderzył je silnie biczem. Zaczęły biegnąć, przemknąwszy tak kilka metrów, drżały jednakże, rozszerzając nozdrza.
Po kilku sekundach zatrzymały się powtórnie, spięte na tylnych nogach, okryte potem i pianą.
— Otóż drapieżne zwierzęta! — zawołał komisarz.
Głuche mruczenie dało się słyszeć na odległość trzech set metrów i spostrzeżono zdała dwie potworne głowy lwa i tygrysa, siedzących na drodze przy szczątkach, których niepodobna było rozeznać.
— Naprzód! — zawołał kapitan na swoich ludzi.
Żołnierze wykonali zlecenie.
Dyliżans pozostał w tyle z żandarmami.
Dzikie zwierzęta powtórnie ryknęły.
— Stój! — zawołał kapitan. — Wziąć na cel... a wymierzcie dobrze, me dzieci! Baczność na komendę! Ognia!
Silny huk strzałów rozległ się nagle. Gęsty dym zasłonił drogę na chwilę.
Konie z dyliżansu wspięły się na tylnych nogach, stając prostopadle, silna wszelako dłoń konduktora poskromić je zdołała.
Skoro dym się rozproszył, spostrzeżono jednego z drapieżników. tarzającego się na drodze, ryczącego z bólu.
— Naprzód! — zakomenderował kapitan — a biegnąc, nabijcie powtórnie broń.
Oddział żołnierzy, wraz z idącymi za nimi żandarmami, szybkim krokiem wyruszył z miejsca.
Komisarz policyi, sekretarz i dwóch podróżnych szli po za nimi.
Po przebyciu czwartej części odległości kapitan zawołał:
— Stój!... Celuj!... Ognia!
Tygrys, któremu pierwszym wystrzałem kula nogę rozerwała, upadł w kurzawę, nie dając znaku życia. Zbliżyli się wszyscy do miejsca krwawego dramatu. Nigdy straszniejszy widok nie przedstawił się ich oczom.
— Trupy ludzkie!... — zawołał komisarz, mocno pobladły na widok ciał porozdzieranych przez dzikie zwierzęta.
— Lew! — dodał kapitan, wskazując samca, zabitego kulą Arnolda Desvignes.
— Rewolwer! — ozwał się dowódca żandarmów, podnosząc broń leżącą na drodze. — Ci nieszczęśliwi bronili się wido- cznie... Jeden z nich zabił tego lwa, który już skostniał zupełnie.
— Ja pozostanę tu dla spisania protokułu — wyrzekł komisarz policyi.
— Kapitanie... kapitanie! — zawołał nagle sierżant; — oto na drodze ślady krwi świeżej. Z pewnością drugie zranione zwierzę dzikie ukryło się w lesie... Jedno z tych, do których daliśmy ognia.
— Baczność więc! — odrzekł oficer. — Nabijcie broń, wejdziemy w las jak tyralierzy, o dziesięć kroków odległości jeden od drugiego. Iść zwolna... Naprzód!
Ruch ten natychmiast wykonano. Żołnierze i żandarmi szli wzdłuż pochyłości, gotowi dać ognia w potrzebie.
— Jedz silnym kłusem! — zawołał komisarz na konduktora dyliżansu. — Opowiedz o wszystkiem żandarmeryi w Blévé, niech przybywają i przyprowadzą z sobą dwa wozy.
Konduktor odjechał wraz z podróżnymi, podczas gdy komisarz policyi zaczął przeszukiwać szczątki nieszczęśliwych dla stwierdzenia ich osobistości.
Kawały podartego ubrania leżały rozrzucone na drodze.
W chwili, gdy sekretarz podnosił jeden z tych płatów, ukazał się pod nim portfel nienaruszony wcale.
Podał go komisarzowi, który po otwarciu takowego znalazł w nim bilety wizytowe i listy z adresami do pana „Delvigne, komisanta handlowego.“
— Jeden więc z tych ludzi nazywał się Delvigne, to widoczna... — zawołał — lecz który?
Szukano na wszystkie strony, przewracano w szczątkach, lecz niepodobna było żadnej wskazówki odnaleźć.
Jednocześnie kilkanaście wystrzałów huknęło wśród lasu.
— Odnaleziono zranione zwierzę — pomyślał komisarz, nie przestając przeszukiwać w papierach. — A! — zawołał nagle, pochwyciwszy depeszę, adresowaną do Alfreda Delvignes w hotelu Kupieckim. — Otóż i adres, który dowodzi, iż jeden z tych nieszczęśliwych przebywał w Blévé. Razem tam byli oba zapewne. — Wybadawszy właściciela hotelu, otrzymamy potrzebne co do tożsamości obudwóch objaśnienia.
Ukazali się wychodzący z lasu żołnierze.
Kilku z nich niosło na noszach z gałęzi i karabinów zrobionych, przepyszną lwicę, którą złożyli obok lwa i tygrysa.
Kapitan promieniał radością.
— Piękne polowanie... hę... co, nieprawda, panie komisarzu? — zawołał.
— Wspaniałe, kapitanie... lecz mówią jeszcze o ukrywającym się tu gdzieś gorylu...
— Małpa... — odparł z pogardą kapitan; — co ona znaczy obok lwów i tygrysów. — Dziś, jutro, położymy ją na miejscu, albo schwytamy do klatki żywcem.
Jednocześnie ukazało się kilku ludzi, pędzących na koniach galopem.
Była to żandarmerya z Blévé, wiedziona przez porucznika.
Dwa wozy, wysłane pękami słomy, za nimi postępowały.
Na jednym z nich umieszczono szczątki ciał ludzkich, na drugim trupy trojga zwierząt.
Komisarz policyi prosił porucznika, ażeby zechciał zasięgnąć wiadomości w hotelu Kupieckim, oraz, by prosił właściciela, iżby ten udał się bezzwłocznie do Amboise.
Żandarmerya udała się do Blévé. Dwa wozy jechały drogą ku Amboise.
W Blévé ponura wiadomość o strasznym nocnym wypadku nie doszła jeszcze do hotelu Kupieckiego, dokąd właśnie wprowadzamy czytelnika.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dowiedziawszy się, iż ów agent poszukuje Wiliama Scott i Trilbego, wiedząc, iż się zajmuje śledzeniem Arnolda Desvignes, podrostek z Montmartre chciał już odjechać do Paryża, by powiadomić siostrę Maryę o wszystkiem, co zaszło. Po rozmyśleniu się jednak powiedział sobie, iż Flogny mylił się, być może, że Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles mógł nie mieć nic łącznego ze wspólnikiem Verrièra, oprócz nazwiska, a ztąd, że należało mu śledzić osobistość, jaka go interesowała, i poznać jej przeszłość od chwili wyjazdu tejże z rodzinnego kraju, aż do czasu przybycia jej do Paryża.
— Za pomocą fotografii, jaką posiadam — mówił sobie — dojdę do odkrycia prawdy. — Jeżeli prawdziwy Desvignes został zgładzonym przez podstawionego, cierpliwe poszukiwania doprowadzą mnie do miejsca, gdzie zbrodnia spełnioną została. Wtedy to będę miał broń w ręku.
A skutkiem tych wniosków dodawał:
— Nie mam potrzeby wyczekiwać tu na papiery, jakie mi przyrzekł dostarczyć syn właściciela hotelu. Będę prosił, by mi je przysłał do Paryża. Niechaj dowie się tylko o nazwie fabryki w Plymouth, w jakiej pracował Desvignes, a pojadę tam natychmiast.
Misticot, wstawszy dnia tego równo ze świtem, przechadzał się po placu przed hotelem, oczekując na młodego urzędnika z merostwa, by spotkać go w przejściu z domu do biura.
Trilby po wyjeździe Arnolda śledził chłopca zdaleka.
Wróciwszy do hotelu, Misticot wszedł do swego pokoju, zapiął walizkę i poszedł przeglądać rozkład dróg żelaznych, ażeby wybrać dogodną godzinę na wyjazd z Blévé.
Postanowił jechać do Tours, a ztamtąd do Meaux, dalej do Caën i Cherbourga, zkąd parowcem przybędzie do Wejmouth.
Z Wejmouth będzie się mógł udać albo do Londynu, albo do Plymouth.
Stanąwszy w Anglii napisze do siostry Maryi.
Spełniając swą obietnicę, syn właściciela hotelu Kupieckiego zaraz po swem przybyciu do merostwa poszedł zapytać sekretarza, jak dawno miał ostatnią wiadomość od Arnolda Desvignes.
— Od dwóch lat nie otrzymałem od niego żadnego listu — odrzekł sekretarz. — Ostatnie sięgają chwil wydalenia się jego z domu Patersona w Plymouth, gdzie pełnił obowiązki inżyniera-nadzorcy nad kopalniami węgla kamiennego.
— Nie zachowałeś pan ostatnich jego listów?
— Zdaje mi się, że ich nie posiadam — odrzekł sekretarz. — Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Pewien podróżny, znajdujący się u nas, zbiera wiadomości o Arnoldzie Desvignes. Pragnie on widzieć jego własnoręczne pismo. Prosił mnie o dostarczenie sobie wszystkich akt stanu cywilnego, odnoszących się do rodziny Desvignes.
— Nie posiadam żadnego z jego listów. Arnold miał z Londynu wyjechać do Indyj, tak mi o tem donosił przynajmniej. Któż jest ów podróżny tyle ciekawy.
— Jest to pewien młody chłopiec, przybyły z Paryża.
— Jakiż ma interes w poznaniu owych szczegółów i posiadaniu tych akt?
— Sądzę, że tu chodzi o jakąś sukcesyę.
— Tem lepiej, jeżeliby Arnoldowi coś dostać się mogło.
Młody urzędnik, wróciwszy do Misticota, zakomunikował mu szczupłe powyższe objaśnienia, z wymienieniem nazwiska zakładu Patersona.
Trilby, znajdując się natenczas w kawiarnianej sali, gdzie rozmawiali dwaj młodzi ludzie, posłyszał, o czem mówili i dostrzegł, iż mały sprzedawca medalików czyni jakieś notatki w swoim pugilaresie.
— Odjeżdżam... — wyrzekł Misticot. — Nie zapomnij pan nadesłać mi przyobiecanych papierów.
— Skoro tylko zlegalizowanemi zostaną, natychmiast je wyekspedyuję. Którędy pan jedziesz?
— Przez Cherbourg.
— Szczęśliwej podróży!
— Do widzenia!
Irlandczyk posłyszał to, o czem wiedzieć pragnął.
Kazał sobie podać śniadanie, zajadając takowe z najlepszym apetytem, poczem zapłaciwszy rachunek, udał się na stacyę drogi żelaznej w Blévé, gdzie nasz podrostek z Montmartre przybył w kilka chwil po nim.
Otwarto kasowe okienko do wydawania biletów.
Misticot zapłacił za miejsce do Tours. Trilby, rzecz prosta, uczynił toż samo, ponieważ miał sobie poleconem stosować się we wszystkiem do sprzymierzeńca siostry Maryi.
Pozostawiwszy obu podróżnych, jadących do Tours, wróćmy do Paryża.
Była godzina dziesiąta rano.
Posłaniec z zawiniątkiem na plecach szedł ulicą François-Miron.
Przybywszy pod numer 39-ty, wszedł w głąb domu, minął stancyjkę odźwiernej, stwierdziwszy rzutem oka, iż była zamkniętą, wszedł na schody i zatrzymał się na trzeciem piętrze, przededrzwiami mieszkania inspektora policyi, Flognego.
Za pomocą dobytego z kieszeni klucza otworzył drzwi, a wszedłszy wewnątrz, zamknął je za sobą, poczem, rozwiązawszy sznury zawiniątka, dobył zeń dwie wielkie kołdry wełniane.
Uczyniwszy to, zebrał wszystkie przedmioty, znajdujące się na biurku, o jakich mówiliśmy powyżej, a biurko samo owinąwszy kołdrą, okręcił je ściśle sznurami, a przerzuciwszy węzły takowych przez ramiona, podniósł biurko z niezwykłą siłą na plecy i wyszedł.
Znalazłszy się na schodach, szedł nie jak schodzący, ale jak wchodzący na nie człowiek, w tył się cofając.
Nagle zatrzymał się, posłyszawszy czyjeś kroki za sobą.
— Przeklęte schody! — rzekł głośno — omal że pod tym ciężarem ducha nie wyzionę.
— Do kogo pan idziesz? — zapytała, zbliżając się, odźwierna.
— Do kogo... widzisz pani, że wchodzę i dosyć.
— Ale do kogo?
— Co panią to obchodzić może...
— Obchodzi mnie... jestem odźwierną; mam polecone od właściciela wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w domu.
— Idę więc na czwarte piętro, do pana Rondel; odnoszę mu biurko z reparacyi.
— Nie mieszka u nas żaden pan Rondel.
— Jakto... nie jestżem więc w domu pod numerem 39?
— Właśnie jesteś pan pod 39-ym.
Posłaniec dobył z kieszeni kawałek papieru i podał go odźwiernej.
— Wszakże tu napisano adres — rzekł.
— Ależ nie... — zawołała niecierpliwie po przeczytaniu.
— Jakto... nie napisane tu pan Rondel?
— Nazwisko to jest napisanem; lecz wziąłeś piątkę za trójkę, znać, że źle widzisz, mój panie. Wyraźnie nakreślono tu numer 59-ty.
Tu zeszedł, a znalazłszy się na ulicy ze swym ciężarem, skierował się nie pod numer 59-ty, lecz w stronę ulicy Geoffroy-Lasnier, gdzie się znajdował wynajmujący ręczne wózki do przewożenia mebli.
Wziąwszy z nich jeden, włożył nań biurko, starannie kołdrą okryte, a zaprzągłszy się do dyszla, ciągnął wózek ku ulicy Rivoli.
W godzinę później, zdyszany i spotniały, zatrzymał się przed domem Arnolda Desvignes.
Arnold, stojąc właśnie na dziedzińcu, wydawał rozkazy, brama była otwartą, przez nią więc wózek wtoczył się na podwórze.
— Mój stangret pomoże ci, przyjacielu — rzekł do posłańca. — Wnoś ostrożnie to biurko.
Po kilku minutach biurko agenta Flognego zostało ustawionem w gabinecie wspólnika Verrièra. Stangret, który pomagał je wnosić, oddalił się.
— A cóż... nie jestżem słownym, pryncypale? — zapytaj posłaniec, w którym czytelnicy zapewne oddawna poznali Wiliama Scott. — Wszak to dopiero południe?
— Godzien jesteś najwyższej pochwały! — rzekł Desvignes. — Ciekawym jednak, w jaki sposób zdołałeś wynieść to biurko?
— W sposób najprostszy w świecie! — Tu Will Scot opowiedział znane nam już szczegóły. — Przyniosłem wszystko, co trzeba, do otwarcia tego zamku bez włamania — mówił dalej, dobywając z kieszeni pęk kluczów różnych rozmiarów. — Czart chyba wdałby się w tę sprawę, gdybym pomiędzy niemi nie znalazł takiego, któryby się nadał.
— Próbuj... — rzekł Desvignes.
Will Scott wprowadzał w zamek cztery klucze kolejno bez skutku. Piąty nareszcie, obróciwszy się, otworzył zamek i klapa biurka opadła.
Masy najróżnorodniejszych papierów napełniały w nieładzie szufladę.
— Zostaw mi ten klucz i odejdź... — rzekł Arnold do swego wspólnika. — Nie chcę, aby obecność twoja tu u mnie zwróciła uwagę mej służby. — Gdybym się chciał z tobą widzieć, wiem, gdzie cię odnaleźć.
— Nie masz żadnej wiadomości od Trilbego?
— Jak nateraz, żadnej.
Irlandczyk, zebrawszy kołdry i sznury, wyszedł, a wrzuciwszy to wszystko w wózek, pociągnął z nim w stronę ulicy Geoffroy-Lasnier.
Desvignes, zostawszy sam. zamknął na klucz drzwi swego gabinetu i zaczął przeglądać znajdujące się w biurku papiery.
Większa ich część była przeszywaną w rodzaju akt, mając na okładkach napisane tytuły.
Na wierzchu jednego z pierwszych zeszytów, jaki mu wpadł w ręce, Arnold wyczytał czerwonym atramentem, dużemi literami nakreślone te słowa:
Były to papiery, jakich właśnie szukał wspólnik Verrièra, owoż twarz jego zabłysła zadowoleniem, podczas gdy palce gorączkowo rozwiązywały szpagat, okręcający te akta..
W przeddzień swego odjazdu do Blévé, a tem samem w dniu, w którym spotkał w Szynkowni Galerników angielskiego agenta Breet, wraz z jego żoną, Flogny przez cały wieczór klasyfikował notatki, łącząc je do tych, jakich mu dostarczyli londyńscy koledzy o Karolu Gérard i dwóch Irlandczykach: Wiliamie Scott i Trilbym.
Notatki to powyższe zwróciły przedewszystkiem na siebie wzrok mordercy Edmunda Béraud.
Czytał je bardzo uważnie, nie bez żywego jednak wzruszenia i przestrachu, mimo, że ich autor już nie żył.
A w rzeczy samej było się czego obawiać.
Flogny, wiedziony instynktem policyjnego agenta, był bliskim odkrycia prawdy.
Poczyniono kroki w celu odnalezienia śladów Karola Gérard, byłego sekretarza z Kalkuty. Wiedziano, że ów Karol Gérard uwolnił z więzienia w Londynie Scotta i Trilbego.
Śmierć agenta Flogny usuwała niebezpieczeństwo. Posiadanie tych notat ochraniało Arnolda Desvignes przed tem wszystkiem, cokolwiekby mu zagrażać mogło, otóż wyraz tryumfu zastąpił wkrótce widniejący przestrach na jego twarzy i w spojrzeniu.
Wspólnik Verrièra prowadził dalej odczytywanie.
Powiadomiło go ono, że pełnomocnik bankiera, u którego Edmund Béraud złożył czek na swój milionowy majątek, przedstawiał się w gabinecie prokuratora rzeczypospolitej, aby oznajmić o depozycie, złożonym w swym banku, jako też, że Piotr Béraud, stary gałganiarz, żądał od naczelnika policyi wyjaśnień co do tajemniczego zniknięcia Edmunda Béraud, swojego brata.
Z papierów tych dowiedział się Arnold Desvignes, że każdy z członków rodziny Béraud znajdował się pod specyalnym nadzorem policyi.
Flogny na kilku limach streścił objaśnienia, otrzymane o członkach tejże rodziny.
Nota oddzielna, znacznie obszerniejsza, zawierała szczegóły, odnoszące się do wice-hrabiego de Nervey, a do niej przypiętemi były dwie kartki papieru tej treści:
„Jerzy de Nervey, hulaka, rozrzutnik, nawskroś zużyty, z rozpusty umierający już prawie, rujnuje się dla pewnej kobiety z półświatka nazwiskiem Melania Gauthier, swej krewnej, i naprzód trwoni majątek, jaki przypadnie mu kiedyś po matce, która, choć ciężko chora, przeżyć go może.
„Śledztwo, prowadzone przezemnie nad wyż wspomnianym Nerveyem, zbliżyło mnie do pewnego lichwiarza, nazwiskiem Robert, mieszkającego przy ulicy des Martyns. Dowiedziałem się od niego, że wice-hrabia Jerzy de Nervey zdyskontował u tegoż Roberta dwa weksle, każdy na pięćset tysięcy franków, z podpisem niejakiego Haltmajera, dobrze znanego na giełdzie.
„Po wypłaceniu hrabiemu pieniędzy w umyśle Roberta zrodziła się wątpliwość. Podpis zdawał mu się być zfałszowanym. Chciał to sprawdzić natychmiast, ale Haltmajer był nieobecnym w Paryżu. Robert zatem powierzył mi te dwa weksle, prosząc o stwierdzenie własnoręczności podpisu, który, gdyby się okazał sfałszowanym, Robert wniesie skargę do sądu.“
— Otóż szczęśliwe zrządzenie losu! — wyszepnął Desvignes. — Jerzy de Nervey wraz ze swą matką odemnie są teraz zależni. Dzięki owemu sfałszowanemu podpisowi, będę mógł na nich oboje sprowadzić podwójną katastrofę, skoro mi się podoba, i to bez najmniejszego skompromitowania się, gdyż łatwo odnajdę pozór usprawiedliwiający obecność tych weksli w mem ręku. Sprawa gotowa, bierzmy się do niej.
Włożywszy plikę tych notat w okrywającą je poprzednio szarą bibułę, Arnold przystąpił do przeglądania szufladek. W jednej z nich znalazł mały skórzany woreczek.
Otworzywszy je kolejno, spostrzegł w woreczku umieszczone trzy tysiące dwieście franków w złocie, a w portfelu cztery tysiące franków w biletach bankowych, prócz tego dwie karty dla agenta policyi, podpisane i stemplowane, lecz bez położenia nazwiska.
Zkąd Flogny mógł posiadać te karty?
Mało go to obchodziło: rzecz główna, iż mógł z nich zrobić dla siebie użytek.
Zamknąwszy biurko, schował klucz od swojej szuflady i przygotowywać się zaczął do wyjścia.
Powóz zaprzężony czekał na niego przed bramą.
Wsiadłszy weń, pojechał do biura bankowego na ulicę Le Pelletier.
Verrière był w swoim gabinecie.
— Jedziemy do Malnoue — rzekł Arnold do niego — chciałbym, ażebyśmy tam wcześnie przybyli. Zwiedzę szczegółowo wraz tobą twą willę, a z przyczyny ważnych powodów, radbym poznać tamecznego twego nadzorcę.
Bankier nie stawił temu przeszkody.
Oba pojechali na pociąg drogi żelaznej, który ich dowiózł do Villiere-sur-Marne na trzecią godzinę.
— Będziemy musieli iść pieszo aż do Malnoue — rzekł Verrière. — Nie spodziewają się, byśmy potrzebowali przybyć tak wcześnie, nie wydałem stangretowi rozkazu, aby przyjechał po nas w tym czasie.
— Właśnie ja pieszo iść chciałem — rzekł Desvignes. — Potrzebuję poznać kierunek tej drogi. Nie ma jakiej bocznej ścieżynki, wiodącej krócej do Malnoue?
— Owszem, jest taka.
— Idźmy nią zatem.
— Dobrze, skoro tak sobie życzysz.
Wyszedłszy z Villiers, przeszli pod mostem drogi żelaznej, a przeciąwszy gościniec, prowadzący do Quene-en-Brie, udali się ścieżką, biegnącą wśród winnic.
Drożynę tę znali jedynie właściciele winnic i mieszkańcy tej okolicy.
Arnold szedł wolno obok Verrièra, przypatrując się położeniu wsi z uwagą.
Idąc tak dość długo, minęli wioskę de Coeuilly i znaleźli się w otwartem polu.
— Zwróciwszy się nieco na lewo — rzekł Verrière — moglibyśmy byli ominąć wioskę Coeuilly — lecz tym sposobem opóźnilibyśmy się o pięć minut.
— Dzwonnica ta, którą ztąd widać, czy to z kościoła w Malnoue?
— Tak.
— A domu twego nie widać z oddalenia?
— Nie, drzewa parku zupełnie go zakrywają.
— Czy droga ta prowadzi do osztachetowania parku?
— Nie, ona nas doprowadzi wprost murów zabudowań! Sądzę, że dziś nie zechcesz wracać do Paryża?
— Ma się rozumieć, jeżeli użyczysz mi gościnności.
— Kazałem już przygotować dla ciebie apartament.
Obadwa weszli przez otwartą furtkę w osztachetowanie. Żona nadzorcy wychodziła właśnie ze swego mieszkania.
— Gdzie twój mąż? — zapytał Verrière.
— Poszedł, panie, do winnicy.
Bankier spojrzał na swego towarzysza pytającem wejrzeniem. Desvignes, zrozumiawszy je, odrzekł:
— Później nieco... Idźmy przedewszystkiem do mieszkania. Pragnę złożyć moje uszanowanie tak twojej córce, jako i jej kuzynce.
— Idźmy więc.
Pokojówka panny Verrière przechodziła korytarzem w chwili, gdy obaj wspólnicy próg przestępwali.
— Gdzie panna Aniela? — zapytał bankier.
— W salonie, z siostrą Maryą i księdzem proboszczem.
Verrière skrzywił się z niezadowoleniem.
— Tem lepiej... — rzekł Arnold — przedstawisz mnie księdza proboszczowi z Malnoue.
Pokojówka otworzyła drzwi salonu.
Na widok wchodzących ksiądz podniósł się z krzesła.
Aniela wraz z siostrą Maryą, spostrzegłszy Arnolda po za bankierem, zamieniły pomiędzy sobą spojrzenia pełne obawy.
— Witam szanownego księdza proboszcza... — rzekł Verrière z najwdzięczniejszym uśmiechem, podchodząc ku kapłanowi i ściskając mu rękę. — Wyprzedziłeś mnie, kochany proboszczu, w moim zamiarze odwiedzenia cię w dniu jutrzejszym. Cieszę się niewymownie, żem przybył wcześniej do Malnoue, ponieważ to pozwoliło mi widzieć się z tobą. Mam nadzieję, iż zostaniesz, proboszczu, u nas na obiedzie.
Ksiądz rzucił okiem na Arnolda Desvignes, które to spojrzenie jasno wyrażało:
— Macie obcego gościa u siebie... nie wiem, czy zaproszenie przyjąć mi wypada.
Arnold zrozumiał ów gest proboszcza.
— Niechajże moja obecność nie staje księdzu na przeszkodzie w przyjęciu zaproszenia — ozwał się głośno, kłaniając z poszanowaniem. — Uczynisz mnie, proboszczu, szczęśliwym, dozwalając korzystać ze swego towarzystwa. Jestem tu prawie domowym.
— Tak, w rzeczy samej... — poparł Verrière. — Przedstawiam ci, kochany proboszczu, mego wspólnika, pana Arnolda Desvignes.
Ksiądz drgnął pomimowolnie, posłyszawszy to nazwisko, i skłonił się zlekka Arnoldowi.
Ruch ten nie uszedł uwagi Desvignego.
— Mówiono mu już o mnie — pomyślał.
— Nie odmawiasz zatem, proboszczu, mojemu zaproszeniu? — pytał Verrière.
— Przyjmuję je.
— To dobrze. Czynisz nam tem najwyższą przyjemność.
W czasie tej rozmowy Desvignes zbliżył się do Anieli.
— Otóż — rzekł — dzień trzeci upływa, jak nie miałem szczęścia widzieć pani... Trzy oni dla mnie zabójcze śmiertelnie — dodał wzruszonym głosem. — Spostrzegam jednak z radością, że oblicze pani poczyna odzyskiwać swe dawne świeże rumieńce, oraz, że widzę panią bez porównania mniej smutną, niż w Paryżu.
To mówiąc, upajał się promieniejącą pięknością dziewczęcia, która nieokreślony czar roztaczała wokoło jej całej osoby.
Serce mu gwałtownie uderzało. Wobec panny Verrière czuł się zupełnie innym człowiekiem. Gotów był, jak wiemy, spełnić najcięższe zbrodnie dla otrzymania jej ręki i dowiódł tego, a nawet gdyby Aniela, co było niepodobieństwem, kochać go nie mogła, to czysta miłość dziewczęcia zdolną byłaby może zmienić tego potwora w uczciwego człowieka.
— Czuję się lepiej na zdrowiu... w rzeczy samej — odparła obojętnie córka bankiera. — Na to jednakże polepszenie nie wpływa ani usunięcie się moje z Paryża, ni czyste powietrze, jakiem tu oddycham, ani ów spokój głęboki, jaki mnie otacza...
— Cóż więc innego?
— Nadzieja! jaką odzyskałam i nie stracę nigdy! — odpowiedziała znacząco, podniesionym głosem wymawiając powyższe wyrazy.
Arnold uczuł silny ból w sercu.
— Nic więc na świecie — pomyślał — nie zdoła wyrwać z duszy tej dziewczyny wspomnienia o poruczniku Vandame? Bywają nadzieje, które są złudzeniami — odpowiedział. — A takie bywają zwykle nader szkodliwemi, ponieważ, prowadząc prędzej lub później zawód za sobą, fatalnie oddziaływają na dalszy ciąg życia. Sądzę, że powyższe pani nadzieje do tych ostatnich należą.
— Przyszłość nam to okaże... — odparła żywo Aniela.
Arnold, zbliżywszy się ku niej, szeptał zcicha namiętnie:
— Przyszłość pani do mnie należy... jest moją wyłączną własnością! Ach! gdybyś pani wiedziała, jak cię kocham! Takiej miłości, jak moja, nic oprzeć się nie zdoła! Ona jest silniejszą nad wszystko! Zresztą, nikt umknąć nie jest w stanie przed swem przeznaczeniem... Przyszłość pani jest moją przyszłością... Mojem przeznaczeniem jest wielbić panią i uczynić ją szczęśliwą.
Aniela mocno pobladła.
Wstawszy z pogardliwem spojrzeniem, w milczeniu zbliżyła się do siostry Maryi, rozmawiającej z proboszczem i Verrièrem.
Arnolda ogarnęła boleść w połączeniu z wściekłością.
— Przeklęta zakonnico! — pomyślał — ty to dodajesz jej siły do walki, w której bez ciebie oddawna zostałaby już zwyciężoną! Ty to rozdmuchujesz w niej nadzieje, które ją ożywiają: Ty nakazujesz jej ufać w przyszłość. Ha! mimo, że połączyłaś się z nią przeciw mnie, ja się silniejszym okażę!
Verrière nie spuszczał oczu ze swego wspólnika podczas krótkiej jego rozmowy z Anielą. Dostrzegł, iż twarz Arnolda nagle spochmurniała.
— Mój kochany... — rzekł do niego. — Mówiłeś, iż pragniesz zwiedzić mój park. Zostawmy więc obie nasze panie przy pogadance z proboszczem, a uzbroiwszy się w cierpliwość i siłę w nogach, zechciej mi towarzyszyć. Park jest rozległym. Czeka nas utrudzenie... Mimo to powinieneś poznać szczegółowo owo domostwo, jakie będzie stanowiło część posagu mej córki, mającego być ofiarowanym przezemnie tobie, kochany zięciu, w dniu waszych zaślubin.
Panna Verrière pobladła, jak marmurowa statua.
Siostrą Marya spojrzała na proboszcza, którego oblicze na to wszystko obojętnem pozostało.
Verrière zwrócił się ku księdzu.
— To wszystko — rzekł — coś słyszał, szanowny proboszczu, przed chwilą, daje ci poznać moje zamiary. Proszę, ażebyś przygotował mą córkę do tego związku, który pobłogosławisz, ponieważ tu w Malnoue odbędzie się to małżeństwo. Będzie to dzień szczęścia dla nas wszystkich, a twoi ubodzy, proboszczu, błogosławić go będą!
Po tych słowach, wziąwszy pod rękę Arnolda, wyszedł z nim z salonu.
— Otóż i pewność masz teraz, ojcze — zawołała żywo siostra Marya, zwracając się do księdza po odejściu Verrièra z Arnoldem. — To, o czem słyszałeś przed chwilą, jest niezmiennem postanowieniem mojego wuja. Ułożył on sobie oddać córkę temu Arnoldowi Desvignes i od tego nie odstąpi.
— Nie! na to ja nigdy się nie zgodzę... nigdy... słyszysz mnie, nigdy! — zawołała gwałtownie panna Verrière. — Nie ulegnę... raczej umrzeć wolę!
— Moim obowiązkiem jest radzić ci, pani, posłuszeństwo — rzekł kapłan poważnie. — Jesteś, me dziecię, kobietą rozsądną, inteligentną. Winnaś więc zastanowić się, że jeżeli twój ojciec, którego jesteś jedynem dzieckiem, wybrał ci za małżonka swojego wspólnika, to niezawodnie ma to twe dobro na celu.
— Interes pieniężny... — mów raczej, księże proboszczu — zawołała Aniela. — Podobnie nikczemne wyrachowania nie obchodzą mnie wcale... co dla mnie znaczy być mniej lub więcej bogatą? Właśnie mój rozum, moja inteligencya wskazują mi, gdzie leży mój obowiązek, me szczęście!... Ja już do siebie nie należę. Oddałam duszę i serce memu kuzynowi, Emilowi Vandame, i tej miłości wierną pozostanę!
— A gdybyś się myliła w tym razie, me dziecię — rzekł proboszcz; — gdyby twój ojciec, posiadający więcej życiowego doświadczenia, widział sprawiedliwiej od ciebie? Jeżeliby twe szczęście leżało w związku projektowanym, a nie w tym, o jakim ty marzysz?
— Mój ojcze... — zawołała siostra Marya — jakąż potęgą owładnął cię ów człowiek przy pierwszem widzeniu, że tak gorąco stajesz w jego obronie?
— Wrażenie, jakie na mnie wywarł, jest dlań korzystnem, przyznaję, znajduję go być człowiekiem, jak trzeba.
— Ależ to w najwyższym stopniu obłudnik, hypokryta.
— Jestżeś, siostro, tego pewną? Na jakich to zarzucasz mu zasadach? Kocha pannę Verrière i pragnie zostać jej mężem... Czyż poczytujesz mu to za zbrodnię?
— Ależ ja mu powiedziałam, że go nie kocham — zawołała Aniela — że kocham innego... A mimo to, on trwa w swoim zamiarze.
— Jego upór w tym razie świadczyć może o stałości jego przywiązania. — rzekł proboszcz. — Według mojego zdania, obie z siostrą Maryą mylicie się w swej nienawiści do tego człowieka. Siostra Marya odmalowała mi go w najczarniejszych kolorach, zaś jego postać żyjąca zupełnie inaczej mi się przedstawia. Widzę pana Desvignes, jako najwytworniejszego z dżentlemenów. Mimo lat młodych, nie znać na nim wcale zużycia, tak często spotykanego u ludzi w jego wieku. Zdaje się wam, że macie w nim wroga... Upewniam, że tak nie jest bynajmniej. Mocno żałuję tego młodzieńca, iż jego uczucia nie zdołały pozyskać sympatyi, ale nienawiść.
— Tak jest, nienawiść! — zawołała żywo panna Vierrière.
— Nienawiść graniczy niekiedy z miłością — wyszepnął ksiądz z uśmiechem.
— Nie! nie mów tego, księże proboszczu, zaklinam! — Mimo to, powtarzam, me dziecię, mam to silne przekonanie, iż z mężem, jak pan Desvignes, byłabyś zupełnie szczęśliwą.
— Mów raczej, proboszczu, najnieszczęśliwszą z kobiet! — wyjąknęło dziewczę, zalewając się łzami. — Tak! gdyby mnie zmuszano do tego związku, wstąpię raczej do klasztoru.
— Uspokój się moje dziecię, proszę cię o to — rzekł kapłan. — Nie będę już bronił dłużej pana Desvignes... Nie będę usiłował przekonywać cię, przyszłość wszelako okaże, iż miałem słuszność w tym razie.
Verrière z Arnoldem, wyszedłszy z zamku, szli w stronę winnicy.
— Spiskowały obie przeciwko mnie, gdyśmy przybyli — rzekł Arnold do swego wspólnika.
— Domyśliłem się tego i słyszałeś, co powiedziałem.
— Bardzo to było zręczne... Lecz wierzaj mi, że siostra Marya jest niebezpieczną.
— Nie zaprzeczam, temu...
— Jest to żmija, która śmiertelnie ukąsić mnie pragnie.
— Czyliż nie można przyłamać jej żądła?
— I na to czas przyjdzie... Cierpliwym być trzeba.
— Wzbroniłeś mi zapytywać siebie, mój Arnoldzie. Byłem posłuszny. A jednak potrzebuję koniecznie zyskać od ciebie w niektórych rzeczach objaśnienia.
— Cóż takiego chcesz wiedzieć?
— Jakie zlecenie poruczyła moja siostrzenica temu Misticotowi, na ślady którego z taką uprzejmością naprowadziłeś policyjnego agenta?
— Siostra Marya chce koniecznie w przeszłości mojej odnaleźć coś takiego, coby ci nie pozwoliło oddać mi ręki panny Anieli. Misticot jest jej wysłańcem w tym celu. Stara się dokładnie w tym celu przetrząsnąć mą przeszłość. Pojmujesz?
— Aż nadto dobrze rozumiem... I cóż natenczas?
— Co? — powtórzył Desvignes.
— Gdyby coś odnalazł... Gdyby mówił?
— Odnaleźć może... Lecz mówić ja mu zabronię.
— W jaki sposób... Dlaczego?
— Mój kochany — rzekł Desvignes — prosiłem cię już, abyś nie mięszał się do tego... To moja sprawa i mnie ona tylko obchodzi. Poprzestań na tem, nie badaj, bo ci nie odpowiem.
— A jednak...
— Tst! ani słowa więcej! — zawołał Arnold nakazująco.
Bankier zamilkł.
Weszli w głąb winnicy.
Forestier, nadzorca willi, który zarazem był i ogrodnikiem, wydawał polecenia dwom ludziom, wynajętym do roboty na dzień cały.
Spostrzegłszy nadchodzącego Verrièra z Arnoldem, ukłonił się im z głębokiem uszanowaniem.
— Chcemy zwiedzić park — rzekł bankier. — Weź strzelbę, zastrzelisz nam bażanta na obiad.
— Jestem na pańskie rozkazy — odparł Forestier, biorąc za dubeltówkę, w kącie winnicy stojącą.
Arnold przypatrywał się służącemu swego wspólnika.
Był to mężczyzna małego wzrostu, około lat czterdziestu mieć mogący, szczupły, choć silny z pozoru, o rumianych, ogorzałych policzkach, rysach twarzy pospolitych, bez wyrazu.
— Typ prostego chłopa — pomyślał Desvignes — to, czego mi właśnie trzeba.
— Idźmy główną aleją... — rzekł Verrière.
Alea, w głąb której wszyscy trzej weszli, ciągnęła się wzdłuż muru otaczającego willę. Była ona szeroką, zacienioną podwójnym rzędem starych drzew kasztanowych.
Gęste zwoje bluszczu i pnących się roślin pokrywały mur zupełnie. Miejscami, przez utworzone umyślnie przedziały, widać było wieś w oddaleniu. Gromada królików przebiegała galopem aleę.
— Macie tu dużo zwierzyny? — pytał Desvignes Forestiera.
— Bardzo dużo, panie, a nawet za wiele, co nam przyczynia niemało kłopotu.
— Jak to... z jakiej przyczyny?
— Ściąga to nam leśnych złodziei.
— Tak, w rzeczy samej — poparł Verrière. — Ci rozbójnicy przychodzą okradać mój park z królików, zajęcy i bażantów, mimo szczelnego zamknięcia i dozoru.
— Przełażą więc wierzchem przez mur?
— Jaknajwygodniej.
— Ależ to niebezpieczne...
— A nadewszystko kłopotliwe.
— Nie chodzi więc tu straż podczas nocy? — zapytał Arnold Forestiera.
— Ba! ma się rozumieć, iż się i nocą pilnuje — odpowiedział tenże gniewliwie. — Gdy jednak pracowało się dzień cały, trudno jest przez noc utrzymać się na nogach.
— Masz pomocników? — pytał Desvignes.
— Tylko do robót w ogrodzie. Mówiłem już niejednokrotnie panu Verrière, iż trzebaby przyjąć leśniczego do parku.
— Za zbytby to drogo kosztowało, mój kochany — rzekł śmiejąc się, Verrière.
— Za dwieście franków miesięcznej pensyi, jakąby ten człowiek pobierał, ocaliłbyś pan zwierzynę, dwa razy tyle wartości mającą — odparł Forestier. — Lecz raczcie się zatrzymać, panowie — dodał — zdaje mi się, iż tu odnajdę bażanta, słyszę, jak odzywa się, poruszając suchemi liściami.
Arnold z bankierem przystanęli.
Forestier wszedł w gęstwinę. Wspaniały bażant wyfrunął tuż prawie z pod jego nóg.
Nadzorca pozwolił mu wznieść się w powietrze, a gdy ptak mknął w znacznej odległości, wystrzelił.
Bażant padł na miejscu bez życia.
— Dzielny strzał! — rzekł Verrière. — Podnieś tego ptaka i zanieś do kuchni. Nie potrzebujesz tu już powracać — dodał, zwracając się do Forestiera. — Sami odbędziemy przechadzkę.
Udali się w głąb parku.
W odległości kilkudziesięciu kroków Arnold dostrzegł małą furtkę, w murze wybitą.
— Dokąd prowadzi to wyjście? — zapytał.
— Na drogę, wiodącą do sąsiedniej wsi, Emerainville.
O sto kroków dalej ukazał się piękny pawilon murowany, dachówką kryty, z dwoma oknami na parterze, a trzema na pierwszem piętrze.
— Czy ten dom mógłby być mieszkalnym? — zapytał Desvignes.
— Bezwątpienia. Zawiera on dwa pokoje na dole i dwa na górze, a spichrz oprócz tego.
— Tu powinien mieszkać nadzorca — rzekł Arnold. — Doskonałe miejsce do nocnego pilnowania. Powiedz mi, czy ufasz temu Forestierowi?
— Pod jakim względem?
— No, czy powierzyłbyś mu jakąś ważniejszą misyę do spełnienia?
— Nigdy w życiu! Uważam go bardzo nisko pod względem inteligencyi.
— Jak dawno służy on u ciebie?
— Od pięciu lat... Takim, jak jest, wystarcza on dla mnie.
— A gdzie znajduje się klucz od furtki, wychodzącej na drogę do Emerainville?
— Jeden z tych kluczów jest u Forestiera.
— Są więc dwa klucze?
— Tak... drugi wisi u nas w przedpokoju na ścianie. Aniela bierze go niekiedy, wychodząc na wieś na przechadzkę ze swą kuzynką lub pokojówką. Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Przyczynę wyjaśnię ci później. Nie ufam twej siostrzenicy, a ztąd ostrożnym mi być należy. Czy siostra Marya w dobrych stosunkach z tymi Forestierami?
— Ona ze wszystkimi żyje w najlepszych stosunkach, wątpię jednakże, by im powierzyć zechciała coś z tego, co zamierza uczynić. Jest to kobieta zamknięta sama w sobie.
— A jednak obrała sobie proboszcza za powiernika?
— To co innego.
— Mój drogi wspólniku — począł Desvignes — uważam, iż tu jest koniecznością inny nadzór ustanowić. Zamiary siostry Maryi, wyznam ci szczerze, mocno mnie niepokoją. Z jej strony wszystkiego się nam obawiać należy.
— Ustanowić inny nadzór... łatwo to powiedzieć... — rzekł Verrière.
— I łatwo wykonać! — dodał z naciskiem Desvignes.
— Lecz w jaki sposób? Nikt tu nie zasługuje, aby go ze służby usunąć.
— Leśniczy, którego głównym obowiązkiem byłoby strzedz zwierzyny od złodziei, mógłby zarówno śledzić postępowanie twej siostrzenicy.
— Powierzać obcemu rolę szpiega we własnem domostwie, byłaby to według mnie, najwyższa nieroztropność.
— Tak, rzeczywiście, gdyby to powierzonem było nieznajomemu.
— Masz więc pod ręką człowieka, któremu zaufać byłoby można.
— Mam. Rozgłoś, iż chcesz przyjąć leśniczego do nadzoru zwierzyny w parku, ponieważ Forestier wszystkiemu wystarczyć nie jest w stanie. Daj rozkaz, aby wyporządzono pa- wilon, a w chwili oznaczonej nowy sługa przybędzie dla objęcia swego obowiązku
.
— Dobrze... uczynię, jak zechcesz.
— Liczę na to. A teraz jeszcze jedno zapytanie. Od chwili, jakeśmy się oba poznali, powiedz mi, czy nie przyjmowałeś u siebie nikogo z dawnych swoich przyjaciół, z którymi żyłeś niegdyś w bliższych stosunkach zażyłości? Nie brałbym ci tego za złe bynajmniej, gdybyś się od nich usunął zupełnie. Opinia ogółu uważała cię jako człowieka bliskiego upadku, bankructwa. Usunięto się od ciebie, ozięble cię przyjmowano, nieprawdaż?
— Tak... w rzeczy samej — wyszepnął Verrière.
— Dziś nasza współka przyniosła świetne owoce. Twe położenie wyjaśniło się, stało się czystem, godnem zazdrości. Znajomi nie usuwają się już od ciebie, ale przeciwnie, starają się o twoją przyjaźń?
— Prawda! rzekł bankier z zadowoleniem.
— Otóż potrzeba ci powrócić do twoich dawnych stosunków, znajomości. Wydaj u siebie świetny, wspaniały bal.
— Uczynię to za powrotem do Paryża w październiku.
— Nie! na to nie będziesz czekał ani powrotu do Paryża, ani października. Urządzisz tutaj zabawę, na którą zaprosisz swoich kolegów, klientów, przyjaciół, znajomych. Miej wiele gości. Wystawność przyjęcia niech będzie wspaniałą i podczas tej to uroczystości ogłoś swym bliskim o małżeństwie córki z twoim wspólnikiem.
— Chcesz tego?
— Żądam nieodwołalnie.
— A kiedyż trzeba urządzić tę zabawę?
— Po ukończeniu potrzebnych do niej przygotowań.
— Ha! niech i tak będzie.
— A teraz, skorośmy się już zgodzili na tym punkcie, wróćmy do panny Anieli, siostry Maryi i proboszcza. Pragnę z tym księdzem porozmawiać. Lecz jeszcze jedno zapytanie.
— Cóż takiego?
— Odbierasz tu regularnie dzienniki?
— Tak, przynoszą mi je co wieczór.
— Ukrywaj starannie te, któreby mogły zawierać jakąś wiadomość o Emilu Vandame. Pojmujesz, dlaczego?
— Dobrze.
— Z wyjątkiem tych, w którychby donoszono o jego śmierci — dodał Desvignes ze straszliwym uśmiechem. — A teraz wracajmy.
Obadwa, wyszedłszy z parku, szli ścieżką, prowadzącą wprost do zamku.
Proboszcz wraz z dwiema kuzynkami znajdował się jeszcze w salonie, skoro tam weszli przybyli.
— Pojmuję teraz — rzekł Arnold do córki bankiera — pojmuję przywiązanie pani do tej miejscowości. Jest to prześliczny wiejski zakątek! Widziałem w mem życiu wiele pięknych parków, lecz podobnie uroczego, jak ten, nie napotkałem. Ja sam z rozkoszą przepędzałbym tu dni całe. Czuje, iż tu owionęłaby mnie atmosfera pokoju, dająca mi zapomnieć o piekle Paryża i owej nieustającej burzy interesów.
Aniela, wysłuchawszy obojętnie napuszonych zdań Arnolda, odpowiedziała:
— Uwielbiam Malnoue, lecz nie dlatego, że to jest miejscowość zachwycająca, jak pan powiedziałeś przed chwilą, ale ponieważ tu przyszłam na świat, tu otrzymałam pierwszy pocałunek mej matki i tu przechowują się niezatarte dla mojej duszy wspomnienia. W tym domu żyję niemi, jak żyję jednocześnie mojemi nadziejami. Teraźniejszość jest niczem dla mnie, przeszłość i przyszłość są wszystkiem.
Każdy z powyższych wyrazów, wygłoszony ze znaczącą intenacyą głosu dziewczęcia, do wściekłości przywodził Arnolda.
W spojrzeniu, w słowach, w dźwięku mowy panny Verrière, czuł potwierdzenie miłości dla porucznika Vandame.
— Od lat kilku zaniedbałem Malnoue i źle uczyniłem — rzekł bankier. — Chcę się zająć tą miejscowością teraz na seryo, pragnąc ją ofiarować mej córce w dniu jej małżeństwa, ztąd postanowiłem niektóre zaprowadzić tu zmiany.
— Cóż, ojcze, zmieniać zamyślasz? — pytała żywo Aniela.
— Zobaczysz... Mam wiele projektów, a przedewszystkiem, co dotyczy personelu mej służby. Forestier, nazbyt zajęty uprawą ogrodu i utrzymaniem winnic, nie może zajmować się nadzorem nad resztą mojej własności. Park pozostaje w opłakanem opuszczeniu... Kradną mi zwierzynę... Tak dłużej pozostać nie może. Chcę hodować odtąd prawidłowo zające, bażanty i króliki.
— W takim razie byłby panu potrzebnym jakiś specyalny nadzorca do parku — rzekł proboszcz.
— O którym właśnie pomyślę — odparł Verrière. — Wiedząc, że lubisz bażanty, księże proboszczu, kazałem przed chwilą na twe przyjęcie zabić jednego. Zjemy go razem przy obiedzie.
— A! pan mnie prowadzisz do grzechu łakomstwa, panie Verrière, jednego z siedmiu głównych grzechów... — zawołał śmiejąc się proboszcz. — Mimo to wdzięczny ci jestem za twą uprzejmość.
— Dlaczego nie każesz częściej zabić kilku sztuk zwierzyny, mój wspólniku? — zapytał Desvignes. — Ksiądz proboszcz bezwątpienia rozdałby je chętnie najbardziej potrzebującym i chorym w swojej parafii. Ubodzy ludzie zakosztowaliby niekiedy tego niedostępnego dla nich przysmaku.
— Szlachetna myśl... godna uwielbienia! — zawołał ksiądz rozpromieniony. — Tak jest, mamy, panie, w Malnoue i okolicach wiele nędzy do wspomożenia. Nasze szczupłe środki wystarczyć na to nie są w stanie.
— Chcę prosić cię o jedną łaskę, księże proboszczu — zawołał Desvignes.
— Mnie... mnie o łaskę, panie... o jaką?
— Abyś mnie zechciał dopuścić jako wspólnika do swoich dzieł miłosierdzia.
— Ach! drogi panie... gdybyś wiedział, z jaką radością przyjmuję twój projekt!...
— Korzystając więc z tego, przyjm, proszę, tę pierwszą skromną z mej strony ofiarę, jako początek tego, co dalej uczynić pragnę.
To mówiąc, Arnold dobył z pugilaresu bilet pięciusetfrankowy, który podał księdzu.
— Tak wielka suma... — wyszepnął tenże z wahaniem.
— Drobna zaliczka na początek... Chcę zwiedzić kościół w Malnoue, a skoro upoważnisz mnie do tego, szanowny księże proboszczu, będę się starał pozostawić pamiątkę moich odwiedzin.
Proboszcz ukłonił się, wyrażając głęboką swą wdzięczność. Jego sympatya dla wspólnika Verrièra zwiększała się z każdą chwilą.
— Czuję się być tem więcej w obowiązku dopomagania biednym — rzekł Arnold — iż i ja kiedyś byłem ubogim.
— Pan wiele pracowałeś zapewne?
— Olbrzymio... nad siły! Nie pomogłaby jednak i praca, gdyby Opatrzność nie czuwała widocznie nademną. Mój ojciec, architekt z powołania, zamieszkały w Blévé, nie posiadając majątku, nie był wstanie udzielić mi nauk, do jakich wzdychałem. Na szczęście miał brata, a mojego stryja, Karola Desvignes, uczonego profesora, zamieszkałego w Loches. Ten stryj wziął mnie pod swoją opiekę, a udzieliwszy mi początkowych nauk, własnym kosztem wyprawił mnie do Paryża dla dopełnienia tychże. Podobną ofiarę należało z mej strony odwdzięczyć usilną pracą, co też uczyniłem. Po upływie lat pięciu władałem biegle pięcioma językami i wyszedłem ze stopniem inżyniera ze szkoły górników. Rodzice moi w tym czasie zmarli. Nic mnie odtąd nie zatrzymywało we Francyi. Popłynąłem do Anglii, gdzie w Plymouth w dwudziestym drugim roku życia zostałem naczelnym inżynierem w kopalniach węgla kamiennego.
„Pewien bogaty anglik, właściciel kopalni w Indyach, zrobił mi świetną propozycyę. Ofiarował mi połowę dochodu, jaki dobędę, eksploatując jego kopalnie. Wyjechałem z nim i w ciągu lat czterech zebrałem sumę osiem milionów. Zostawszy bogatym, bardzo bogatym, wróciłem do Francyi, ponieważ kocham mój kraj i srodze za nim tęskniłem.
„Widzisz więc księże proboszczu, że Opatrzność mną się opiekowała i że byłbym niegodnym, gdybym obecnie zapomniał o ubogich.“
— W rzeczy samej... jesteś pan pieszczochem losu, panie Desvignes — rzekł kapłan. — Zasłużyłeś jednak w zupełności na to szczęście, ponieważ za nie umiesz być wdzięcznym.
Mówiąc to, ksiądz myślał sobie:
— Rzecz jasna, iż siostra Marya myli się w swych podejrzeniach. Gdyby ten człowiek był oszustem, mógłby to wszystko ukryć przed nami. Nie opowiadałby szczegółów swego życia w tak jasnych, czystych wyrazach, tak łatwych do sprawdzenia.
Sama nawet zakonnica, słysząc powyższą historyę życia Arnolda, przedstawianą przezeń tak jasno i szczerze na pozór, zapytywała siebie, czyli się nie myli?
Zuchwalstwo tego nędznika osiągnęło skutek pożądany.
Jeden tylko Verrière niezadowolonym był z tego, że Desvignes mówił o Indyach.
— Szaleniec! — myślał sobie — dlaczego i na co wtrąca ten szczegół.
— Czy pan pozostajesz jeszcze w jakich stosunkach z Indyami? — zapytał proboszcz?
— Nie, wcale.
— Korespondujesz pan jednak z pozostałymi tam przyjaciółmi, znajomymi?
— Z nikim, zupełnie. Mieszkałem w górach, gdzie miałem jedynie stosunki z robotnikami kopalni i wprost ztamtąd przybywam do Francyi. Nie widywałem prawie innych postaci, oprócz moich robotników. Na szczęście, majątek wprędce zebrałem, inaczej bowiem w podobnej sytuacyi wytrwać byłoby trudno. W ciągu kilku miesięcy tak się zmieniłem, iż widujący mnie przed wyjazdem do Indyj, poznać mnie potem nie byli w stanie. A czas było w rzeczy samej opuścić już te kopalnie. Tęsknota za krajem w połączeniu z nadmierną pracą, byłaby mnie zabiła.
Aniela z pomimowolnem zajęciem słuchała opowiadania Arnolda.
Owa historia kraju dyamentów przywodziła jej na myśl jakieś dalekie wspomnienia.
— Przypominam sobie, mój ojcze — wyrzekła — iż opowiadałeś mi kiedyś o bracie mej matki, który wyjechał do Indyj w lat kilkanaście po mojem urodzeniu. Wszak ja się nie mylę?
Na zapytanie to Verrière zadrżał.
Siostra Marya, również pobladłszy, spojrzała na swoją kuzynkę, a potem na Arnolda, który stał obojętny, spokojny.
Bankier usiłował zachować krew zimną.
— Tak... rzeczywiście, nie mylisz się — odrzekł. — Twój wuj wyjechał do Indyj przed trzydziestu pięciu laty, ale od swego wyjazdu nie dał nam o sobie żalnej wiadomości.
— Nie słyszałeś pan w Indyach o moim wuju? — pytała panna Verrière Arnolda.
— Nazwisko jego?
— Edmund Béraud.
Wspólnik Verriéra zdawał się przez kilka sekund sięgać w głąb swojej pamięci.
— Edmund Béraud? — powtórzył. — Nie, w Indyach nigdy o nim nie słyszałem, lecz za powrotem do Francyi dwa razy. Raz pierwszy w ubiegłą sobotę w salonie ojca pani słyszałem to nazwisko wymienione przez inspektora policyi, któ- ry przybył dla porozumienia się z siostrą Maryą, a po raz drugi obecnie je słyszę.
Zakonnica, unikając starannie, jak wiemy, wtajemniczenia Anieli w bieg powyższych wypadków, nie wiedziała sama, jaką obecnie przybrać postawę.
Mocno się zmięszała, ale to trwało tylko oka mgnienie.
Bankier spostrzegłszy, iż jego wspólnik chętnie prowadził rozmowę na gruncie tak niebezpiecznym, był pewien, iż czynił to z ważnych jakichś powodów. Uspokojony zatem, oczekiwał dalszych następstw.
— Inspektor policyi przychodził dla porozumienia się z moją kuzynką? — zawołała panna Verrière z łatwem do pojęcia zdumieniem.
— No... tak... — odparta siostra Marya obojętnie.
— Dlaczego? O co chciał cię badać?
— O rzecz najprostszą w świecie. Pragnął się powiadomić, czy to ja wysłałam z pewnem poleceniem Stanisława Dumay, małego sprzedawcę medalików na wzgórzach Montmartre. Odpowiedziałam przecząco, ponieważ tak ja, jak i ty zarówno, znamy jedynie tego chłopca z wypadku, jakiego nasze powozowe konie były przyczyną.
— I to ze względu na mego wuja, Edmunda Béraud, ów agent policyjny poszukiwał Stanisława Dumay?
— Żałuję, iż wprowadziliśmy rozmowę na ten przedmiot, me dziecię — ozwał się Verrière. — Dotąd, ze względu na twoje zdrowie, ukrywałem przed tobą wiadomość, która zresztą, jako nie oparta na żadnych pewnych zasadach, każdej chwili zaprzeczoną być może. Ukryłem to, znając twoją wrażliwą naturę. Chodziło tu o brata twej matki. Na co miałem ryzykować twe zdrowie, powtarzając ci wieść, na kłamliwych najpewniej opartą orzeczeniach.
Aniela z żywem zaniepokojeniem spoglądała kolejno na otaczających.
Siostra Marya utopiła wzrok w obliczu bankiera, usiłu- jąc odgadnąć ciemne, a raczej podejrzane objaśnienia, jakie udzielał swej córce.
— Z jakiego względu jednak, mój ojcze, ów agent policyi mówił ci o moim wuju, Edmundzie Béraud, nieobecnym w kraju od lat trzydziestu? — pytała panna Verrière.
— Mówił o nim — rzekł bankier — ponieważ policya twierdzi, że Edmund Béraud powrócił do Paryża i znikł w dniu swego przyjazdu.
— Znikł? — powtórzyła ze zdziwieniem Aniela.
— Tak nas o tem przynajmniej zapewniał inspektor policyi.
— Nie rozumiem tego. Jakim sposobem mój wuj mógł zniknąć w dniu swego przyjazdu?
— Został porwanym przez człowieka przebranego za komisarza policyi.
— Lecz jeśli to miało miejsce — zawołało dziewczę — mój wuj natenczas stał się ofiarą strasznej jakiejś zbrodni.
— Tak przypuszczają... i obawiają się tego.
— Powracał bogatym bez wątpienia, jak nim powrócił pan Desvignes — wołała dalej ze wzruszeniem panna Verrière — i schwytano go dla okradzenia!
— No... no! uspokój się — rzekł bankier. — Skoro domyślasz się, co zaszło, opowiem ci niektóre szczegóły.
„Wzruszony nad wyraz i zatrwożony, skorom posłyszął z ust agenta policyi nazwisko mojego szwagra, zacząłem go badać w tym względzie. Zrazu ogólnikami zbywać mnie zaczął. Chcąc się o wszystkiem kategorycznie dowiedzieć, udałem się wczoraj do sądu, lecz i tam otrzymałem niekompletne objaśnienia. Przypuszczają spełnienie zbrodni, ale je tylko przypuszczają. Jakiś podróżny, przybyły z Indyj, zatrzymał się w hotelu przy ulicy Joubert, oświadczając, iż się nazywa Edmund Béraud. Jednocześnie mężczyzna nieznany, przebrany za komisarza, w towarzystwie dwóch, podrobionych, agentów, ukazał wyrok sądowy, na mocy którego uwiózł go z sobą. Od tej chwili zniknął ślad wszelki. Czy ów podróżny istotnie umarł, czy też został zamordowanym, nic o tem nie wiedzą. Nie wiedzą również, czyli ów nazywający się Edmundem Béraud, był rzeczywiście mym szwagrem. Aby pozyskać pewność w tym względzie, należałoby go odnaleźć i stwierdzić jego tożsamość. Dotąd nic jeszcze nie przekonywa, iżby dotknięty tym ciosem był naszym krewnym. W każdym razie, gdyby nawet kradzież była celem porwania owego podróżnego, złoczyńcom zamach się nie udał, tenże sam bowiem podróżny, przed udaniem się do hotelu, złożył cały swój majątek w jednym z pierwszorzędnych banków paryskich! Ów szczegół w śledztwie stwierdzono. Sąd liczył na pozyskanie bliskich objaśnień w tej tajemniczej zbrodni, gdy nagły zgon naczelnika policyi powiększy zapewne ciemności, otaczające tę sprawę.
— Czy powiadomią cię, ojcze, gdyby odkryli jakieś wskazówki co do tożsamości owego znikłego podróżnego?
— Obiecano mi to uczynić i jestem pewien, że tego dopełnią.
— Dlaczego, wiedząc o tem wszystkiem, ukryłeś to przedemną? — pytała panna Verrière kuzynkę tonem wymówki.
— Obawiałam się, jak mój wuj, pogorszyć tem stanu twego zdrowia — odpowiedziała siostra Marya.
Oznajmienie, iż obiad na stole, przerwało powyższą rozmowę.
Wszyscy przeszli do jadalni.
Verrière pomimowolnie i bezwiednie mistrzowsko odegrał swą rolę. Najzupełniej prawdopodobne wyjaśnienia, jakie udzielił, rozproszyły rodzące się powątpiewania w umyśle zakonnicy.
Usprawiedliwiały one zarazem i pomieszanie bankiera, tak widoczne u niego przez całą niedzielę.
Nic, ale to nic najzupełniej w tej ciemnej sprawie, wynikłej w hotelu Indyjskim, nie pozwalało najmnejszem podejrzeniem obciążyć Verrièra, albo Arnolda Desvignes.
Siostra Marya, rozmyślając nad tem wszystkiem, uczuła się zwyciężoną i żałowała wysłania w bezużyteczną podróż Misticota.
Desvignes opowiadaniem szczegółów swojego życia osiągnął cel, jaki otrzymać pragnął. W jego przeszłości wszystko było czystem, honorowem, bez skazy.
W takich warunkach, jak żądać od Verrièra, aby zaniechał projektowanego związku z podobnie godnym szacunku dżentlemenem, posiadaczem milionowego majątku, własnym wspólnikiem?
Obiad przeciągnął się do późna, dzięki zajmująco urozmaicanej rozmowie Arnolda, dla którego proboszcz z Malnoue uczuwał entuzyastyczne uwielbienie.
O dziesiątej sędziwy kapłan pożegnał obecnych, otrzymawszy obietnicę, że w nadchodzącą niedzielę Desvignes wraz z Verrièrem towarzyszyć będą obu kuzynkom do kościoła.
Wieczór był piękny, niebo pogodne, błyszczące gwiazdami.
Bankier wraz ze swym wspólnikiem odprowadzili proboszcza aż do połowy długiej kasztanowej alei, o jakiej mówiliśmy powyżej.
Mając potrzebę wzajemnego porozumienia się, obaj wspólnicy korzystali z tej sposobności, wracając.
— Winienem ci powinszować, mój przyjacielu — rzekł Arnold do Verrièra — czynisz zadziwiające postępy w mej szkole. Dzisiejszego wieczora okazałeś się zdumiewającym, no... i ja obok ciebie. Obecnie jestem pewien, iż twoja siostrzenica wyrzuca sobie, że mnie nie poznała, że sąd mylny o mnie wydała, a oprócz tego zjednaliśmy sobie sprzymierzeńca w osobie proboszcza z Malnoue. Możemy teraz śmiało i bez obawy iść naprzód, dalej... Z łatwością pokonamy trudności, gdyby się jakie okazały. Zostań tu przez jutro i przygotuj wszystko na przyjęcie leśniczego, Którego ci nadeślę. Nie wszystko jest jeszcze ukończonem z rodziną Béraud, lecz wszystko jest w ruchu, wszystko naprzód postępuje. Bądź więc spokojnym i licz na pewny skutek ostatecznie.
— Obyś mówił prawdę... i oby to jaknajrychlej nastąpiło — odpowiedział Verrière. — Nie jestem, wyznaję to, tak jak ty wytrwałym, zważ, iż nie jestem już młodym. Wszystko to mnie łamie, pognębia i zabiłoby mnie nareszcie, gdyby ów stan, niepewności i trwogi miał przeciągnąć się tak dłużej.
Podczas gdy dwaj owi tak godni siebie wspólnicy odprowadzali proboszcza, Aniela weszła z siostrą Maryą do swego pokoju.
— A teraz wyznaj mi, kuzynko, całą prawdę... — poczęła — dlaczego nic mi nie mówiłaś o bytności owego agenta u nas w sobotę na bulwarze Haussmana? Obawa przestraszenia mnie nie była powodem ukrycia przedemną tej sprawy?
— Ależ upewniam cię... — szepnęła zakonnica.
— Nie! nie zaprzeczaj daremnie, ja ci nie uwierzę... — mówiła panna Verrière. — Pomówmy z sobą otwarcie. Ów inspektor policyi przyszedł pytać się o Stanisława Dumay, nieprawdaż?
— Tak.
— Jakiż węzeł łączy Stanisława Dumay ze sprawą zniknięcia Edmunda Béraud?Zagadka dla mnie do nierozwiązania. Zrozumiałam to dobrze, iż wobec pana Desvignes niepodobna ci było przyznać, iż mały sprzedawca medalików został wysłanym przez ciebie dla poszukiwań wyjaśnień w jego przeszłości. Dlaczego wszakże wobec mnie chcesz prawdę zataić?
Siostra Marya opuściła głowę, nic nie odpowiadając.
— Ja odgaduję... — mówiła dalej panna Verrière. — Zrodziło się podejrzenie w twoim umyśle...
— Jakie? — pytała żywo zakonnica.
— Nagłe ukazanie się Arnolda Desvignes w Paryżu... jego współka z mym ojcem... ów kolosalny majątek, jaki on rzuca w opróżnione kasy bankowe Verrièra... owo posłuszeństwo dlań mego ojca... ten łańcuch, który ich obu przykuwa do siebie... We wszystkiem tem dostrzedz mogłaś powód... straszną, przerażającą do podejrzeń przyczynę. Po mojej rozmowie z Arnoldem... po jego pojedynku z Emilem Vandame, mnie samej zdawać się poczęło, iż jakaś ukryta zbrodnia łączy z mym ojcem tego człowieka. I ty, kuzynko, również to samo myślałaś... Nie zaprzeczaj, bo ja tę prawdę czytam w twojem spojrzeniu.
— A więc... odgadłaś! — odpowiedziała zakonnica. — Nie chciałam ci mówić, że wszelkie drobne szczegóły, jakie nasuwały mi się pomimowolnie pod uwagę, zdawały się dowodzić i przekonywać mnie, że mój wuj wraz z Arnoldem Desvignes znają powód zniknięcia Edmunda Béraud... znają śmierć jego... i oba z niej skorzystali!
— Och! to przerażające... to straszne! — zawołała ze drżeniem Aniela, ukrywając twarz w dłoniach.
— Tak! było to strasznem... i po bytności tego agenta przybrało tem więcej postać zatrważającej rzeczywistości... Teraz jednakże lękam się oskarżenia, jakie wydałam sama wobec siebie...
— Dlaczego?
— Wszystko się łączy, aby mi dowieść słuszności moich podejrzeń. Arnold Desvignes opowiedział nam dziś swe życie... Edmund Béraud złożył swój milionowy majątek u któregoś z paryskich bankierów. Mój wuj, gdyby należał do tej zmowy, nie miałby odwagi udawać się do sądu po objaśnienia, o czem nam dziś nadmieniał... Desvignes nie może być posądzonym, że okradł tego Edmunda Béraud, który, być może, z naszym krewnym posiada jedynie jedność nazwiska. Oto dowody, świadczące na stronę ich obu, nieprawdaż? A jednak wyrzucam sobie, iż mimo wszystko, ja jeszcze w nie wierzyć nie mogę. Zwątpićbym nawet gotowa w rzeczywistość, tak pragnę gorąco ciebie ocalić!
— Mnie ocalić, zobelżając tych, którzy nie są winnymi? — zawołała panna Verrière. — Nie! nie, kuzynko, nie przyjęłabym nabytego za taką cenę ocalenia! Mój ojciec nie jest zdolnym do popełnienia zbrodni, ręczę za niego w tym razie, jak za siebie samą! Nienawidzę Arnolda Desvignes, nienawidzę go z całych sił moich, lecz ta nienawiść nie czyni mnie dlań niesprawiedliwą. Słyszałam, jak opowiadał szczegóły swojego życia... Jego wyrazy posiadały dźwięk prawdy... On nie kłamał!
— Bronisz go?
— Czemu nie? Nienawiść, jaką dla niego uczuwam, nie zaślepia mnie bynajmniej. Misticot, jestem pewną, przyniesie nam dowód, że ten człowiek mówił prawdę, i uniknę przynajmniej wstrętu na myśl, żem wzbudziła miłość w mordercy!
— Gdyby Desvignes okazał się człowiekiem bez skazy, najlepsza twa broń skruszyłaby się w twem ręku.
— Co to znaczy? Potrafię walczyć, by zachować się dla człowieka, którego kocham.
— Czy jednak staniesz się silniejszą w tej walce?
— Tak, nieodmiennie. Desvignes panuje absolutnie nad moim ojcem; on rządzi, rozkazuje, mój ojciec jest posłusznym, lecz gdyby nawet i oba złączyli się przeciw mnie, nie zdołają skruszyć mej woli. Ni jeden, ni drugi znaglić mnie nie zdoła do złamania raz uczynionej przysięgi. Zniosę wszelkie cierpienia, najsroższe bóle, nawet tortury, gdyby było trzeba, a nie chybię raz powziętemu postanowieniu.
— Biedne, ukochane dziecię — odparła zakonnica: — nie pojmujesz więc, że za najwyższą cenę, za cenę nawet własnego mojego życia radabym ci oszczędzić prowadzenia tej, tak nierównej walki!
— Owszem, ja dobrze rozumiem to, kuzynko — wyrzekła córka bankiera; — wszakże jestem przekonaną, że moją ostatnią deską zjawienia jest właśnie ów opór z mej strony, a razem, iż nie możemy nic się spodziewać z zarządzonych przez nas poszukiwań.
— Kto wie?
— Jakto... po tem wszystkiem, co usłyszałyśmy dziś, ty jeszcze zachowujesz jakieś nadzieje, jakieś złudzenia?
— Tak... Uczucie, jakie napełnia mą duszę, nie da się określić słowami, wszelkie rezonowania pokonać go nie zdołają. Jest to rodzaj silnej niezłomnej nadziei, bezzasadnej, być może, z pozoru, wszakże utrwalającej mnie w przekonaniu, że w nieskalanej niby przeszłości tego człowieka, znajduje się coś, co jego związek zemną niepodobnym uczyni. Zresztą, na co się nam przyda dyskutowanie w tej nierozwiązalnej kwestyi? — dodała siostra Marya, czując, iż umysł jej przyćmiewa się wśród tłumu oblegających go najsprzeczniejszych myśli.
— Miejmy nadzieję... Nie traćmy jej mimo wszystko... i ufajmy w bożą nad nami opiekę. Uściskaj mnie, drogie dziecię, i śpij spokojna.
Obie kuzynki ucałowały się wzajemnie, poczem zakonnica odeszła.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Straszny ów dramat nocny, jaki miał miejsce w lesie Amboise, poruszył całą okolicę. Nazajutrz w dzienniku, wychodzącym w Tours, ukazał się artykuł, który przytaczamy poniżej:
„Podczas zarządzonej obławy zabito jednego tygrysa, inne zwierzęta uciekły do lasu Amboise, gdzie objawiły obecność swoją pożarciem i rozszarpaniem dwóch podróżnych.
„Nie poprzestając na tem, wspomnieni drapieżcy pozbawiliby życia i innych ludzi, gdyby nie wdanie się żandarmeryi z Amboise wraz z oddziałem piechoty, która ubiła lwa i ostatniego z pustoszących tę okolicę tygrysów. Drugi lew został zabity wystrzałem z rewolweru przez jedną z poległych ofiar, broniącą bohatersko, ale, niestety, daremnie swojego życia.
Artykuł powyższy, rzecz naturalna, został przedrukowanym i umieszczonym we wszystkich dziennikach stolicy i prowincyi, a nawet i na obczyźnie.
Powiadomimy wkrótce czytelników o wynikach tego ogłoszenia.
Prefektura policyi mniej zajmowała się śmiercią komisanta Delvignes, jako osoby całkiem prywatnej. Inaczej wszelako było co do inspektora policyi. Flogny był zaopatrzony mandatem, wydanym przez swoich naczelników. Posiadał papiery, notatki nader ważne dla policyi, które taż nie rada byłaby, gdyby wpaść miały w jakie obce ręce.
Zmarły ów agent nie posiadał rodziny, a przynajmniej nie wiedziano o istnieniu takowej. Nowy przeto naczelnik policyi nie mógł nikogo powiadomić o jego śmierci.
Po porozumieniu się z prokuratorem rzeczypospolitej, postanowiono zabrać wszystkie papiery, jakie znajdowały się w mieszkaniu Flognego.
Skutkiem tego nowy naczelnik policyi udał się wraz z komisarzem i agentami na ulicę François-Miron, a oznajmiwszy odźwiernej o śmierci jej lokatora, gdy ta nie posiadała klucza od jego mieszkania, kazał takowe ślusarzowi otworzyć.
Wiemy już, że te przeszukiwania nie mogły przynieść pożądanej korzyści, ponieważ wszystko zostało naprzód uprzątniętem przez Will Scotta na rozkaz Arnolda Desvignes.
— To zdumiewające! — zawołał naczelnik policyi. — Jakto... w jego mieszkaniu żadnych papierów, ni notat osobistych, ani służbowych, ni akt tej sprawy, której śledztwo prowadził? Otóż co się wydaje tem więcej niepodobnem, że Flogny znanym był ze skrupulatnej, posuniętej aż do dziwactwa regularności.
— Panie naczelniku! — zawołał jeden z agentów, zatrzymując się przed opróżnioną ścianą pokoju, gdzie tak niedawno jeszcze stało biurko, wyniesione przez byłego klowna z cyrku Fernando; — panie naczelniku, zdaje się, iż jakoby tu brakowało jakiegoś sprzętu?
— W rzeczy samej... — odrzekł, przypatrując się komisarz; — kurz i pajęczyna, uczepione na obiciu, wskazują wyraźnie, iż w tem miejscu coś stać musiało...
— Ha! — zawołał agent, nachylając się ku podłodze — otóż dwie drewniane podkładki, na których wspierał się ów sprzęt dla równowagi.
— Przywołać natychmiast odźwiernę! — rozkazał naczelnik.
Kobieta przybiegła zdyszana.
— Czy pani bywałaś w mieszkaniu pana Flogny? — zapytał.
— Tak panie. Niekiedy przynosiłam mu listy.
— Znałaś pani meble, jakie posiadał.
— Doskonale!
— W tem miejscu nic tu nie stało?
— Owszem... tu stało biurko, napewno. Ach! nie ma go teraz... Co to jest... co się to znaczy? Jakiż czart mógł je ztąd wynieść?
— Nie zauważyłaś pani, aby je kto ztąd wynosił przed, kilkoma dniami, lub on sam przed wyjazdem nie wydawał, go komu?
— Nie, nic podobnego nie dostrzegłam.
— Nikt nie przychodził tu do niego podczas jego nieobecności?
— Nikt.
— Jesteś tego pewną?
— Jestem pewną, panie.
Tu nagle zadumawszy się odźwierna uderzyła się w czoło.
— Ach! — zawołała.
— Cóż takiego... Przypomniałażeś pani coś sobie?
— Tak, panie... ale to nie może mieć żadnej łączności z tą sprawą.
— Mów jednak...
— Otóż panie, ja zrazu nie zwróciłam na to uwagi, lecz teraz rzecz ta dziwną mi się być wydaje.
— Cóż takiego? wytłomacz się jaśniej...
— Dziś rano, pomiędzy dziesiątą a jedenastą, gdym tu wchodziła na schody, udając się do jednego z lokatorów, spostrzegłam przed sobą posłańca, niosącego na plecach sprzęt jakiś, kołdrą okryty. Zapytałam go, do kogo idzie? Odpowiedział, że idzie na czwarte piętro do lokatora, którego wymie- nił nazwisko. Na uczynioną z mej strony uwagę, iż w całym domu u nas nie ma tak nazywającego się mieszkańca, podał mi adres, skreślony na kawałku papieru. Przeczytałam go. Było tam napisane: ulica François-Miron, lecz zamiast numeru 39, położony był numer 59. Miałożby to być oszustwem, panie? — pytała dalej odźwierna. — Miałżeby ów człowiek wynosić ztąd biurko? Lecz w takim razie posiadaćby musiał klucz od mieszkania?
— Nie widziałaś pani tego posłańca, przechodzącego przed okienkiem twej stancyi?
— Nie, panie. Prawda, że mnie tu nie było, wyszłam do kupca korzennego.
— Pamiętasz pani nazwisko napisane na adresie?
— Pamiętam... Było napisane: pan Rondel.
— Czy mieszka w sąsiednim domu lokator tego nazwiska?
— Tego ja nie wiem.
— Idź pod numer 59-ty — rozkazał naczelnik agentowi — jeżeli tam mieszka jaki pan Rondel, zapytaj, czy mu przynoszono dziś rano sprzęt jaki między dziesiątą a jedenastą godziną.
Agent wyszedł.
Po kilku minutach był z powrotem.
Nie znano żadnego pana Rondel pod 59-ym numerem i żaden posłaniec z jakimkolwiekbądź meblem nie ukazał się tam wcale.
— Rzecz jasna! — zawołał komisarz. — Przyszedł ktoś dziś rano umyślnie, ażeby ukraść to biurko, którego tu przy tej ścianie brakuje.
— Widoczne to... w rzeczy samej... — odparł mocno zamyślony naczelnik policyi. — Pytam jednakże, w jakim celu spełniono tę kradzież? Nikt jeszcze nie wiedział o śmierci Flognego.
— Śledzono bezwątpienia jego wyjazd z Paryża — odrzekł komisarz. — Być może, że ów nieszczęśliwy został na błę- dną drogę wyprowadzonym przez tychże samych łotrów, których śledził, lub ich wspólników. Jeden dziwny szczegół, zamieszczony w protokule komisarza z Amboise zwrócił moją, uwagę...
— Jaki?
— A to, iż nie znaleziono w szczątkach ubrania Flognego ani portfelu, ani kluczów i pieniędzy, ani też karty inspektora policyi. Miał on z pewnością przy sobie pomienione przedmioty w podróży, a dzikie zwierzęta ich nie pożarły.
— To prawda.
— Ów protokuł objaśnia prócz tego, że Flogny udał się do hotelu Kupieckiego w Blévé dla zobaczenia się z pewnym podróżnym, przybyłym tam tego rana, by go wypytać o niektóre szczegóły sprawy, jaką miał sobie poruczoną. Kto wie, czy ów podróżny nie mógłby nam udzielić jakich ważnych wskazówek? Flogny był przekonanym, iż wspomniona osobistość oświecić go mogła, ponieważ tak usilnie pragnął się z nią widzieć. Czyż więc ów człowiek nie mógł być jednym z wykonawców zbrodni w hotelu Indyjskim, i czyli, będąc pewnym obecności Flognego w Blévé, nie telegrafował do Paryża do swych wspólników, aby z mieszkania zmarłego zabrali kompromitujące ich tyle papiery?
— Ależ nie powierza się podobnych zleceń odkrytej depeszy.
— Dlaczego nie, jeżeli się w niej używa naprzód umówionego żargonu?... Nic zresztą łatwiejszego, jak się nam dowiedzieć, czy która z depesz przybyła wczoraj albo dziś rano do Paryża z Blévé.
— Tak, to rzecz łatwa istotnie.
— Czy nie wiesz pan, jak się nazywał ten podróżny, którego Flogny tak szukał w Blévé?
— Nie wiem — odrzekł naczelnik policyi.
— A jednak w protokule zamieszczonem to być powinno. Zresztą właściciel hotelu o tem nas powiadomi.
— Można go będzie odnaleźć, mimo, że wyjechał nazajutrz rano po tym wypadku do Londynu, nie wiedząc nic jeszcze o śmierci Flognego.
— Wiadomo ci zapewne, panie naczelniku — mówił komisarz — iż doniesiono nam z Anglii o niebezpiecznej bandzie złoczyńców, działających w Paryżu. Wymieniono nam nawet nazwiska niektórych. Ów podróżny, który wyjechał do Londynu, czyż nie mógł mieć łączności z tą bandą. W tem wszystkiem istnieją dwie rzeczy, jakie mnie wprawiają w osłupienie: zabranie ztąd tego biurka i nieobecność wszelkich przedmiotów, należących do nieszczęśliwego inspektora, na miejscu, gdzie znaleziono szczątki jego trupa.
— Rozpoczniemy stosowne w tej mierze dzałanie.
— Trzeba nam koniecznie wybadać owego podróżnego, dla widzenia się z którym Flogny pojechał do Blévé.
— Za mojem przybyciem do prefektury wydam stosowne rozkazy.
Jakoż w pół godziny później wydano polecenia i jeden z najzręczniejszych policyjnych agentów przygotowywał się do rozpoczęcia kampanii.
Pozostawiliśmy Misticota i Trilbego jadących do Tours. Drugi, jak wiemy, śledził pierwszego. Trilby jadąc, starał się zastosować szczegółowo do poleceń, wydanych mu przez Arnolda Desvignes, to jest pozbyć się małego sprzedawcy medalików w taki sposób, iżby śmierć jego nie miała pozorów zbrodni.
Nie w drodze jednak z Blévé do Tours; mimo, że jechali w jednym przedziale i jednym pociągiem, Irlandczyk spodziewał się znaleźć sposobność zręcznego zgładzenia sprzymierzeńca siostry Maryi.
Mógł tylko ciągle mieć go na oku.
W Tours, gdzie oba wysiedli, Misticot udał się bezzwłocznie do biura zleceń.
Trilby, zmuszony udać się za nim do tegoż biura, dla dowiedzenia się, co on tam będzie robił, wszedł jednocześnie z podrostkiem, który zrazu nie zwrócił na niego uwagi.
— Czy mógłbym tu nabyć bilet do Cherbourga? — zapytał Stanisław Dumay urzędnika.
— Możesz pan:.. — odparł zagadniony — lecz w takim razie będziesz się musiał w drodze przesiadać dwa razy, w Mons i Caēn.
— Mniejsza z tem. O której pociąg wychodzi?
— O czwartej minut pięć po południu.
Otrzymawszy to objaśnienie, Misticot zwrócił się ku wyjściu, gdzie w progu zetknął się z Trilbym, którego zapamiętał w jego obecnem przebraniu, jako komisanta handlowego w hotelu Kupieckim w Blévé.
Ukłonili się sobie nawzajem.
— Panie — rzekł Irlandczyk z uśmiechem — załatwiłeś to, co ja dla siebie załatwić pragnąłem, ponieważ tak jak ty, jadę do Cherbourga. Do godziny czwartej po południu dość czasu nam pozostaje. Jeżeli zechcesz, pójdźmy do stacyjnego bufetu i zabezpieczmy się przeciw głodowi, wątpię albowiem, byśmy zdążyli obiadować w Mans.
— Zgadzam się na pańską propozycyę — rzekł chłopiec.
Były klown z cyrku Fernando wraz z Misticotem usiedli naprzeciw siebie, kazawszy podać śniadanie.
— Pan jedziesz tylko do Cherbourga, nie dalej? — pytał podrostek, zajadając.
— W obecnej chwili nie mogę nic stanowczego powie- dzieć. Jadę do pewnego domu handlowego dla załatwienia nader ważnej sprawy.
— Pan jesteś komisantem handlowym?
— Tak, i agentem od ubezpieczeń na życie.
— Ach! jak to dobrze... — zawołał Misticot. — Po ukończeniu interesów pan wracasz do Paryża?
— Będzie to zależało od listu dyrektora mego towarzystwa, funkcyonującego pod nazwą „Jeneralnej kompanii międzynarodowych ubezpieczeń.“ Być może, iż mi wypadnie jechać do Anglii.
— Do którego z miast?
— Prawdopodobnie do Portsmouth, lub Plymouth.
— To dziwne!
— W czem... dlaczego?
— W tem, iż w takim razie razem odbywalibyśmy podróż.
— A! więc pan jedziesz do Anglii?
— Tak... do Plymouth.
— Miasto, do którego jeżdżę prawie corocznie i dość, długo tam przebywam.
— Zatem pan znasz wiele części świata?
— Bardzo wiele.
— Znasz pan zakłady Patersona?
— Doskonale! Bracia Paterson są bardzo bogatymi amerykanami, dzielni ludzie, posiadający liczne kopalnie. Ubezpieczyłem na życie młodszego z tych braci. Pan do nich jedziesz?
— Tak... A gdyby panu wypadła również podróż do Plymouth, miałbym przyjemność jechania z nim razem.
— I mnie byłoby również przyjemnie, upewniam — rzekł Trilby, myśląc w duchu jednocześnie:
„Będęż potrzebował jechać wraz z nim aż do Anglii? Pomiarkuję się co do tego w Cherbourgu.“
Czas szybko ubiegał. Nadeszła godzina odjazdu.
Obaj towarzysze podróży, kupiwszy bilety do pierwszej klasy, wsiedli do jednego przedziału.
W wieku Misticota łatwo się zawierają stosunki przyjaźni, zresztą okazywana widocznie uprzejmość Trilbego jednała mu zaufanie chłopca.
Zresztą, czegóż mógł się obawiać ze strony tego agenta ubezpieczeń na życie?
Za przybyciem do Mans byli już z sobą na stopie najściślejszej znajomości. Pociąg do Caën natychmiast odchodził, mieli zaledwie czas przesiąść się z jednego wagonu do drugiego.
W Caën przeciwnie, przyjechawszy o jedenastej wieczorem, zmuszeni byli wyczekiwać do drugiej minut dwadzieścia po północy na pociąg przychodzący z Paryża.
Czem sobie czas zająć przez te trzy godziny? Wieczerza. Poszli więc na kolacyę do sąsiedniej restauracyi, gdzie Misticot powiadomił się o odpłynięciu okrętów do Plymouh.
Żaden ze statków nie pełnił służby wprost z Cherbourga do Plymouth. Udawały się one tam przez Southampton lub Weymouth.
Z jednego lub drugiego z tych miejsc Misticot dojechać mógł do Plymoth drogą żelazną.
— Nie będziesz pan mógł wylądować tym sposobem, jak pojutrze — rzekł Trilby. — Co do mnie, skoro tylko list otrzymam, bądę wiedział, czyli mi wypadnie jechać razem z panem.
O oznaczonej godzinie obadwa wsiedli na pociąg i przybyli do Cherbourga o w pół do siódmej rano.
Misticot w towarzystwie Trilbego udał się do biura żeglugi. Okręt wypływał do Weymouth, drugi miał wyruszyć nazajutrz do Southamptonu. Pozostawiało to Trilbemu cały dzień czasu do ułożenia swych planów.
— Jechać wraz z nim do Anglii byłoby dla mnie niebezpiecznem — mówił do siebie Irlandczyk. — Jakaś nieprzewidziana okoliczność mogłaby dać mnie poznać policyi... przezornym być należy.
Trilby znał Cherbourg doskonale. Zaprowadziwszy swego towarzysza do hotelu Angielskiego, gdzie nigdy dotąd sam nogą nie postał, zażądał dwóch sąsiadujących z sobą pokojów.
Misticot, złamany znużeniem, położywszy się na łóżku, usnął natychmiast snem twardym, poleciwszy Trilbemu obudzić się na śniadanie.
Irlandczyk, zapisawszy się w księgach meldunkowych pod nazwiskiem Douceta, agenta od ubezpieczeń na życie, rzucił się na łóżko w ubraniu, gdzie począł rozmyślać i kombinować, jak autor dramatyczny, układający scenaryusz dla sztuki.
Około dziesiątej, wyszedłszy z pokoju, udał się do biura hotelowego.
— Gdyby wypadkiem — rzekł — ów młody człowiek, który tu przybył wraz zemną, pytał się o mnie, powiedzcie mu, proszę, żem poszedł w celu załatwienia wiadomego mu interesu, lecz że powrócę tu za godzinę na śniadanie.
Przed kilkoma laty Trilby pracował w Cherbourgu, w towarzystwie nieodłącznego swego przyjaciela Will Scotta. Pozostawił on tutaj znaczną liczbę współziomków o elastycznem sumieniu i zręcznych rękach, a między innymi pewnego angielskiego marynarza nazwiskiem Dickson, zajmującego się specyalnie kontrabandą.
Człowiek ten, godzien postronka, bandyta, rozbójnik w całem znaczeniu, ów Dickson posiadał swój własny mały okręt, jaki oddawał chętnie do rozporządzenia tym, którzy mu grubo płacili.
Trilby, przybywszy do portu, zwrócił się do jednego z majtków, zapytując:
— Mój chłopcze, czy znasz Mikołaja Dickson, kapitana Dickson?
— Znam go doskonale.
— Mógłbyś mi wskazać jego mieszkanie?
— Dobrze, lecz pan go znaleść możesz na pokładzie jego statku, gdzie się właśnie w tej chwili znajduje. Przypłynął właśnie z Anglii dziś rano.
— Jaką nosi nazwę jego statek?
— Nazywa się „Mewa.“ Wsiądź pan w jedno z tych, czółen, stojących na wybrzeżu, a pierwszy lepszy majtek powiezie cię do okrętu.
Trilby posłuchał tej rady.
W pięć minut później łódź, w której płynął, dosięgnęła „Mewy,“ małego okrętu z czerwoną flagą, na czarno malowanego.
Nikogo nie widać było na pokładzie.
— Hej! Mewa! — zawołał majtek.
Na to wezwanie z głębi statku ukazał się niski, barczysty mężczyzna, w błękitnych pantalonach i takiemże sukiennem okryciu, w czapce czerwonej. Gęsta, ruda broda zakrywała mu połowę ciemnej, ogorzałej twarzy. Szare, żywe oczy świeciły pod zwieszającemi się brwiami. Mężczyzną tym, około lat pięćdziesięciu mieć mogącym, był Mikołaj Dickson, ogóinie nazywany kapitanem.
— Kto wzywa Mewę? — zapytał.
Trilby rzekł kilka słów po angielsku. Kontrabandzista wydał okrzyk zdumienia.
— Wysiądź! — zawołał — poślę ci drabinę.
I, odwiązawszy z liny takową, położył ją pomiędzy czółnem i okrętem.
Trilby z chybkością klowna stanął na brzegu okrętu, a podawszy rękę Dicksonowi, zapytał go po angielsku:
— Sam jesteś, mój stary towarzyszu?
— Sam... dwaj moi majtkowie na ląd wysiedli.
— Chcę z tobą pomówić.
— W takim razie odeślij swe czółno. Zaprowadzę cię do mej kajuty.
Irlandczyk rzucił sto sous majtkowi, który go przywiózł, rozkazując mu wraz z łodzią odpłynąć, poczem poszedł za Dicksonem do jego kabiny, gdzie po kilku krótkich wspomnieniach przeszłości, następująca między obydwoma zawiązała się rozmowa:
— Lubisz zawsze jak dawniej zarabiać pieniądze? — zapytał Trilby.
— Zawsze... To tylko lubię i to jest celem mego życia.
— Cóżbyś powiedział na propozycyę zarobku trzech tysięcy franków?
— Powiedziałbym, że naprzód ją przyjmuję, a potem zapytałbym, co trzeba czynić, by te tysiące pochwycić do kieszeni?
— Zrobić rzecz najłatwiejszą w świecie! Nie dozwolić komuś dostać się do Anglii.
— Do czarta! Zgładzić jakieś indywiduum, podróżujące dla przyjemności, lub interesów, rzecz niebezpieczna.
— Lecz trzy tysiące franków, to suma.
— Prawda: O sposób jednak tu chodzi. Masz jakiś plan ułożony ku temu?
— Mógłżebyś dziś wieczorem odpłynąć do Plymouth?
— Wszystko mogę uczynić, co mi się podoba; jestem panem siebie.
— Ale czy mógłbyś sam tylko odpłynąć?
— Nie, dziś niepodobna mi tego uczynić.
— Dlaczego?
— Jutro mam odwieźć ładunek kontrabandy cygar, potrzebuję do tego dwóch ludzi.
— W tej naszej sprawie świadków unikać należy.
Dickson zadumał się przez parę minut; a potem rzekł nagle:
— Wszystko to da się ułożyć.
— Znalazłeś środek na pozbycie się wskazanej przezemnie osobistości, tak, by nie posądzono nas o zbrodnię?
— Znalazłem.
— Jakiż to środek?
— Znasz przesmyk, jaki się przepływa przed wylądowaniem w Plymouth.
— Znam.
— Wiadomo ci zatem, że główna siedziba angielskiej komory celnej znajduje się na najwyższym punkcie skalistych wybrzeży, otaczających ów morski przesmyk wzdłuż na cztery kilometry.
— Wiem o tem.
— Poniżej tych skał znajduje się brzeg płaski, gdzie niejednokrotnie przeprowadzamy kontrabandę pod nosem celników. Od miesiąca jednakże podwojono tam liczbę służby celnej, a ztąd zmieniliśmy nasz punkt wyładowywania. Znalazłem miejsce nader dogodne ku temu, na milę od Plymouth. Tam to ja zwykle teraz operuję...
— No... i cóż dalej?
— Można zejść między skałami wąską ścieżynką, wiodącą do wybrzeża. Na tej to ścieżce czuwa co noc pięciu celników... rozumiesz?
— Poczynam nieco rozumieć... Tam więc pod jakimkolwiekbądź pozorem chciałbyś wysadzić osobistość, o którą nam chodzi.
— Tak... pośród głębokich ciemności wskażę na tę ścieżkę. Jakże ci się podoba mój projekt?
— Mówię, że jest złym, bezpożytecznym. Podróżny twój wpadnie w ręce celników, a przypuściwszy nawet, że go na razie przytrzymają, jutro go uwolnią, po złożonych przezeń zeznaniach.
— Nie przytrzymają go wcale. Mówi on po angielsku?
— Nie, jestem tego pewien.
— Tem lepiej. Celnicy, którym kontrabandziści zabili w tych dniach trzech ludzi, otrzymali rozkaz używania palnej broni podczas nocy. Skoro cień ludzkiej postaci ukaże się im na ścieżce, wygłoszą hasło. Ów podróżny, nie zrozumiawszy, nie odpowie i będzie szedł dalej. Natenczas padną strzały i rzecz tak dokonaną zostanie, iż przeciw temu nikt nie będzie w możności nic powiedzieć. No... i cóż myślisz o tym moim planie?
— Uważam go za wyborny, udać się powinien. Wszakże jeszcze na jeden szczegół zwrócę twoją uwagę — rzekł Trilby.
— Na cóż takiego?
— Nie trzeba pozwolić, aby przy ciele zabitego znaleziono jakiekolwiekbądź papiery, stwierdzające jego osobistość.
— Tego ja się już dopełnić nie podejmuję... To do ciebie wyłącznie należy.
— O której godzinie wypłyniemy dziś wieczorem?
— O szóstej. Noc będzie pogodną. Lekki wiatr wschodni pozwoli nam przybyć do skalistych wybrzeży około pierwszej po północy.
— A ja kiedy mógłbym powrócić?
— Nieprędzej, jak jutro w nocy. Przedtem załatwić się muszę z moją kontrabandą.
— Gdybym chciał wsiąść na twój statek dziś z moim podróżnym, gdzie mógłbym spotkać się z tobą?
— Nad brzegiem portu, w „Morskiej restauracyi.“ Potrzebuję otrzymać twoją decyzyę przed godziną czwartą. Należy ci tylko wymówić te dwa wyrazy: „Dziś wieczorem.“ W chwili tej statek wstrząsnął się zlekka.
— Moi ludzie wracają... — rzekł kontrabandzista. — Odprowadzę cię na ląd.
Dickson z Trilbym rozeszli się na wybrzeżu wprost »Morskiej restauracyi“ poczem Irlandczyk wrócił do hotelu.
— Czy mój młody towarzysz podróży już się przebudził? — zapytał służącego.
— Tak, panie.
— Wyszedł na miasto?
— Wyszedł w pół godziny po pańskiem odejściu. Poszedł nad brzeg morza popatrzeć na fale. Wróci tu na śniadanie.
Ciekawość Misticota wzięła górę nad jego zajęciami.
Obudziwszy się po półgodzinnym spoczynku, ubrał się z pośpiechem i wyszedł zobaczyć morze, którego nie znał wcale.
Przybywszy na wybrzeże, stał tam blisko godzinę, pochwycony zachwytem nad tym tak wspaniałym, a całkiem, nowym dla siebie widokiem.
Z trudnością oderwawszy się odeń, wrócił do hotelu Angielskiego.
Znalazł Trilbego w jadalni, siedzącego przy butelce wina, a tak zatopionego w czytaniu dziennika, że nie zauważył wejścia Misticota.
Chłopiec, roześmiawszy się, uderzył go po ramieniu.
Trilby podniósł głowę.
— A! to ty... — zawołał — czytam tu właśnie artykuł, który zarówno nas obu interesuje.
— Cóż piszą?
— Donoszą o pewnym podróżnym, z którym jedliśmy śniadanie i obiad w Blévé, w hotelu Kupieckim, a który w niedzielę wieczorem udał się do Amboise w towarzystwie drugiego podróżnego, z jakim pan rozmawiałeś w sali tegoż hotelu.
— Chodziłożby tu o pana Delyigne? — pytał Misticot zdumiony.
— Tak właśnie... Nazwisko to powtarzają dziś wszystkie dzienniki. Nie wiesz pan, kim był ów drugi podróżny?
— Wiem... odrzekł podrostek. — Ów drugi był członkiem paryskiej policyi. Przybył do Blévé, ażeby widzieć się zemną.
— Z tobą? — wymruknął Trilby, udając zdziwienie i spoglądając na chłopca z nieufnością.
— Bądź pan spokojnym... ja nie należę de policyi — odparł Misticot. — Ów człowiek, którego widziałem natenczas po raz pierwszy w życiu, przybył, żądając odemnie niektórych objaśnień.
— I udzieliłeś mu je pan?
— Bezwątpienia.
— No! otóż nie zaniesie on ich tym, którym pragnął dostarczyć.
— Cóż mu się stało? — zawołał chłopiec z obawą.
— Wypadek niezwykle dziwny, przerażający!
— Cóż takiego?
— Został wraz z drugim podróżnym, Delvignes, pożartym przez dzikie zwierzęta, zbiegłe z menażeryi Pezona...
— Pan żartujesz... — zawołał Misticot — to nieprawda... To być nie może.
— Czytaj więc... — rzekł Trilby, wskazując artykuł w dzienniku — a zobaczysz, czy ja żartuję.
Chłopiec chciwie przebiegał dziennik oczyma, a w miarę czytania bladł coraz bardziej.
— Jakaż śmierć straszna! — wyjąknął, skończywszy czytanie.
— Widocznie śmierć tych dwóch ludzi pognębia pana — rzekł Trilby — mimo, że nie byłeś ich przyjacielem.
— Z pewnością. Podobna katastrofa najobojętniejszego przerazić jest w stanie. — To mówiąc, podrostek myślał sobie: — Śmierć Flognego prowadzi zniweczenie rozpoczętych przezeń poszukiwań. Możnaby sądzić, iż szatan wziął w swą specyalną opiekę morderców Edmunda Béraud i że ci, którzy ich śledzą, są naprzód już potępionymi. Kto wie, czy teraz na mnie kolej nie przyjdzie? Lecz mimo wszystko, dążyć będę prosto do celu. Dowiem się, dowiedzieć się muszę, czy Arnold Desvignes z ulicy des Tournelles jest tymże samym Arnoldem Desvignes z Blévé, wspólnikiem Verrièra. Przedewszystkiem jednak muszę powiadomić siostrę Maryę o wypadku, nastąpionym w lesie Amboise.
— Smutne to, bezwątpienia... — rzekł Trilby. — Wogóle jednak tak pana, jak mnie, zbliska to nie obchodzi. Ci nieszczęśliwi już zmarli... wieczny im przeto odpoczynek. Nie myśląc o nich, myślmy raczej o sobie.
— Tak... tak... — odparł Misticot z roztargnieniem.
— Otóż, według mego przewidywania — ciągnął dalej Irlandczyk — otrzymałem list od dyrektora naszego towarzystwa.
— I jedziesz pan do Anglii? — pytał Misticot.
— Tak... co mnie niezmiernie cieszy. Odebrałem rozkaz udania się do Plymouth, dokąd właśnie pan jedziesz, i gdziebym mógł przedstawić cię panom Paterson... Lecz...
— Lecz co? — pytał podrostek.
— Sądziłem zrazu, iż niepodobna nam będzie jutro zrana wylądować z Plymouth, ponieważ kursujący tamże parowiec wypływa pojutrze dopiero. Traf jednak dozwolił mi spotkać jednego z moich przyjaciół, żeglarza, właściciela statku, na którym przewozi towary między Cherbourgiem a wschodniemi wybrzeżami Anglii. Odpływa on dziś wieczorem o szóstej godzinie i przystaje w zatoce Plymouth. Przyobiecał zabrać mnie, którą to propozycyę chętnie przyjąłem. Możebyś i pan korzystał z tej sposobności?
— Korzystałbym najchętniej, czy jednak pański przyjaciel zechce zabrać o jednego pasażera więcej?
— Skoro ja o to prosić go będę, zabierze pana.
— A kiedy przybylibyśmy do Plymouth?
— Jutro, równo z brzaskiem dnia.
— To pozwoliłoby mi zyskać czterdzieści osiem godzin, obecnie, gdy czas jest dla mnie tak drogim. Proś więc pan swojego przyjaciela, niech mnie zabierze.
— Dobrze... wszakże muszę pana uprzedzić o pewnej okoliczności.
— O czem takiem?
— Mój przyjaciel trudni się nieco kontrabandą.
— Co mnie to obchodzi?
— Z tej przyczyny będziemy musieli przedsiębrać wiele ostrożności przy wylądowywaniu... a nawet znajdą się do zwalczenia i trudności, być może...
— Nie uważam na to, gdzie chodzi o zyskanie na czasie.
— Dobrze... po śniadaniu więc pójdziemy spotkać się z moim kolegą w Morskiej restauracyi, gdzie ustanowił swą główną kwaterę i tam bliżej z nim porozumiemy się o wszystkiem.
— Jedzmy więc prędko śniadanie — wyrzekł Misticot — ponieważ mam jeszcze coś pilnego do załatwienia.
— Jakto... do załatwienia? tutaj, w Cherbourgu, dokąd przybywasz pan po raz pierwszy w życiu, gdzie nie znasz nikogo? Wyznam, że to podnieca moją ciekawość!... — zawołał Trilby.
— Łatwo mi ją będzie zaspokoić — odrzekł podrostek. — Przed wyjazdem z Plymouth chcę kazać odbić drugi egzemplarz fotografii, który radbym dziś wysłać do Paryża.
— Reprodukcyę... — powierzył nie bez obawy Irlandczyk. — Niepodobna, aby to panu zrobiono w tak krótkim czasie.
— Zapłacę, ile będą żądali.
— Jest to więc rzecz tak bardzo pilna?
— Tak... skoro tylko zjemy śniadanie, pobiegnę w tym celu do fotografa.
— Pragnąłbym panu towarzyszyć, gdyby to nie było niedyskrecyą z mej strony.
— Owszem... pójdź pan zemną. Wprost ztamtąd udamy się do Morskiej restauracyi.
Po ukończonem śniadaniu obaj udali się za poszukiwaniem fotograficznego zakładu, który też wkrótce odnaleźli.
Za szklanną wystawą sklepu leżały próby nader starannie odrobione.
— Wejdźmy tu... — rzekł Misticot.
Trilby, wciąż mocno zaniepokojony, pytał sam siebie, czy fotografia, o której odbicie chodziło, nie była czasem portretem prawdziwego Arnolda Desvignes, portretem znalezionym przez podrostka w sklepie antykwaryusza w Blévé.
Jego przypuszczenia zamieniły się w pewność, gdy Misticot, wyjąwszy wspomniony portret z portfelu, zwrócił się do fotografa z zapytaniem:
— Czy mogę otrzymać dokładną reprodukcyę tego portretu?
— Z wszelką łatwością, panie.
— Lecz radbym, aby odfotografowano również i dedykacyę, jaka się znajduje na odwrotnej stronie tej karty.
— Dobrze... Ile pan życzysz sobie mieć egzemplarzy?
— Trzy, po które przyjdę o czwartej godzinie.
— Jutro o czwartej?...
— Nie, dziś, panie.
— Fotograf uśmiechnął się.
— Ależ to niepodobna! — zawołał.
— Zapłacę panu trzysta franków za tę reprodukcyę... Zgadzasz się pan, albo nie zgadzasz? Jeżeli nie, pójdę do innego zakładu.
— Będziesz pan miał trzy egzemplarze na czwartą godzinę, z niesłychanym moim wysiłkiem pracy.
Misticot położył na stole trzy luidory.
— Resztę dopłacę — rzekł — przy odebraniu. — Poczem wyszedł wraz z Trilbym, przejętym niewysłowioną trwogą.
Jedna z tych fotografij, przesłana do Paryża, niechybną zgubę Arnoldowi Desyignes przynieśćby mogła.
W jaki sposób powstrzymać ową przesyłkę?
Były klown z cyrku Fernando miał chęć niepohamowaną zaprowadzić podrostka w jaki ustronny kąt miasta i tam go zdusić na miejscu, w biały dzień jednakże dokonać tego było niepodobna.
Co więc począć?
Jedno mu tylko pozostawało. Uprzedzić Arnolda o grożącem mu niebezpieczeństwie, skoro usunąć takowego niepodobna było, jak to uczynił z listem w Blévé.
Misticot został teraz nieodwołalnie na śmierć skazanym, a wykonanie wyroku tego miało być już wkrótce dopełnionem, gdyż podczas nadchodzącej nocy. Mniej więc obchodziło Irlandczyka, czyli on prześle lub nie pomienioną fotografię zakonnicy. Desvignes, mając się na baczności, nie dozwoli dojść tej przesyłce według adresu.
— Wiele więc panu zależeć musi na przesłaniu tej fotografii? — pytał Trilby chłopca z pozorną obojętnością.
— Bardzo wiele! — odrzekł Misticot. — Od tej przesyłki zależy szczęście i spokój rodziny. Więcej nie mogę pana objaśnić w tym względzie, ponieważ tu chodzi o powierzoną mi tajemnicę. Wejdźmy do kawiarni, chcę list napisać obok tej przesyłki.
— Ja również napiszę kilka słów do dyrektora życiowych ubezpieczeń — rzekł były klown — powiadomię go, że odpływam do Plymouth.
Tu siadłszy przy stoliku, Trilby nakreślił na ćwiartce papieru następujące wyrazy po angielsku:
Wsunąwszy ów list bez podpisu w kopertę, Trilby położył na niej adres Arnolda Desvignes.
Misticot jednocześnie pisał, co następuje:
„Śpieszę, by odszukać tego, który sam tylko ma prawo nosić pomienione nazwisko. Jeżeli Bóg pozwoli mi go odnaleźć, lub wykryć przynajmniej, w jaki sposób wspólnik pana Verrière wcielił się w tę obcą sobie postać, panna Aniela uniknie najsroższego ze wszystkich nieszczęść.
Misticot wsunął list w kopertę, której nie zapieczętował, mając tam włożyć fotografię, poczem napisał adres umówiony do proboszcza w Malnoue.
— No! teraz — rzekł Trilby — możemy pójść, jeżeli zechcesz, porozumieć się z moim przyjacielem o miejsce dla nas na jego okręcie.
— Idźmy.
Morska restauracya, ów zakład, w którym jakakolwiekbądź okazałość, a nawet i czystość, były rzeczą zupełnie nieznaną, położona na parterze domu, zajmowała obszerną salę, zawieszoną malowidłami, przedstawiającemi sceny z życia marynarzy.
Rzędy stolików, obstawionych krzesłami, wielki kontuar i półki napełnione szklankami i butelkami, dopełniały umeblowania.
Tłum hałaśliwy, przeważnie z majtków złożony, zawierający typy różnych stref i krajów, tworzył liczną klientelę tej karczmy.
Trilby zatrzymał się w progu i pośród tej atmosfery, zgęszczonej dymem z fajek, stał przez kilka minut, zanim spo- strzegł Dicksona, siedzącego w rogu sali z jakimś mężczyzną, który mu wyliczał pieniądze.
— Otóż — rzekł do Misticota, wskazując mu ręką — właściciel „Mewy,” lecz widzę, iż obecnie jest zatrudnionym. Zaczekajmy chwilę, aż skończy interes.
Niedługo to trwało.
Dickson, rozstawszy się ze swym towarzyszem, spojrzał w stronę drzwi, a dostrzegłszy Trilbego, skinął nań ręką.
Irlandczyk podszedł z Misticotem.
— Mój przyjacielu — rzekł do przemytnika, podając mu rękę — przyobiecałem temu młodzieńcowi, dla którego uczuwam prawdziwą życzliwość, że zabrawszy go wraz zemną, wysadzisz nas w Plymouth, dokąd obadwa jedziemy. Mam nadzieję, że dotrzymasz swej obietnicy?
— Nie cofam danego przyrzeczenia — odpowiedział Dickson. — Zabiorę na mój statek tego młodego człowieka, skoro prosisz mnie o to. Wypłyniemy dziś wieczorem o szóstej godzinie. O pierwszej po północy zatrzymamy się nawprost skalistych wybrzeży Plymouth, gdzie wysadzę was obu, sam bowiem popłynę dalej ku wschodowi. Jako zapłatę za przejazd, dacie wynagrodzenie mym ludziom. Otóż i ułożone. A teraz zapraszam was obu na kieliszek „wiskey.”
O godzinie czwartej oba towarzysze podróży udali się do fotografa.
Trzy egzemplarze reprodukcyi były gotowemi, doskonale odrobionemi.
Misticot dopłacił dziesięć luidorów, włożył w kopertę obok listu oryginał, wsunął kopię do swego portfelu, a zakleiwszy kopertę, rzekł do Trilbego:
— No! teraz idźmy na pocztę.
W pięć minut później list podrostka z Montmartre do siostry Maryi i list Irlandczyka do Arnolda Desvignes, spadły jednocześnie w głąb skrzynki pocztowej w Cherbourgu.
Był czas, ażeby pójść na obiad do hotelu, a potem na wybrzeże.
— Pozwól uczynić sobie jedną uwagę — począł Trilby, skoro zasiedli przy stole. — Oto nic łatwiejszego podczas morskiej podróży, zwłaszcza gdy fala jest nieco niespokojną, jak stracić przedmioty, które się ma przy sobie. Włóż więc swoje papiery, pieniądze i portfel do walizy. Ja, ilekroć razy płynę, nigdy nie zaniedbuję tej przezorności.
— Rada jest dobrą... Posłucham jej — rzekł chłopiec.
Jakoż, włożywszy wszystko do skórzanego kuferka, Misticot zachował przy sobie tylko portmonetkę, zawierającą dwieście franków w złocie, i nieco drobnej monety.
O trzy kwadranse na szóstą czółno wiozło go wraz z Trilbym na pokład „Mewy.”
— Wejdźcie do kabiny — rzekł Dickson — i nie wychodźcie na pokład dopóki was nie zawołam. Przeszkadzalibyście w manewrowaniu statkiem.
Irlandczyk wraz z Misticotem uczynili zadość poleceniu.
— Podnieść czółno! — zakomenderował Dickson dwóm majtkom.
Czółno zostało podniesionem i umieszczonem na tyle statku, a w jego miejsce miniaturowa ławka, mogąca pomieścić zaledwie dwie osoby, uczepioną została do brzegu okrętu w ten sposób, że w każdej chwili mogła być spuszczoną na morze.
Podniesiono kotwicę, Dickson pochwycił za ster, a majtkowie rozpięli żagiel. Statek płynął zrazu zwolna za ruchem bałwanów, a skoro żagle wydęty się pod działaniem wiatru, począł szybko mknąć dalej.
W kwadrans był więcej niż o milę od wybrzeża.
— Pasażerowie mogą wejść na statek, jeżeli się im podoba! — zawołał Dickson.
Misticot z Trilbym wyszli z kabiny.
Dla Irlandczyka pełne morze starą było znajomością, dla naszego jednak podrostka był to widok zupełnie nowy, podniośle wzruszający, wspaniały.
Statek, mając wiatr po za sobą, mknął z szybkością strzały, zostawiając za sobą długą smugę piany, którą promienie słoneczne barwiły pryzmatycznemi blaskami.
Chłopiec stał w ekstazie do chwili, w której zapadająca noc zaczęła pokrywać fale rodzajem zasłony, jaką spuszczają na dekoracye czarodziejskiej sztuki teatralnej.
— Otóż wiatr twardym się staje... — rzekł kontrabandzista. — Idźcie się przespać do kabiny, obudzę was, skoro nadejdzie czas wylądowania.
Skoro tylko odeszli, Dickson, przywoławszy dwóch majtków, rzekł do nich zcicha:
— Będziemy płynęli wprost na skały Plymouth.
— Na skały? — powtórzył jeden z majtków — ależ tam znajduje się główny posterunek komory celnej! — Być posłusznym bez zapytywań — huknął gniewliwie przemytnik. — Na dwieście metrów przed zatoką zwiniecie żagiel, ażeby okręt przystanął na morzu. Spuścicie łódkę na fale i jeden z was wysadzi pod skałami tego młodzieńca, znajdującego się w kabinie. Zrozumieliście?
— Tak, kapitanie — rzekł jeden z majtków — lecz ów młody człowiek może tam otrzymać kilka kul w głowę od celników.
— To już rzecz jego, nie nasza.
— Lecz jak potem odnaleźć okręt po wysadzeniu tego podróżnego?
— Zawieszę na drągu latarnię. Każdy z was otrzyma po sto franków, nie licząc tego, co wam da ów chłopiec. Oto, o czem was miałem powiadomić. A teraz odejdźcie!
Dwaj majtkowie wrócili na swe stanowiska.
Statek mknął coraz szybciej. Wicher się wzmagał. Niebo poczerniało zupełnie.
— Zapalić latarnię! — rozkazał Dickson — spojrzeć na busolę.
Światło natychmiast zabłysło na przodzie statku.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał kontrabandzista.
— Płyniemy na wschód... — ozwał się głos majtka, stojącego przy busoli.
Dickson nacisnął ster, zmieniając kierunek statku, i nic więcej słychać nie było, jak tylko świszczenie wichru przez liny i plusk fal wokoło okrętu.
W kabinie Misticot z Trilbym położyli się na dwóch hamakach; kajutę oświetlała lampka wisząca, której światło nie przenikało na zewnątrz.
Okienka kabiny szczelnie były zamknięte.
Trilby zdawał się spać. Misticot, leżąc z otwartemi oczyma, wsłuchiwał się w harmonijny szum wichru i fal.
— Chciałbym być marynarzem... — myślał sobie. I wyobraźnia wiodła chłopca w fantastyczne podróże marzeń.
Nagle wyrwanym został ze swych dumań gwałtownem zwolnieniem biegu statku. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na pokładzie.
Trilby zerwał się, udając ze snu przebudzonego.
— Która godzina? — zapytał.
— Północ... — odrzekł Misticot, spojrzawszy na zegarek.
— Znajdujemy się na morzu od szóstej. Wkrótce przybędziemy.
Otwarto drzwi kabiny. Majtek w nich się ukazał.
— Możecie panowie wyjść na pokład — zawołał — wszak-że proszę nie czynić hałasu i mówić cicho. Wpływamy do zatoki Plymouth.
Irlandczyk wyszedł z Misticotem.
Dickson przy sterze posadził jednego z majtków w swojem następstwie.
— Zgasić latarnię! — zawołał, spojrzawszy na busolę i kartę żeglugi. — W ciągu godziny będziemy na pięćset metrów od skalistego wybrzeża.
Na pokładzie zapanowało milczenie.
Upłynęły rak trzy kwadranse, poczem ozwał się Dickson:
— Baczność! przybijamy do miejsca.
Stanął przy sterze; majtkowie ściągnęli żagiel.
Statek, będąc teraz pchanym jedynie swą własną siłą, zwolnił nieco biegu, a wreszcie zatrzymał się nieruchomy.
— Spuścić łódkę na morze: — zakomenderował właściciel „Mewy.”
Rozkaz natychmiast wykonano, a jeden z majtków wskoczył w ową wątłą łupinę z dwojgiem wioseł.
— Nie możecie panowie płynąć razem — rzekł kontrabandzista do Misticota i Trilbego. Łódka pomieścić może tylko wioślarza i jednego pasażera. Obróci przeto dwa razy. No! wsiadaj pierwszy, młodzieńcze.
— Jestem gotowy... — odrzekł podrostek z Montmartre.
— Podam ci twoją walizę — ozwał się Trilby, znikając na schodach kabiny.
— Oto dla twoich majtków, kapitanie — wyrzekł Misticot, podając sto franków Dicksonowi.
— Schodź pan ostrożnie po uczepionej drabinie — rzekł tenże, chowając pieniądze do kieszeni. Majtek na dole czeka tam na ciebie. Podamy ci twoją walizę. Płynąc na tem czółnie, ust nie otwieraj, nie przemów słowa! Gdy zaś wysiądziesz, zwróć się plecami do morza i wejdź po prawej na ścieżkę, mknącą między skałami. Dosiągnąwszy wierzchołka, zatrzymaj się, oczekując na swego towarzysza. Gdybyś posłyszał, że ktoś nadchodzi, rozmawiając, nie trwóż się. Będzie to straż, chodząca wokoło komory celnej. Nie niosąc z sobą kontrabandy, nie masz się czego obawiać. No! dalej w drogę!
Misticot, uczepiwszy się rękoma i nogami sznurowej drabiny, zsuwał się po niej lekko, aż wreszcie dosięgnął dna czółna.
— Siądź pan... — rzekł doń zcicha majtek.
— A moja waliza?
— Oto jest.
Tu Trilby, wychyliwszy się ze statku, rzucił w czółno swą własną walzę, w czasie czego panująca ciemność nie dozwoliła Misticotowi poznać zamiany.
Majtek, uderzywszy w fale wiosłami, zaczął płynąć całą siłą. Czółno, lekkie jak łupina, mknęło po powierzchni wód bez mniejszego szelestu. Misticot doświadczał radości pacholęcej, czując się niesionym po falach lekkim podmuchem wiatru.
Po upływie kwadransa rozeznawać począł wysoką, ciemną masę, której wierzchołka, jak mu się zdawało, mógł był dosięgnąć rękoma. Były to skaliste wybrzeża Plymouth.
Majtek poruszał ciągle wiosłami.
Nagle czółno zatrzymało się, dosięgnąwszy dna piaszczystego.
— Wysiadaj pan! — szepnął majtek zcicha.
Mały sprzedawca medalików wyskoczył lekko z walizką w ręku. Zaledwie jednak nogi jego dotknęły gruntu, zabrzmiało hasło w angielskim języku, a nie odbierając, rzecz naturalna, odpowiedzi, dwanaście wystrzałów naraz wybuchnęło w powietrze, wraz z rozdzierającym krzykiem młodzieńczym.
Przy świetle prochu można było dostrzedz upadającego Misticota, z wzniesionemi w górę rękoma, i majtka, uciekającego z całych sił na czółnie po wierzchołkach fal.
Po upływie kilku minut zabrzmiały powtórne wystrzały, kilka kul świsnęło mimo uszu majtka, nie dosięgnąwszy go jednak wcale.
Z pokładu okrętu widziano błysk prochu i słyszano wystrzały.
— Skończone! — zawołał Trllby.
— Ci hultaje widocznie oczekiwali tej nocy na przemykanie się kontrabandzistów — zawołał właściciel „Mewy.“ — Przygotowali się na ich przyjęcie. Aby mi tylko nie zabili mego majtka.
Rodzaj żałosnej skargi rozległ się w przestrzeni.
— Nie! — powtórzył Dickson z radością. — Otóż jego sygnał, wraca zdrów i cały!
W rzeczy samej, za kilka minut czółno dosięgnęło okrętu i majtek wdrapał się na pokład.
— Piekielna pułapka! — wykrzyknął — zaledwiem umknął. Czatowali nędznicy i przesłali mi ołów!
— A ów młodzieniec?
— Dosłyszałem krzyk jego... widziałem jak upadł, przeszyty kulami.
— Uciekajmy co sił! Mogą polować na nas na królewskiej korwecie, a tym sposobem nie dozwolą nam przybyć przededniem w miejsce umówione.
Czółno wciągnięto na pokład, rozpięto żagle i statek mknąć począł szybko jak parowiec.
Po upływie godziny zatrzymał się.
Dickson wydał głosem hasło, podobne temu, jakie powiodło na śmierć Misticota.
Dziesięć minut upłynęło, poczem dwie wielkie barki, ukazawszy się na powierzchni, uczepiły się do boków okrętu. Czterech ludzi z pomocą majtków wnosiło na statek paki, napełniane przemycanym towarem.
— A ładunek? — zapytał Dickson, gdy barki opróżniono.
— Na dziś nie ma nic więcej — rzekł jeden z marynarzy.
— Na kiedy zatem?
— Na pojutrze, o północy. Wracajcie do Cherbourga.
Tu wsunął rulon złota w dłoń przemytnika, poczem obie barki spiesznie się oddaliły.
— No! stary towarzyszu — rzekł do Trilbego właściciel „Mewy“ — zjemy razem śniadanie w Cherbourgu, o dziesiątej.
— Kiedy odchodzi pociąg do Paryża.
— W południe.
— A przybywa do Paryża.
— O północy.
— To dobrze.
Podczas, gdy się to działo na wodach Plymouth, agent, wysłany przez nowego naczelnika policyi do hotelu Kupieckiego w Blévé, prowadził śledztwo z następującym rezultatem: Ów podróżny, z którym tak pragnął widzieć się Flogny, nazywał się Stanisław Dumay i wyjechał do Anglii.
Na mocy tegoż wyjaśnienia, rysopis Misticota przesłano agentom francuskim, przebywającym w Londynie, oraz wszystkim oddziałom policyi w Paryżu, na wypadek, gdyby podróż młodego chłopca okazana się być podstępem, ułożonym dla zamaskowania innych jego zamiarów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Verrière, posłuszny zleceniom Arnolda, pozostawszy w Malnoue, sprowadził mularza, cieślę i malarza, rozkazując im zająć się reparacyą myśliwskiego pawilonu, ku wielkiemu zdumieniu swej córki, siostry Maryi i całej służby.
Zrana zakonnica, udawszy się do kościoła, miała po nabożeństwie długą z proboszczem rozmowę.
Ksiądz ten, owładnięty czarem uprzejmości Arnolda Desvignes, bronił go gorąco wobec siostry Maryi, dziwąc się, iż zakonnica trwa uporczywie w swej złej opinii dla tego młodego człowieka, tak dystyngowanego, bez zarzutu pod każdym względem, zarówno w przeszłości, jak i obecnie, i że oskarża go o brak miłości chrześciańskiej.
Siostra Marya jednakże przekonać się nie dała.
Wbrew wszelkim rezonowaniom, niepodobna jej było wyrwać ze swej duszy powątpiewań co do wspólnika Verrièra.
Wyszła z probostwa, kryjąc swe zapatrywania co do Arnolda Desvignes, nie śmiała bowiem otwarcie sprzeczać się z księdzem i przyznawała pozornie, iż mogła się mylić, w gruncie rzeczy wszelako inaczej była przekonaną.
Tegoż dnia wieczorem przyniesiono z poczty kilka dzienników.
Siostra Marya, pochwyciwszy je, uniosła skrycie, pragnąc dowiedzieć się wraz z panną Verrière, czy nie zawierają one jakiej wiadomości o Emilu Vandame.
Wszystkie prawie wogóle dzienniki, którym sprawa tonkińska dostarczała obfitej treści do publikowania, wymieniały nazwy okrętów na wschód odpływających, wygłaszały nazwiska oficerów, należących do specyalnych oddziałów armii, oraz rannych i zabitych podczas oblężenia i walki.
Vandame, rzecz prosta, nie mógł należeć do liczby ostatnich, ponieważ odjechał zaledwie przed sześcioma tygodniami, z których podróż zabrała mu czterdzieści dni czasu.
Jeden wszelako szczegół zaniepokoił obie kuzynki.
Dlaczego nazwisko Vandama nie zostało zamieszczonem na liście oficerów, którzy wylądowali przed trzema tygodniami w Marsyli, albo Tulonie?
Tego pytania rozwiązać nie zdołały.
Wróciwszy z probostwa do Malnoue, zakonnica, zastała, w salonie u Anieli kilka dam z sąsiedztwa, które, powiadomione o przybyciu córki bankiera, powitać ją pośpieszyły. Na inną więc chwilę odłożyć trzeba było czytanie dzienników.
Desvignes, przybywszy wczesnym rankiem do Paryża, wprost ze stacyi drogi żelaznej udał się na ulicę Paon-blanc.
Bawił dość długo u Agostiniego, któremu wydawał różne polecenia, mające być wykonanemi w jaknajkrótszym czasie. Następnie pojechał na bulwar Szpitala dla widzenia się z Will Scottem.
Irlandczyk miał się porozumieć z Włochem, dla przyśpieszenia zniknięcia rodziny Béraud.
Ztamtąd wspólnik Verrièra wrócił na ulicę Tivoli, by zmienić ubranie i napełnić walizę przedmiotami, potrzebnemu mu w Malnoue.
Po dokonaniu tych kursów udał się do swego biura, na ulicę Le Pelletier.
Wszystko tam szło pomyślnie nad wyraz. Ów nędznik zacierał ręce z zadowoleniem, a czując budzący się apetyt, poszedł pieszo do restauracyi na śniadanie.
Siadłszy przy stole, przerzucał dzienniki, między któremi jeden z nich, ogłaszający wiadomość o strasznym wypadku w lesie Amboise, zwrócił jego uwagę.
— Dobrze, jak widzę, powiadamiani bywają, ci dziennikarze prowincyonalni — wyszepnął z uśmiechem. — Skoro Trilby zgładzi owego podrostka z Montmartre, bezpieczeństwo będę miał zapewnione.
W Malnoue tenże sam artykuł wpadł w ręce obu kuzynkom.
Siostra Marya, siedząc w gabinecie Anieli, czytała głośno dzienniki.
Zrazu na wspomniony artykuł nie zwróciła wiele uwagi. Zdawało się obu kobietom, iż to jest udramatyzowany wymysł dziennikarski. Nazwisko Flognego zastanowiło obie.
— Flogny! — zawołała panna Verrière — ależ to tak nazywał się ów agent policy, który przyszedł badać cię, siostro, o Misticota i który zajmował się sprawą zniknięcia Edmunda Béraud.
— Tak... — odpowiedziała zakonnica — to on... on, niezawodnie.
— Zginął więc, pożarty przez dzikie zwierzęta!
Siostra Marya zadumała się smutno, mnąc w rękach dziennik.
— O czem myślisz? zapytała ją po chwili Aniela.
— O tem, co czytałyśmy. Katastrofa więc nastąpiła na drodze z Blévé do Amboise, ów agent policyi jechał do tego miasta, by widzieć się tam ze Stanisławem Dumay... Zkąd jednak i od kogo mógł wiedzieć, że Misticot tam się znajduje, skoro ja mu o tem nie powiedziałam? To dla mnie zagadka.
— Wszakże policya wie wszystko...
— Gdyby o wszystkiem wiedzieć mogła, znałaby i złoczyńców, którzy porwali Edmunda Béraud i zamordowali go bezwątpienia.
— Kończ dalej czytanie, kuzynko, proszę cię o to — wyrzekła panna Verrière. — Żałuję tych nieszczęśliwych, jacy zginęli tak tragiczną śmiercią, lecz nadewszystko pragnęłabym powziąć jakąś wiadomość o tvm, którego kocham.
Siostra Marya rozpoczęła czytanie, nazwisko jednak Emila Vandame nie znajdowało się w żadnym dzienniku, mimo, iż była wzmianka o okręcie, jaki przed trzema tygodniami przewiózł armię i oficerów.
— Dlaczego on do nas nie pisze? — wyszepnęła smutno Aniela.
— Mógłżeby to uczynić po tem, co nastąpiło?
— Nie zważa się na nic, jesli się kocha i jest się kochanym...
— O! nie powątpiewaj o jego przywiązaniu, jest ono niewzruszonem, niezłomnem!...
— A mimo to, ja jestem tak nieszczęśliwą!...
Tu biedne dziewczę wybuchnęło łkaniem.
Siostra Marya, ująwszy ją w objęcia, przytuliła do swych piersi, ocierając łzy, płynące po twarzy nieszczęśliwej, daremnie jednak pocieszyć ją usiłowała.
Tegoż samego dnia, około dziesiątej, Agostini, wyszedłszy ze swego mieszkania, udał się na ulicę des Martyrs pod numer 22-gi, pytając o pana Robert.
— Na pierwszem piętrze, nad antresolą — odpowiedziano.
Włoch wszedł tamże.
Robert był jednym z owych faktorów, stręczycieli pieniężnych interesów, jednym z tych ludzi o giętkiem sumieniu, a umyśle płodnym w różnego rodzaju środki i wybiegi.
Posiadając rozległą klientelę, pracował, zbierając majątek, jakiemi się dało sposobami.
Kilku młodych ludzi, pożółkłych, wychudłych, siedziało przy stolikach w obszernym przedpokoju, gryzmoląc na stemplowym papierze, a dalej, w gabinecie, spoczywał na wygodnym fotelu pan Robert, mężczyzna lat około pięćdziesięciu, niski, łysy, otyły, w złotych okularach, ubrany w elegancki szlafrok i aksamitną, błękitną, złotem haftowaną czapeczkę.
Agostini, przesławszy mu swój wizytowy bilet przez jednego z piszących w przedpokoju młodzieńców, został natychmiast przyjętym.
— Komuż i czemu zawdzięczam przyjemną pańską wizytę, kolego? — zapytał Robert, uchylając błękitnej czapeczki.
— Złą panu przynoszę wiadomość... — odrzekł Agostini. — Znałeś pan zapewne Flognego, inspektora policyi?
— Jaknajlepiej... i to oddawna. Miałożby go spotkać coś groźnego?
— Rzecz najsmutniejsza w świecie... umarł!
— Umarł? — zawołał Robert.
— Tak... wśród najstraszniejszych okoliczności. Czytaj pan... To mówiąc, Agostini podał koledze dziennik paryzki, powtarzający artykuł o wypadku w lesie Amboise.
— Straszne... przerażające! — zawołał Robert przeczytawszy, poczem zapytał: — Jakiż wszelako interes możesz pan mieć w powiadamianiu mnie o tej, tak okropnej śmierci i zkąd wiesz, że znałem tego biednego Flognego?
— Ztąd, że miałem z nim interesa, poufne stosunki.
— A! to co innego.
— Jestem ekspertem do sprawdzania charakterów pisma. Pan powierzyłeś Flognemu dwa weksle ze sfałszowanym, jak mniemasz, podpisem?
— Tak... w rzeczy samej.
— Flogny mi złożył te weksle, żądając ekspertyzy co do podpisu. Dowiedziawszy się o jego śmierci, przychodzę oddać je panu.
— Dziękuję z całego serca za pańską uczciwość, kochany kolego.
— Cóż pan z niemi zrobić zamyślasz?
— Radbym ścigać wicehrabiego de Nervey, sprawcę sfałszowania, ale ku temu potrzebowałbym upoważnienia ze strony mojego klienta, Haltmayera, którego podpis Nervey naśladował. Nieszczęściem, Haltmayer w podróż wyjechał i nie wiem nawet, w jakiej części świata znajduje się on teraz. Jest to dziwak, który nigdy nie mówi, dokąd jedzie i kiedy powraca. De Nervey, znając jego zwyczaje, skorzystał z tej okoliczności, mam bowiem to moralne przekonanie, iż podpis został sfałszowanym. Zapóźno się jednak spostrzegłem i drogo przypłacę mą nieuwagę.
— Przypłaciłeś pan to już własną kieszenią, nie potrzebujesz więc ani upoważnienia Haltmayera, ni jego obecności dla wniesienia skargi do sądu. Musisz pan mieć u siebie jakieś prawdziwe podpisy swojego klienta?
— Mam je.
— Chciej mi więc powierzyć takowe. Wystudyuję je, stwierdzę sfałszowanie i będziesz pan mógł ścigać wicehrabiego, jakiemi ci się podoba środkami, żądając pokrycia tych dziesięciu tysięcy franków, przezeń sfałszowanych.
— Na co mi się to przyda? De Nervey jest bez grosza... Zadłużony od stóp do głowy. Spadek po matce dawno już przejadł... roztrwonił.
— Powstrzymasz przynajmniej tego panicza od spełniania szeregu dalszych oszustw...
— Piękny rezultat... Niezaprzeczenie moralny. Kto jednak zwróci mi koszta, jakie naprzód będę musiał wyłożyć?
— Posłuchaj pan... ja ci coś przedstawię w tym interesie...
— Cóż takiego?
— Ustąp mi pan te oba weksle na własność.
— Ileż mi pan dasz za nie?
— Sumę, jaką przedstawiają... dziesięć tysięcy franków.
Robert spojrzał na mówiącego z osłupieniem.
— Na seryo pan to mówisz? — zapytał.
— Ja nie mam zwyczaju żartować w pieniężnych interesach.
— A zatem pan potrzebujesz trzymać wicehrabiego de Neryey w ścisłej zależności?
— Być może...
— Mój kolego, jesteś przebiegłym, jak widzę.
— Dziękuję za komplement. No! jakże, zgadzasz się na propozycyę?
— W jaki sposób zapłacisz?
— Gotówką.
— Kiedy?
— Natychmiast. Wypłacę za otrzymanym od ciebie podpisem na blankiecie. Mam przy sobie pieniądze.
— Pomiędzy kolegami winno nastąpić porozumienie. Zgadzam się zatem.
— Per Bacco! byłem tego pewien.
— Nakreślę akt ustępstwa tego wekslu.
— A ja tymczasem odliczę dziesięć tysięcy franków.
W dziesięć minut później Agostini otrzymał wzamian za paczkę banknotów wraz z wekslem akt ustępstwa tegoż, napisany według reguł, oraz list wraz z własnoręcznym podpisem Haltmayera, a pożegnawszy Roberta, wsiadł do powozu, rozkazując się zawieść na ulicę de Monceau, do Melanii Gauthier, rozkochanej obecnie do szaleństwa we Fryderyku Bertin, którą ten nędznik niemiłosiernie eksploatował z pieniędzy.
Melania nawzajem wyciskała, o ile się dało najwięcej, takowych z Jerzego, którego szczęśliwa gra w karty utrzymywała o tyle, iż dotąd jeszcze nie zwracał się o nową pożyczkę do Agostiniego. Większa część tych pieniędzy przechodziła do rąk Fryderyka, który przybierał obecnie pozory wielkiego pana. Niejednokrotnie Melania posuwała bezczelność do tego stopnia, iż obu kochanków razem zapraszała na obiady, sadzając ich przy jednym stole.
Jerzy, uważając Fryderyka jako krewnego swojej kochanki, był dlań uprzejmym w obejściu. Jednakże od kilku dni napróżno kołatała Melania do portfelu wicehrabiego, zkąd wraz z kuzynem wywnioskowali oboje, iż fortuna przy grze przestała sprzyjać Jerzemu.
I nie mylili się w tym razie.
Przegrawszy raz, wicehrabia tracił coraz więcej z przerażającą szybkością.
— Na gracza, szulera, nie można nigdy rachować... — rzekła Melania do Fryderyka, gdy się znaleźli sam na sam oboje po obfitem śniadaniu. — Opływając dziś w złocie, nazajutrz znaleźć się może bez grosza. Nam obojgu potrzeba dużo i pewnych pieniędzy.
— Staraj się pochlebiać swemu wicehrabiemu, a wynajdzie jeszcze dla ciebie jaką znaczną sumę.
— Napróżno... on nic nie otrzyma, aż po śmierci swej matki.
— Dokądże ona żyć będzie?
— Ha! dopóki nie ukończy swej ziemskiej wędrówki.
Głos dzwonka, dobiegający od strony przedpokoju, przerwał rozmowę dwojga nędzników, a jednocześnie pokojówka ukazała się w progu.
— Pan Agostini pragnie widzieć się z panią — wyrzekła.
— Przybywa w sam czas... Proś, aby wszedł...
— Mamże odejść? — pytał Fryderyk po oddaleniu się służącej.
— Bynajmniej... wobec Agostiniego nie krępuję się wcale.
Stary Włoch, wszedł do gabinetu.
— Przeszkadzam może? — zapytał, witając panią domu, a jednocześnie rzucając okiem na Fryderyka, którego nie znał, lecz odgadywał charakter i sposób postępowania po całem jego zuchwałem zachowaniu się i gminnym guście jaskrawego ubrania.
— Przeszkadzać mnie? nigdy w świecie... — zawołała Melania. — Cieszę się, ilekroć razy widzę cię u siebie... wszak o tem wiesz dobrze. Znajdujemy się w kółku rodzinnem... Przedstawiam ci mojego kuzyna...
— A! pana Fryderyka Bertin... — rzekł Agostini z uśmiechem.
Melania ze swym kuzynem spojrzeli na siebie zdziwieni.
— Pan mnie znasz? — pytał ten ostatni.
— Znam wszystkich, panie, a wiedząc, że pani Gauthier nie ma żadnych dla ciebie tajemnic, mogę mówić otwarcie w pańskiej obecności o tem, co mnie tu sprowadza.
— Ach! — przerwała z radością Melania — jeżeli przychodzisz zaproponować mi nową pożyczkę pieniężną, powziąłeś świetną ideę. Właśnie chciałam jechać do ciebie zapytać, czy nie zmieniły się twe dobre zapatrywania co do pana de Nervey?
— Od pani zależy, aby się nie zmieniły.
— Odemnie?
— Tak.
— Cóż mam w tym celu uczynić?
— Pozwolić na zadanie ci kilku zapytań, na które odpowiesz pani z całą szczerością.
— Pytaj, ile chcesz i o co chcesz, licząc aa moją otwartość. Zresztą, daremniebym się starała kłamać wobec ciebie.
— A więc przedewszystkiem, jak się przedstawia teraz projekt pani?
— Jaki projekt?
— Wszak powiedziałaś mi kiedyś, iż liczysz na zaślubienie pana de Nervey.
Fryderyk rzucił się z niezadowoleniem.
— Niech to pana nie niepokoi — rzekł zwolna Agostini. — Pomienione małżeństwo zostawiłoby pańskiej kuzynce całą swobodę jej serca, a stałoby się jedynie sprawą, zabezpieczającą jej przyszłość, która inaczej ciężkąby dla niej być mogła.
— No... no! — zawołała Melania — nie wyprowadzaj mnie na manowce, mój stary. Ty przyszedłeś tu w jakiejś sprawie, która tak mnie jak ciebie zbliska obchodzi.
— To prawda...
— A zatem mów jasno. Tak ja, jak i Fryderyk, jesteśmy na wszystko przygotowani.
— Mówiliśmy przed dwoma miesiącami o opłakanym stanie zdrowia pani hrabiny de Nervey — zaczął Agostini. — To jej zdrowie dotąd nie polepszyło się wcale.
— Przeciwnie, poparła Melania, ta biedna kobieta ma się coraz gorzej.
— Co nie przeszkadza jej zamykać ściśle przed synem pugilaresu i zmuszać wicehrabiego do szukania tyle zgubnych dlań pożyczek, których rezultatem będzie utrata całej po matce sukcesyi.
— Wiem o tem... Lecz w Czemże ja dopomódz tu mogę?
— Jeden tylko pozostaje środek do ocalenia szczątków owego majątku.
— Jaki?
— Zaślubić pani wicehrabiego.
— Uczyniłabym to, być może, i nakłoniła go ku temu. Wszakże jego matka na ten nasz związek nigdy nie zezwoli. Tak... nigdy! ona mi to wręcz powiedziała.
— To źle, źle bardzo... gdyż wreszcie, gdybyś pani go zaślubiła, mogłabyś mieć zapewnioną w kontrakcie nader okrągłą sumkę pieniędzy, którą odebrałabyś po śmierci swojej teściowej i równie swego małżonka, jakie według wszelkiego prawdopodobieństwa wkrótce po sobie nastąpią, a tym sposobem zgarnęłabyś pani te pieniądze z przed nosa wierzycielom.
— Byłoby to pięknem, gdyby wykonać się dało — odpowiedziała Melania — nieszczęściem jednak, zrobić tego nie można.
— Dlaczego?
— Ponieważ tak matka, jak syn, nie zgodziliby się na kontrakt w tym rodzaju.
— Tak, gdyby nie znalazł się sposób zmuszenia ich ku temu... — rzekł Agostini tak znaczącym tonem, iż Melania, posłyszawszy go, zadrżała.
— Zmusić ich? — powtórzyła.
— Ma się rozumieć... Chcesz-że pani na seryo zaślubić Jerzego de Nervey na warunkach, jakie ci przedstawiłem przed chwilą? — pytał Włoch dalej.
— Ba! tego tylko pragnę. Cel jest pociągającym, ale nie widzę sposobu dojścia do niego.
— Jakto... nie wiesz więc pani, że wszystko można wymódz na ludziach, skoro posiada się w ręku ich tajemnicę, a owa tajemnica jest kompromitującą?
— To doskonale. — zawołał Fryderyk z wybuchem śmiechu. — Skoro się trzyma w ręku jaki piękny sekret, nic łatwiejszego. Nieco sprytu natenczas, a sprawa potoczy się jak na kółkach.
— Wiadomo... — odparła Melania. — Nieszczęściem jednak, tak pan, jak i ja, nie posiadamy w ręku nic takiego, coby mogło skompromitować hrabinę de Nervey.
— Nie o hrabinę bynajmniej tu chodzi — odrzekł Włoch; — lecz raczej o jej syna, którego, gdy zechcę, mogę zesłać do Nowej Kaledonii.
Melania z Fryderykiem zerwali się z krzeseł.
— Jego? — zawołała, chwytając za rękę Agostiniego.
— Do Nowej Kaledonii... wicehrabiego? — powtórzył Fryderyk z osłupieniem. Ach! cóż więc zrobił ów Pierrot, aby do tego stopnia zbrukać honor naszej rodziny?
— Jest on fałszerzem... ni mniej, ni więcej!
— Fałszerzem... Jerzy?
— Tak! oto dwa weksle, każdy na pięć tysięcy franków, opatrzone przezeń fałszywym podpisem, naśladującym charakter pisma Haltmayera.
— Wypada więc zapłacić Jerzemu — ozwała się Melania — a skoro zapłaci, ściganie go miejsca mieć nie będzie.
— Masz pani słuszność, gdyby mu przedstawiono te weksle i gdyby chciał ocalić swój honor. Tego się jednakże nie uczyni... Nie chodzi nam tu bowiem o to, ażeby on je zapłacił, lecz żeby odpowiadał przed sądem za swój czyn występny. Widzisz więc pani, jaką broń straszną posiadamy przeciw niemu, a nietylko przeciw wicehrabiemu, lecz i jego matce, która nie zechce zapewne widzieć swego syna na ławie oskarżonych. Jesteśmy więc panami sytuacyi. Możemy nakazać im, skoro nam się podoba, małżeństwo i kontrakt.
— Rzecz jasna... — odparł Fryderyk.
— Przypuśćmy... — ozwie się Melania. — Wszak Jerzy natenczas zostanie pod oskarżeniem, a ja nie chcę tak... za nic w świecie być żoną przyszłego galernika!
— Nie obawiaj się pani z tej strony niczego — odrzekł Włoch. — Zapewnij mi tylko wypłatę dziesięciu tysięcy franków, a ja ci oddam te oba weksle w dniu twoich zaślubin.
— Jestem gotową podpisać wszystko, co pan zechcesz.
Dźwięk dzwonka rozległ się w tej chwili przy drzwiach przedpokoju.
Melania spojrzała na zegar.
— Trzecia... — wyrzekła. — To Jerzy przybywa.
— Pozwolisz-że mi pani działać dowolnie w swym interesie? — pytał Agostini.
— Tak... tak! Działaj pan... rób, co ci się tylko podoba, na wszystko się godzę.
— Zostańmy więc tu i czekajmy.
Drzwi jadalni nagle się otwarły. Wszedł wicehrabia de Nervey, jeszcze bardziej wychudły, z zapadniętemu policzkami, żółtą cerą twarzy, mocno podsiniałemi oczyma.
— A! otóż szczęśliwe spotkanie... — zawołał słabym, przerywanym głosem, spostrzegłszy Agostiniego. — Wiesz pan, iż właśnie miałem myśl, wyszedłszy ztąd, pojechać do ciebie w odwiedźmy.
— I w interesie... — dodał Włoch.
— No tak, przyznaję... Szczęście, jakie mi dotąd służyło przy grze w bakara, całkiem mnie opuściło. Jak gdyby kto zaklął, do kroć piorunów. Melania jest bez grosza, a ja z pomocą przyjść jej nie mogę... Otóż i rozpaczliwa sytuacya! Matka moja uparła się... ani z nią dojść do ładu. Widzisz więc pan, mówię ci otwarcie, iż bez twojej pomocy i tego jakiegoś uczciwego kapitalisty znalazłbym się w dyabelnie przykrem położeniu. Cieszę się więc, że pana spotkałem. Dlaczego jednak przybierasz taką grobową fizyonomię?
— Ponieważ z wielkim mym smutkiem zmuszony jestem oznajmić panu złą wiadomość, panie wicehrabio...
— Złą wiadomość? Tego jeszcze potrzeba było... — zawołał Jerzy z obawą. — Cóż takiego nareszcie?
— Nie licz pan już na mego kapitalistę... Zamknął kredyt, jaki otworzył przedtem dla pana.
— Otóż cios nieprzewidziany. Ależ ten człowiek jest idyotą, zkąd i dlaczego odwraca się odemnie tak nagle?
— Nie oznajmił mi powodu, zaznaczył tylko postanowienie, jakie jest nieodwołalnem. Przedtem otworzył swoją sakiewkę dla pana, teraz ją zamknął... To już rzecz jego.
Jerzy de Nervey chwycił się za głowę, jak gdyby chcąc wyrwać te kilka włosów, pozostałych na jego wyłysiałej czaszce.
— Co ja teraz pocznę... co będę robił? — powtarzał.
— Mógłbym panu udzielić pewną poradę... — rzekł Agostini.
— Radę, bez pieniędzy?
— Możeby się i one znalazły...
— Mów więc...
— Przypuśćmy, żeś powziął myśl ożenienia się...
— Głupstwo... szaleństwo!
— Mimo to przypuśćmy, żeś tę myśl powziął.
— No... i cóż dalej?
— Przypuśćmy, że zaślubiasz kobietę bez majątku...
— Ależ to absurd... powtarzam!
— Lecz pozwólże mi pan skończyć... Przypuśćmy dalej, że pańska matka, pani hrabina de Nervey, zapewnia w ślubnymi kontrakcie twej przyszłej sumę czterysta tysięcy franków, hypotekując takową legalnie. Upadłyby natenczas wszelkie pretensye twych, wicehrabio, wierzycieli. Byłoby to jakgdyby gruszką dla ugaszenia pragnienia, zapewniając skromny dochód twej towarzyszce życia, która dla ciebie poświęciła dni najpiękniejszej młodości.
— A! pan mówisz o Melanii? — przerwał wicehrabia.
— Tak właśnie...
— Wierzę, iż to zapewniłoby jej przyszłość, ale nie widzę, w czemby mi teraz dopomódz mogło.
— Na ów posag, zapewniony przez pańską matkę w kontrakcie, mógłbym panu bez trudności wyjednać pożyczkę dwustu tysięcy franków za upoważnieniem pańskiej żony.
— Któregobym nie odmówiła napewno! — zawoła Melania.
— Wszystko to bardzo piękne, lecz niepraktyczne... — rzekł Jerzy. — Nie jestem z mej strony przeciwny zaślubinom. Melania jest dobrą dziewczyną; chętniebym się z nią ożenił. Chodzi tu jednak o zezwolenie mej matki, którego ona nigdy za życia nie udzieli.
— Ha! widzę, iż pan nie znasz mej matki — zawołał de Nervey. Uparta, jak muł... Skoro raz powie: „nie“, nic zmusić jej nie jest w stanie do zmiany postanowienia.
— Gdyby jednakże który z pańskich przyjaciół podjął się wyjednać u niej to zezwolenie...
— Który z moich przyjaciół?
— Tak... naprzykład pan Haltmayer?...
Posłyszawszy to nazwisko, Jerzy zarumienił się, a potem zbladł nagle.
— Dlaczego Haltmayer, nie inny? — wybąknął zcicha.
— Ponieważ on bardziej niźli ktokolwiekbądź, znalazłby zasadę, niezłomną zasadę, do przekonania pani de Nervey.
— Nie rozumiem pana... — zawołał Jerzy z widocznem pomieszaniem.
— Na seryo pan mnie nie rozumiesz? — pytał Włoch szyderczo.
— Tak mi się zdaje.
— To źle się panu wydaje. Nie zmuszaj mnie pan, bym ci to jaśniej wytłumaczył; rozumiesz mnie bowiem doskonale!
— Haltmayer jest nieobecnym w Paryżu, a nawet we Francyi... — rzekł de Nervey.
— Przeciwnie, on jest w Paryżu, jest we Francyi. Spotkałem go wczoraj u jednego z moich kolegów, którego pan znasz być może, mianowicie u niejakiego pana Robert, przy ulicy des Martyrs.
Jerzy otarł czoło potem zroszone, chwiejąc się cały.
— Tenże sam Robert — ciągnął dalej Agostini — w obecności Haltmayera dał mi dwa weksle... Pan wiesz, o czem ja mówię.
De Nervey przerażony wyciągnął ręce błagalnie ku Agostiniemu.
— Milczenie... na Boga, milczenie... — wyszepnął ze drżeniem.
— A! zrozumiałeś mnie pan więc... — odrzekł Włoch — nie wątpiłem o pańskiej inteligencyi, panie wicehrabio. Te weksle ja mam przy sobie, w moim portfelu... Od pana zależą aby zniszczonemi zostały.
— Zapłacę je... zapłacę! — wołał Jerzy z trwogą.
— Nie chodzi tu o zapłatę, jak na dziś przynajmniej.
— O cóż więc chodzi? — pytał de Nervey, patrząc na Włocha przestraszonym wzrokiem.
— O to, ażebyś mi pan zechciał towarzyszyć wraz z panią Melanią Gauthier do pani hrabiny, swej matki, której raczysz mnie pan przedstawić. Ja jej wytłumaczę z całą gorącością serca, iż pan pragniesz zostać małżonkiem panny Gauthier, a gdyby pani hrabina przeciwstawiała swój tytuł wysoki, arystokratyczne swe stanowisko i inne podobne dzieciństwa, odpowiem jej, że takie małżeństwo nie stanowi mezaliansu, ponieważ panna Gauthier jest pańską kuzynką. Związek ten przeto zawartym zostanie w rodzinie.
„Mam nadzieję, iż pani de Nervey pozwoli się przekonać i otworzy swoje ramiona, mówiąc jak w teatrze Ambigu: „Pójdźcie do mego serca, me dzieci... do mojego serca!“
„Gdyby zaś moje usiłowania nie odpowiedziały nadziejom, natenczas byłbym zmuszony uciec się do ostatecznie i stanowczo rozstrzygającego argumentu, jaki tu chowam w moim portfelu.“
— Co?! pan śmiałbyś powiedzieć mej matce o mojej nieroztropności... nierozwadze?
— Pańskiej nierozwadze... —odrzekł Włoch, podkreślając intonacyą głosu ów wyraz. — Czy pan wiesz, dokąd prowadzi nierozwaga, tego rodzaju?
— Moja matka umarłaby, słysząc coś podobnego!
— Ha! wszakże pan pragniesz tego i na to tylko wyczekujesz... nieprawdaż, panie wicehrabio? Wobec nas odrzuć pan wszelkie udawanie.
— Jutro zobaczę się z matką... pomyślę nad tem... — rzekł Jerzy.
— Nad czem pan będziesz rozmyślał... skoro tu panu jedno tylko wyjście pozostaje? Dlaczego więc do jutra rzecz tę odkładać?
— Dobrze... zatem zobaczę się z matką dziś wieczorem. Wołałbym rozsadzić sobie czaszkę kulą w tej chwili, niźli mieć świadków podobnej rozmowy. O! bądź pan spokojnym, uczynię wszystko, co trzeba, i powiem to, co powiedzieć należy.
— Użyj pan, jakich chcesz, środków, to pana wyłącznie obchodzi. Pamiętaj tylko, że skutek pomyślny otrzymać potrzeba i że to nie może przewlekać się długo. Jutro pan mi przyniesiesz odpowiedź swej matki. Musi ona być zadawalniającą... pamiętaj pan o tem.
— Przyjdę jutro do pana... — wyszepnął Jerzy i wyszedł, chwiejąc się jak człowiek pijany.
— Sprawa już jakby załatwiona! — rzekł Agostini, zacierając ręce. — Zostaniesz pani wicehrabiną de Nervey... — dodał, zwracając się do Melanii.
— Niewielki zaszczyt wzamian za ławę sądową i galery — odpowiedziała, wzruszając ramionami.
— Lecz nadewszystko — ozwał się Fryderyk Bertin, jako praktyczny dzisiejszy młodzieniec — nie zapomnijcie o zabezpieczeniu czterechset tysięcy franków dla mojej kuzynki.
— Bądź pan spokojnym... mamy to na pamięci.
— Jesteś pan dzielnym finansistą — zawołał Fryderyk, powtórnie zwracając się ku Agostiniemu. — Wysoce poważam cię i cenię.
— Czyni mi to zaszczyt... — odrzekł Włoch, przygryzając usta, aby utrzymać minę poważną, poczem uścisnąwszy rękę Melanii, dotknął końcami palców grubej dłoni Fryderyka i wyszedł z ulicy de Monceau.
Znalazłszy się na chodniku, Jerzy de Nervey przystanął, dyszący, jak pół obłąkany.
Dobywszy machinalnie chustkę z kieszeni, przyłożył ją do ust i spostrzegł na białem płótnie dużą krwawą plamę.
— Do pioruna! — zawołał — jestem więc bardzo chory! Lecz jakiż piekielny zbieg okoliczności... Czyż mogłem przewidzieć, że to zwierzę, ów Haltmayer, powróci tak prędko i że ta cała sprawa tak zły obrót weźmie? A jednak miałem sposobność naprawić to wszystko. Zobaczywszy go, trzeba było powiedzieć:
„Mój dobry, poczciwy, znalazłszy się w ciężkiem położeniu, popełniłem szaleństwo, naśladując twój podpis, głupstwo chwilowe... ty to rozumiesz... Zapłacę ci to gotówką...“
„I byłoby wszystko poszło gładko.
„Obecnie jest już zapóżno... I otóż znalazłem się w rękach tego nikczemnego lichwiarza! Jakiż interes jednak mieć on może w tem, abym zaślubił Melanię. Ot! co mnie zaciekawia!
„Złączyli się przeciw mnie i trzymają... tak... pochwycili, trzymają!
„Sąd... — mówił dalej po chwili — nie... nigdy w życiu! Wolę już zaślubić Melanię, a zresztą jest to jedyny sposób do uregulowania mojej pozycyi. Matka musi mi na to zezwolić.
„Na czterysta tysięcy franków, zabezpieczonych kontraktem, ów łotr Agostini pożyczy nam dwieście tysięcy. Przyobiecał to i dotrzyma słowa. To poprowadzi nas do otrzymania, niezadługo sukcesji, bo życie matki widocznie skraca się z dniem każdym.“
Mówiąc to, ów nędznik, torturowany obawą sądu, a razem i cierpieniem fizycznem, szedł w stronę ulicy Miromesnil.
Na schodach spotkał się z wychodzącym właśnie doktorem.
— Pan wracasz od mojej matki? — zapytał Jerzy.
— Tak, panie hrabio.
— Jakże się ma dzisiaj?
— Jednakowo.
— To nie odpowiedź. Chciałbym dokładnie wiedzieć, co pan sądzisz o stanie jej zdrowia?
— Nie kryję przed panem, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Spokój jedynie absolutny, tak fizyczny, jak i moralny, może przedłużyć jej egzystencyę. Powtarzam panu, staraj się oddalać od niej wszelki smutek, wszelką zgryzotę.
Nagły cios jaki, wzruszenie, zabiłyby ją napewno!
— Dziękuję, doktorze, będę się starał ściśle zastosować do twych poleceń.
Rozstawszy się z lekarzem, Jerzy udał się na pierwsze piętro, do apartamentów, zajmowanych przez panią de Nervey.
— Czy mama może mnie przyjąć? — zapytał pokojówki.
— Tak sądzę, panie... Pójdę oznajmić, że pan wicehrabia przybył.
Oznajmienie synowskiej wizyty wywołało uśmiech na blade usta hrabiny. Rozkazała go natychmiast wprowadzić. Jerzy wszedł.
Hrabina leżała wsparta na szeslongu, jak wówczas, gdy przedstawiliśmy ją czytelnikom w owej wstrętnej scenie z jej synem, owem wyrodnem dzieckiem, które omal, że nie zabiło tej biednej kobiety. Od dnia tego widziała go hrabina zaledwie pięć razy, cierpiąc niewypowiedzianie nad jawną obojętnością niewdzięcznika, matka bowiem kocha sercem matki, jakiekolwiekbądź byłyby błędy jej dziecka.
Wicehrabia wszedł, usiłując nadać swej twarzy wyraz głębokiej tkliwości. Zbliżywszy się do chorej, rzekł, całując jej rękę:
— Spotkałem właśnie doktora, kochana mamo. Oznajmił mi, iż twoje zdrowie znacznie się polepszyło, że nawet zupełnie jest dobrze...
— Doktór mówił to zapewne dla twego uspokojenia — odpowiedziała hrabina. — Mimo to czuję w rzeczy samej, iż od dni kilku wzmocniły się nieco me siły.
— A bicie serca?
— Rzadziej przychodzi i mniej gwałtownie.
— Co dowodzi, że doktór się nie omylił. Otóż jesteś, mamo, na drodze do zupełnego wyzdrowienia i może będziesz mogła bez utrudzenia wysłuchać mnie przez kilka minut?
Pani de Nervey znała dobrze swojego syna. Jego słodko-obłudne zachowanie się, nie wróżyło jej nic dobrego.
— Jeżeli mi nie udzielisz jakich przykrych wiadomości — odpowiedziała — wysłucham cię napewno bez utrudzenia.
— Sądzę, iż nie weźmiesz tego, mamo, za rzecz przykrą, że chcę pomyśleć o mojej przyszłości.
— Gdybyś o niej myślał poważnie, byłabym nad wyraz szczęśliwą. O! gdybyś był wcześniej zwrócił na to uwagę, nie byłbyś nadszarpnął tak swego zdrowia! Nie pozostawiłbyś po za sobą tylu opłakanych wspomnień. Zresztą, lepiej późno niż nigdy. A więc, cóż mi masz nowego do powiedzenia? Cóż postanowiłeś?
— Postanowiłem raz zakończyć me kawalerskie życie!...
Pani de Nervey wzdrygnęła się żywo.
— Ależ przy takim stanie zdrowia, czyliż to uczynić podobna? — wyszepnęła smutno.
— Jakto, czy podobna? — zawołał, rzuciwszy się, Jerzy. — Szukasz więc, matko, pozorów, aby mnie wstrzymać od ożenienia?
— Bynajmniej... Oddawna już na to powinieneś się był zdecydować. Wtedy przyszłoby ci to z łatwością i zdrowie twoje zostałoby ocalonem.
— No... zdaje mi się, że na to wszystko jest czas jeszcze?
— Lecz któryż z ojców rodziny... zastanów się... który zechce dać swą córkę człowiekowi, co zniszczył swe zdrowie i roztrwonił przez rozpustę majątek? A ty, biedne me dziecię, właśnie takim jesteś. Ojciec, któryby cię obecnie przyjął za zięcia, byłby chyba szalonym!
— Przyznam, że to wszystko, co mówisz, mamo, w tej chwili, nie jest dla mnie pochlebnem...
— Być może, któż jednak powie ci prawdę, jeśli nie własna twa matka?
— Sądzisz więc, iż niepodobnaby mi było znaleźć żony dla siebie?
— Tak... obawiam się tego...
— Uspokój się więc, proszę... Nie będzie to tak trudnem, jak się wydaje. Taką kobietę też odnalazłem.
— Pani de Nervey zadrżała.
— Jakto, uczyniłeś już wybór? — pytała z obawą.
— Tak.
— Jest-że ona ładną?
— Bardzo ładną... a nawet i bez tego, mamo, pojmujesz...
— Młoda?
— W moim wieku mniej więcej...
— Bogata?
— A! co to... to nie.
— Gdyby brak majątku był tu jedyną przeszkodą, przyklasnęłabym temu.
— Wiem, że i tak, mamo, przyklaśniesz... zezwolisz... jesteś tak dobrą.
— Kochasz tę młodą dziewczynę?
— Gorąco!
— I jesteś przez nią kochanym?
— Są powody, które mi pozwalają w to wierzyć.
— A jestżeś pewnym, iż zostaniesz przez jej rodziców przyjętym?
— Bezpożyteczna obawa. Jest ona wolną... Nikt sprzeciwić się nie może temu małżeństwu.
— Z zacnej pochodzi rodziny?
— Zdaje się, do pioruna!... ponieważ ta jej rodzina jest naszą rodziną... — zawołał Jerzy z ten większą bezczelnością, im bardziej czuł zbliżającą się chwilę rozwiązania.
Pani de Nervey zbladła jeszcze bardziej niż zwykle.
— Z naszej rodziny? — powtórzyła głucho. — W naszej rodzinie jest tylko jedna niezamężna dziewczyna, a tą jest Melania Gauthier, od lat trzech twoja kochanka.
— A gdyby to ona nią była? — rzekł wicehrabia. — Zdaje mi się, że Melania nie mniej warta od innych.
— Ona? — zawołała pani de Nervey. — Ona, ten twój zły duch... duch zguby! Jeżeli dziś nic ci nie pozostało, jeśli straciłeś zdrowie, majątek, poważanie, jeśli świat tobą pogardza, a ludzie uczciwi, gdy do nich mówisz, odwracają się od ciebie, to jej to... jej wszystko winieneś zawdzięczać. Mów!... ja mylę się, być może... ja ciebie nie zrozumiałam? Jakkolwiekbądź nisko upadłeś, niepodobna, ażebyś mi proponował przyjęcie Melanii za synowę. Jerzy, uspokój mnie... uspokój coprędzej... Prawda, że ty nie o niej mówiłeś?
— Przeciwnie... dobrze, mamo, zrozumiałaś, ja o niej mówiłem.
— Jakto? ty chcesz zaślubić ową nędznicę... taką nikczemną istotę?... — wołała pani de Nervey.
— Dlaczego ją, matko znieważasz... skoro pomimo wszystko, ona zostanie mą żoną?
— Twą żoną... Melania Gauthier?... Nigdy... nigdy w świcie.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— A! domyślam się teraz... — mówiła pani de Nervey; — czekałeś ukończenia lat dwudziestu pięciu... Na mocy istniejącego prawa, możesz mi przysłać wezwanie urzędowe do poddania się likwidacyi i przyjęcia wszystkich twych długów, ponieważ tak nazywają ów najnikczemniejszy z aktów, a następnie ożenisz się wbrew mojej woli. Ha! możesz tak uczynić, jesteś dziś panem siebie... Uprzedzam cię tylko, że w dniu, w którym Melania Gauthier zostanie twą żoną, ja przestaję uważać cię za syna i moje serce wraz z drzwiami mego mieszkania będzie dla ciebie zamkniętem. Lecz ja się daremnie obawiam, to nikczemne małżeństwo nie przyjdzie do skutku, wszak prawda?
— Dlaczego... kto temu może przeszkodzić?
— Kto? najprzód sama Melania. Wiedząc, iż nie otrzymasz grosza odemnie ani teraz, ani w przyszłości, ponieważ tak się urządzę, iż za życia rozdam majątek, aby cię go pozbawić, ta dziewczyna naówczas nie zechce cię zaślubić. Tak, jestem spokojną... zupełnie spokojną.
Jerzy zbladł, jak marmurowa statua. Czerwona plama na każdym jego policzku tworzyła przerażającą sprzeczność z trupią bladością twarzy. Drżał cały.
— Matko! — zawołał po chwili przerywanym głosem — to małżeństwo spełnić się musi. Trzeba, ażeby ono nastąpiło... rozumiesz mnie?... Trzeba! A nie tylko, iż sprzeciwiać mu się nie będziesz, ale zapewnisz tytułem posagu dla Melanii sumę czterysta tysięcy franków.
Pani de Nervey spojrzała na syna w osłupieniu.
— Czy ja śnię? — szepnęła.
— Nie, nie śnisz bynajmniej.
— A zatem ty uległeś obłąkaniu. Jakaż moc ludzka zdołałaby mnie przymusić do usankcyonowania mem zezwoleniem podobnej sromoty?
— Jaka moc... jaki powód? — powtórzył Jerzy.
— Tak.
— Potęga najsilniejsza ze wszystkich, honor naszego nazwiska!
Na te wyrazy pani de Nervey, pomimo swego osłabienia, zerwała się nagle, biała z przerażenia, i chwiejąc się cała, przyłożyła obie ręce do piersi.
— Honor naszego nazwiska... — powtórzyła ochrypłym głosem.
— Tak... czyli raczej honor twojego syna.
— Nieszczęsny! cóżeś uczynił, ażeby ów honor miał zostać zachwianym?!
— Popełniłem szaleństwo... za które ty, matko, winnaś być odpowiedzialną, ponieważ byłaś tego przyczyną.
Hrabina łkała.
— Ja... ja? — szeptała.
— Tak... ty... rzecz prosta — mówił dalej nędznik pastwiąc się bezlitośnie nad tą biedną kobietą. — Potrzebowałem pieniędzy... gwałtownie ich potrzebowałem. Prosiłem cię o nie... dać mi ich nie chciałaś... Wtedy, przyciśnięty koniecznością, sfałszowałem podpis mojego przyjaciela i weksel zdyskontowałem... Otóż rzecz cała... Czyjaż w tem wina?
Usta pani de Nervey drgały nerwowo, żaden dźwięk jednak przez nie nie wybiegł. Głos uwiązł jej w gardle.
Nikczemny matkobójca mówił dalej:
— Otóż więc popełniłem szaleństwo. W chwili obecnej te sfałszowane weksle znajdują się w rękach lichwiarza Melanii Gauthier i widzisz we mnie ofiarę oszustwa, spełnionego pomimo woli. Ci ludzie, matko, są od nas silniejszymi. Jeżeli więc nie zaślubię Melanii, jeżeli na to moje z nią ożenienie nie udzielisz mi swego zezwolenia i nie zapewnisz aktem czterystu tysięcy franków, jako posagowej sumy Melanii, zawezwą mnie przed sąd, a ztamtąd ześlą na galery... mnie... wicehrabiego de Nervey... To byłoby okropnem, haniebnem! Należy tego uniknąć za jakąbądź cenę.
Nieszczęsna matka wydała jęk głuchy. Zdawało się jej, iż ziemia zapada się pod jej stopami. Aby się utrzymać na nogach, chwyciła się palcami wychudłego ramienia swojego syna.
Jej twarz, dotąd marmurowo blada, nagle stała się purpurową, rysy konwulsyjnie zadrgały, oczy zdawały się wychodzić ze swej oprawy.
— Przekleństwo tobie! przekleństwo! — wyjąknęła zcicha.
Strumień krwi, trysnąwszy z jej ust, oblał twarz syna, ręce jej bezwładnie się osunęły i padła bez życia na podłogę.
Jerzy, zimnym potem zroszony, cofnął się z przerażeniem nad nagłem rozwiązaniem tego, naprzód zresztą przewidzianego dramatu. Wzrok jego nie mógł się oderwać od tego ciała, leżącego w bezwładnej skamieniałości.
Po kilku minutach, odzyskawszy przytomność, zbliżył się do trupa, a przyklęknąwszy, położył rękę na lewej stronie jego piersi.
Serce to bić już przestało.
Jerzy się podniósł.
— Umarła!... — wyszepnął. — Otóż jestem wolny... umknę przed sądem, ponieważ nic mi teraz nie przeszkodzi zaślubić Melanii. — Poczem, przybrawszy wyraz głębokiego wzruszenia, poskoczył ku drzwiom, wołając z całych sił: — Na pomoc... ratunku! matka umiera!
Na owo wezwanie przybiegła pokojówka, wydając okrzyk przestrachu na widok krwią oblanej hrabiny, leżącej bezwładnie na kobiercu.
Jerzy załamywał ręce, wołając:
— Na pomoc! ratunku... matka umiera! Doktora, prędko doktora!
Służba, wezwana temi krzykami, powybiegała na ulicę i w parę minut przyprowadzono doktora, który jedynie tylko niestety mógł stwierdzić zgon zmarłej, nastąpiony w piorunujący sposób, skutkiem anewryzmu serca.
O siódmej wieczorem Jerzy dzwonił do drzwi Agostiniego przy ulicy Paon-blanc.
Włoch otworzył mu, zapytując:
— No! jakże się udało?
Jerzy wskazał czarną, szeroką krepę na kapeluszu.
— Pani hrabina umarła? — zawołał agent, udając zdziwienie.
— Tak... Nie istnieją więc już dla mnie groźby... Przygotuj pan zatem weksle... zapłacę je, a następnie zaślubię Melanię, jeżeli tego będzie żądała.
— Dobrze, panie wicehrabio... — odrzekł Włoch.
— Otóż wybornie załatwiona sprawa! — rzekł sam do siebie Agostini po odejściu Jerzego. — Desvignes będzie zadowolonym.
W dniu, w którym działy się wyż opisane rzeczy, Wiliam Scott, w łatanym paltocie, jako ojciec Cordier, wysiadłszy z tramwaju w alei Saint-Ouen, zbliżał się ku nagromadzonym w pobliżu starym budynkom.
Gromada tych starych, zniszczonych budowli znajdowała się poniżej plantu obwodowej drogi żelaznej, a miejsce to zwano powszechnie „Willę, Gałganiarzów.“ Tutaj to mieszkał znany nam Piotr Béraud.
Willa otoczoną, była drewnianem osztachetowaniem. Wchodziło się wewnątrz przez drzwi, wpośrodku tegoż wybite.
Ciężka, przepełniona stęchlizną atmosfera, wydobywająca się z kup starych, zgniłych gałganów, kości i tym podobnych, w pełnym rozkładzie będących odpadków, płynęła po nad budowlami, zdając się jak gdyby z ziemi wychodzić.
Przestąpiwszy drzwi, Will Scott zwrócił się w stronę karczmy, dość nędznej z pozoru, na froncie której umieszczony był szyld ze znakiem niezwykle oryginalnym. Na czarnej desce przybito koronę, z drzewa wyciosaną, niegdyś przed laty złoconą, poniżej której wyryte były te słowa:
Ta karczma należała do właściciela willi.
Dawano tu pić i jeść gałganiarzom, swym lokatorom, jeżeli mieli kilka sous na zapłacenie.
Scott, jako dobry znajomy, wszedł prosto do karczmy, gdzie właścicielka, otyła, trzydziestoletnia kobieta, powitała go z wdzięcznym uśmiechem.
— A! to pan, panie agencie... — wyrzekła. — Przychodzisz pytać mnie zapewne, co tu słychać nowego? Otóż ci powiem, iż nasz lokator zapłacił.
— Wiem o tem... — odrzekł mniemany Cordier.
— A! pan wiedziałeś...
— Ja to dałem Piotrowi Béraud kwotę pieniędzy, jąkaci dłużnym pozostawał, a za który to dług prosiłem panią, byś mu zagroziła eksmisyą z mieszkania. To panią dziwi? — dodał Irlandczyk, widząc osłupienie właścicielki.
— Dziwi mnie to... — odpowiedziała — ponieważ pan przyszedłeś natenczas, mówiąc do mnie:
„Policya, do której należę, powiadomioną została, że pani masz pomiędzy swymi lokatorami pewnego łotra, nicponia, który uchodzi za uczciwego człowieka, a mimo to należał do kradzieży. Możesz nam pani dopomódz w śledztwie, czyli się nie mylimy? Ów człowiek nazywa się Piotr Béraud. Jestże on pani coś dłużnym za mieszkanie i żywność?“
— Odpowiedziałam panu natenczas, że pozostał mi winien za dwa tygodnie mieszkania wraz z żywieniem, na co odrzekłeś mi pan:
„Przynaglaj go pani, aby zapłacił... Jeśli zapłaci, będzie to znakiem, iż ma pieniądze z kradzieży.“
— Rzecz prosta, przynaglałam go, zapłacił, a teraz powiadasz mi pan, iż to ty jemu dostarczyłeś pieniędzy! Nie! doprawdy, ja nic z tego nie rozumiem.
— Bo nie potrzebujesz pani rozumieć... — odrzekł, śmiejąc się, Will Scott. — Przychodzę właśnie prosić panią obecnie, byś otworzyła u siebie szeroki kredyt Piotrowi Béraud... nic mu pani nie odmawiaj... staraj się go nawet popychać do wydatków.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że ten stary jest sławnym łykaczem. Wysusza kieliszki bez liczby jeden po drugim.
— Tem lepiej. W pijaństwie człowiek staje się gadatliwym i prawda natenczas wybiega z ust jego. Dozwól mu pani pić i słuchaj, co powie.
— Dobrze... Lecz któż mi zwróci za wydatki Piotra Béraud?
— Prefektura... Na dowód masz tu pani zaliczkę dwieście franków. Nie masz się więc czego obawiać. A teraz powiedz mi pani, gdziebym się mógł widzieć z tym twoim lokatorem. Potrzebuję z nim pomówić.
— Idź pan główną ulicę Willi. Gdy dojdziesz środka, pierwszy lepszy gałganiarz wskaże ci jego mieszkanie.
W kilka minut później Will Scott wszedł do lepianki starego gałganiarza, który go powitał okrzykiem zdumienia.
— Zkąd, panie Cordier — zawołał Béraud — zkąd ty tu w Saint-Ouen, w Willi Gałganiarzów? No... a jakże tam twe zdrowie?
— Doskonale! — odrzekł Will Scott.
— Przychodzisz może upomnieć się o swoją drobną należność?
— Bynajmniej, mój przyjacielu, zapłacisz mi to, gdy zechcesz. Nic nie nagli... nic nie ma pilnego. Odwiedzając tu kogoś w tej stronie, powiedziałem sobie, iż źle byłoby przejść koło twej budy, nie uścisnąwszy ci ręki.
— Dobrześ pan uczynił...
— Powiedz mi, jakże twe interesa? — Ach! nie mów mi pan o tem... Prawdziwy krach na kupie gałganów. Zaledwie można coś odnaleźć na utrzymanie biednego życia w pudłach Poubelle. Lecz powiedz mi pan, ty, który znasz Eugeniusza Loiseau i Pawia Béraud i który mieszkasz w tymże co oni okręgu, co z nimi teraz się dzieje?
— Paweł porzucił Joannę Desourdy.
— A! nędznik... wiem o tem. Nastąpiło to właśnie w dniu, w którym byłem u pana. Gdzie ona się jednak umie- ściła ta biedna kobieta? Przyobiecała mi, iż przyśle swój adres, a nie uczyniła tego.
— Nic nie wiem... Staraj się, ojcze, o tem powiadomić. Kobieta z małem dzieckiem, nędza je czeka.
— Będę się starał o niej dowiedzieć, a gdy odkryję, gdzie mieszka, powiadomię pana. Cóż porabia Eugeniusz Loiseau?
— Poszedł za przykładem Pawła Beraud; sprzedał całe umeblowanie, a Wiktoryna jest w szpitalu.
— Wiktoryna w szpitalu... czy podobna?... Ha! w każdym razie otrzymała to, na co zasłużyła. Oto jedna z tych, które nie przynoszę zaszczytu rodzinie.
— A pańska stara kuzynka? — pytał Irlandczyk — ta dzielna wdowa Ferron, która spotkaliśmy kiedyś w piwiarni przy ulicy Kellera?
— Ach! moja biedna krewna... tej los nie sprzyja.
— No! czyliż ją również spotkało coś przykrego?
— Ciężka zgryzota, ma się rozumieć. Właściciel domu nakazał jej przez komornika, aby się wynosiła z mieszkania, co ją tak strasznie dotknęło, iż padła bez życia na ziemię i od tej chwili została sparaliżowaną na całej prawej stronie ciała.
— A! to wielkie nieszczęście!
— Zapewne! co nie powstrzymało właściciela od wyrzucenia jej na ulicę w tak smutnym stanie zdrowia. Złożono na podwórzu jej ubogą chudobę, a gdybym wypadkiem nie nadszedł był wtedy, możeby była i na tej kupić łachmanów umarła. Na szczęście odnalazłem kąt, do którego ją z jej resztkami przewieziono. Ach! gdybyś pan widział teraz tę biedną kobietę... Kamień zapłakałby nad nią! Literalnie nic nie je, żyjąc tylko wódka, jaką jej przynoszę czasami.
— Dlaczego pan nie odeślesz jej do szpitala?
— Aha! spróbuj pan powiedzieć jej o szpitalu... przywitałaby pana...
— Zarządziłżeś przynajmniej jakąśkolwiek nad nią opiekę tam, gdzie ją umieściłeś?
— W tym domu nie ma nikogo.
— Jakto... w całym domu nikogo? tego nie pojmuję.
— Posłuchaj pan. Na rogu ulicy Servan przebijają nową ulicę. Burzą domy, z których powynosili sie lokatorowie. Odrazu jednakże wszystkich kamienic nie zwalą w ruinę. Pozostały jeszcze dwa lub trzy zwaliska. Znam przedsiębiorcę tych robót, prosiłem go, by mi pozwolił pomieścić mą starą w próżnej izbie. Zgodził się na to i otóż schroniła się tam, dopóki nie umrze, lub dopóki jej ztamtąd nie wyrzucą.
— Biedna kobieta... mocno jej żałuję! Wiadomo panu, że jestem filantropem, lubię dopomagać nieszczęśliwym. Idźmy do niej!
— Dobrze.
— A potem razem pójdziemy na obiad.
— Zgoda! — odrzekł Piotr Béraud.
— Zaniosę jej litr wódki, ponieważ pan mówisz, że wódka ją tylko przy życiu utrzymuje...
— Otóż myśl świetna! Dopieroż ona będzie kontenta!
— Dalej więc w drogę...
Tu oba wyszli z Willi Gałganiarzów. Za przybyciem do fortyfikacyj, Scott przywołał fiakra, a wsiadłszy weń ze starym Béraud, kazał jechać do bramy Père-Lachaise. Przybywszy tu, wysiedli, a Irlandczyk, prowadzony przez gałganiarza, zatrzymał się naprzeciwko desek zbitego zagrodzenia.
Piotr wyjął dwie z owych desek, aby się dostać do mieszkania wdowy Ferron. Drzwi tegoż były jedynie z zewnątrz na skobel zamknięte.
Otworzywszy te drzwi, wszedł ze swym towarzyszem do izby, na parterze położonej, na środku której stał ręczny wózek dawnej kupcowej warzywa.
W tejże samej izbie stały na kupach złożone drzwi, okna z sąsiednich domów zburzonych, belki spróchniałe, deski od podłogi i kupy wiórów.
Wąskie, drobne schodki, w rodzaju drabiny, prowadziły na pierwsze piętro.
Posłyszawszy odgłos kroków na dole, wdowa Ferron poruszyła się na łóżku, wydając głuche mruczenie.
— To ja... nie obawiaj się, stara — rzekł Piotr; — ja z moim przyjacielem przynosimy ci coś dla rozgrzania.
Will Scott rzucił badawczym wzrokiem wokoło siebie. Stanąwszy po za gałganiarzem, wdrapał się na wąskie schodki, przeglądając z dziwnem zaciekawieniem tę lichą budę.
Wdowa Ferron wlepiła szkliste spojrzenie w obu przybyłych.
— A! to ty, Piotrze... — jęknęła, wykrzywiając usta, z których wychodziły z trudnością łamane, niewyraźne słowa.
— Tak... to ja... — odparł gałganiarz, stawiając litr wódki, kupionej przez Will Scotta, na desce, umieszczonej przy poduszce sparaliżowanej, na której stały zapałki, świeca i jakaś flaszka opróżniona. — To ja z mym przyjacielem, czyliż nas nie poznajesz?
Chora wpatrywała się w Irlandczyka przez chwilę, poczem głosem chrypliwym wyrzekła:
— Tak... ja go poznaję... To jest nasz znajomy z szynku przy ulicy Kellera. Mój Boże... otóż już wołać nie mogę, jak kiedyś: „Marchew... kapusta... piękna cebula! Skończone! czuję, iż umrę niezadługo!
— To pewna, że twój stan zdrowia jest godzien pożałowania, moja biedna kobieto — rzekł mniemany Cordier. — Dlaczego ci jednak nie przyjdzie kto z pomocą? Masz krewnych w Paryżu, a nawet bogatych, jak mi o tem mówiłaś. Mogliby wynaleźć dla ciebie pokój i jakąś osobę do dozorowania.
Stara nerwowo się roześmiała.
— Moi krewni? to on... on tylko — zawołała, wskazując na Piotra wychudłą ręką. — Reszta, to arystokraci, wielcy panowie... Leżą na złocie, a nie daliby dwóch sous nędzarzom, umierającym z głodu. Mam ja i innych krewnych, ale ci żyją w ubóstwie, jak ja zarówno. Nie... nie! ja nic nie żądam; patrzę przez okno na ów cmentarz bogatych, lecz jestem pewną, że mnie tam nie pochowają. To miejsce dla milionerów... Trzeba mieć wiele pieniędzy, aby tam spocząć po śmierci. Mnie powiozą do Saint-Ouen, albo Kajenny... do wspólnego dołu. Dobrze mi tutaj, w tej pustce oczekuję na ostateczną wędrówkę. A teraz, Piotrze, daj mi pić, bo pragnienie mnie pali...
— Jeść ci się nie chce? — pytał gałganiarz.
— Nie... wcale.
— A więc przynieśliśmy ci butelkę dobrej wódki... Nasz, przyjaciel kupił ją dla ciebie.
— Daj prędko parę kropli, to mi dobrze zrobi.
Piotr, odkorkowawszy flaszkę, podał ją chorej, która pochwyciwszy ją, piła z niej chciwie.
— Lecz dość... — wyrzekł gałganiarz, odbierając butelkę, i stawiając ją na krześle. — Uporządkuję teraz nieco twe gniazdo.
Podczas, gdy zajął się zamiataniem, Scott zbliżył się do chorej.
— Dziękuję z całego serca, żeś przyszedł do mnie — wyrzekła. — Podaj mi jeszcze butelkę, czuję, iż to pokrzepia me siły.
Irlandczyk podał jej flaszkę i wdowa Perron piła wielkiemi łykami, z głową w tył przechyloną, aż do powstrzymania oddechu.
— Ach! jakie to dobre... — wyjąknęła — jak to rozgrzewa!
Piotr Béraud zbliżył się do łóżka.
— Możebyś teraz coś zjadła? — zapytał.
— Oto moje pożywienie... — odpowiedziała, wskazując na butelkę.
— Ha! ponieważ nic niepotrzebujesz, odejdziemy.
— Dobrze... ja zasnę trochę. A przyjdź jutro do mnie.
— Przyjdę... bądź spokojną... do widzenia.
I wyszedł wraz z owym mniemanym Cordierem.
— Jakże pan sądzisz! — zapytał stary gałganiarz gdy oba znaleźli się na ulicy. — Zdaje się, że tej biedaczce niewiele już do życia pozostaje.
— Przy bardzo troskliwych staraniach mogłaby wyjść z tego cierpienia — odrzekł mniemany filantrop. — Pomyślę ja o tem... Trzebaby dla niej wynająć stancyjkę i przyjąć dozorczynię. Postaram się o to. A teraz idźmy na obiad.
Znalazłszy się na ulicy de Belleville, weszli do restauracyi.
— Pożegnam cię, mój kochany — rzekł Scott po, ukończonym obiedzie — wracam do siebie. Wkrótce jednakże zobaczymy się u tej biednej chorej. Staraj się dowiedzieć o adresie Joanny Desourdy. Ona zarówno jest nieszczęśliwą... I jej także pragnąłbym przyjść z pomocą.
— Bądź spokojnym, odnajdę jej mieszkanie. No! i pomyśleć... — dodał Piotr Béraud, któremu wychylone przy obiedzie kieliszki wina rozwiązywały język, pomyśleć, że my dziś tacy nędzarze, moglibyśmy być wszyscy bogaczami!
— Ba! — rzekł Irlandczyk.
— Ależ to miliony... miliony! Wielki majątek po zginionym gdzieś naszym krewnym... Później ja ci to wszystko opowiem.
Uścisnąwszy rękę gałganiarza, który odszedł w stronę bulwaru La Villette, mówiąc do siebie i gestykulując żywo, Wiliam Scott, zamiast się udać do Paryża, skręcił ku Belleville i wszedł do kupca, gdzie zażądał litra wina, poczem, zwróciwszy się w poprzeczną ulicę, zbliżył się do kanału, w który wylał do ostatniej kropli zawartość z butelki.
Skierowawszy się następnie w stronę Paryża, wstąpił do składu materyałów aptecznych, gdzie kazał sobie w opróżnioną butelkę odmierzyć petroleum.
Uczyniwszy to, szedł zewnętrznym bulwarem aż do ulicy Saint-Maur.
Wszędzie już sklepy zamykano, ulice opustoszały. Niebo pokryło się chmurami. Wiatr wschodni dął silnie, bijąc o ściany domów grubemi kroplami deszczu.
Scott, zapiąwszy na sobie swe zwierzchnie okrycie, pod którem ukrył butelkę, biegł spieszno wzdłuż ulicy Saint-Maur, jak osobistość, podążająca do mieszkania przed nieuchronną ulewą.
Przybywszy na róg Chemin-Vert, zwrócił się na lewo aż do ulicy Servan.
Tam zatrzymał się na chwilę.
— Strażnik, wartujący około Mont-de-Pièté, mógłby mnie dostrzedz — rzekł sam do siebie. — Wszelka ostrożność nie jest zbyteczną, mimo, iż silne mam nogi...
I szedł dalej, aż do zaułka, okrążając bardziej ruchliwe ulice, aż wreszcie znalazł się naprzeciw drewnianego ogrodzenia, w którem Piotr Béraud wyjął dwie deski, chcąc dostać się do resztek zburzonych budowli, służących za schronienie wdowie Ferron. Scott dobrze zapamiętał to miejsce.
Wyjąwszy deski, zniknął w otworze, następnie założywszy je, nasłuchiwał.
Najmniejszy szelest słyszeć się nie dawał. Głębokie milczenie panowało wokoło zagrodzenia.
Irlandczyk szedł w kierunku resztek nierozebranych budowli.
W chwili, gdy drzwi otwierał, zdawało mu się, jak gdyby ktoś rozmawiał wewnątrz mieszkania.
Zaniepokojony przystanął, słuchając.
— Kapusta... marchew... piękna cebula! — powtarzał chrypliwy głos wdowy Ferron, która, leżąc na łóżku, przyciskała do piersi butelkę z wódką, prawie zupełnie już opróżnioną.
— A! to mruczy swoją piosenkę ta stara, na dobre się upiła, jak widzę, liczyłem na to... — szepnął Irlandczyk i wszedł do izby na parterze, w której zauważył przedtem stosy poskładanych drzwi, okien i różnych szczątków z rozebranych domów.
Zwolna posuwał się pośród ciemności, idąc z natężoną uwagą, aby nie potknąć się o jaki przedmiot.
Chrypliwy głos sparaliżowanej dobiegał bezprzestannie, powtarzając:
— Kapusta... marchew... piękna cebula... kupujcie panie, panowie!
Irlandczyk usiadł na belce, a postawiwszy obok siebie butelkę z petroleum, czekał.
Oczekiwanie to długo trwało.
Północ uderzyła na wieżowym zegarze kościoła świętego Ambrożego, następnie w pół do pierwszej i pierwsza nad ranem.
Wielkie milczenie nocy coraz głębszem się stawało. Wdowa Ferron musiała zapewne do reszty wypróżnić butelkę, ponieważ nic nie mówiła już teraz, a ciężki jej oddech zamienił się w głuche chrapanie.
Zegar wydzwonił w pół do drugiej i drugą, nareszcie.
Scott zapalił zapałkę, która zabłysła na jedno mgnienie oka, ta jednak krótka chwila wystarczyła mu na rozpatrzenie się w sytuacyi.
Po prawej stronie przy ścianie znajdowała się kupa gruzów, rzucona na belki spróchniałe.
Odkorkowawszy butelkę, wylał na to suche drzewo i wióry znajdujące się we flaszce petroleum, poczem, zapaliwszy drugą zapałkę, rzucił ją na leżące wokoło wióry, a wybiegłszy coprędzej z budynku, zwrócił się ku drewnianemu ogrodzeniu, tworzącemu czworokąt od strony cmentarza Père-Lachaise, przeskoczył je z giętkością klowna i biegł co sił, nie oglądając się po za siebie, dopóki nie dosięgnął spadzistej ulicy, okrążającej cmentarz wokoło.
Wkrótce znalazł się na wyniosłości, zkąd wzrokiem mógł objąć cały Paryż. Spojrzawszy przed siebie, dostrzegł objęty płomieniami budynek.
Pożar, podniecany palnym materyałem, pędzony wiatrem wschodnim, wzmógł się w kilku minutach przerażająco.
Strażnik, czuwający przy Mont-de-Pièté, spostrzegłszy płomienie, zasygnalizował na alarm. Pobudzono się we wszystkich okręgach, przyzywając pomocy. Tłumy zbijały się, biegły, przesadzając deski zagrodziła, nikt jednak nie czynił nic dla zwalczenia ognia.
— Palą się szczątki rozebranego domu — mówiono. — Nikt tam nie mieszka. Niewątpliwie to nocne włóczęgi zaprószyły ogień. Dobrzeby było, aby się razem upiekli!
Policya wysłała swych ludzi.
Sikawki z Mont-Pièté i Roquette biegły na pomoc.
Ukazała się grupa strażników miejskich.
— Śpieszcież coprędzej! — wołały tłumy zebranych — drzewo wewnątrz budynku się pali!
— W tych zwaliskach mieściła się stara, chora kobieta — rzekł jeden z miejskich strażników — nie można dozwolić żywcem jej spłonąć.
Nagle, gdy sikawki działać poczęły, zalewając płomienie, jakaś ludzka postać ukazała się w oknie pierwszego piętra, wokoło otoczona ogniem.
Okrzyk przerażenia wybiegł ze wszystkich piersi.
Rzucono się ku drzwiom. Niestety jednak wszelki ratunek był już daremnym.
W tej chwili własnie dach budowli zapadł się z hukiem ponurym, śląc w obłoki snopy gorejących iskier, jak bukiet fajerwerkowy.
Szczątki nieszczęśliwej wdowy Ferron zagrzebały się pod zwaliskami.
I otóż dnia tego dwóch spadkobierców Edmunda Béraud żyć przestało.
Sikawki zalały dymiące się zgliszcza, z pod których wydobyto nazajutrz kości sparaliżowanej.
Komisarz policyi, zbierając protokuł, ów nieszczęśliwy wypadek przypisał nieroztropności chorej kobiety, której udzielił schronienie w szczątkach budowli na prośbę przedsiębiorcy i starego gałganiarza.
Jeden z miejskich strażników poszedł powiadomić o tym wypadku Piotra Béraud do Willi Gałganiarzów.
Akt zejścia został spisanym, a dnia następnego pogrzebano szczątki biednej kupcowej warzywa, koszta pogrzebu której zapłacił filantrop Cordier, aby uczynić przysługę Piotrowi Béraud!
W chwil, gdy prowadzono na cmentarz szczątki wdowy Ferron, Arnold Desvignes wyjeżdżał z Malnoue ze swym wspólnikiem Verrièrem, udając się na ulicę Le Pelletier do swego biura bankowego.
Siostra Marya wraz ze swą kuzynką Anielą udały się na msze do kościoła, po wysłuchaniu której oczekiwały na probostwie przybycia posłańca z listem od Misticota. Obie kuzynki siedziały w ogrodzie na ławce pod altanką, podczas gdy proboszcz rozmawiał w salonie z jednym z przybyłych do niego parafian.
Głos dzwonka zabrzmiał przy furtce ogrodu.
Stara służąca, Magdalena, pospieszyła otworzyć, a odebrawszy pakiet dzienników i listy od posłańca, zbliżyła się z niemi ku altance.
— Dla ciebie, siostro — rzekła do zakonnicy, podając jej opieczętowaną kopertę i dzienniki, poczem odeszła.
Siostra Marya podała dzienniki Anieli, zachowując dla siebie kopertę, w której adres niespokojnie się wpatrywała.
— Co może być w tej kopercie? — szepnęła.
— Otwieraj... otwieraj prędko, na Boga! — wołała panna Verrière; — umieram z niecierpliwości i niepokoju.
— Nie wiem, czemu to przypisać... — mówiła zakonnica — ale się waham... drży moja ręka, jestem przekonaną, że list ten powiadomi nas o jakiemś nieszczęściu!
— Otwórz, błagam cię, lepsza w każdym razie pewność, niż powątpiewanie!
Zakonnica rozdarła kopertę.
Pierwszą, rzeczą, jaka jej przed oczy podpadła, była odbitka fotografii, którą Misticot wsunął w tę kopertę.
— Czyj to portret? — pytała, przypatrując się Aniela.
— Ja nie wiem.
— Czytaj list prędko... on nas powiadomi.
Siostra Marya drżącym głosem czytać poczęła znane nam wyrazy.
„Jestem przekonany, iż ta przeszłość bardzo czarną być musi i sądzę, że potwierdzisz me zdanie, siostro, widząc załączoną przezemnie do tego listu fotografię. Ta fotografia przedstawia prawdziwego Arnolda Desvigues. Opatrzność pozwoliła mi odkryć ten portret w Blévé, a za pierwszem spojrzeniem przekonasz się, siostro, że całkiem on nie jest podobny do człowieka, jakiego znamy pod nazwiskiem Arnolda Desvignes.
„Jadę w celu odszukania tego, który jedynie ma prawo nosić pomienione nazwisko. Jeśli Bóg pozwoli mi go odnaleźć, lub przekonać się, w jaki sposób i dlaczego ów drugi przywłaszczył sobie to imię, panna Aniela zostanie uchronioną przed najsroższem z nieszczęść.
Panna Verrière z głębokiem wzruszeniem wysłuchała słów tego listu.
— Ależ to najwyższe światło, jakie oświecić nam mogło przeszłość tego człowieka — zawołała, gdy zakonnica ukończyła czytanie. — Jeżeli ta fotografia przedstawia Arnolda Desvignes z Blévé, ten drugi w takim razie, który nam się przedstawił pod tem imieniem i nazwiskiem, jest oszustem, fałszerzem, mordercą, być może, bo kto wie, czy on nie zabił człowieka, którego osobistość sobie przywłaszczył, w celu ukrycia zapewne innych swych zbrodni.
Siostra Marya mocno pobladła.
— Masz słuszność... — odpowiedziała. — Tajemnica rozjaśnia się wyraźnie. Ale co począć teraz?
— Co począć... ty pytasz jeszcze? Potrzeba oskarżyć jaknajprędzej przed ojcem tego nikczemnika, którego on napewno oszukuje. Trzeba go jaknajśpieszniej zdemaskować!...
To mówiąc, Aniela upuściła fotografię na kolana.
Podniósłszy ją, zakonnica bacznie rozglądać się w niej zaczęła, a przewróciwszy ją na odwrotną stronę, dostrzegła pismo odfotografowane.
— Jego pismo! — zawołała ze drżeniem. Tak... i podpis... Patrz! dedykacya dla matki.
Panna Verrière pilnie się rozpatrywała.
— To dziwne! — ozwała się nagle siostra Marya.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się, że w tem piśmie poznaję jakoby rękę wspólnka twojego ojca...
— To niepodobna! — zawołała Aniela — a gdyby nawet tak było, ów fakt nie dowodziłby jeszcze niczego. Każdy oszust posiada zdolność do naśladowania cudzych charakterów, a szczególniej tych, których chce sobie przywłaszczyć nazwisko. Zresztą, ileż pism znajdujemy podobnych do siebie?
W chwili tej ukazał się proboszcz z Malnoue, zbliżając do obu kuzynek.
— Widzę, że jesteście panie bardzo zaniepokojone — rzekł, podchodząc. — Być może, odebrałyście listy przekonywające was, iż się mylicie co do swych oskarżeń względem pana Desvignes?
Siostra Marya podała księdzu fotografię.
— Poznajesz, ojcze, tego człowieka? — zapytała.
— Ubiór jego wskazuje, iż to jakiś wychowaniec szkoły górniczej — rzekł proboszcz. — Ale ja nie znam podobnej osobistości — dodał, wpatrując się w fotografię.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— A zatem przekonywa to, mój ojcze, iż nie mylimy się w naszych podejrzeniach i że mamy słuszność, uważając wspólnika mojego wuja za osobistość więcej niż podejrzaną.
— Jakto? — zapytał proboszcz.
— Chciej, ojcze, przeczytać ten list.
Ksiądz czytał uważnie wyrazy, kreślone ręką Stanisława Dumay.
— Rzecz dziwna... — wyjąknął zcicha.
— Miałżebyś i teraz jeszcze powątpiewać?
Przekonanie starca mocno się zachwiało, mimo to odrzekł:
— Ten portret robionym był przed kilkoma laty. Przedstawia on młodzieńca mniej więcej od dziewiętnastu do dwudziestu lat wieku. Pan Desvignes ma obecnie lat dwadzieścia osiem... pracował wiele... dużo podróżował... mogły się więc zmienić rysy jego twarzy.
— To prawda... lecz nigdy do tego stopnia, by po dziewięciu latach były do niepoznania...
— No tak... Zupełna odmiana rysów twarzy rzadko się zdarza, przyznaję... Mimo to bywa niekiedy.
— Nie! — zawołała zakonnica — teraz wiem już, co o tem wszystkiem sądzić wypada!
— Cóż zamyślasz począć, me dziecię? — pytał proboszcz niespokojnie.
— Bóg wskaże mi drogę... udzieli natchnienia.
A wsunąwszy list z fotografią do kieszeni, dodała:
— Pożegnajmy, kuzynko, proboszcza i powracajmy.
— Nie zapominaj, szanowny proboszczu, żeś przyrzekł być u nas dziś na obiedzie... — ozwała się panna Verrière.
— Nie zapomnę, ma córko... Do widzenia!
Siostra Marya wraz z kuzynką udały się drogą do Malnoue.
Zmarszczone czoło zakonnicy i jej głębokie milczenie świadczyły, iż myśl jej pilnie nad czemś pracowała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Arnold Dosvignes przed udaniem się do swego biura bankowego rozszedł się z Verrierem na stacyi drogi żelaznej, udając się do domu na ulicę Tivoli.
I on zarówno pragnął się dowiedzieć, czy nie zastanie listu od Trilbego.
W dniu poprzednim nic nie nadeszło, postanowił więc czekać godziny roznoszenia listów.
W dziesięć minut później służący przyniósł mu list.
Za pierwszym rzutem oka poznał pismo Trilbego.
Z gorączkowym pośpiechem rozdarłszy kopertę, wydobył ćwiartkę papieru.
Przeczytawszy pierwsze wyrazy listu, zbladł nagle. Czytelnicy przypominają sobie zapewne treść tegoż:
Od jutra szkodliwa dla nas tyle osobistość niemą na zawsze pozostanie.
— Czworonożne zwierzę!... głupiec... bydlę skończone! — wołał, zerwawszy się z krzesła. — W jakiż ja sposób mogę przeszkodzić, by ów list nie dostał się w ręce tej przeklętej zakonnicy.
Przez kilka minut przechadzał się wzburzony wzdłuż i wszerz gabinetu, poczem zadumał się i twarz jego rozpogodziła się nagle.
— Trzeba się przygotować na wszystko... — wyszepnął. — Jestem powiadomiony o niebezpieczeństwie, „a człowiek strzeżony wart tyle, co dwóch?“ — mówi przysłowie. Przedewszystkiem spalmy ten list.
Załatwiwszy się z tem, pojechał na ulicę Le Pelletier, gdzie Verrière przedstawił mu tylko co odebraną kopertę z żałobną obwódką.
Arnold odsunął ją, mówiąc:
— Wiem o tem... jest to wiadomość o śmierci hrabiny de Nervey.
— Któż ci o tem doniósł tak prędko? — zapytał bankier.
— Nikt... nie spotkałem nikogo... Nikt mnie o tem nie powiadamiał... Sam przewidywałem tę śmierć.
Zimny dreszcz wstrząsnął Verrièrem. Opuścił głowę w milczeniu.
— Ubyło więc dwoje... — rzekł Arnold drżącym zlekka głosem, poczem zasiadł przy swojem biurku.
Obaj ci, godni siebie wspólnicy, pracowali do jedenastej godziny, nic nie mówiąc do siebie, poczem udali się do restauracyi na śniadanie.
Skoro zasiedli przy stole, Verrière przemówił:
— Ze śmiercią hrabiny trzeba nam będzie zdać rachunek z pieniędzy, złożonych przez nią w naszym banku.
— Ma się rozumieć.
— A więc?
— A więc pracowałem dziś rano nad uregulowaniem rachunku pani de Nervey. Mogę przyjść, wszystko gotowe... Jesteśmy w porządku.
— Włączyłeś do jej rachunku kopalnię belgijskich marmurów?
— Naturalnie.
— Ileż pozostajemy dłużni jej synowi?
— Dwieście tysięcy franków.
— Poważna suma, do pioruna!
— O! bądź spokojnym... Jeżeli te dwieście tysięcy franków wyjdą od nas drzwiami, oknem powrócą niebawem.
Skoro obaj wspólnicy wrócili po śniadaniu do swego gabinetu, służący podał Verrièrowi kilka arkuszy stemplowego papieru, przyniesionych przez woźnego podczas nieobecności bankiera.
— Zgadnij, co to jest? — rzekł Verrière do Arnolda, przebiegłszy papier oczyma.
— Wiem doskonale...
— To niepodobna.
— Przekonam cię... Są to areszta, położone na pensji Pawła Béraud.
— Zkąd wiesz o tem?
— Czekałem na nie.
— Szatan, nie człowiek. Zaprawdę, możesz się pochlubić dyabelską swą siłą. Policja nigdy cię schwytać nie zdoła.
— Spodziewam się... Daj mi te papiery.
Wziąwszy arkusze stemplowe, Desvignes obliczył ogół nakreślonej sumy i rzekł:
— A teraz uprzejmie cię proszę, kochany wspólniku, byś z góry i w sposób nieodwołalny zaaprobował wszystko, co uczynię.
— Lecz cóż to będzie?
— Zobaczysz.
Tu Desvignes zadzwonił. Służący ukazał się w progu.
— Dowiesz się, czy pan Paweł Béraud jest w biurze — rzekł Arnold do niego — a jeśli jest, proś go, aby natychmiast tu przyszedł.
Za chwilę służący wprowadził Pawła do gabinetu, który sądząc, iż otrzyma przeznaczenie do służby zewnętrznej, jak się tego spodziewał, wszedł z rozpogodzoną twarzą i zbliżył się uśmiechnięty ku Juliuszowi Verrière.
— Ja to prosiłem, abyś pan przyszedł, panie Béraud — rzekł Designes głosem tak oschłym, że uśmiech znikł nagle z ust przybyłego. — Przedemną to pan będziesz zmuszonym się wytłumaczyć!...
Béraud zwrócił się niespokojny ku wspólnikowi swego kuzyna.
— Doręczono mi cztery areszta na pańską pensyę... — zaczął Desvignes.
— Cztery areszta? — powtórzył Paweł z osłupieniem, nieprzygotowany był bowiem do ciosu, jaki weń uderzył.
— Tak... ogół tych sum dosięga cyfry tysiąca dziewięciuset franków.
— Ależ żadna z tych sum nie była natychmiastowo wymagalną, zapatrując się według sądowych reguł... — ozwał się Paweł nieśmiało.
— To nas nie obchodzi... Lecz co nas właśnie obchodzi, to, że nie chcemy utrzymywać specyalnej rachunkowości długów naszych pracowników. Przyjmujemy do siebie urzędników, rządzących się skrupulatnie, uczciwie, których nie ścigają za długi ich dostawcy.
— Wszak to jest rzecz czysto prywatna... — wyjąknął Béraud.
— Otóż właśnie my chcemy, ażeby życie prywatne naszych pracowników było bez skazy... — ozwał się Verrière.
— A pańskie takiem nie jest... — dodał Desvignes. — Poskładano nam opłakane dowody pańskiej rozrzutności.
— Spotwarzono mnie!...
— A więc cofnij pan tę potwarz.
— Należałoby mi najprzód ją poznać...
— Jakto... pan śmiałbyś zaprzeczać, że żyjesz od sześciu lat z młodą kobietą, swą krewną, że masz córkę i że bezlitośnie te dwie biedne istoty wyrzuciłeś na bruk bez żadnych środków utrzymania, sprzedawszy wprzód wszystkie swe sprzęty?
— Lecz to byłoby nikczemnem... gdyby miało być prawdą! — zawołał Verrière, udając żywe oburzenie.
— Nieszczęściem, to prawda, mój drogi wspólniku — odrzekł Desvignes. — Uważając wraz z tobą za najwyższą potworność podobny sposób postępowania, kazałem w tej sprawie wyprowadzić śledztwo i obecnie posiadam dowody, iż się nie mylę.
— Ależ natenczas pan Paweł Béraud byłby ostatnim z nędzników!
— I ja tak sądzę... Nie powinniśmy zatem mieć w naszym biurowym personelu człowieka, którego postępowanie jest do najwyższego stopnia haniebnem, niemoralnem, a nawet występnem!...
Béraud drżał z oburzenia i gniewu.
— Czyliż dlatego wszedłem do tutejszego biura, aby być znieważanym? — wyjąknął przerywanym głosem.
— Nie należysz pan od dziś do grona naszych, pracowników... — zawołał Desvignes.
— Zatem wypędzacie mnie?
— Nie chcemy pana nadal trzymać... ot! wszystko. Nadaj pan, jaką chcesz nazwę swojemu uwolnieniu.
— Ależ podobny sposób działania jest niegodnym! Kazaliście mi opuścić zajmowane dotąd miejsce, ja znajdę się teraz bez chleba!
— To nas nie obchodzi.
— Nędza mnie czeka! — mówił Paweł dalej — gdyż gdziekolwiekbym się zwrócił, zażądają od was świadectwa, a wy je jaknajgorszem wydacie!
— Zbiera się, co się zasiało, mój panie.
Béraud zwrócił się do Verrièra.
— Miejże litość nademną, kuzynie!... — wyjąknął błagalny, głosem.
— Ja nie mogę mówić wbrew memu przekonaniu — rzekł bankier obojętnie.
— Zapłaćcież mi przynajmniej odszkodowanie za tak nagłe wydalenie...
— Zapłacimy panu całomiesięczną pensyę — ozwał się Desvignes — lecz wtedy, gdy postarasz się o cofnięcie aresztów, jakie nie pozwalają nam obecnie dawać ci do rąk pieniędzy. Otóż i wszystko, cośmy ci mieli oznajmić. Możesz pan odejść.
Béraud, ogarnięty wściekłością, podniósł zaciśnięte pięści na obu wspólników.
— Ach! rozbójnicy, wyzyskiwacze, lichwiarze, łajdaki! — zawołał — pomnijcie, iż to, co uczyniliście, nie ujdzie wam bezkarnie!
— Jedno słowo więcej — rzekł Verrière — a poślę po policyę, aby cię do aresztu zabrała.
Przestraszony tą groźbą Béraud, wybiegł, zionąc przekleństwami.
— Ma słuszność... — rzekł Desvignes, skoro tamten drzwi zamknął za sobą. — Nędza go czeka, ponieważ on nigdzie nie znajdzie zajęcia, a nędza, pomnij... zabija.
— Jakąż potęgę woli posiada ten człowiek... — pomyślał Verrière, patrząc z podziwem na swego wspólnika.
O piątej wieczorem obaj wyjechali z Paryża, udając się na obiad do Malnoue.
Stary proboszcz oczekiwał ich w towarzystwie Anieli i siostry Maryi. Skoro wszedł Arnold, witając obecnych ukłonem, spojrzenia wszystkich tych trzech osób bacznie się ku niemu zwróciły. Szukali oni w rysach jego twarzy jakiegoś podobieństwa do fotografii nadesłanej z Cherbourga. Obie kuzynki nic nie odnalazły. Jeden tylko proboszcz usiłował wmówić w siebie z dobrą wiarą, że istnieje jakaś łączność rysów między Arnoldem a portretem przez Misticota nadesłanym.
Desvignes odgadł ów egzamin, na jaki był wystawionym.
— Otrzymały fotografię... — pomyślał i wtajemniczyły księdza w tę sprawę. Niebezpieczeństwo istnieje... Lecz w jakiej formie przedstawi się ono?
Oznajmiono, iż obiad gotowy.
Aniela wraz z siostrą Maryą zdawały się być wesołemi, wszakże była to owa wesołość przymuszona, pod którą zwykle plan się jakiś ukrywa.
Pokilkakrotnie poczynały same z Arnoldem rozmowę, co im się nigdy dnotąd nie zdarzało.
— Gładkie łapeczki... ukryte w szponach wilka — pomyślał Desvignes. — Miejmy się na ostrożności.
Po obiedzie przeszli wszyscy do salonu, a ztamtąd do zimowego ogrodu, zasiadłszy na ławkach trzcinowych, wśród krzewów i kwiatów.
Mały stoliczek, również z trzciny spleciony, stał w pośrodku, a na nim leżały albumy z fotografiami, kilka książek i dzienników.
Desvignes zebrał całą swą uwagę. Za jednym rzutem oka stwierdził, iż wspomniane albumy po raz pierwszy znalazły się na tem miejscu.
Aniela sama nalewała kawę i rozdawała takową ku wielkiemu zdziwieniu Verrièra, niepojmującego tak nagłej zmiany w całem zachowaniu się córki.
— Ojcze... — wyrzekła, przerywając milczenie — mieliśmy dziś wizytę pana Perrin z Emeranville, wraz z jego córką, Natalią. Przykro im było, iż ciebie w domu nie zastali i przyrzekli, iż przybędą do nas w niedzielę.
— Dlaczegóż nie zatrzymałaś ich na obiad?
— Prosiłam... wszakże nadaremnie, ponieważ w domu pani Perrin na nich oczekiwała.
— Jakże panna Natalia... wyładniała nieco? Jest mniej brzydką niż roku zeszłego? — pytał Verrière.
— Osądzisz, ojcze, własnemi oczyma.
— W przyszłą niedzielę?
— Nie... zaraz.
— Jakto?
— Natalia, przyrzekłszy mi oddawna swą fotografię, przyniosła takową.
Tu panna Verrière, wziąwszy album ze stolika, otworzyła go, pokazując ojcu fotografię panny Perrin. Młoda ta osoba nie była ładną bynajmniej.
Desvignes, siedząc obok Verrièra, pochylił się, przyglądając fotografii.
— Ha! tu to więc istnieje niebezpieczeństwo... tu na mnie zastawiono sidła... — pomyślał. — Szczęściem, dobrze się mam na ostrożności.
— Pani masz, jak widzę, liczny zbiór portretów — rzekł Arnold — pozwolisz-że mi je przejrzeć?
— Najchętniej... panie Desvignes — odpowiedziała i podawszy mu album, stanęła nieco po za nim.
— Będę przeglądał starannie, od początku do końca — rzekł Arnold z uśmiechem. — Proszę jednakże, byś pani raczyła służyć mi za przewodnika w tej licznej galeryi, ponieważ prawdopodobnie nie spotkam tu żadnej znajomej sobie twarzy, oprócz szanownego mego wspólnika i pani samej.
— Z przyjemnością... — odpowiedziała Aniela. — Otóż tu pierwsza fotografia jest to portret mej matki, zmarłej w młodym wieku. Następna przedstawia jedną z naszych krewnych, panią hrabinę de Nervey.
— A! przypomniałaś mi — przerwał Verrière — mam ci oznajmić smutną wiadomość...
— Cóż takiego? — Pani de Nervey umarła.
— Ach! biedna kobieta... — zawołała zakonnica. — Jakże żałuję, żśmy nie poszły jej odwiedzić przed naszym wyjazdem.
— Nie żałujcie jej... — rzekł bankier. — Ciężko cierpiała oddawna... Szczęśliwszą jest teraz...
— To prawda... była to męczennica: — szepnęła siostra Marya.
Po chwili milczenia ozwała się Aniela, wskazując na jedną z fotografij:
— Oto jej syn... wicehrabia Jerzy de Nervey. Tu zaś mój portret, robiony w piątym roku życia... drugi, gdym miała lat dwanaście. Oto moja kuzynka, zanim została zakonnicą.
Desvignes, odwróciwszy kartę, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
— Tego znam... — rzekł przerywanym głosem, wskazując na portret oficera artyleryi w uniformie. — Jest to pan Vandame.
Aniela nie odpowiedziała, zachowując pozorną obojętność.
Desvignes przerzucił kartę.
Proboszcz z Malnoue i obie kuzynki czuli, iż serca uderzają im w piersiach gwałtownie, przez parę sekund zabrakło im prawie oddechu.
W jednej z czterech następnych kart znajdowała się fotografia, przysłana przez Misticota z Blévé.
Ów człowiek, na którym ciążyły tak ważne podejrzenia, sam wyda się bezwątpienia, wierzono w to i miano nadzieję.
Wspólnik Verrièra odgadł instynktownie, że tu znajdowały się zastawione nań sidła, owóż doświadczał głębokiego zadowolenia, postanowiwszy, skoro spostrzeże portret prawdziwego Arnolda, odegrać świetną komedyę, jaką sobie naprzód ułożył, a której pomyślnego skutku dla siebie był pewien.
— Ach! — zawołał z gestem zdumienia, odwróciwszy kartę albumu. — Otóż cud jakiś... czy czarodziejstwo... Zdaje mi się, że marzę...
— Cóż takiego? — pytała żywo siostra Marya.
— Co? — powtórzył zabójca Edmunda Béraud, wskazując ręką na fotografię. — Mój portret, robiony przed dziewięciu laty, wówczas, gdy byłem w szkole górników... Mój portret tu... w tym albumie? Czyż mogło się zdarzyć coś bardziej zdumiewającego?
— Twój portret? — zawołał Verrière — pokaż..! to niepodobna!
— Patrz!
Proboszcz i zakonnica siedzieli w milczeniu.
— To... pański portret? — ozwała się Aniela. — Przyznam, iż raczej do wszystkich podobnym być może, niżeli do pana.
— A jednak on jest moim... — odrzekł stanowczo Desvignes. — W ciągu lat dziesięciu można się odmienić. Zresztą dam pani dowód, iż się nie mylę.
— Jaki dowód?...
— Dowód nieulegajacy zaprzeczeniu. Sześć egzemplarzy zostało tylko odbitych, poczem klisza się złamała. Z tych sześciu egzemplarzy ofiarowałem jeden mej matce, z mą własnoręczną dedykacyą. Jeżeli na odwrotnej stronie fotografii nie znajduje się ta dedykacya, w takim razie przyznają, żem się omylił.
To mówiąc, wyjął kartę z albumu, a odwróciwszy ją, czytał głośno:
— Widzisz więc pani, że się nie mylę — dodał z miną tryumfującą.
Proboszcz promieniał radością.
Mniemany Desvignes, który posiadał jego sympatyę, zwalczył podejrzenia Anieli i siostry Maryi.
Obie kuzynki zamilkły, opuściwszy głowy.
Zwycięstwo nikczemnika było świetnem nad wyraz. Wszak gdyby nie był prawdziwym Desvignes, zkąd mógłby wiedzieć, że na fotografii znajdowała się dedykacya, którą, głośno odczytał. Słuszność po jego stronie zdawała się nie ulegać zaprzeczeniu.
Z chwilą owego zwycięstwa Arnolda położenie dla obu kuzynek stawało się kłopotliwem. Jak wytłumaczyć obecność tego portretu w albumie?
Desvignes, pojąwszy dobrze tę przykrą sytuacyę obu kobiet, korzystać z mej postanowił.
— A teraz pozwól mi pani zapytać — rzekł — zkąd pomieniony portret znalazł się u ciebie?
— To prawda... — poparł Verrière — nic tego nie rozumiejąc, jestem mocno zaciekawiony.
— Jest on moją własnością... — mówił dalej Desvgies. — Jakim więc cudem ta fotografia, przesłana, przezemnie mej matce, tutaj się znalazła?
— Ja dałam ją mojej kuzynce... — wyrzekła zakonnica.
— Pani? — zawołał Desvignes.
— Tak... ja, panie.
— W jaki sposób przyszłaś pani do jej posiadania?
— W krótkości to panu wyjaśnię.
— Czekam na, to niecierpliwie.
— Przed naszym wyjazdem z Paryża — mówiła, siostra Marya — przechodząc jedną z bocznych ulic, zatrzymałam się przed oszkloną wystawą sklepu antykwaryusza, rozpatrując drobne przedmioty naukowe, aby z nich wybrać coś na podarunek dla szkoły sierot przez nas kierowanej. Leżał tam stos starych rycin i fotografij, z pomiędzy których ów portret zwrócił moją uwagę. Przeczytałam dedykacyę, napisaną przez pana dla jego matki. Zaciekawiło mnie to, kupiłam fotografię i umieściłam ją w tym albumie, pragnąc przekonać się, czy ją pan poznasz.
Ksiądz proboszcz poruszył się na krześle niespokojnie, siostra, Marya albowiem popełniła grzech kłamstwa.
— Czy ona wyspowiada się z tego? — pomyślał.
— Błogosławię ów traf szczęśliwy, jaki dozwolił wpaść tej fotografii w twe ręce, siostro — mówił Arnold z udanem dobrze wzruszeniem. — Jest to wspomnienie mej dobrej, ukochanej matki... Ta pamiątka świętością jest dla mnie.
— A więc mamy obowiązek zwrócić ja panu... — wyrzekła Aniela.
— Nie pani... ja jej nie przyjmę...
— Dlaczego?
— Nigdzie lepszego miejsca znaleźćbym dla niej nie mógł, jak tu, gdziem złożył me najgorętsze uczucia... wszelkie mojego szczęścia nadzieje. Proszę... zachowaj pani ów portret.
— Do czarta! — zawołał śmiejąc się Verrière — przyjąć tę ofiarę powinnaś, ponieważ pochodzi ona od twego przyszłego męża.
Proboszcz zbliżył się do Anieli, mówiąc do niej półgłosem:
— Będzie to najszczęśliwszy dzień dla mnie, me dziecię, w którym dano mi będzie pobłogosławić twój związek z człowiekiem, zasługującym na mój najwyższy szacunek.
Dziewczę zaledwie łzy powstrzymać zdołało. Wyszła, ażeby nie wybuchnąć płaczem.
Verrière z Arnoldem rozmawiali pocichu przez chwilę.
Ksiądz, odszedłszy na bok z siostrą Maryą, rzekł do niej półgłosem:
— Wątpić dłużej o tym człowieku byłoby, siostro, rzeczą niegodną twej sukni zakonnej i twego charakteru. Uwłaczyłbym mojemu obowiązkowi, przyjmując nadal listy do ciebie przesyłane, pod moim adresem. Wybacz, że tego uczynić nie mogę.
Zakonnica pochyliła głowę w milczeniu.
— Czekam cię jutro na probostwie — dodał — dla bliższego pomówienia w tej sprawie. Poczem wyszedł z ogrodu wraz z Verrièrem i Arnoldem, uradowany, iż był obecnym przy zwycięstwie tego ostatniego.
Siostra Marya, zostawszy samą, wybuchnęła płaczem.
— Spotwarzyłam więc niewinnego człowieka... — powtarzała z rozpaczą. — Lecz nie... to niepodobna! — dodała po chwili. — Jeżeli Misticot przysłał mi tę fotografię, to dlatego, iż był pewien, że ona nie jest portretem wspólnika mojego wuja. Ten chłopiec mylić się nie może. Pojechał do Anglii... niech Bóg osłania go świętą opieką. Tam on odnajdzie prawdę... Ztamtąd nam światło zabłyśnie!
I, złączywszy się z rozpaczającą Anielą, usiłowała ją pocieszyć, umocnić, czego jednak dokazać nie zdołała.
Panna Verrière, po zniknięciu ostatniej nadziei, jaką pokładała w tej fotografii, i po tryumfie, zmienionym w porażkę, myślała teraz jedynie o opuszczeniu swojego ojca i schronieniu się do klasztoru, jako jedynym środku, który jej pozostawał dla ocalenia się przed postanowionem, a tak dla niej wstrętnem małżeństwem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z wyniosłych i skalistych wybrzeży Plymouth zabrzmiały silne wystrzały w chwili, gdy Misticot, wyskoczywszy z czółna, nie odpowiedział na hasło, którego nie rozumiał.
Straszny krzyk rozległ się po owym huku i znów zabrzmiały nowe wystrzały, wymierzone w szybko oddalające się czółno, poczem zaległo głębokie milczenie.
Pięciu angielskich celników, uzbrojonych od stóp do głowy, nasłuchiwało szumu wioseł, poruszających fale na pełnem morzu.
— Uciekli nam! — rzekł jeden po chwili.
— Nie wszyscy... — odpowiedział podoficer. — Pozostał jeden, któremu daliśmy zakosztować, jak smakuje chleb kontrabandy. Słyszałem jego krzyk i widziałem jak upadł. Zapal latarnię!...
Rozkaz ten natychmiast wykonano.
Oddział celnej straży, ściągnięty wystrzałami, przybiegł na pomoc towarzyszom. Oddziałem tym dowodził porucznik. Po kilku minutach obie grupy połączyły się razem.
— Co się tu stało? — pytał oficer.
— Dostrzegłszy ludzką postać, wyskakującą z czółna na wybrzeżu poniżej skał, gdy taż nie odpowiedziała na przesłane jej zapytanie, daliśmy ognia, najprzód do tego człowieka, a potem do czółna. Czółno umknęło nam, ale padł człowiek!
— Szukajmy go... — odrzekł porucznik.
Oba oddziały zwróciły się ku wybrzeżu. Po ujściu około pięćdziesięciu kroków postępujący naprzód oficer wraz z niosącym latarnię nagle się zatrzymali.
Spostrzegli leżące bezwładnie na ziemi ciało.
— Zaświeć tu bliżej! — wołał porucznik.
Spuszczona latarnia oświeciła ciało.
— Ależ ten nieszczęśliwy nie ma pozoru kontrabandzisty — rzekł oficer, rozglądając się w ubraniu Misticota. — Jest to podrostek... dziecko jeszcze prawie.
Porucznik ukląkł przy ciele, kładąc rękę na lewej stronie piersi bezwładnego.
— Nie! — odrzekł. — Serce jego uderza, został więc tylko zranionym. Jest-li on przemytnikiem, czy nie jest, pozostawić go tu nie możemy. Niechaj dwóch ludzi idzie po nosze, niech przyprowadzą chirurga.
Trzech strażników pobiegło natychmiast.
Dwadzieścia minut upłynęło w milczeniu, poczem ukazali się ludzie z noszami.
Złożono ciało ostrożnie na płótno, rozpięte na drągach, wciąż leżące bezwładnie, oficer dał rozkaz wyruszenia w drogę i cały oddział udał się ścieżką, mknącą pomiędzy skałami. Jeden ze strażników niósł walizkę i kapelusz, znalezione przy Misticocie na wybrzeżu.
Mały ów orszak potrzebował półgodziny czasu, by przybyć na wierzchołek skały, na której wznosił się budynek komory celnej, gdzie nosze z ciałem wniesiono. Wezwany chirurg już się tam znajdował. Rozebrawszy z wielką ostrożnością chłopca, wciąż pozostającego w omdleniu, stwierdził, iż kula, przebiwszy lewą stronę piersi, wyszła pod łopatką, druga trafiła w czaszkę, zadrasnąwszy skórę, a trzecia nareszcie rozdarła prawe ramię.
— Jedna z tych ran jest najniebezpieczniejszą — rzekł chirurg, poruszając głową — a jest ona do takiego stopnia szkodliwą, iż wątpię, by pacyent mógł wrócić do zdrowia. Nie wygląda wcale na kontrabandzistę ten chłopiec... Sądzę, że jest Francuzem. Bądźcobądź, będę się starał pielęgnować go najgorliwiej, a jeśli go zdołam ocalić, o czem wątpię, sam nas objaśni natenczas, kim jest i zkąd się tu znalazł podczas nocy. Skoro tylko dzień zabłyśnie, trzeba powiadomić o tym wypadku władze rządowe w Plymouth.
To mówiąc, chirurg wprowadził sondę w piersiową ranę, aby się zapewnić, czy kula nie nadwerężyła którego z organów.
Ból, wynikły z tej askultacyi, był tak silnym, że Misticot otworzył oczy, ale natychmiast je zamknął, popadając w bezwładność.
— Czy otworzono walizkę tego młodego człowieka? — pytał doktór oficera straży.
— Tak, panie doktorze.
— I cóż w niej znaleziono?
— Trochę bielizny.
— Żadnych papierów?
— Żadnych.
— Ani pieniędzy?
— Nic... zgoła.
— To dziwne! Jak bowiem ów młody człowiek, płynąc do Anglii, mógł wybrać się w te podróż bez grosza? Pozory wskazują, iż nie należy on do klasy zupełnie ubogiej. Ubiór ma na sobie z cienkiego sukna, krojem francuskim zrobiony.
Kryje się w tem jakaś zagadka...
— Dowiemy się o wszystkiem, jeżeli zdołam ocalić tego zranionego biedaka — rzekł chirurg.
— Masz-że pan nadzieję?
— Mam ją i nie mam. Za trzy lub cztery dni stanowczo na to pytanie odpowiem.
Kilka godzin upłynęło.
Władze sądowe, powiadomione o powyższym wypadku, zarządziły śledztwo.
Omdlenie zwolna minęło, mimo to jednak Misticot nie odzyskał przytomności umysłu. Gwałtowna gorączka nim zawładnęła. Zrywał się, krzycząc w takiem wzburzeniu, iż dwoje ludzi zaledwie go w łóżku powstrzymać zdołało.
Przez trzy dni biedny chłopiec zostawał pomiędzy życiem a śmiercią. W końcu trzeciego dnia doktór powziął nadzieję ocalenia go, gdy nagle nastąpiła nieprzewidziana komplikacya choroby.
Rana na głowie, niezdająca się być zrazu niebezpieczną, przeszła nagle w stan zaognienia, grożąc niechybnem zapaleniem mózgu. Pytany w tej mierze lekarz oświadczył, że obecnie chyba cud jakiś młodzieńca ocalić jest w stanie.
Podczas, gdy biedny nasz mały sprzedawca medalików na łóżku wojskowem w angielskiej komorze celnej walczył ze śmiercią, wiele ważnych rzeczy zaszło w Paryżu.
Przed dniem okazałego pogrzebu hrabiny de Nervey, prowadzonej do grobu familijnego na Père-Lachaise, opieczętowano cały pałac przy ulicy Miromesnil na żądanie wierzycieli wicehrabiego, czyli raczej na ich pozorne żądanie, ponieważ wiemy, że wszystkie długi zostały wykupionymi przez Agostiniego na rachunek Arnolda Desvignes.
Areszta napływały jedne po drugich.
Likwidacya tych licznych passywów olbrzymio się przedstawiała.
Pani de Nervey zmarła bez testamentu, a zatem Jerzy, jako jej syn jedyny, miał odziedziczyć wszystko po matce, lecz nie chcąc sam się tem zajmować, oddał te interesa w ręce jednego z adwokatów.
Od trzech dni nie pokazał się wcale u Melanii Gauthier, która mimo, iż spotkała się z nim na pogrzebie hrabiny, w którym, jako krewna zmarłej, udział przyjęła, mówić z Jerzym nie mogła.
Udała się więc do Agostiniego o radę, jak jej nadal postąpić wypada.
— Zaczekaj pani, aż się załatwią interesa — odrzekł Włoch — i nie zrażaj się chwilową obojętnością hrabiego. Skoro nadejdzie czas właściwy do działania, zmusimy go, by spełnił przyrzeczenie...
Obok tego, w dowód wdzięczności za przychylne dla interesów postępowanie Melanii, Agostini, a raczej ów bezimienny kapitalista, którego Włoch reprezentował w swojej osobie, zgodził się na wypożyczenie jej kilku tysięcy franków i panna Gauthier trwoniła w sposób wesoły owe pieniądze z godnym siebie kochankiem, Ferdynandem Bertin.
Aniela wraz z siostrą Maryą, przybyłe do Paryża na pogrzeb hrabiny, zaraz po ukończeniu tegoż, wróciły do Malnoue. Posłuszna radom kuzynki, córka bankiera przyrzekła czekać na wiadomość od Misticota, zanim objawi ojcu stanowczą swą wolę wstąpienia do klasztoru raczej, niż zaślubienia Arnolda Desvignes.
Po otrzymanej odmowie ze strony proboszcza w Malnoue, który oznajmił zakonnicy, iż listów do niej pisanych pod jego adresem nadal przyjmować nie będzie, siostra Marya za pomocą wynagrodzenia dwóch luidorów, otrzymała przyrzeczenie od wiejskiego roznosiciela, że wszelkie listy do niej adresowane zachowywać będzie u siebie, lub jej samej tylko do rąk złoży.
Codziennie wstępowała do jego mieszkania, lecz nadaremnie, nic nie przybywało.
Trilby od dwóch dni wrócił do Paryża.
Wieczorem tegoż dnia, w którym przyjechał, widział się z Arnoldem, by mu opowiedzieć o szczegółach swojej podróży.
Pożerany niecierpliwością, a razem i chciwością, pochwycenia w swe szpony coprędzej majątku po Edmundzie Béraud, Desvignes słuchał z zajęciem opowiadania Irlandczyka.
Trzech ze spadkobierców owych milionów zniknęło, mianowicie: La Fougère, hrabina de Nervey i wdowa Ferron. Lecz była to dopiero drobna część tego nikczemnego dzieła.
Większa część sukcesorów pozostawała jeszcze przy życiu, a wszystkich zgładzić postanowił z wyjątkiem Juliusza i jego córki, a nawet jeszcze sobie umyślił ów nędznik, skoro zostanie mężem Anieli, w jaki łatwy sposób pozbyć się bankiera, by samemu zostać posiadaczem olbrzymiego majątku kupca dyamentów.
Agostini i Wiliam Scott otrzymali nowe rozkazy.
Uderzyła dziesiąta rano.
Desvignes wychodził z domu na bulwarze Beaumarchais’go główną bramą na ulicę des Tournelles.
Przebranym był za Anglika, jak widzieliśmy go w dniu, w którym kupował dom w alei de l’Echo pod nazwiskiem Wiliama, Scott, oraz w parku Saint-Maur i udawał się obecnie na stacyę winceńskiej drogi żelaznej.
W czterdzieści minut potem wysiadał na stacyi parku Saint-Maur, gdzie prosił jednego z urzędników o wskazanie sobie w tej okolicy adresu jakiego zdolnego ogrodnika.
Adres ten natychmiast mu udzielono.
Poszedłszy do ogrodnika, wytłumaczył mu łamaną angielszczyzną, pomieszaną z językiem francuskiem, iż pragnie by mu uporządkował i utrzymywał starannie ogród w willi de l’Echo, dopóki taż będzie niezamieszkałą.
Ugodzili się oba z łatwością i mniemany ów Anglik zaprowadził do willi ogrodnika, by mu tam wskazać robotę i oddać klucze.
Ogrodnik oświadczył, iż przy pomocy kilku robotników w trzech dniach usunie zarastające aleje zielska i trawy, a w to miejsce urządzi klomby kwiatowe.
Desvignes, pozostawiwszy mu wolną wolę w tym względzie, dał pieniądze na pierwsze koszta roboty, a razem i na zapłacenie podatków w imieniu właściciela willi, Wiliama Scott.
Rozmawiając, mniemany ów anglik zaprowadził ogrodnika nad głęboki rów, a raczej jaskinię, gdzie pogrzebanym był trup Edmunda Béraud, i przekonał się z zadowoleniem, iż najmniejszy ślad nie mógł zdradzić popełnionej zbrodni.
Wróciwszy do Paryża, przywdział swe zwykłe ubranie i udał się do bankowego biura na ulicę Le Pelletier.
— Otóż w Saint-Maur, w alei de l’Echo — powtarzał zcicha, rozegra się ostatni akt tak pomysłowo przezemnie ułożonego dramatu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z chwilą otrzymania upoważnienia od mniemanego filantropa Cordier, właścicielka Willi Gałganiarzów otworzyła szeroki kredyt staremu Piotrowi Béraud, który, jak można się było tego spodziewać, mało pracował, a pił wiele.
Nie widział on swojego „dobroczyńcy“, owego Cordier, od chwili pogrzebu wdowy Ferron, żywcem spalonej, pamiętając wszelako o objawionem przezeń życzeniu co do wyszukania Joanny Desourdy, udał się za wyśledzeniem jej mieszkania w okręgach, sąsiadujących z ulicą Sekwany, na której ta biedna kobieta poprzednio zamieszkiwała z nikczemnym swym towarzyszem, Pawłem Béraud.
Prowadząc owe poszukiwania i zbierając objaśnienia, gałganiarz nie zaniedbywał wstępować do składów wódek i piwiarni, jakie spotykał na drodze. Wieczorem wracał do Willi Gałganiarzów pijany, nie dowiedziawszy się niczego.
Nazajutrz znów rozpoczynał poszukiwania z tymże samym skutkiem, na tychże samych warunkach.
Joanna Desourdy mieszkała dotąd jeszcze w domu przy ulicy Robineau, gdzie umieściła się ze swą, córką, wszakże od owego dnia fatalnego, w którym nikczemnie porzucił ją jej kochanek, obdarłszy ze wszystkiego, cień ledwie pozostał z tej młodej kobiety.
Przechodziła ona wszelkie męki, jakie serce matki dosięgnąć są w stanie.
Mała Lina, owładnięta gorączką, leżała w łóżku. Joanna czuwała przy niej zrozpaczona.
Pognębiona wstydem, ale gotowa znieść wszelkie upokorzenia, aby dostarczyć chleba swojemu dziecku, ta nieszczęśliwa chodziła, prosząc o robotę dawnych swych klientek.
Nigdzie jej nie znalazła, a zdawało się jej, iż wszyscy mówiąc do niej, patrzyli na nią i odpowiadali jej z pogardą.
Niezrażona zawodem, udawała się do składów gotowych damskich ubiorów.
Odpowiedziano jej, że sprzedaż źle idzie, oraz że liczba dawnych robotnic jest wystarczającą, nowych zatem przyjmować nie mogą.
Po owych bezskutecznych staraniach nieszczęsna wpadła w rozpacz, łatwą do zrozumienia. Wreszcie udała się do pałacu na bulwar Haussmana, postanowiwszy opowiedzieć wszystko pannie Verrière i błagać ją o pomoc, czegóżby bowiem nie uczyniła dla swej małej Liny? Tam jednak powiedziano jej, że bankier przebywał na wsi z córką i siostrzenicą.
— Jechać do Malnoue? — myśleć o tem nie mogła, mimo niewielkiej odległości od Paryża. Brakło jej na to pieniędzy.
Z dwóch luidorów, pozostawionych przez nikczemnego Pawła Béraud, miała zaledwie pięć franków.
Skoro te pięć franków wyczerpie się, co pocznie?
Mieszkanie nie było zapłaconem, mogła ją więc właścicielka usunąć każdej chwili.
Nie było bardziej przerażającej, bez wyjścia sytuacyi.
Wobec tej strasznej nędzy, jaka ją ogarniała, wzrastając z każdą chwilą, jak wzrastają fale przypływającego morza, które ją wkrótce wraz z córką pochłonąć miało, rosła w nieszczęsnej chęć zemsty.
Pokilkakrotnie starała się dowiedzieć, co się dzieje z Pawłem Béraud.
Chciała od niego zażądać pieniędzy, danych jej przez pannę Verrière, pieniędzy, które jej ukradł, a gdyby odmówił dania takowych, zabić go postanowiła. Nikt jednak nie mógł jej objaśnić, co się z nędznikiem tym stało.
Jednocześnie z pragnieniem zemsty przychodziła jej myśl samobójstwa.
Umrzeć wraz z Liną, pogrążyć się w wiecznym śnie, nie lepiejże było dla nich nad męczeńskie to życie? Nie cierpiałyby już natenczas.
W chwili jednakże spełnienia tego strasznego postanowienia, w chwili podniesienia ręki na własne swe dziecię, siły jej brakowało.
Niekiedy zdawało się jej, jakoby ogarniało ją obłąkanie.
Brała wtedy na ręce swą małą, ściskając ją do uduszenia, okrywając konwulsyjnie pocałunkami, a skoro kryzys minął, płakała.
W chwili, w której widzimy Joannę, Lina zasnęła.
Nieszczęsna matka, korzystając z tego snu dziecka, otworzyła opróżnioną walizkę, z której wszystko prawie do lombardu wyniosła, a dobywszy ztamtąd ostatnią swą suknię, zawinęła ją w serwetę i złożywszy pocałunek na czole śpiącej swej córki, wyszła, niosąc suknię na zastaw, jak inne przedmioty poprzednio.
Najbliższy lombard znajdował się przy ulicy de l’Ecole-de-Médicine. Joanna tam pójść postanowiła. Idąc, spostrzegła sklep używanej damskiej garderoby. Przyszła jej myśl, iż sprzedawszy tę suknię, więcej za nią dostać będzie mogła, niż gdyby złożyła ją w zastaw.
Wszedłszy do sklepu, rozwinęła pakiet i pokazała suknię, za którą kupcowa po obejrzeniu ofiarowała jej dwanaście franków.
Dwanaście franków! gdy w lombardzie najwyżej trzy lub cztery otrzymaćby mogła. W obecnej chwili było to dla niej majątkiem.
Z dwunastu franków będzie mogła kupić chleba i kawałek mięsa dla Liny, oraz dać jakąś zaliczkę na komorne.
Był to dla niej promień słoneczny pośród nocy ciemnej.
Otrzeźwiona na duchu, przyśpieszyła kroku, by jaknajprędzej przybyć na ulicę Lobineau, gdy nagle czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu i głos ochrypły zawołał:
— Ha! mam cię nareszcie... byłem pewny, iż odnaleźć cię zdołam, ma córko!
Był to głos starego gałganiarza.
— A! pan Béraud... — wyrzekła rumieniąc się Joanna.
— Cóż to znowu... zkąd „pan“ Béraud? — pytał stary. — Czyż już przestaliśmy być dla siebie kuzynami? Bądźcobądź, jestem kontent, żem cię spotkał. Szukam cię bowiem oddawna. Ależ dyabelnie kiepską masz minę... Powiedz mi, nie jestżeś chorą?
— Nieco tylko znużoną...
— Masz robotę?
— Mam ją, kuzynie.
— A twoja mała?
— Jest zdrową.
— To dobrze. Pozwolisz mi ją zobaczyć, nieprawdaż? Zapewne niedaleko tu gdzieś mieszkasz, w sąsiedztwie... Zaprowadź mnie więc do siebie; uścisnę twe dziecko i z tobą nieco porozmawiam.
Joanna zawahała się.
Jej duma wrodzona nie pozwalała, by stary gałganiarz zobaczył nędzę, w jakiej się znajdowała.
— Nie idę do domu, kuzynie... — odpowiedziała.
— A gdzież idziesz?
— Chodzę do pracowni sukien, a mała jest w szkole.
Pomimo stanu pijaństwa, w jakiem się znajdował, Béraud odczuł w tych słowach kłamstwo ukryte.
— Dobrze... dobrze... rozumiem — rzekł, z pod oka poglądając. — Powiedz mi jednak, o której godzinie wracasz z pracowni?
— Późno... bardzo późno. Około dziewiątej wieczorem.
To mówiąc, Joanna zarumieniła się pomimowolnie.
— Niech i tak będzie... Przyjdę do ciebie o tej godzinie. Gdzie mieszkasz?
— U jednej, wuju, z mych krewnych. Gniewałaby się ona na mnie, gdybym do jej mieszkania sprowadzała gości.
— Chcesz, abym ci prawdę powiedział? — zawołał gałganiarz. — Otóż okłamujesz mnie, moje dziecko, a to bardzo brzydko z twej strony.
— Ależ kuzynie...
— Znam ja się na tem... — przerwał Piotr. — Niełatwo wywieść mnie w pole. Po twojej minie odgadłem odrazu, że kłamiesz. Zagłębiłaś się w nędzy po szyję i założyłbym się o co chcesz, iż wraz z dzieckiem nie macie oboje w usta co włożyć.
— Mylisz się, kuzynie... — odparła żywo Joanna — oto dowód... patrz!
Tu wyjęła z kieszeni dwanaście franków, otrzymanych za sprzedaż sukni.
— Nie, ty mnie nie przekonasz temi pieniędzmi — mówił uparcie Béraud. — Otrzymałaś je za jakąś sprzedaż lub zastaw w lombardzie. Wystarczy ci to na dziś, na jutro... a dalej co będzie? Proszę... nie grajmy z sobą komedyi... Jestem ubogim, jak Job, lecz mam stosunki, znajomości... wysokie znajomością które mogą, dopomódz ci w odnalezieniu roboty, a nawet udzielić ci pożyczkę w razie potrzeby. Pytam więc raz jeszcze, gdzie mieszkasz?
— Mówiłam, że u jednej z mych przyjaciółek...
— Nie! to daremna... widzę, że nie masz we mnie zaufania.
— Ależ przeciwnie... upewniam! Mam wielkie zaufanie w tobie, mój wuju, i za ofiarę twoją, dziękuję ci całem sercem. Potrzebuję jednak samotności... bezwzględnej samotności. Nie chcę, aby ktoś widział łzy moje.
I wymawiając te ostatnie wyrazy, biedna kobieta wybuchnęła łkaniem.
— Lecz co to jest... co to się znaczy? — wołał Piotr wzruszony. — Nie będę cię zmuszał, abyś mi powiedziała, gdzie mieszkasz, skoro tego nie chcesz uczynić i postanowiłaś w tej mierze zachować milczenie. Uszanuję twą nędzę... Wszakże pozwól sobie powiedzieć, że jesteś zbyt dumną, ma córko!
— Żegnam cię... żegnam, kuzynie... — jąkała Joanna z tłumionym płaczem i pobiegła wprost siebie w ulicę.
— Napróżno się kryjesz... — szepnął gałganiarz — pomimo wszystko, ja odkryję twe gniazdo i wydobędę cię z nędzy przy pomocy tego zacnego Cordier.
I z zadziwiającą na swój wiek chybkością sunął wzdłuż murów, nie tracąc z oczu Joanny.
Ubiegłszy ze sto kroków, młoda kobieta obróciła się, patrząc, czy ją kto nie śledzi.
Béraud znajdował się w tej chwili po za dwoma rozmawiającymi na trotuarze przechodniami, widzieć go przeto nie mogła.
Uspokojona więc, szła dalej, a on po za nią w pewnej odległości.
Piotr dostrzegł, iż jego kuzynka wstąpiła naprzód do piekarza, a potem do składu wędlin, zkąd wyszedłszy z małym pakiecikiem w ręku, zniknęła w ulicy Lobineau, obejrzawszy się raz jeszcze po za siebie.
— Ha! tutaj więc mieszka... — zawołał. — Za kilka groszy, jakie dostała, przyniesie żywność swej małej.
I po upływie kilku minut wszedł do domu, w którym zniknęła Joanna.
Pragnąc szczegółowo zbadać położenie swojej kuzynki, zapytał odźwierną o mieszkanie właścicielki domu i udał się we drzwi wskazane.
— Czy tu mieszka pani Joanna Desourdy? — zapytał, wchodząc.
— Tu, na piątem piętrze, trzecie drzwi po lewej. Nie znasz pan czasem rodziny pani Desourdy? — rzekła właścicielka domu.
— Znam ją dobrze.
— A więc powiedz pan, proszę, tym ludziom, aby, jeżeli mają cokolwiek litości, przyszli tej biednej z pomocą. W strasznem ta nieszczęśliwa znajduje się położeniu, nie ma na chleb dla siebie i dziecka.
Powiadomię ich... — odrzekł stary gałganiarz. — Nie jestże chorą jej mała?
— Bardzo być może... — odpowiedziała gospodyni. — Od trzech dni nie widziałam jej wcale. Poznawszy jednak, że pani Desourdy jest dumną, nie śmiałam jej czegoś dla małej ofiarować. Została mi dłużną za komorne, nie nalegam jednak, widząc ją w tak ciężkiem położeniu.
— Zajmę ja się tem wszystkiem — rzekł Béraud, co do komornego, bądź pani spokojną, zapłaconem ono zostanie.
— Chcesz pójść do niej?
— Nie... dziś nie pójdę... i proszę, nic pani nie mów Joannie, żem pytał się o nią. Gotowaby mi ztąd umknąć... Skoro załatwię jej interesa, powrócę tu i mam nadzieję, że wydobędziemy z nędzy tę nieszczęśliwa wraz z jej dzieckiem. Żegnam panią... do widzenia.
Tu Béraud wyszedł, ocierając rękawem łzę, błyszczący mu na powiece.
— Sam nie wiem, czy pójść do ojca Cordier? — rzekł sam do siebie. — Byłby on zadowolonym, mogąc nam dopomódz, ten zacny człowiek.
I zwrócił się na ulicę de Geindre. Zawód go tam jednak oczekiwał.
— Pan Cordier wyjechał zapewne z Paryża — rzekła odźwierna. — Od dwóch dni nie widzieliśmy go wcale.
— Przyjdę więc jutro — odparł Béraud. — Powiedz mu pani skoro powróci, że tu był jego przyjaciel z Willi Gałganiarzów.
Will Scott, mając sobie poruczonemi liczne obowiązki do spełnienia przez Arnolda Desvignes, nie mógł być naraz wszędzie obecnym.
Znalazł się jednak nazajutrz w swojem mieszkaniu przy ulicy de Geindre, skoro nadszedł Piotr Béraud. W kilku wyrazach gałganiarz objaśnił go o wszystkiem, zakończając:
— Przyrzekłeś mi pan uczynić coś dla Joanny i wiem, że dotrzymasz słowa. Będzie to czyn prawdziwie miłosierny. Potrzeba jednak wynaleźć sposób, któryby jej pozwolił przyjąć tę pomoc tak, aby nie wiedziała, od kogo ona pochodzi, ta bowiem nieszczęśliwa jest bardziej dumną jeszcze, niż sądziłem.
— Nie troszcz się... — odrzekł mniemany Cordier — będę się starał dopomódz twej krewnej tak, iż przyjąć to będzie musiała. Nie mięszaj się jednak w nic, proszę, inaczej bowiem domyślićby się mogła, iż jestem przez ciebie przysłanym.
— Bądź pan spokojnym, będę milczał jak kamień!...
— Mam przyjaciół w zakładach publicznego miłosierdzia, których inspektorowie chodzą po domach, dowiadując się potajemnie o osobach, zasługujących na udzielenie im wspar- cia — mówił mniemany filantrop. — W ciągu dni kilku Joanna ze swą córką wydobędą się z nędzy, słowem za to ręczę!..
Piotr odszedł zadowolony ze skutku swych starań dla nieszczęśliwej kobiety.
W kilka minut po nim wyszedł i Wiliam.
O parę kroków dalej oczekiwał znany nam powóz.
— Na ulicę de l’Ecole-de-Médicine! — zawołał Irlandczyk na woźnicę.
Powóz zatrzymał się w niewielkiej odległości od składu wódek pod Srebrnym Czopem. Wysiadł zeń już nie ów dobroczynny Cordier, ale mężczyzna w błękitnej czapce, ów robotnik bez roboty, Burgundczyk.
Wszedł do piwiarni.
Od ośmiu dni niewidział ani Eugeniusza Loiseau, ani Pawła Béraud, był jednak pewien, że znajdzie w owej tawernie jednego albo drugiego, a może nawet i obu.
Loiseau od chwili sprzedania swych mebli i wzięcia Wiktoryny do szpitala, wiódł życie koczowniczego cygana. Scott, znając go dobrze, był przekonanym, iż dopóki on będzie miał pieniądze, nie wyszuka sobie roboty, a skoro wyda ostatni grosz, nawyknie do próżnowania i pijaństwa, nie przyjmie go do siebie żaden z właścicieli warsztatów, by nie dawał złego przykładu innym robotnikom. I łotr ów myślał słusznie tym razem.
Loiseau przepędzał dnie całe w szynku pod Srebrnym Czopem tak pogrążony w pijaństwie, że zapomniał zupełnie o najprostszych zasadach schludności. Ubranie na nim było zabłocone, kurzem pokryte, nie golił się, nie czesał, policzki mu wklęsły, oczy zapadły, źrenice przygasły zupełnie.
W chwili, gdy Scott wszedł do tawerny, Loiseau grał w karty z dwoma mężczyznami, nie lepiej od niego wyglądającymi z pozoru, a tak był grą swoją zajęty, iż nie zwrócił uwagi na wchodzącego.
Scott zbliżył się do stolika, przy którym siedziały trzy wspomnione osoby.
Kilka sztuk drobnej monety, leżącej na, kartach, świadczyło, że grano o pieniądze.
Po rozdaniu kart i pierwszej kolei gry Irlandczyk spostrzegł, że jeden z owych dwóch nieznajomych zaznaczył więcej punktów niż wygrał, którego to oszustwa dokonał z zadziwiającą zręcznością.
— Okradają go! — pomyślał Will Scott. — Tem lepiej, ci dzielni ludzie dla nas pracują.
Rzeczywiście, partya w oka mgnieniu przez introligatora przegraną została i jeden z dwóch jego towarzyszów zgarnął pieniądze do kieszeni.
— Grajmy dalej! — zawołał Loiseau, sięgając po nowe pieniądze na stawkę, gdy nagle przystąpił doń Burgundczyk w błękitnej czapce, a uderzając go po ramieniu, zawołał:
— Daj pokój!... nie masz dziś szczęścia, kolego... Zostaw sobie odwet na później.
Dwaj oszuści spojrzeli z gniewem na przybyłego, który im popsuł ich plany, nie mogąc jednak okazać jawnie niezadowolenia, odeszli, siadając przy innym stole.
Loiseau, poznawszy mniemanego Burgundczyka, podał mu rękę.
— Co się z tobą działo? — zapytał — od tak dawna cię nie widziałem?
— Zmuszony byłem w podróż wjechać.
— Po jaką nową sukcesyę?
— Nie, w sprawach familijnych. Cóż ci mam kazać podać?
— Kieliszek absyntu.
Irlandczyk kazał podać dwa kieliszki.
— A jakże robota?
— Robota? — powtórzył introligator; — obszedłem wszystkie warsztaty, nigdzie nic znaleźć nie mogę.
— Masz jaką wiadomość o swojej żonie?
— Tam, do pioruna! Myślisz więc, że ja się zajmuję po- dobnemi głupstwami? Dobrze jej tam, gdzie jest... Niechaj tam siedzi.
— A Paweł Béraud?
— Na bruku, jak ja... bez chleba.
— Co ty powiadasz... czy podobna?
— Tak jest.. Wuj Verrière pod pozorem, że Pawłowi pokładziono na pensyi areszta, usunął go z biura.
— Cóż on teraz robi?
— Co? szuka i nic nie znajduje.
— Wciąż mieszka w hotelu Prowincyonalnym?
— Wciąż wraz zemną.
— Przychodzi tu?
— Niekiedy. A cóż z tobą się dzieje? Otrzymałeś jakie pieniądze? — pytał Loiseau.
— E! gdzie tam... przeciwnie, wydać je musiałem obrońcom i adwokatom. Proces mi wytoczono o podział tym głupim spadkiem. Wycieńczyło mnie to zupełnie z pieniędzy.
— Masz zamiar zapewne co przedsięwziąć?
— Być może... coś takiego, coby nam przyniosło grosza niemało... Do tego jednak potrzebaby było trzech silnych chłopców... przyjaciół...
— Na mnie liczyć przecież możesz w każdym razie.
— Tak... ale to niedostateczne. Mówię ci, że trzech potrzeba.
— A Paweł?
— Ha! może to byłoby i dobrze... Pomówimy, gdy projekt dojrzeje.
Loiseau spojrzał na zegar.
— Co ty patrzysz? — zapytał Scott.
— Patrzę, która godzina.
— Dlaczego?
— Mam oznaczoną schadzkę, o w pół do dwunastej na wyspie św. Ludwika. Kazano mi przyjść, by mi powiedzieć o pewnem zajęciu, o które się miano dla mnie wystarać. Nie rachuję ja na to, dowiedzieć się jednak nie zaszkodzi. Pójdziesz ze mną?
— Nie, zaczekam tu na ciebie.
Loiseau wychylił swój kieliszek i wyszedł.
Wrócił za pół godziny.
— No, jakże? — pytał Irlandczyk — znalazłeś robotę?
— Gdzie tam... nic i nic. Prawdziwe nieszczęście.
— Nie martw-że się taką drobnostką. Pomówimy o sprawie, o jakiej ci wspominałem. Mam się z kimś widzieć teraz właśnie. Przyjdę po ciebie na obiad. Oczekując na mnie, zagraj sobie w karty z tymi ot, którzy tam siedzą, chłopcami.
Tu, wyszedłszy z piwiarni, wsiadł do fiakra i pojechał do szpitala Publicznego Miłosierdzia. Był to czwartek, dzień zwykłych odwiedzin w szpitalach. Zbliżywszy się ku kratom, spostrzegł nadchodzącego Pawła Beraud.
Scott, nie chcąc być przezeń widzianym, odwrócił się w oka mgnieniu i począł iść w przeciwną stronę. Przebiegłszy wpoprzek ulicę, zatrzymał się na trotuarze, a obejrzawszy się po za siebie, spostrzegł, iż Paweł nagle gdzieś zniknął.
— Gdzie on poszedł, u czarta? — pytał sam siebie. — Ach! — dodał, uderzając się w czoło — on poszedł odwiedzić żonę Eugeniusza. Muszę się o tem przekonać.
I wróciwszy, wszedł na dziedziniec szpitala.
Stróż zatrzymał go, pytając:
— Gdzie pan idziesz?
— Odwiedzić chorą.
— Nie niesiesz pan z sobą jakiej, żywności, zakazanej dla chorych?
— Nie, nie niosę. Chciałbym się tylko dowiedzieć, na której sali znajduje się osoba, jaką chciałem odwiedzić?
— Udaj się pan do nadzorcy, pod pierwszemi filarami z lewej.
Will Scott poszedł za daną sobie wskazówką, pytając:
— Pani Wiktoryna Loiseau, z domu Béraud, na której sali ją pomieszczono?
— Na sali św. Klary, numer łóżka 22 — odrzekł dozorca, spojrzawszy w regestrową księgę.
Jedna z infirmerek zaprowadziła go do sali, w której znajdowała się Wiktoryna.
Pomimo przewiezienia do szpitala, stan jej zdrowia nie polepszył się wcale. Gorączka mózgowa odbywała swój przebieg z licznemi kombinacyami. Wróciła biednej kobiecie przytomność, pojawiły się wspomnienia, co znacznie pogorszało chorobę.
Głębokie moralne cierpienie niepokoiło lekarzów. Bezustannie bowiem Wiktoryna powtarzała, iż śmierć byłaby stokroć lepszą dla niej, niż życie, w jakiem pozostawała.
Czegóż bowiem mogła spodziewać się dla siebie na świecie, gdyby doń wróciła?
Oczekiwały ją praca bez pociechy, opuszczenie i nędza. Według niej wszyscy mężczyźni byli najnikczemniejszymi istotami.
Paweł Béraud, pierwsza przyczyna jej nieszczęścia, porzucił Joannę Desourdy wraz z córką, jak Eugeniusz Loiseau ją porzucił.
Nie pytał się nawet, co się z nią stało, nie dowiadywał się, czy umarła lub żyje!
Jakiejże siły ducha było potrzeba, aby się oprzeć tym myślom rozpaczliwym, do których łączyła się przerażająca idea o śmierci na łożu szpitalnem, bez ręki przyjaznej, któraby jej oczy zamknęła.
A jednak, mimo tylu cierpień fizycznych i moralnych, Wiktoryna zachowała swą piękność, tę piękność, która jej sprowadziła występną miłość Pawła Béraud.
Za każdym razem, skoro drzwi sali otwierano, by wpuścić kogoś z odwiedzających, biedna kobieta unosiła się na łóżku, patrząc w tę stronę. Ona, której nikt nie odwiedzał, tak pragnęła ujrzeć jaką twarz sobie znajomą. Byłaby szczęśliwą, ujrzawszy kogokolwiekbądź.
Niejednokrotnie szeptała z goryczą:
— I nawet ów Paweł Béraud, który mówił, że mnie uwielbia, że gotów dla mnie wszelkie ponieść ofiary... ach! jak on kłamał! Nietylko, że nie czuł dla mnie żadnej miłości, lecz nawet i litość nie mieści się w sercu tego człowieka! Mógł bowiem choć przyjść zapytać się: „Czy umarła?“
W chwili, gdy Wiktoryna po raz setny powtarzała to sobie, drzwi sali zcicha się otwarły i wszedł ktoś z odwiedzających.
Chora uniosła się machinalnie, patrząc jak zwykle i nagle zadrżała.
Poznała przybyłego, lecz sił jej zbrakło, upadła na poduszki, zwróciwszy wzrok ku temu, który szedł do jej łóżka, prowadzony przez dozorczynię.
Wiktoryna, jak była bladą, zbladła jeszcze bardziej i oczy przymknęła.
Teraz była pewną, iż się nie myli. Nowoprzybyłym był Paweł Béraud.
Sądząc, iż chora usnęła, dozorczyni dotknęła zlekka jej ręki, mówiąc:
— Ktoś panią przyszedł odwiedzić.
Wiktoryna uniosła powieki.
— Pan... tu? — szepnęła słabym głosem.
Dozorczyni odeszła.
Paweł odpowiedział skinieniem głowy w milczeniu. Widocznie był głęboko wzruszonym.
Przez kilka sekund patrzył w tę twarz, która mimo, iż była zmienioną, wychudłą, zawsze jednak jeszcze piękną pozostała.
— Nakoniec przyszedłeś... — mówiła chora dalej. — Przyszedłeś, ażeby patrzeć na swoje dzieło, nieprawdaż?
Béraud stał milczący, Wiktoryna mówiła dalej:
— Czy to „on“ cię przysyła? Ha! bo nie śmie sam przyjść ten kat! Lęka się spotkać ze swą ofiarą, ów nędznik!
Przy tych słowach nagle się zarumieniła, jej oczy nienawiścią zabłysły.
— Uspokój się pani... — mówił Paweł łagodnie. — Mówisz o swoim mężu, nieprawdaż? A więc, to nie on mnie tu przysyła... mimo, iż od niego dowiedziałem się wczoraj, że jesteś w szpitalu. Nic o tem nie wiedziałem, przysięgam. Och! ten podły nędznik!
— Tak... nędznik... lecz tyś go takim uczynił!
— Nie wierz temu, Wiktoryno... Czyż to ja nazwyczaiłem go do pijaństwa? Czy ja mu kazałem odejść z warsztatu? Czyż ja zrobiłem go nikczemnym? Zawiniłem względem ciebie, to prawda... Ciężko zawiniłem. Głęboko tego żałuję, są jednak okoliczności, łagodzące mą winę. Mógłżem nakazać milczenie mojemu sercu? Miłość tu była jedyną mą winą. Być może, iż ta moja miłość pogorszyła twe nieszczęście; widząc cię jednak należącą do tak niegodnego człowieka, nie byłem panem siebie. Chciałem stać się dla ciebie ulgą, pocieszeniem...
Odepchnęłaś mnie z pogardą. Oskarżyłaś mnie, że zobelżam Eugeniusza... Dziś widzisz, niestety, żem ja go dobrze osądził!
— On wie, że jestem w szpitalu, ponieważ cię o tem powiadomił?
— Tak.
— Wrócił więc na ulicę de Fleurus?
— Nie pytaj mnie o więcej... proszę cię, zaklinam!
— Wrócił tam z inną kobietą, być może... O! możesz mi wszystko powiedzieć. Czyż sądzisz, że ja kocham go jeszcze?
— Nie... nie! twój mąż nie myśli o kobietach, ani o innych, ani o swojej... Myśli jedynie o grze w karty i pijań- stwie, nie pracuje wcale; a gdy mu było potrzeba pieniędzy na te wydatki, sprzedał całe wasze umeblowanie.
Wiktoryna zerwała się gwałtownie na łóżku.
— Sprzedał umeblowanie? — powtórzyła.
— Ha! nie masz mu co tego wyrzucać, ponieważ ty pierwszy przykład mu dałeś.
Béraud nie wiedział, iż Wiktoryna jest o tem powiadomioną, cofnął się przeto zdumiony.
Chora mówiła dalej:
— Opuściłeś Joannę i swoją córkę, jak on mnie opuścił... Sprzedałeś wszystko, tak jak on sprzedał!
Tu padła na poduszki, wybuchnąwszy płaczem.
Paweł ujął jej rękę. Daremnie Wiktoryna wydobyć ją chciała, zatrzymał ją siłą.
— A więc tak... — rzekł drżącym głosem — zawiniłem... lecz czyż mogło być inaczej? Kochałem cię... uwielbiałem, jak dziś kocham cię jeszcze i wielbię! Dla ciebie porzuciłem Joannę, ażeby jej obraz nie stawał bezustannie pomiędzy mną a tobą. Oto moje usprawiedliwienie. Wszyscy, którzy kochają, zrozumieją mnie, jestem tego pewny.
— Nie jest to żadnem usprawiedliwieniem, ponieważ wiedziałeś, że ja nie jestem wolną — odpowiedziała Wiktoryna.
— Jesteś nią teraz, ponieważ twój mąż wrócił ci wolność, oddaliwszy się od ciebie, burząc domowe ognisko. Mnie nic nie przykuwało do Joanny, a moja miłość dla ciebie opuścić mi ją nakazywała. Ach! Wiktoryno... moją krew, me życie, wszystko gotów jestem oddać dla ciebie. Powiedz, że kochać mnie będziesz!...
— Nie... nie! ja ciebie nienawidzę... brzydzę się tobą... Odejdź! Patrzeć na ciebie nie mogę!
— Nie pozwolisz mi więc pomówić z sobą? Wypędzasz mnie?
— Potrzebuję spoczynku... Mój umysł jest bardzo osłabionym. Nuży mnie słuchanie ciebie... zabija.
— Będę więc posłusznym... odejdę... Pozwolisz mi jednak powrócić... odwiedzić siebie?
Wiktoryna przecząco potrząsnęła głową.
— Odejdź... odejdź! — szepnęła.
Béraud zrozumiał, iż dłużej nalegać niepodobna mu było. Uniósłszy rękę chorej, złożył na niej pocałunek.
Młoda kobieta, odsunąwszy go, ukryła twarz w poduszki, płacząc.
— Do widzenia... wkrótce... — rzekł zcicha i wyszedł.
Wiliam Scott, wszedłszy za Pawłem Béraud na salę św. Klary, zatrzymał się dla porozmawiania z infirmerką, którą, wypytywał o szczegóły choroby Wiktoryny, zwracając zdala uwagę na gesta i rozmowę tejże z Pawłem.
Przybycie Irlandczyka do szpitała miało na celu spełnienie rozkazu Arnolda Desvignes, który chciał ściśle być powiadomionym o stanie zdrowia żony introligatora.
Po otrzymaniu objaśnień, Will Scott opuścił salę św. Klary i wyszedł ze szpitala.
Béraud, przejęty do głębi świeżo doznanem wzruszeniem, szedł przed nim z opuszczoną głową, nie wiedząc sam prawie gdzie idzie.
— Ona wyzdrowieje... — mówił do siebie. — Choroba nie pozbawiła ją jej piękności. Kilka dni czasu jeszcze, a ta kobieta zabłyśnie całym czarem dawnej urody. Nie spodziewałem się, na honor, by mnie przyjęła tak dobrze. Zdawała się być głęboko wzruszoną mojemi odwiedzinami... Zmusiła mnie do odejścia, to prawda, wszakże mi powrócić nie zabroniła... Widoczna, iż mniej mnie nienawidzi... Przyjdzie do tego, że mnie ukocha... Ach! gdybym mógł ją odebrać z tego szpitala... zaprowadzić do jakiego ustronnego domku, gdziebym nie szczędził dla niej najtkliwszych starań, pojęłaby wtedy może całą moc mojej miłości, a taka miłość łatwo się udziela! Na to jednakże trzeba pieniędzy, których obecnie nie posiadam... Pożyczyłem dwieście franków Eugeniuszowi Loiseau. A! gdyby mi je oddał... Gdybym przynajmniej otrzymać mógł gdzie jakie zajęcie... Och! ten Verrière... ten stary oszust, przyodziewający się szatą moralności! Jakiejże doświadczyłbym rozkoszy, mogąc ma karku nakręcić, a następnie czerpać w jego kasie żelaznej. Nieszczęściem, uskutecznić się to nie da! Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem, sprzedał swoje umeblowanie, może z tych pieniędzy będzie mi mógł coś oddać.
To mówiąc zwrócił się na ulicą l’Ecole-de-Médicine i wszedł do wiadomej wódczarni.
Scott już tam przybył.
Mąż Wiktoryny grał w karty z dwoma mężczyznami, oszukującymi go od rana. Mimo, iż los mu nie sprzyjał, nie podejrzywając ich, stawiał i grał dalej.
— Szczęście powróci... — myślał sobie.
Przybycie mniemanego Burgundczyka położyło koniec tej partyi opłakanej. Loiseau przegrał pięćdziesiąt franków.
— Dosyć na dzisiaj.. — rzekł do swych partnerów — jutro dacie mi rewanż... a uprzedzam, iż dobrze będziecie się musieli trzymać!
Podniósłszy się z krzesła, podszedł do Irlandczyka.
W tej właśnie chwili ukazał się we drzwiach Béraud.
Na widok mniemanego Burgundczyka twarz jego rozpogodziła się.
— Ach! myślałem, żeś się pan przeniósł w inną stronę miasta, zapomniawszy o swych przyjaciołach — zawołał, podając mu rękę.
— Wypadła mi podróż nieprzewidziana — odrzekł Scott — lecz otóż wróciłem.
— Tem więcej mnie to cieszy, iż chciałem cię prosić o pewną przysługę.
— Najchętniej zadość uczynię twemu żądaniu, jeżeli to będzie w mej mocy — odparł Irlandczyk. — Powiesz mi, o co chodzi, wszakże przedtem wypić nam coś wypada.
Przyniesiono trzy kieliszki absyntu.
— Jakże... znalazłeś robotę? — pytał Paweł introligatora.
— Chodziłem... starałem się...
— I cóż?
— Nigdzie nic znaleźć nie mogę... Odprawiają mnie, śpiewając jedną piosenkę.
— To źle... ponieważ chciałem ci o czemś przypomnieć.
— O czem takiem?
— O dwustu frankach... ty wiesz? Trafia mi się zajęcie, a dla uniknienia podobnego skandalu, jaki mnie spotkał u Verrièra, musiałem podawać zaliczki mym wierzycielom, aby choć przez czas jakiś cicho siedzieli. Pojmujesz więc dobrze.
— Jakto... — wyjąknął zmieszany Loiseau — potrzeba ci więc tych dwustu franków teraz, odrazu?
— Na raz, w całości, niekoniecznie... Radbym je wszakże odebrać w jak najkrótszym czasie. Sprzedałeś swe całe umeblowanie, musiało ci więc coś pozostać z tych pieniędzy... Znasz przecież stare przysłowie: „Zbogaca się, kto płaci swe długi.“
— To dobrze... — mruknął z gniewem introligator; — będę się starał wypłacić ci twoją należność, mógłbyś był jednak zaczekać z upomnieniem, dopóki nie znajdę roboty.
— Czyż moja wina, że zaskoczyło mnie tak kłopotliwe położenie? Weź na rozwagę... Czyliż masz się o co gniewać?
— Jakto... myślicie się więc różnić o taką drobnostkę? — wtrącił Will Scott.
— Ja się nie gniewam... bynajmniej... — rzekł Loiseau, powstając. — Mimo jednakże, iż oddam ci te dwieście franków, to cię nie ocali. Dobrze, iż wiem teraz, co mam sądzić o tobie. Pójdę do hotelu i przyniosę ci twoje pieniądze.
— Oddasz mi je jutro... Na co masz chodzić po nie natychmiast? — ozwał się Béraud.
— Nie... nie! oddam ci je zaraz... — burknął introligator i wyszedł.
Will Scott promieniał radością. Gdyby był sam układał nawet te rzeczy, nie mógłby ich lepiej ułożyć.
— Wspomniałeś mi pan — rzekł do Pawła po odejściu Eugeniusza, iż chcesz mnie prosić o jakąś przysługę?
— Tak.
— O cóż więc chodzi?
— Podczas twej nieobecności zaszło tu wiele rzeczy nieprzewidzianych.
— Wiem o tem; Loiseau wszystko mi opowiedział. Jego żona jest w szpitalu.
— Widziałem się z nią. Była ciężko chorą... zmieniła się nieco. Mimo to, kocham ją zawsze... kocham więcej niż kiedy...
— O! jak widzę, należysz do łatwo kochliwych — rzekł z uśmiechem Irlandczyk.
— Tak jest... odgadłeś. Gotówbym Paryż podpalić, dla pozyskania kobiety, którą kocham. Wiktoryna cierpi tak moralnie, jak i fizycznie... pobyt w szpitalu przeraża ją. Jeśli pozostanie tam dłużej, umrze... rozumiesz? A ja... ja nie chcę, aby umarła!
— Zatem trzeba ją wyprowadzić ze szpitala... Pomyśl o tem i spróbuj tego dokonać.
— Ba! ażeby myśl tę w czyn wprowadzić, potrzeba mieć na to pugilares, lepiej zaopatrzony od mojego... trzeba posiadać kilkaset franków w gotówce... Dla tego to upomniałem się u Eugenjusza o dziesięć luidorów, jakie, mi jest winien. Chciałbym zawieźć Wiktorynę gdzieś w okolicę Paryża, do małego wiejskiego domeczku, gdzie żyjąc, szczęśliwa w spokoju, wprędce odzyskałaby siły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Scott, nie na żarty, jak widzę, zawróciłeś sobie nią głowę.
— Przyznaję... kocham ją do szaleństwa! A zatem mój przyjacielu powiedz... niemógłżebyś mi pożyczyć, choć z pięć- set franków? Mam przyobiecane miejsce, nader korzystne miejsce... Zwracałbym ci częściowo, po pięćdziesiąt franków miesięcznie, wraz z procentami.
— O! co do procentów, nie mówmy o tem wcale — zawołał z dumą Will Scott. — Wystarczy mi zadowolenie, iż mogłem ci przyjść z pomocą. Udzielę ci sumę żądaną, lecz przed Eugeniuszem Loiseau ani słowa o tem, jemu nie pożyczyłbym grosza, ponieważ nie ufam mu tyle, co tobie...
— Nie obawiaj się! zachowam tajemnicę.
Scott wyjął z kieszeni pugilares, a dobywszy zeń pięć biletów stufrankowych, położył je na stole przed Pawłem, mówiąc:
— Co zaś do miejscowości w której mógłbyś umieścić Wiktorynę, to przypominasz sobie co ci mówiłem pewnego wieczora przy kolacyj u Bonvalet’a?
— Pamiętam to dobrze!
— Potrzeba więc się dowiedzieć, czyli mały domek mojego znajomego jest jeszcze do rozporządzenia... Zajmę się tem jutro.
— Och! jesteś prawdziwym moim przyjacielem! prawdziwym — zawołał Paweł z uniesieniem, ściskając dłoń Irlandczyka.
— Tak — odrzekł tenże, ponieważ ty mi się podobasz, a Loiseau wstręt we mnie budzi! Zobaczysz, że najdalej za dwa tygodnie on umrze z pijaństwa i nędzy. Nie mówmy o nim już więcej... Tak więc straciłeś miejsce u bankiera Verrière, z przyczyny położenia aresztów na twojej pensyi?
— Tak! jak gdyby nie mógł był ów stary oszust ułożyć się sam z moimi wierzycielami, przeznaczając część jakąś mej pensyj na spłaty. Dwaj owi rozbójnicy (mówię tu o bankierze i jego wspólniku) wyrzucili mnie na bruk, zatrzymując sobie moją miesięczną pensyą, nie pytając, z czego będę żył dalej?
— Verrière jest twoim krewnym...
— Jest nawet moim wujem.
— Ha! to nie do darowania... podobne postąpienie to istotnie zbrodnia!
— Wiem o tem — rzekł Paweł zaciskając zęby. — Powiedziałem mu, że nie pozwolę ujść takiej krzywdzie bezkarnie. Ach! gdybym się nad temi łotrami mógł zemścić!..
— Dla czego nie? Okoliczności nastręczają się z biegiem czasu. Oddać mu możesz wet za wet!
— No! wtedy niech się ma na baczności... Nie oszczędzałbym go wcale!
— Powiedz mi, twój krewny jak słyszałem, posiada ziemską własność w okolicy Sekwany i Marny? — pytał Scott — własność wspaniałą, jakiś zda się zamek z ogrodem w pobliżu wioski Malnoue, gdzie zamieszkuje teraz?
— Tak właśnie... Jeździłem kiedyś do Malnoue... miałem tam przyjaciela kolegę, znam więc ów zamek.
— Verrière jest bogatym... nieprawdaż?
— Ba! ten łotr posiada miliony!
— Nie mało biletów bankowych musi on mieć w zamku przy sobie.
— To pewna! Bankierzy przechowują zwykle w swoich mieszkaniach portfele, wypchane banknotami.
— Według mojego zdania, doskonałem byłoby schwytać jeden z takich potężnych pakietów owemu przeklętemu milionerowi, kiedy wyrzuca na ulicę swych krewnych, aby tam z głodu umarli. A! to byłaby korzyść i zemsta!... Świetna dalibóg, zemsta, jakiej trudno wymarzyć!...
— Ha! gdybym mógł w jakikolwiek, bądź sposób zapłacić mu za moją krzywdę!
— No, no, pomyślimy o tem. A teraz pst! milczenie — dodał, wskazując na wchodzącego Eugenjusza Loiseau. — Ani słowa więcej... Pomówimy o tem w innym czasie i miejscu.
Loiseau szedł proste do stołu, przy którym siedział Béraud z Will Scottem.
— Oto twa należytość — rzekł, rzucając na blat marmurowy dwa bilety stufrankowe. A teraz, ponieważ ścisłe rachunki tworzą dobrych przyjaciół, powiedz mi, ile za ten czas żądasz procentu?
— Musisz być pijanym, stawiając mi podobne zapytanie? — zawołał Béraud.
— Nie jestem pijanym... mówię to w całą przytomnością umysłu.
— A więc jesteś gburem, prostakiem, zostaw mnie w spokoju.
— No, no, zgoda przedewszystkiem, towarzysze — ozwał się mniemany Burgundczyk. Nie kłóćcież się z sobą o takie głupstwo. Béraud potrzebował pieniędzy, musiał więc upomnieć się o nie. Wychylmy jeszcze po kieliszka zielonej i idźmy razem na obiad.
— Nie będę obiadował z panem Béraud — odrzekł introligator i odszedł, siadając przy oddzielnym stole.
— Minie ta zwada — rzekł z cicha, uśmiechając się Will Scott. — Kiedyindziej będziemy razem obiadowali. Gdzież będę mógł, Pawle, zobaczyć się z tobą w wiadomym interesie, którym od jutra się zajmę?
— Przyjdź do mnie do hotelu... Będę czekał na ciebie co rano, do jedenastej.
— Dobrze, ale czy Loiseau, widząc mnie u ciebie, nie będzie nas miał w podejrzeniu?
— Nie obawiaj się, niebezpieczeństwa nie ma... Mój pokój jest zdała od jego pokoju... Zresztą poróżniliśmy się z sobą, jak widzisz... Jestem wolny, mogę, czynić co mi się podoba...
— Rozumiem.
— Wkrótce więc, do widzenia — rzekł Béraud, ściskając rękę Irlandczyka. I wyszedł z piwiarni.
Loiseau podszedł do Scotta.
— Widzę, iż porzuciłeś mnie dla niego... — zawołał.
— Żartujesz... Znam tak mało tego parafianina.
— Sądzisz więc, że on miał słuszność w tem, co uczynił?
— No... przyznam, że za zbyt szorstko postąpiłeś względem niego.
— To znaczy, że on miał prawo powiedzieć mi to, co powiedział.
— Jakto? — zapytał żywo Will Scott.
— To znaczy, do pioruna, że skoro się znajdę bez grosza, słusznie zrobi, według ciebie, porzucając mnie, jak pakiet brudnej bielizny?... No! nie dam ja mu się długo cieszyć tem, co uczynił... przysięgam! A teraz idźmy na obiad.
Tu wyszli oba.
Nazajutrz Irlandczyk, w ubiorze mieszczanina, wyszedł bardzo rano z domu na bulwarze Szpitala, a minąwszy most Austerlitz, udał się na stacyę przy placu Bastylii, gdzie kupił bilet do Saint-Maur. Przybywszy na oznaczone miejsce, zwrócił się na drogę ku Creteuil, następnie szedł ścieżką obok plantu drogi żelaznej, minął most, rzucony na Marnie, kierując się w stronę wielkiej liczby małych wiejskich domków, zbudowanych na letnie mieszkania. Wszystkie one prawie wraz z umeblowaniem były do wynajęcia każdej chwili. Każdy z tych domków posiadał parter i pierwsze piętro.
Otaczały je ogródki, opasane murem, zacienione staremi drzewami pozostałemi z wyciętego parku.
Z dwunastu domków, w ten sposób zbudowanych, trzy albo cztery zaledwie były zamieszkałe i bardzo oddalone jedne od drugich.
Tutaj to Will Scott postanowił urządzić schronienie, do którego Béraud wprowadziłby potrzebującą odzyskania sił na świeżem powietrzu Wiktorynę.
Oczekiwanie go nie zawiodło.
Za czterysta franków miesięcznie wynajął mały pawilon pośród ogródka, z trzech stron obmurowanego, a z czwartej wychodzącego na brzeg Marny.
Na parterze znajdowała się sypialnia, kuchnia i pokój jadalny, na pierwszem zaś piętrze obszerna sypialnia wraz z gabinetem. Wszystko to było starannie umeblowanem.
Irlandczyk, zapłaciwszy z góry za cały miesiąc, polecił wydać sobie pokwitowanie na imię Pawła Béraud, a zabrawszy klucze od mieszkania, wyjechał do Paryża.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Verrière wraz z Arnoldem Desvignes znajdowali się w gabinecie przy ulicy Le Pelletier.
Arnold, siedząc przy swojem biurku, przeglądał listy, doręczone mu przez wspólnika.
— Masz tam pomiędzy innemi mieszkańców z Villiers, z Emerainville, z Malnoue, Chennevières — rzekł bankier. — Inni po większej części są naszymi klientami z Paryża. Są także wśród nich bankierzy i agenci wekslowi.
— Słowem, kwiat społeczeństwa! — zawołał, śmiejąc się, Desvignes. — A cóż, rozesłałeś zaproszenia? — zapytał po chwili?
— Tak... oznaczyłem bal na nadchodzącą niedzielę.
— Potrzeba, sądzę, abyś w stosownej chwili przedstawił mnie swym gościom, oznajmiając o mojem bliskiem małżeństwie z twą córką.
— Dobrze... chętnie to uczynię.
— Chciej zebrać w jaknajkrótszym czasie wszystkie potrzebne papiery do wygłoszenia zapowiedzi. Oddasz mi je, a ja sam pójdę do mera w Malnoue.
— Chcesz zatem nieodmienne, by tu odbyły się zaślubiny?
— Tak... będziemy na wsi swobodniejszymi. Zresztą przyrzekliśmy to proboszczowi. Na tydzień przed zawarciem małżeństwa podpiszemy kontrakt.
— Ha! skoro tak chcesz... — odparł z wahaniem Verrière. — Lecz czyliż się nie obawiasz?
— Czego?
— By Aniela w ostatnim momencie przy ołtarzu zamiast powiedzieć „tak,“ nie odpowiedziała przeciwnie?
— Bądź spokojnym! — rzekł, uśmiechając się, Desvignes — to moją sprawa. — Sądzisz więc, iż ona wciąż myśli jeszcze o poruczniku Vandame? — dodał po chwili.
— Obawiam się tego... a raczej jestem pewien.
— No! potrafimy złamać jej upór, a to najprostszym w świecie sposobem. Gdzie znika powód, tam znikają następstwa i skutki tegoż... Vandame jest jednym z najbardziej niebezpiecznych dla nas spadkobierców. Jeżeli los wojny nie uwolni nas od niego w jaknajkrótszym czasie, ja zobowiązuję się dopomódz okolicznościom.
— W jaki sposób?
— Niech cię to nie obchodź.... Wiesz, iż nie lubię wtajemniczać drugich w moje zamiary. Niechaj wystarczy ci przekonanie, iż tego dokonam.
Jednocześnie zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się służący z wizytową kartą w ręku, którą podał bankierowi.
Verrière przeczytał głośno: „Wicehrabia Jerzy de Nervey“ i jednocześnie patrzył na swego wspólnika, jak gdyby badając, co ma uczynić.
— Przyjmiemy pana de Nervey... — rzekł Desvignes.
Od śmierci matki wicehrabia znacznie się zmienił.
Przy przerażająco bladem obliczu i oczach głęboko zapadłych, czarny jego ubiór, wisząc na tej wychudłej postaci, nadawał jej pozór jakiegoś widma.
Szedł przygarbiony jak starzec. Ręce mu bezustannie drżały. Kaszel coraz częstszy i bardziej chrypliwy rozdzierał zapadłe jego piersi.
Pozdrowiwszy ukłonem Arnolda, podał rękę Verrièrowi.
— Nie przeszkadzam ci — zapytał — w twoich zajęciach, kuzynie?
— Bynajmniej... Rozmawiałem władnie z moim, wspólnikiem, panem Arnoldem Desvignes, jakiego, zdaje mi się, nie znasz dotąd jeszcze, a którego mam honor ci przedstawić.
Obaj mężczyźni ukłonili się sobie nawzajem.
— Przybywasz zapewne w celu uregulowania spadkowego rachunku? — pytał bankier dalej.
— Tak właśnie...
— Możemy go załatwić zanim notaryusz nadeśle nam zawiadomienie o objęciu przez ciebie sukcesy!.
— To dobrze... lecz chciałbym przedewszystkiem wiedzieć ogólna cyfrę pieniędzy, jaką panowie macie w swem ręku, cyfrę majątku niegdyś mej matki, a obecnie do mnie należącego.
— Natychmiast załatwić to możemy. Rachunek jest przygotowanym — rzekł Desvignes, biorąc leżące przed nim papiery. — Posiadamy w naszej kasie sumę niegdyś pańskiej matki, a obecnie panu przypadającą, dwieście tysięcy franków.
— Dwieście tysięcy franków? — powtórzył Jerzy z osłupieniem. — Ależ znalazłem w papierach mej matki twoje pokwitowanie, bankierze, na odbiór pięciuset tysięcy franków.
— Do tego pokwitowania, jakie pan odnalazłeś — rzekł Arnold — musi być dołączonem objaśnienie o umieszczeniu kapitałów pańskiej matki w pewnem przedsiębiorstwie przemysłowem.
— Tak... dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków, przynoszących sześć od sta, umieszczonemi zostały w kopalniach belgijskich marmurów.
— Spekulacya ta, świetnie się zrazu przedstawiająca — odparł Verrière — źle poszła w dalszym ciągu. — Straciłem na niej olbrzymie sumy, powyższe kopalnie są w likwidacyi, a pasywa znacznie przewyższają aktywa.
— Lecz jeśli tak — zawołał wicehrabia z przerażeniem — Pzostanę kompletnie zrujnowanym!
— Co mówisz? — zawołał Verrière — pozostaje ci u nas dwieście tysięcy franków, jest to piękny grosz! Prócz tego wiem, że twoja matka posiadała kapitały, wynoszące setki tysięcy franków, nie licząc pałacu przy ulicy Miromesnil i gruntów znacznej wartości w pobliżu Chartres. Nie uskarżaj się więc kochany... jesteś dość jeszcze bogatym. Mocno żałuję straty pieniędzy, umieszczonych w kopalniach belgijskich marmurów, lecz stało się to za upoważnieniem twej matki. Niewszystkie przedsiębiorstwa pomyślnie iść mogą, a na tem, upewniam cię, stokroć razy więcej straciłem od ciebie.
— Rozumiem to... rozumiem... — rzekł de Nervey po chwili przeminięcia ataku gwałtownego kaszlu. — Ukrywć jednakże nie mogę, iż srodze mnie zmartwił ten zawód. Spodziewałem się bowiem znaleść u ciebie kuzynie więcej moich kapitałów. Mam długi liczne, wielkie długi... Jest to grzechem, wadą... przyznaję... W młodych jednakże latach z groszem się nie liczymy. Posiadam silny i ognisty temperament, jestem niewolnikiem mych namiętności, i nieraz zapytuję sam siebie, czyli spłaciwszy to wszystko potrafiłbym żyć spokojnem życiem dżentelmena.
— Ha! jeżeli się znalazłeś obecnie w tak przykrem położeniu, twoja w tem wina — rzekł Verrière. — Kobiety, gra w karty, kolacyjki, zakłady na wyścigach konnych, żyjesz zaiste zbyt prędko.
— Cóżem ja temu winien? Taka to moja natura. Odzyskam ja może jeszcze to wszystko... Obecnie czarna gwiazda wprawdzie zaświeciła na demną, lecz to się zmieni. Szczęście powróci. Skoro tylko odbiorę kapitały, pojadę do Monaco, nic o tem nie mówiąc nikomu, i wrócę z milionami... zobaczysz.
Nie o to jednak obecnie tu chodzi.
— A o cóż? zapytał Desyignes.
— O rzecz najprostszą, kochany panie. Sukcesja moja nie została jeszcze zlikwidowaną, nie mogąc przeto nic zinkasować, znalazłem się bez grosza i przychodzę cię prosić drogi kuzynie, dodał, zwracając się do bankiera, byś mi udzielił zaliczkę dwadzieścia tysięcy franków na kapitały po matce, jakie masz u siebie. Potrącisz je sobie, skoro mój adwokat przyjedzie regulować z tobą rachunek.
Verrière chciał odpowiedzieć odmownie, Desvignes jednakże nie dozwolił mu przyjść do słowa.
— Dwadzieścia tysięcy franków, — rzekł — panie wicehrabio, z przyjemnością oba wraz z moim wspólnikiem służyć panu niemi będziemy. Racz pan przybyć po nie jutro rano między dziewiątą a dziesiątą godziną.
— Zatem, rzecz postanowiona... Mogę na to z pewnością rachować?
— W zupełności... Nieprawdaż panie Verrière? — Godzę się zawsze we wszystkiem z tobą, mój wspólniku.
— Ach! panowie jesteście dobrymi nad wyraz, — zawołał Jerzy, a potem dodał:
— Jakże się miewa ma czarująca kuzynka, panna Aniela?
— Bardzo dobrze — rzekł bankier.
— Obawiałem się aby ta smutna wiadomość, wstrząsnąwszy nią, nie zaszkodziła jej zdrowiu — mówił Jerzy dalej.
— Jaka wiadomość? — pytał Verrière.
— Wiadomość o nieszczęściu, jakiemu uległ ten biedny Vandame...
— Kto? Vandame? — powtórzył Arnold, zamieniając szybkie spojrzenie z bankierem.
— A! najcięższe ze wszystkich, jakie człowieka spotkać jest wstanie; umarł! — rzekł Jerzy.
— Umarł?!— zawołali razem obaj wspólnicy.
— Jakto... nie wiecie o tem? pytał zdziwiony de Nervey. Chyba nie czytujecie dzienników? Jego nazwisko znajduje się na wczorajszej liście oficerów, którzy padli ofiarą cholery w Marsylii i Tulonie.
— To niepodobna! — zawołał Vérriére.
— Dla czego?
— Ponieważ Vandame, odpłynąwszy przed miesiącem, powinien obecnie znajdować się już w Tonkinie, lub bardzo blisko tegoż.
— Powtarzam, że czytałem jego nazwisko.
— Pomyliłeś się, złudzony podobieństwem nazwiska być może.
— Nie; wyraźnie było publikowanem:
„Emil Vandame, porucznik siódmego pułku artyleryj“ Czyż podobna się było omylić? Sądząc że o tem już wiecie, pytałem, czyli wadomość ta nie wywarła złego wgływu na zdrowie mojej kuzynki, która go miała zaślubić?
— Mylisz się... — rzekł Verriére — nigdy nie było mowy, o tem małżeństwie. — Aniela jest narzeczoną mego wspólnika. Wkrótce nastąpią ich zaślubiny.
Desvignes podniósł się z krzesła.
— Racz pan przybyć jutro rano, panie wicehrabio — rzekł, przerywając rozmowę — będziemy się starali zadowolnić twoje żądanie.
Jerzy de Nervey, pożegnawszy obu, wyszedł zdumiony oznajmieniem bliskich zaślubin kuzynki z Arnoldem Desvignes.
— Umarł więc Vandame... umarł! czy podobna? — zawołał Vrriére, skoro drzwi gabinetu zamknęły się za wicehrabią. — Otóż, mój kochany, szczęśliwa wiadomość...
— Tak, jeżeli jest prawdziwą... — odrzekł Desvignes — o czem potrzeba nam się bezzwłocznie upewnić. Czy masz wczorajsze dzienniki?
— Leżą na mojem biurku, weź je i czytaj. Wszakże nie w dziennikach to, sądzę, szukać nam trzeba upewnienia, lecz raczej w ministeryum wojny.
— Masz słuszność, idę tam... Czekaj tu na mnie, moja nieobecność nie potrwa długo.
To mówiąc, Desvignes wziął kapelusz i wyszedł, a napotkawszy fiakra, wsiadł weń, jadąc do ministeryum, gdzie udał się do specyalnego biura objaśnień.
Dano mu tam następującą odpowiedź:
— Wiadomość ta jest prawdziwą, porucznik Emil Vandame zmarł na cholerę.
— Ależ on powinien już być w Tonkinie... — ozwał się Desvignes.
— Nowy rozkaz, wydany do armii, opóźnił odpłynięcie okrętu i porucznik zachorował w Tulonie.
— Nadesłano panom akt jego zejścia?
— Dotąd nie jeszcze, lecz wkrótce zapewne nadeślą. Nie zachowuj pan sobie w tym razie żadnej nadziei.
Arnold pośpieszył na ulicę Le Pelletier.
— I cóż? — zapytał Verrière, oczekujący aa jego powrót niecierpliwie.
— Cóż... sprawdza się... umarł!...
— Znów mniej o jednego spadkobiercę i to najbardziej dla nas niebezpiecznego!...
— Tak, los nam sprzyja, trzeba z tego korzystać. Powracaj dziś sam do Malnoue, mój wspólniku, mam interesa do załatwienia w Paryżu.
Desvignes w rzeczy samej potrzebował widzieć się z Will Scottem, Trilbym, Agostinim, miał wydać im polecenia, jakie wkrótce poznamy.
Wróciwszy z Malnoue, Verrière wczesnym porankiem nazajutrz zastał już swego wspólnika przy biurku, oczekującego na przybycie Jerzego de Nervey.
— Radbym sam przyjęć wizytę tej smutnej osobistości — rzekł Arnold do bankiera. — Jeżeli masz coś na mieście do załatwienia, korzystaj z tego.
Verrière, nawykły słuchać we wszystkiem swego wspólnika, wziął kapelusz i wyszedł, zabrawszy z sobą niektóre papiery.
W dziesięć minut później ukazał się wicehrabia.
Desvignes podszedł ku niemu z uśmiechem na ustach.
— Do podziwienia punktualność!... — zawołał.
— Zwykła u ludzi, mających odebrać pieniądze — rzekł Jerzy przygasłym głosem.
— Odbierzesz je pan... mógłbyś był nawet odebrać je wczoraj. Jedynie odłożyłem wypłatę do dnia dzisiejszego, ażeby z panem chwilę porozmawiać.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł Jerzy.
— Proszę, spocznij pan na tym fotelu.
— Chętnie... mimo, że moje siły pozwoliłyby mi stać jeszcze godzinę.
Mimo tych sił, Jerzy padł raczej na fotel niż usiadł, a jego kości zaszeleściły jak kości szkieletu.
— Kochany wicehrabio — zaczął Desvignes — budzisz we mnie najżywszą, sympatyę, przystąpię więc prosto, otwarcie do celu. Oznajmiając mi o śmierci porucznika Vandame — przyniosłeś mi pan najbardziej pożądaną wiadomość.
— Ha! ha! — zawołał de Nervey z wybuchem ironicznego śmiechu. — Spostrzegłem to, gdy mój wuj powiedział mi o pańskiem bliskiem małżeństwie z moją kuzynką.
— Jak widzę, nic przed bacznością pańską ujść nie jest w stanie.
— To prawda... Jestem obserwatorem, mam umysł niezmiernie subtelny.
— Nie zadziwisz się pan przeto, skoro ci wyznam, że ta śmierć uwalnia, mnie od nader niebezpiecznego rywala. Vandame kochał pannę Anielę, która nie była obojętną na tę jego miłość. Dzieciństwo to, bezwątpienia, było ono jednak ważną dla mnie przeszkodą. Starając się za zezwoleniem ojcow- skiem pozyskać względy mej narzeczonej, widziałem jednak, że jej myśl była gdzieindziej. Widziałem, że jest posłuszną woli ojca, ale z niechęcią to czyni, że pójdzie do ołtarza jako ofiara, co mnie trapiło nieskończenie, jako gorąco rozkochanego w pannie Anieli.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej. Moja kuzynka jest śliczną, kobietą, czarowną, zachwycającą! Czy ona wie, że Vandame umarł?
— Dotąd nie jeszcze.
— Cios będzie ciężkim dla niej, lecz pańskie interesa zreguluje to w sposób zdumiewający. Pozbyłeś się pan rywala, szczęście ci sprzyja, do kroć piorunów!
— Jestem zadowolonym z takiego obrotu rzeczy, nie kryję, lecz za zbyt kocham pannę Anielę, abym nie cierpiał na myśl, iż ona boleć będzie — rzekł Desvignes. — Chciałbym, ażeby ów cios wymierzonym jej został ręką łagodną, tkliwą, pańską naprzykład...
Jerzy podskoczył w fotelu.
— Co... moją ręką? — zawołał.
— Czemuż pan nie mógłbyś tego uczynić? Mnie niepodobna oznajmić jej o tej śmierci... pan to dobrze pojmujesz. To byłoby okrutnem, wstrętnem z mej strony.
— A gdyby mój wuj?
— Pan Verrière uczyniłby to w sposób brutalny... Nie lubił Vandama. Opór panny Anieli irytował go do najwyższego stopnia i drażnił... Byłoby rzeczą nader prostą i naturalną, ażebyś pan, jako należący do rodziny, nadmienił o tej śmierci swojej kuzynce podczas rozmowy. Jestem pewien, że z najwyższą delikatnością potrafiłbyś to uczynić.
Jerzy de Nervey poszarpywał wąsa w zamyśleniu.
— Dyabelnie ciężka sprawa... — wyszepnął.
— Sprawa, za którą nieskończenie byłbym panu obowiązanym.
— Lecz gdzież sposobność spotkania się z moją kuzynką?
— Wszak odebrałeś pan zaproszenie na wiejską uroczystość, jaką Verrière wydaje w niedzielę w Malnoue?
— Nie, dotąd nie otrzymałem.
— A zatem odbierzesz je pan, ponieważ twoje nazwisko zostało zamieszczonem na liście zaproszonych.
— Ależ mnie, jako noszącemu grubą żałobę, nie wypada uczestniczyć w takiej zabawie...
— Będzie to uroczystość rodzinna, między najbliższymi. Zresztą wieś nie jest gwarliwym punktem, jak miasto. Nikogo nie zadziwi obecność pańska w Malnoue... Uczyń mi pan przysługę, o jaką proszę...
— Dobrze, lecz pod warunkiem...
— Pod jakim?
— Przysługa za przysługę... W miejsce dwudziestu, udziel mi pan trzydzieści tysięcy franków zaliczki.
— Z całego serca... najchętniej. Siądź pan przy mojem biurku i napisz pokwitowanie na trzydzieści tysięcy franków, wszakże nie tytułem zaliczenia, ale pożyczki.
Tu, położywszy arkusz stemplowego papieru przed Jerzym, Arnold podyktował mu pokwitowanie, poczem otworzywszy swą osobistą kasę żelazną, dobył z niej trzy paczki banknotów, każda po dziesięć tysięcy franków i wręczył takowe wicehrabiemu.
— Jesteś pan zacnym człowiekiem — rzekł tenże, wsuwając z zadowoleniem pieniądze do kieszeni. Możesz liczyć na mnie w przyszłą niedzielę w Malnoue. Wszystko, co zechcesz, gotów jestem dla ciebie uczynić.
Tu pożegnawszy się, odszedł.
W kilka chwil potem ukazał się Verrière i na żądanie Arnolda wysłał natychmiast zaproszenie do Jerzego de Nervey.
Will Scott bardzo wczesnym porankiem udał się do hotelu Prowanckiego, by zastać w łóżku Pawła Béraud.
— No, jakże, mój przyjacielu — zapytał go Paweł — udało ci się coś odnaleźć?
— W zupełności. Interes twój załatwiony. Jeden z moich przyjaciół, posiadający nad brzegami Marny wśród gęstych drzew mały domeczek, ślicznie umeblowany, prawdziwe gniazdko miłości, nie mieszkając w nim w tym roku, odstąpił mi go na trzy miesiące. Przynoszę ci klucze od niego.
Béraud nie miał wyrazów na objawienie swojej wdzięczności.
— Radbym ci pokazać owo śliczne ustronie mówił dalej Burgundczyk. — Jeżeli chcesz, moglibyśmy w tamtej okolicy zjeść śniadanie.
— Jaknajchętniej zawołał Béraud.
Oba odjechali natychmiast, a zjadłszy śniadanie w altance nad brzegiem rzeki, udali się do pawilonu.
Zachwyt Pawła Béraud wzrastał z każdą chwilą; na widok owego domku prawdziwy szał go ogarnął, nagle jednakże zadumał się głęboko.
— O czem tak myślisz? — pytał Wiliam Scott — mów... może jest coś takiego, co ci się nie podoba?
— Wszystko podoba mi się nad wyraz... wszakże patrząc na śliczne to gniazdko, obawiam się...
— Czego?
— Iż być może, gołąbka, dla której ono jest przeznaczonem, nie zechce w nim usłać gniazdeczka.
— Dlaczegóż odmówićby miała?
— Kaprys kobiecy...
— Jeżeli szpital przestrasza ją, jak mówiłeś, wahać się nie będzie.
— Przeciwnie... jestem pewien wahania z jej strony.
— Potrzeba je pokonać...
— W jaki sposób?
— Urządziwszy tak, by doktór, który ją leczy w szpitalu, wydał jej nakaz wyjazdu na świeże powietrze.
— Nie znamy ani nazwiska, ani adresu tego doktora.
— Jedno i drugie najłatwiej odnaleźć. Kiedy zobaczysz się z Wiktoryną?
— W niedzielę.
— Mamy więc dwa dni czasu przed sobą, to więcej niż trzeba. Wracajmy do Paryża, starajmy się powiadomić o doktorze, a resztę ja biorę na siebie.
W kancelaryi szpitala Béraud otrzymał z łatwością nazwisko i adres lekarza, wizytującego chwycił na sali świętej Klary.
Doktór ten nazywał się Richard, był on mężczyzną, sześćdziesięcioletnim, o łagodnej inteligentnej powierzchowności. Mieszkał pod piątym numerem przy ulicy św. Maryi.
— Idźmy natychmiast do niego — rzekł Will Scott, skoro mu Béraud przyniósł te objaśnienia.
Przybywszy, zostali natychmiast wprowadzonymi do gabinetu doktora.
— Nie wyglądacie panowie na chorych, ni jeden, ni drugi — rzekł uśmiechając się Richard.
— Nie jesteśmy też nimi, panie doktorze... — odparł Irlandczyk.
— Cóż zatem chcecie odemnie?
— Pragnęlibyśmy polecić pańskiej dobrotliwości i staraniom kobietę, znajdującą się w szpitalu miłosierdzia.
— Wszyscy moi pacyenci mają prawo do jednakich mych starań. Obowiązek mego zawodu z jednej strony, uczucie ludzkości z drugiej, nakazują mi być ojcem dla nich. Jak się nazywa osoba, o której mówicie?
— Wiktoryną Loiseau, z domu Béraud.
— Na której sali znajduje się ona?
— Na sali św. Klary, numer łóżka 22.
— A! wiem już, wiem... Tę biedną kobietę przywieziono w mózgowej gorączce, z polecenia komisarza policyi. Nieszczęśliwa istota, którą rozbójnik jej mąż obrzucał tysiącami obelg. Ach! łotr, zasługujący na szubienicę, on to wtrącił w tę ciężką chorobę, z jakiej przy najwyższym trudzie zaledwie ją wydobyć zdołałem. Mam nadzieję, że żaden z was dwóch nie jest mężem Wiktoryny Loiseau?
— Jesteśmy jej krewnymi, panie doktorze — odrzekł Scott — sądzimy również, jak pan surowo Eugenjusza Loiseau, naszem pragnieniem jest złagodzić o ile można złe, jakiego stał się przyczyną.
— Odwiedzaliście tą biedną kobietę w szpitalu?
— Ja tylko, panie... oparł Béraud; znalazłem ją pognębioną moralnie... płacze, rozpacza... Szpital ją trwoży i przeraża.
— Niesłusznie, ponieważ nigdzie lepszych starań by nie znalazła. Jednako się tam pielęgnuje tak bogatych, jak i ubogich. Mimo to wszystko przesąd istnieje, i pańska krewna podlega mu jak widzę. Cóż na to poradzić?
— Zmienić sytuacje... rzekł Will Scott.
— Życzylibyście więc chorą, odebrać ze szpitala?
— Tak... gdyby stan jej zdrowia pozwolił na to, panie doktorze.
— Czy bylibyście wy w stanie udzielić jej starań, jakich wymaga długa rekonwalescencja?
— Owszem, panie doktorze, — ozwał się Béraud. środków pieniężnych nie brak nam ku temu. Wszystko, czego by zapragnęła, odmówionem jej nie zostanie.
— Nie mogę, powiedzieć, bym wyjście jej ze szpitala uważał za rzecz niemożebną, przeciwnie, sądzę iż możnaby skrócić czas rekonwalescencyj, lecz pod pewnemi warunkami — rzekł lekarz.
— Jakiemiż to panie doktorze?
— Przedewszystkiem wiejskie powietrze... życie w najgłębszym spokoju... wypoczynek tak fizyczny, jak i moralny.
— Będzie miała to wszystko, upewniam...
— Prócz tego, trzeba jak najściślej stosować się do przepisanych przezemnie reguł...
— Zachowamy je skrupulatnie. Lecz nie w tem trudność na teraz.
— W czemże więc innem?
— Wiktoryna jest bardzo dumną z natury. Zachowanie swej osobistej godności posuwa nieraz do dziwactwa. Gotową byłaby może uważać jako jałmużnę to, co dla niej uczynić pragniemy, my, jej blizcy krewni, i może nieprzyjąć naszej ofiary.
— Byłoby to zaiste bezrozumnem z jej strony. Wszak cóż ja w tym razie mogę dopomódz? Niepodobna mi zmienić charakteru chorej...
— To prawda, panie doktorze... lecz w pańskiej mocy jest przekonać tę kobietę że jej życie zależy od starań, jakiem i nadal będzie otoczoną. Cóż bowiem z nią się stanie? Gdzie pójdzie wyszedłszy ze szpitala, jeśli się nie da prowadzić, i odrzuci opiekę kochających ją krewnych? Jej mąż sprzedał wszystko, co się tylko znajdowało w mieszkaniu. Owładniony nałogiem pijaństwa, odpędzany jest ze wszystkich warsztatów. Będzie wegetował śród najstraszniejszej nędzy, dopóki nie zamrze gdzie na zaułku ulicy, lub wymierzając sam sobie sprawiedliwość, nie rzuci się w wody Sekwany.
— Och! nędznik... nędznik! Biedna kobieta!
Po chwili milczenia doktór zwrócił się do Pawła.
— Powiedz mi pan — zapytał — jaki stopień pokrewieństwa łączy cię z chorą?
— Jesteśmy sobie kuzynami.
— Pańskie nazwisko? — Paweł Béraud.
— Sposób zajęcia?
— Jestem rachmistrzem w jednem z biur kredytowych.
— Pan mieszkasz na wsi w okolicach Paryża?
— Tak, posiadam mały domek wiejski w Saint-Maur, nad brzegiem Marny.
— To wystarczające. Jutro zrana zobaczę się z chorą, doradzę jej, a nawet nakażę, w interesie jej zdrowia i życia, ażeby przyjęła wspaniałomyślnie ofiarowaną sobie gościnność. Nie mam prawa, ma się rozumieć, zmuszania jej do tego. Mogę jedynie użyć w tym razie całego mego moralnego wpływu. Odwiedzisz ją pan w niedzielę. Gdyby zechciała pójść za moją radą, wydam jej piśmienne uwolnienie ze szpitala; panu zaś udzielę przepisy pielęgnowania chorej, którym, w najmniejszym szczególe chybiać nie należy. Do widzenia, panowie!
Obaj mężczyźni, pożegnawszy doktora, wyszli z gabinetu.
— No! sprawa już jakby załatwiona... — rzekł Will Scott do Pawła, skoro znaleźli się na ulicy. — Doktór więcej dla ciebie uczyni, niż gdybyś ty sam mógł tego dokonać. Wielkiemi zaiste głupcami są owi ludzie nauki! Odkrywają zdumiewające świat rzeczy, a nie widzą dalej po nad koniec własnego nosa! Za kilka dni będziesz już mieszkał z Wiktoryną w Saint-Maur, gdzie będę przychodził, aby się ogrzać przy słonecznych promieniach waszego miodowego miesiąca.
Bytność Pawła Béraud w szpitalu na sali św. Klary wywarła głębokie na Wiktorynie wrażenie.
— Tak więc Loiseau, jej mąż — rozmyślała nieszczęśliwa — nie zadawalniając się życiem rozrzutnem, próżniaczem, porzuceniem pracy, sprzedał wszystkie meble i sprzęty, aby je przejeść, a raczej przepić, ją zaś na bruku pozostawić. Wyszedłszy ze szpitala, sama na świecie, chora, osłabiona, bez pieniędzy, co pocznie, gdzie pójdzie, co się z nią stanie?
Pozostawało jej jedynie rzucić się w nurty rzeki.
Owładniona temi ponuremi myślami, Wiktoryna gotową była przebaczyć Pawłowi Béraud jego prześladowania. Wdzięczną mu była, iż podczas, gdy wszyscy o niej zapomnieli, on przyszedł ją odwiedzić, błagając, by mu powrócić dozwoliła, pomimo, jak sądziła, utraty swych wdzięków skutkiem przebytej choroby. Rozważała właśnie to wszystko, gdy doktór Richard. odbywający swoja codzienna wizytę, zatrzymał się przy jej łóżku.
Wiktoryna spojrzała nań z zasępioną twarzą.
— Cóż, moje dziecię — rzekł, biorąc jej rękę dla zbadania pulsu — czyż nigdy nie rozpędzisz czarnych swych myśli? Fizyczny stan twego zdrowia jest zadawalniejącym, a byłby nim więcej jeszcze, gdyby ów szatan moralny nie stawał nam przeszkodą w rekonwalescencyi. Neleży go koniecznie pokonać do licha! Bądźcobądź, trzeba nam się starać o to koniecznie... W twym wieku można to zdziałać za pomocą siły rozumu.
— W mym wieku, doktorze... — odpowiedziała chora — gdy się już tyle wycierpiało i nie widzi się nic. jak tylko męki w przyszłości, nie przywiązujemy się de życia, upewniam. Śmierć staje się natenczas upragnionym celem.
— No... no! wybujałość wyobraźni, zdania na wiatr rzucone... — rzekł lekarz. — Znam całą twoją historyę, wiem, co uczynił ów nikczemnik, twój mąż, na ciebie jednak nie spada, odpowiedzialność za jego łotrowskie postępowanie. Zapomnij o tym nędzniku, niegodnym twojej pamięci, przestań się martwić temi wspomnieniami, a zabłysną może jeszcze dla ciebie dni szczęścia!
Młoda kobieta smutno potrząsnęła głową.
— Co mówię, to mówię z przekonania, możesz temu wierzyć, ponieważ nie jestem już m}odym, posiadam doświadczenie — ciągnął doktór dalej. — Staraj się pokonać smutek rozumem, a wszystko pójdzie dobrze. Wchodzisz obecnie w pe- ryod uzdrowienia, nie lekarstwa ci teraz trzeba, ale świeżego powietrza, słońca, kwiatów i zieloności, przy zupełnym spokoju umysłu.
— Niestety, doktorze, nie mogę mieć tego...
— Czemu?
— Wyszedłszy ze szpitala, nie wiem, z czego żyć będę...
— Nie masz-że krewnych, rodziny?
— Mam ich, lecz oni mną nie zajmują się bynajmniej. Nie wiedzą nawet, gdzie ja się znajduję i nie troszczą się o to wcale.
— Mylisz się, moje dziecię... Źle sądzisz tych, o których, mówisz. Przeciwnie, masz w swojej rodzinie szczerych przyjaciół, którzy pragną ci przyjść z pomocą, przewieźć cię do miejscowości, nadającej się do twego uzdrowienia, otoczyć cię staraniami. Masz kuzyna nazwiskiem Paweł Béraud, nieprawdaż?
Wiktoryna mocno się zarumieniła.
— Tak, doktorze — szepnęła.
— Nie jest on obojętnym na twe położenie, a gorliwość, jaką okazuje względem ciebie, nie polega na próżnych słowach widocznie. Wątpiąc o jego dla siebie życzliwości, stałabyś się niesprawiedliwą.
— Widziałeś go więc pan? — pytała chora drżącym ze wzruszenia głosem.
— Widziałem... Przyszedł do mnie i głęboko zasmucony twojem nieszczęściem, wyraził gorącą chęć przyjścia ci z pomocą. Gdybyś pozwoliła udzielić sobie radę, me dziecię, życzyłbym ci nie odrzucać ofiary Pawła Béraud, którego uważam za bardzo uczciwego i przywiązanego do ciebie człowieka. Chce oddać on do twego rozporządzenia mały domek wiejski nad brzegami Marny, na świeżem powietrzu, gdzie pragnie otoczyć cię staraniami, aż do zupełnego twego wyzdrowienia.. Widzisz więc, me dziecię, iż twoja przyszłość nie przedstawia się tak ponuro, jak przed chwilą mówiłaś. Najbardziej groźne niebo rozjaśnia się niekiedy, a pogoda następuje po burzy. Rozmyśl się w tem wszystkiem do dnia jutrzejszego.
Tu doktór przeszedł do innych chorych.
Wiktoryna, zostawszy samą, gdyż pobyt w tej obszernej sali zdawał się prawie samotnością zapytywała, siebie czy nie śni?
Paweł chodził do doktora aby z nim mówić o niej?
Paweł był gotów ponieść wszelkie ofiary, aby ją wyrwać ze szpitala! On chciał poświęcić się dla niej, i przy pomocy swych starań powrócić jej zdrowie!
Kochał ją więc prawdziwie i szczerze? Mówiąc jej o swej głębokiej, gorącej miłości, nie kłamał!
A Loiseau, on, jej mąż tułał się po szynkach, pił i grał w karty podczas, gdy jego żona, nękana cierpieniem, mogła wyzionąć ducha na łożu szpitalnem!...
Pomiędzy temi dwoma ludźmi jakaż uderzająca różnica!
O ileż niecne postępowanie jej męża podnosiło szlachetność kochanka! Wiktoryna gorzko płakać zaczęła.
W duszy tej nieszczęśliwej kobiety, wszczęła się walka wewnętrzna.
Teraz nie chciała już umrzeć, lecz żyć przy staraniach Pawła Béraud. Czy jednak wypadało to jej przyjąć?
Wspomnienie Joanny Desourdy krępowało ją niewypowiedzianie.
Paweł opuścił Joannę z jej dzieckiem.
Był to czyn nikczemny... czyn człowieka bez serca. A jednak on miał serce, dowiódł jej tego.
Miałaż go potępić za ów zły postępek, jeżeli on spełnił go dla niej?
Czyż miłość nie doprowadza nieraz do bezwiednych czynów, a nawet do zbrodni?
Wiktoryna, oszołomiona tym paradoksem, uczuła chęć widzenia się z Pawłem.
Wiliam Scott z szatańską, zręcznością zaiste dokonywał dzieła! Z jednej strony popychał Eugeniusza Loiseau w pijaństwo i próżniactwo, z drugiej, czuwając nad Joanną Desourdy, popadającą w coraz cięższą nędze, wiódł jej kochanka do zbliżenia się z Wiktoryną.
Nie tracił z oczów zarówno i wdowy Perrot, jednej ze spadkobierczyń milionów Edmunda Béraud.
Przechodząc niejednokrotnie przed jej sklepem w różnych przebraniach, jakie niedozwoliły go jej poznać, upewnił się, iż ta kobieta znajdowała się zwykle samą od jedenastej godziny do południa, wieczorem zaś od piątej, do szóstej.
Wdowa Perrot powinna była zniknąć jak inni sukcessorowie kupca dyamentów, w którym to celu Irlandczyk otrzymał instrukcye od Arnolda Desvignes.
Will Scott nazajutrz po dniu, w którym widzieliśmy go wraz z Pawłem Béraud, u doktora Richard’a, wyszedłszy ze swego mieszkania na bulwarze Szpitala zwrócił się w stronę środkową Paryża.
Na rogu Ratuszowej ulicy, wszedł do składu norymberskich materyałów, a kupiwszy tam kilka paczek igieł, powrócił z tym sprawunkiem do siebie.
Zamknąwszy się w swoim pokoju, dobył z walizki flaszeczke płynu, a nalawszy takowy na miseczkę i rozłożywszy kupione igły, zasiadł przy stole jak najgorliwszy chemik przy laboratorium.
Uzbrojony grubemi rękawiczkami, maczał kolejne igły w tym płynie, rozkładając je następnie ostrożnie na papierze, pod promieniami słońca dla wyschnięcia, którą, to czynność prowadził z godną podziwu cierpliwośćią blisko przez godzinę.
Zatruwszy tym sposobem połowę kupionych igieł, otworzył okno, a poddawszy je działaniu słońca i powietrza, rzucił się na łóżko dla wypoczęcia po tej iście szatańskiej operacyj.
Po upływie pewnego czasu wstał i oglądać je zaczął.
Wszystkie końce igieł po wyschnięciu pokryły się powłoką trującego pierwiastku. Zebrawszy je ostrożnie w papierki numerowane, noszące firmę fabryczną, schował je do portfelu i wyszedł.
Nazajutrz około jedenastej z rana, człowiek ubogo odziany, z rozczochraną brodą, w podartym obuwiu, starym wypłowiałym, na oczy nasuniętym kapeluszu, szedł ulicą Lepic, stukając odedrzwi do drzwi i ofiarując za tanie pieniądze drobny towar, złożony z kajetów do pisania, kopert, ołówków i igieł.
Za to wszystko żądał dwadzieścia centymów.
— Jestem robotnikiem — mówił — bez roboty; kupcie jeśli łaska, potrzebuję na chleb zarobić.
Brano od niego towar, jaki w rzeczywistości wart był dwa razy tyle.
Ów człowiek, przebywszy ulicę des Abbesses, zwrócił się ku ulicy Gareau, na rogu której przystanąwszy, wyjął igły i schował będące między towarem, a w ich miejsce włożył papierki z igłami, jakie świeżo dobył z pugilaresu.
Przygotowany w ten sposób, wszedł w ulicę Gareau, przesuwając się wzdłuż sklepów, aż zatrzymał się nareszcie w pobliżu pralni wdowy Perrot, spostrzegł albowiem pod temi drzwiami pudło gałganiarza. Wahał się przez parę sekund widocznie, czyli ma wejść lub wrócić, w końcu namyśliwszy się, z nasuniętym na oczy kapeluszem, przestąpił próg sklepu.
Wdowa Perrot jadła śniadanie przy stole od prasowania.
Piotr Béraud, na w pół pijany, z zamglonemi oczernia, trzymał w drżącem ręku kieliszek napełniony wódka.
— Co chcesz? — zapytał doniośle wchodzącego nieznajomego.
— Jestem biedny ojciec rodziny, bez roboty. Chodzę i staram się, aby zarobić na życie. Zobacz-no pani... Oto sześć arkuszy listowego papieru, sześć kopert, ołówek i dwa dzieścia pięć igieł za cztery sous, dwadzieścia pięć centymów. Tanie, nie do uwierzenia!
I rozłożył na stole swój drobny towar.
Piotr Béraud zbliżył się, zataczając.
— Jakto... i to wszystko za cztery sous? — zapytał, śmiejąc się głośno. — A ileż zarabiasz na tym towarze, mój stary?
— Jeden centym na takiej partyi.
— Jeden centym... ha! ha! — powtórzył gałganiarz — nie zbierzesz z pewnością nic z tego do kasy oszczędności.
— Trzeba się zadowolnić i suchym kawałkiem chleba, skoro nie można inaczej...
— Nie masz więc stałego zatrudnienia? — pytał dalej Béraud.
Tu wdowa Perrot przerwała:
— Dajże pokój temu biednemu człowiekowi. Wiesz dobrze przecie, jak trudno o jakieś stałe zajęcie w tym czasie. Każdy stara jak może, ażeby, żył. Mówiąc to, otworzyła paczkę z igłami i przypatrywać im się zaczęła.
— Czy nie poprzyłamywane wypadkiem? — pytał gestykulując Piotr Béraud. — Jeżeli dobrze kolą, kupiłbym tuzin do naprawiania starego mego odzienia.
I jednocześnie wyciągnął rękę, by ująć igłę z paczki, naśladując w tem praczkę, która próbowała ostrości końców na paznokciu.
Stary gałganiarz po wypiciu wódki zaledwie trzymał się na nogach.
Pochylając się ku swej siostrze, stracił równowagę, a pochwyciwszy się jej, aby nie upaść, wbił jej głęboko w palec jedną z tych igieł.
Na ostry ból, sprawiony pomienionem ukłuciem, wdowa krzyknęła.
— Ach! stare zwierzę!... — zawołała — ukłułeś mnie w rękę!
— Nie z mojej winy... — jąkał Béraud. — Drzwi niezamknięte... przeciąg powietrza popchnął mnie ku tobie.
— Praczka upuściła paczkę z igłami, jakie się rozsypały po podłodze sklepu, starając się wydobyć tę, która utkwiła w jej ręku.
Kropla krwi trysnęła.
— Idyoto... pijaku! — wołała, niosąc palec do ust i krew wysysając z rany.
— Lecz moje igły... moje igły... — powtarzał handlarz, schylając się nad podłogą dla ich zabrania.
— Pójdź precz, włóczęgo! — krzyknął Béraud. — Masz swoje dwadzieścia centymów, ja biorę te igły.
I rzucił na stół pieniądze.
Handlarz, zabrawszy je, wyszedł.
Z pod brzegów opuszczonego kapelusza wyzierała twarz jego mocno pobladła.
Przemknąwszy szybko ulicą Gareau, zniknął na rogu zaułka des Abbesses.
Wdowa Perrot przyklękła dla zebrania igieł, wkładając takowe w papierek.
— Jam za nie zapłacił... do mnie więc należą — rzekł Béraud, chwytając paczkę i chowając ją do kieszeni.
— Tobie zostawiam listowy papier, koperty i ołówek, sądzę, że to dość grzeczności z mej strony?
— Dobrze... dobrze! — odpowiedziała praczka — wypij resztę wódki z kieliszka i wychodź. Nie chcę, ażeby moje robotnice widziały cię w tak nietrzeźwym stanie.
— To znaczy, że wstydzisz się mnie, swojego brata... — wyjąknął Piotr łzawym głosem.
— Tak... wstydzę się, gdy jesteś pijanym, i tylekroć razy już prosiłam cię, ażebyś w podobnem usposobieniu nie wychodził z Willi Gałganiarzów. To hańbi cię... w twym wieku!
— No... no! nie gniewaj się, stara... Odchodzę już, odchodzę... Do widzenia!
I wyszedł ze sklepu, z trudnością umieściwszy pudło na ramionach, wlokąc się i zataczając, wzdłuż murów.
W kilka chwil później robotnice poprzybywały do pralni. Wdowa Perrot zabrała się wraz z niemi do prasowania. Od czasu do czasu poruszała bezwiednie lewą swą ręką. W ukłutym palcu czuła ból ostry; niezbyt wrażliwa jednak z natury, nie zwracała na to uwagi. Z upływem czasu jednakże ból stał się tak silnym, iż zmuszoną była porzucić robotę. Dziwne obezwładnienie paraliżowało jej ramię, podczas, gdy w zranionym palcu czuła jak gdyby palenie gorącem żelazem. Ręka puchła w sposób zastraszający.
— Być może, kawałek przyłamanej igły został mi w ciele... może wydobyć go nie zdołałam? — z trwogą zapytywała sama siebie.
I wziąwszy nożyczki, zaczęła rozcinać ciało dla rozszerzenia rany i wydobycia z niej szczątków, jak mniemała, pozostałej stali. Operacya ta sprawiła jej ból straszliwy, a bezskutecznie, bo nic nie odnalazła.
Ręka puchła coraz więcej, na palcu zranionym czarna plama się ukazała.
Praczka zwilżyła palec kilkoma kroplami octu.
Po chwilowem paleniu, wywołanem tym środkiem, krótka ulga nastąpiła. Wdowa Perrot, sądząc, że wszystko już minęło, chciała się zabrać do pracy, uczynić tego jednak niepodobna jej było. Silne, nieznane dreszcze wstrząsały jej ciałem.
Wypiła kieliszek wódki. Dreszcze ustąpiły.
— Nic nie ma zatrważającego, to przejdzie... — myślała biedna kobieta i usiadła w kącie sklepu, czując się ociężałą, jak gdyby oszołomioną, niezdolną do pracy.
Upłynęło tak kilka godzin.
Z nadejściem wieczoru opuchnięcie ręki sięgało już do łokcia. Wdowa, przygotowawszy kataplazm, położyła go na rozognionej ręce. Palec zakłuty zczerniał zupełnie.
Poprosiwszy jednej z robotnic, aby zamknęła sklep, położyła się w łóżko trawiona gorączką, gdy jednocześnie ciało jej zimnem było jak marmur.
Około jedenastej wieczorem uczuła, iż straszny ból jakoby rozsadzał jej głowę. Maligna się rozwinęła, po której nastąpiło zupełne obezwładnienie, trwające kilka godzin.
Wyszedłszy z tej bezwładności, nieszczęśliwa uderzała rękoma w powietrze, chcąc wzywać pomocy, żaden dźwięk bowiem wyjść nie zdołał przez jej gardło, ściśnięte jak gdyby żelazną obręczą.
Dusiła się... chrapała. Straszne konwulsye wstrząsały jej ciałem.
Nagle oddychać przestała, członki jej zakrzepły. Wdowa Perrot umarła.
Zrana robotnice, przyszedłszy do pracy, znalazły sklep zamkniętym. Stukały, nikt im nie otwierał, wołały, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
Powiadomiona o tem odźwierna, pobiegła po komisarza policyi, który kazał otworzyć zamek ślusarzowi.
Przyzwany doktór oświadczył po zbadaniu, że praczka umarła widocznie wskutek ukąszenia jadowitej muchy i że należy przystąpić corychlej do pogrzebu z przyczyny szybkiego rozkładu ciała.
Komisarz sam udał się do prefektury dla wyjednania potrzebnych formalności i w kilka godzin później chowano zmarłą na cmentarzu Montmartre, nie zawiadomiwszy o jej zgonie żadnego z członków rodziny, ponieważ nie znano ich adresów.
Nazajutrz, wskutek otrzymanego zawiadomienia z prefektury, dzienniki paryskie rozpisywały się o tragicznej śmierci starej praczki z ulicy Gareau.
W tejże samej godzinie, gdy pogrzeb wdowy Perrot, za którym szło tylko kilka robotnic, wychodził z domostwa zmarłej, mężczyzna około lat czterdziestu mieć mogący, z krótko przy głowie ostrzyżonemi włosami, sądząc z powierzchowności, były wojskowy, czarno ubrany, wszedł do domu przy ulicy Lobineau, gdzie mieszkała Joanna Desourdy wraz z córką.
Właścicielka pokojów umeblowanych siedziała przy oknie, szyciem zajęta. Spostrzegłszy nieznajomego, podniosła się i wyszła na jego spotkanie.
— Co pan sobie życzysz? — spytała.
— Przychodzę sprawdzić tutejszą księgę meldunkową — rzekł, dobywając z portfelu kartę inspektora policji i przedstawiając takową pytającej.
Właścicielka, złożywszy głęboki ukłon przybyłemu, wyjęła z szafy wielką regestrową księgę i położyła ją na biurku. Inspektor, otworzywszy ją na ostatniej zapisanej stronicy, śledził bacznie oczyma i palcem listę pomieszczonych tu nazwisk. Nagle zatrzymał się.
— Nareszcie! — wyrzekł półgłosem, tak wszakże, ażeby zostać słyszanym. — Od tak dawna już jej szukamy!
Właścicielka mieszkań umeblowanych pochyliła się nad księgą, pragnąc zobaczyć nazwisko.
— Joanna Desourdy... — wyrzekła z obawą. — Zatem pan poszukujesz tej kobiety? — panie inspektorze?
— Tak.
— Miałażby ona spełnić jakieś wykroczenie?
— Nie wolno mi pani odpowiedzieć na jej zapytanie. Dość, że prefektura poszukuje Joanny Desourdy, lecz proszę bardzo, zachowaj pani w tajemnicy dokonane tu przezemnie śledztwo.
— Rozumiem... możesz pan liczyć na moją dyskrecyę, a zarazem i posłuszeństwo dla administracyi.
— Od jak dawna Joanna Desourdy tu zamieszkuje?
— Zapisana jest w księdze od miesiąca.
— Czem się ona zajmuje?
— Niczem.
— Jakto, ma więc pieniądze... kapitały?
— Niestety! ta nieszczęśliwa jest całkiem ubogą. Nie ma kawałka chleba na pożywienie się, ani grosza na zapłacenie mi komornego...
— I pani jej kredytujesz?
— Nie mam serca wyrzucić ją na na ulicę z jej małą córeczką.
— A! ona więc ma córkę przy sobie?
— Tak... biedne, małe stworzenie, najczęściej zgłodniałe.
— Dlaczegóż Joanna Desourdy nie zajmie się pracą?
— Szukała wszędzie roboty, lecz nigdzie jej nie znalazła. Powynosiła całą swą garderobę do lombardu, ażeby mieć za co kupić nieco pożywienia, obecnie wszakże jestem pewną, iż nie ma co wynieść, posiada albowiem tylko ostatnią suknię na sobie. Dziecka jej mocno żałuję... ale co począć... nie jestem bogatą. Zmuszoną, jestem ciągnąć korzyść ze wszystkich lokalów, płacąc sama drogo właścicielowi domu, ztąd jeśli w końcu bieżącego tygodnia nie uiści mi mojej należności, będę zmuszona ztąd ją usunąć.
— Wstrzymaj się pani z tem... — zawołał żywo inspektor. — Nie leży to w naszym interesie. Przeciwnie, nie chcemy tracić jej z oczu. Po upływie tygodnia skredytuj jej pani jeszcze następnych dni osiem. Administracya zwróci to pani. Tu łatwiej nam będzie mieć nad nią dozór.
— Lecz jeśli sama usunąć się zechce, ja jej przytrzymywać nie mogę.
— Rzecz naturalna... W takim wypadku wyśledzić trzeba, dokąd się uda. Będę tu wstępował codziennie dla powiadomienia się, czy nie zaszło co nowego.
— Licz pan na mnie, panie inspektorze.
— Liczę na to, a działając w imieniu administracyi, proszę, ażebyś pani przyjąć raczyła tę drobnostkę, jako wynagrodzenie za lokal dotąd niezapłacony, a oraz i następny kredyt dla Joanny.
Tu wsunął w rękę gospodyni banknot stufrankowy, który taż z miłym przyjęła uśmiechem.
— A teraz... — mówił dalej — potrzebowałbym widzieć tę kobietę.
— Ale pod jakim pozorem mogłabym pana do jej mieszkania wprowadzić?
— Pod najprostszym w świecie. Przedstaw mnie pani, jako inspektora sanitarnego komitetu, odbywającego rewizyę w mieszkaniach umeblowanych.
— To prawda... niepodobna w tem nic podejrzewać, tem więcej, że prowadzę pana i do innych mieszkań na tem samem piętrze. Pójdź więc pan zemną.
Gospodyni wraz z owym „reprezentantem administracyi“ doszli po schodach na piętro, gdzie zamieszkiwała Joanna.
— To tu... — szepnęła zcicha, na drzwi wskazując.
— Dobrze... zapukaj pani i oznajmij.
Na pierwsze puknięcie nie otrzymano żadnej odpowiedzi.
Gospodyni zapukała powtórnie, a głos słaby ozwał się z wewnątrz:
— Kto tam?
— Ja, właścicielka — odpowiedziała gospodyni. — Inspektor komitetu sanitarnego przybył zwiedzać mieszkania, otwórz pani, proszę.
Po upływie kilku sekund drzwi się otwarły i Joanna blada, zmieniona do niepoznania, ukazała się na progu.
— Moja córka jest bardzo chorą... bliską śmierci... — szepnęła zcicha; — proszę, nie czyń pan hałasu.
Agent, nic nie odpowiedziawszy, wszedł do pokoju i spojrzał na łóżko.
Wychudła, jak matka, lecz z twarzą rozpłomienioną od gorączki, spała Lina.
Agent przez nieuwagę lub też umyślnie potrącił nogą krzesło.
— Ach przepraszam... — rzekł — za moją niezgrabność.
Dziewczynka, obudzona hałasem, zerwała się na łóżku.
— Mamo, mnie się chce jeść... jam głodna... — szepnęło dziecię.
Matka położyła jej rękę na ustach, jak gdyby chcąc powstrzymać skargę dziecka, a jednocześnie agent, nakreśliwszy coś pozornie na fartach konotatnika, dobytego z kieszeni, wyszedł z pokoju wraz z gospodynią.
— Ach! to okropne... — taż rzekła — obie te istoty umierają z głodu!...
— No... no! — odparł inspektor — mała ma jeszcze w uszach złote kolczyki, warte do trzech franków... Będą miały za co kupić sobie chleba. Nie troszcz się pani o nie, przestrzegam... Nie mogę cię dziś objaśnić bliżej, lecz kiedyś pożałujesz, iż nazwisko tej kobiety figuruje na liście twych lokatorów. Nie zapominaj pani o tem, co ci mówiłem, pamiętając, że najmniejsza niedyskrecya z twej strony sprowadziłaby ci wiele zmartwienia.
Po tych słowach, pożegnawszy ją, wyszedł.
Na rogu ulicy Lobineau oczekiwał powóz. Wsiadł weń, wołając na woźnicę:
— Ulica de l’Ecole-de-Médicine!
W pięć minut później powóz przystanął, lecz w miejsce inspektora policyi, wysiadł zeń Wiliam Scott w ubiorze rzemieślnika bez roboty, Burgundczyka.
Wszedł do składu wódek pod Srebrnym Czopem.
Powróćmy jednak do domu przy ulicy Lobineau.
Lina, objąwszy szyję matki rękoma, powtórnie wołała:
— Mamo... jam głodna!
Joanna płakać już teraz nie mogła.
Jak niegdyś u Maryi-Antoniny, owej królowej męczennicy, łzy wyschły w jej duszy zbolałej.
Zamknęła się sama w sobie, jej rozpacz stała się milczącą, ponurą.
— Nieco cierpliwości, kochanie... — odpowiedziała dziecięciu. — Spałaś, nie chciałam cię więc samą pozostawiać, lecz zaraz pójdę za kupnem chleba.
To mówiąc, powiodła po pokoju przerażonym wzrokiem.
Właścicielka mieszkań miała słuszność twierdząc, iż nic jej już do zastawienia, ani sprzedaży nie pozostało. Nic... co się zowie.
— Skończone! — pomyślała, przyciskając rękoma lewą stronę piersi, gdzie serce jej boleśnie się ściskało. I spojrzała na córkę, której bezwładna główka osunęła się na poduszki z przymkniętemi oczyma. Wzrok jednej kobiety padł na małe złote kolczyki, zawieszone w uszach Liny.
Zadrżała.
Pokilkakrotnie już spoglądała ona na te kolczyki, mając myśl wziąć je i sprzedać, znając wszelako upodobanie w nich dziecka, nie miała ku temu odwagi.
W chwili tej wahanie stało się niepodobnem.
Pochyliwszy się nad łóżkiem, usiłowała drżącemi rękoma wyjąć z uszu dziecka tę drobną biżuteryę.
Lina nagle oczy otwarła.
— Ukochane dziecię... — rzekła Joanna głosem złamanym — unieś trochę główkę... Chcę wyjąć ci z uszu kolczyki, one ci przeszkadzają.
Dziecię, obezwładnione gorączką, spełniło rozkaz matki, która wyjęła jej kolczyki, zapytując siebie z goryczą:
— Cóżem ja przewiniła, by zostać tak strasznie ukaraną? Jedna tylko wina ciąży na mojem życiu, moja ślepa niegdy miłość dla tego nędznika. Lecz jak okrutna za nią pokuta...
Zawinąwszy w papier kolczyki, zeszła powoli ze schodów. Znalazłszy się na ulicy, zaledwie iść mogła. Zawrót jej umysł ogarniał, nogi gięły się pod nią.
Z największym wysiłkiem zawlokła się do najbliższego jubilera, któremu podała papier, zawierający jej ostatnie źródło pieniężne.
— Panie... — rzekła do niego przygasłym głosem — spełnij czyn miłosierdzia. Są to kolczyki mej małej córki... Z głodu obie umieramy...
To mówiąc, mocno się zarumieniła.
Jubiler spojrzał ze współczuciem na nieszczęśliwą.
Wyjąwszy z papieru kolczyki, położył je na ważkach i zważył.
— Mogę — rzekł — ofiarować za nie cztery franki. Czy zgadzasz się pani?
— Dobrze... — odpowiedziała Joanna.
Zapisawszy nazwisko sprzedającej i numer mieszkania, dał jej cztery franki.
Joanna podziękowawszy, odeszła. Unosiła z sobą przedłużenie życia na kilka dni dla siebie i swego dziecka.
Nadeszła niedziela.
Zaledwie w pół do dwunastej zrana uderzyło na wieżowym zegarze, a Paweł Béraud przechadzał się już z mniemanym Burgundczykiem przed budynkiem szpitala, oczekując niecierpliwie nadejścia godziny odwiedzin.
— Jeszcze nie południe... — szeptał co chwila.
— No... no! nie niecierpliw się, czekaj spokojnie — odparł Irlandczyk; — otworzą nam drzwi we właściwym czasie.
— Chciałbym raz wiedzieć, czego się trzymać.
— Wkrótce o wszystkiem się dowiesz.
— Nie jestem pewien, czy doktór mówił z nią w tym przedmiocie, czy zdołał ją przekonać, iż w celu własnego jej dobra chcemy ją wyprowadzić ze szpitala?
— Nie obawiaj się... Doktór nam dobrze grunt przygotował. Jest to bardzo zacny człowiek, jak mówią, rad każdemu oddać przysługę. Zresztą, on silnie w to wierzy, że jedynie ludzkość i uczucia rodzinne wiodą cię do udzielenia chorej pomocy. Wszystko pójdzie dobrze. Powrócisz zdrowie Wiktorynie, a ona pomnąc, iż winna ci ocalenie, nakłoni serce ku tobie.
Uderzyła dwunasta.
— Nareszcie! — zawołał Paweł, a potem, zwracając się do towarzysza, zapytał:
— Gdzie będziesz na mnie oczekiwał?
— Na trotuarze... przechadzając się, zapalę sobie cygaro.
Paweł pobiegł do szpitala, a po krótkim egzaminie, jakiemu poddawani są wszyscy przybywający, zwrócił się na salę św. Klary.
Serce gwałtownie mu uderzało. Nie możemy upewnić, aby tegoż samego wzruszenia nie doświadczała i Wiktoryna.
Z chwilą, gdy doktór mówił jej o Pawle, gdy objawił jej jego szlachetne względem niej zamiary, nagłe orzeźwienie powstało w umyśle chorej kobiety, osłabionej osamotnieniem, cierpieniem i obawą śmierci na łożu szpitalnem.
Żona Eugeniusza Loiseau zapytywała siebie, czyli jej należało przyjąć wspaniałomyślną ofiarę Pawła Béraud, od czego wstrzymywał ją jakiś niewieści wstyd instynktowny.
Jakkolwiekbądź bowiem wstrętnym i nikczemnym okazał się Loiseau, był on jednakże wobec Boga i ludzi jej mężem.
Czy nie popełni ona występnego czynu, przyjmując pomoc ze strony Pawła, który wiedziała, że ją kocha i którego ludzie uważać mogli za jej kochanka?
Mimo to wszystko, odwiedzin jego oczekiwała z trwogą i niecierpliwością.
Czy on przyjdzie? Czy zachowuje też same względem niej zamiary? — nad tem przemyśliwała.
Wiktoryna czuła się znacznie zdrowszą, lubo mocno jeszcze była osłabioną.
Na jej żądanie, infirmerka dopomogła jej ubrać się w kostyum szpitalny, jedyne odzienie, jakie jej na teraz pozostało, ponieważ przypominają sobie czytelnicy, iż przyniesiono ją tu omdlałą, w jednej tylko koszuli.
Pierwszą osobistością, jaka się ukazała po otwarciu drzwi sali, był Paweł Béraud.
Wiktoryna na jego widok żywym zapłonęła rumieńcem, a serce jej uderzało tak gwałtownie, iż omal nie rozsadziło jej piersi.
Paweł przyspieszył kroku, twarz jego zapłonęła radością.
— Wiktoryno... droga, ukochana Wiktoryno — szeptał zcicha, namiętnie ściskając jej rękę — co widzę, już wstałaś?
— Tak... — odpowiedziała — chciałam spróbować sił moich, ale to mnie znużyło. Przyszedłeś więc... — dodała po chwili milczenia.
— Wątpiłaś zatem w mój powrót? — zapytał Paweł. — Jak mogłaś przypuszczać, ażebym, odnalazłszy cię, widząc podwójnie cierpiącą, tak z przyczyny choroby, jak i osamotnienia, nie powrócił? Myśl moja jest całkowicie tobą zajęta. Żyję tobą jedynie i dla ciebie. Oddałbym chętnie część mojego życia za twoje uzdrowienie!
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — szepnęła słabym głosem kobieta. — Życzenia twe jednak spełnionem nie zostaną. Śmiertelnie zostałam ugodzoną... czuję, iż życie odemnie ulata.
— Nie! doktór inaczej powiedział... — zawołał Paweł.
Wiktoryna bacznie na niego spojrzała.
— Widziałeś się z nim?
— Widziałem... — rzekł Béraud, uradowany z powiadomienia się, iż doktór mówił z nią o wszystkiem. — Przebacz mi ów niewinny podstęp z mej strony, lecz widząc cię tak słabą, mógłżem się wahać nad środkami ocalenia cię? Nie ma ich wiele... jeden tylko zbawienny pozostaje: wyrwać cię z tego szpitala, gdzie opuszczenie samotność, groza śmierci zabiłyby cię, z tego szpitala, gdzie po samotnym zgonie oczekuje trupa stół prosektoryum!
Wiktoryna, wstrząśnięta nerwowym dreszczem, ukryła twarz w dłoniach.
— Wszystko to przeraża mnie tyle, ile ciebie — mówił Paweł dalej. — Odnalazłszy tutejszego doktora, błagałem go, by mi wyjawił prawdę co do stanu twego zdrowia... prawdę... jakąkolwiekbądź byłaby ona. Posłuchaj, co mi powiedział:
„Ta młoda kobieta, o którą pan pytasz, może zostać ocaloną, lecz pod warunkiem, by otoczoną została najgłębszym spokojem, nie widząc wokoło siebie murów szpitala.“ Prosiłem go natenczas, aby cię skłonił do przyjęcia propozycyi, jaką ci dziś pragnę przedstawić.
„Wiktoryno — mówił dalej — kocham cię... i kochać nigdy nie przestanę, a przysięgam ci na moją miłość, która jest najświętszą dla mnie przysięgą, na moje gorące pragnienie powrócenia ci zdrowia, że w tej obecnej mojej dla ciebie miłości nie pozostało nic z owych dawniejszych moich zmysłowych uniesień, za jakie nieraz rumienić się musiałaś!...
„Raz ztąd wyprowadzona i ocalona, będziesz wszechwładną panią swych czynów. Jeżeli każesz mi się usunąć od siebie, oddalę się bez słowa skargi, mimo głębokiego smutku. Będę ci posłuszny ślepem posłuszeństwem niewolnika. Mówię prawdę... najszczerszą prawdę... chciej mi zawierzyć, Wiktoryno!
„Wynalazłem dla ciebie czarowne schronienie, mały wiejski domeczek nad brzegami Marny.
„Tam to zawiozę cię, jeśli zezwolisz, a dlaczegóż miałabyś odmawiać?
„Ugodzę dla ciebie kobietę z doświadczeniem, która pielęgnować cię będzie, a zarazem zajmie się materyalnemi potrzebami życia; sam będę tam również, ażeby czuwać nad tobą i otoczyć cię najtkliwszemi staraniami miłości.
„Żyjąc na świeżem powietrzu, w słonecznych promieniach, będziesz miała bieżącą wodę pod cienistemi drzewami, śpiew ptactwa, zieloność i kwiaty.
„Wszakże pojmujesz, jak w podobnych warunkach szybko nastąpi uzdrowienie, a z niem zapomnienie smutnej przeszłości i najpiękniejsze na przyszłość nadzieje.“
Wiktoryna, słuchając tych słów, wygłoszonych z największem wzruszeniem, opuściła głowę w zamyśleniu. Podniosła ją, gdy Paweł zamilkł i patrząc w niego, odpowiedziała:
— Masz słuszność... wszystko to prawda... ale ja twojej ofiary przyjąć nie mogę...
— Dlaczego? Cóż staje na przeszkodzie... Nie jestżeś wolną?
— Nie... nie jestem wolną... Jestem zamężną. Nie wolno mi mieszkać w domu, w którym ty przy mnie żyć będziesz, uchodząc za mego kochanka...
— Milcz... milcz, przez Boga!... — zawołał Paweł. — Sądzisz więc, że cię przykuwa jeszcze obowiązek do tego nędznika, którego nosisz nazwisko? Zamężną już dziś nie jesteś. Twój mąż nikczemnem swojem postępowaniem rozerwał łączący was związek. Nie chciałem o tym nędzniku wspominać... Ty zmuszasz mnie do tego. Dobrze... mówmy więc o nim... Względem człowieka, który cię przyprowadził do nędzy, a łotrowskiem z tobą obejściem rzucił cię na łoże szpitala, winnaś zachować jedynie wzgardę i nienawiść. Wierzaj mi, Wiktoryno... przeszłość dla ciebie zamarła! Nowe życie winnaś rozpocząć od tej chwili... Nie odpychaj tego życia... Dozwól żyć sobie i mnie zarazem!...
Nastąpiło krótkie milczenie.
Béraud utkwił wzrok w obliczu chorej, chcąc odkryć wrażenie, jakie na niej wywarły jego wyrazy.
— Jak daleko od Paryża leży miejscowość, do której chciałbyś mnie zawieść? — zapytała nagle Wiktoryna.
— Bardzo blisko... w Saint-Maur, nad brzegiem Marny — rzekł Paweł z tryumfem, w zadanem sobie bowiem zapytaniu upatrywał dowód zwycięstwa.
— Jest to mały domek odosobniony? — pytała dalej Wiktoryna.
— Zupełnie odosobniony, z pięknym ogródkiem, otoczonym murem, z wejściem od strony rzeki. Zobaczysz, jak ci tam dobrze będzie. Ja w chwili obecnej znajduję się na urlopie... Przez cały miesiąc mogę być przy tobie, z wyjątkiem krótkich wycieczek do Paryża. Otoczę cię taką tkliwością, takiem przywiązaniem, iż po raz pierwszy w życiu pojmiesz, że jesteś kochaną... prawdziwie kochaną!... Znajdziesz we mnie brata... nie więcej, jak brata! Od ciebie samej zależeć będzie po długiej próbie wyrok, czyli mnie zechcesz szczęśliwym uczynić...
Wiktoryna milczała, pogrążona w rozmyślaniu. Po chwili, jak gdyby stoczywszy z sobą walkę wewnętrzną, szepnęła.
— A gdybym przyjęła twą propozycyę, przyrzeczesz-że nie wspomnieć mi nigdy o swojej miłości, bez udzielonego na to z mej strony zezwolenia?
— Nie wspomnę nigdy!
— Przysięgasz mi na to?
— Przysięgam! Będę oczekiwał, aż powiesz sama: „Pawle, ja kocham ciebie.“
— A zatem... — Tu przerwała powtórnie.
— A zatem... co? — zawołał żywo Béraud. — Przyjmujesz... nieprawdaż?
Jedyny ów wyraz został wymówiony głosem słabym, jak szmer wietrzyka.
Béraud pochwycił ręce młodej kobiety, a ściskając je w swoich, powtarzał zcicha:
— Ach! ileż mnie tem uszczęśliwiasz!
— Przybądź jutro do szpitala podczas wizyty doktora — odpowiedziała — i proś go, ażeby napisał dla mnie bilet wyjścia.
— Przybiegnę zanim on przyjdzie... — zawołał Paweł z radością.
— Wiesz jednak, iż ja tu nic nie mam przy sobie... Moje ubranie pozostało w mieszkaniu przy ulicy de Fleurus w owym dniu tak smutnym... tak strasznym...
— Nie troszcz się o to — rzekł Paweł; — otrzymasz jutro wszystko, co ci potrzebnem będzie do ubrania.
— A zatem, żegnam cię, mój przyjacielu...
— Jakto... tak prędko?
— Chcę się położyć... czuję się być złamaną znużeniem.
— Zatem do jutra...
— Tak... do jutra... do widzenia.
Béraud, złożywszy pocałunek na czole Wiktoryny, odszedł z sercem przepełnionem radością.
Will Scott oczekiwał go na trotuarze, paląc dziesiąte już może z rzędu cygaro.
Widząc nadchodzącego z rozpromienionem obliczem, domyślił się pomyślnego obrotu sprawy.
— Zdaje się, że wszystko poszło dobrze? — zapytał.
— Tak jest... przyjęła moją propozycyę. Muszę się zająć natychmiast kupnem dla niej bielizny i ubrania.
— Ależ to kupno zmniejszy dyabelnie twoje fundusze... — odparł Irlandczyk, gotowym będąc dać i dziesięć tysięcy franków na rachunek Arnolda Desvignes za tak pomyślną wiadomość. — Może chcesz, bym ci pożyczył jeszcze drugie pięćset franków?
— Jakto... na seryo mówisz? — zapytał.
— Całkiem na seryo.
— Zatem przyjmuję twoją ofiarę. Ach! jesteś prawdziwym moim przyjacielem, stary, poczciwy Burgundczyku, przyjacielem, jakiego w świecie nie znaleźć!
Scott dziwnie się uśmiechnął, a dobywszy banknot z kieszeni, podał go Pawłowi.
∗
∗ ∗ |
W sobotę rano Desvignes wyprawił na ulicę Flechier posłańca z listem, noszącym adres: „Panu David, agentowi życiowych ubezpieczeń.“
Powyższy list zawierał jedynie słowa bez podpisu:
„Dziś wieczorem w zamku Malnoue.”
Tegoż dnia około godziny drugiej, Verrière wraz ze swym wspólnikiem, wyszedłszy z biura przy ulicy Le Pelletier, jechali na stacyę drogi żelaznej.
Przybywszy do Malnoue, weszli do parku, zwracając się w stronę pawilonu, przeznaczonego dla miejscowego strażnika.
W ciągu tygodnia robotnicy wyporządzili pawilon ów w zupełności. Oczekiwał on tylko teraz na przyjazd mieszkańca.
W zamku od rana cała służba w niezwykłem zostawała poruszeniu, nazajutrz bowiem przypadał dzień uroczystego przyjęcia. Rano wspaniałe śniadanie, w południe obiad, a wieczorem bal wiejski miał odbyć się w parku.
Aniela wraz z siostrą Maryą daremnie odkryć usiłowały powód uradzenia tej świeżej zabawy, która je dziwną napawała trwogą.
W tak naprężonej, jak obecna, sytuacyi każda nieznana okoliczność przejmowała je przestrachem.
Około czwartej Forestier przyszedł do Verrièra i Arnoldą z oznajmieniem, że jakiś mężczyzna w ubiorze Strzelca pragnie z nimi pomówić.
— To bezwątpienia nowy strażnik — rzekł Verrière. — Przyprowadź go tu do parku.
W kilka minut później Forestier wrócił w towarzystwie wspomnionego mężczyzny.
Był to człowiek mający około lat pięćdziesięciu, z krótko przyciętemi włosami, z sumiastym wąsem i kończatą brodą.
Ubrany był w aksamitny ciemno-zielony garnitur ze złoconemi guzikami, na których widniały głowy różnych zwierząt.
W sukiennej ciemno-zielonej czapce, miał przewieszoną torbę na ramieniu i strzelbę lefoszówkę w ręku.
— Otóż i strażnik, o jakim ci mówiłem — rzekł, spostrzegłszy go Arnold.
Przybyły ukłonił się po wojskowemu.
— Przychodzisz objąć miejsce, ofiarowane ci przez pana Desvignes? — zapytał go bankier.
— Tak, panie... podobały mi się warunki i mam nadzieję, iż panowie będziecie ze mnie zadowoleni.
— Chodzi tu o rozciągnięcie nadzoru nad zwierzyną, jakiej wielka obfitość znajduje się w parku — rzekł Verrière. — Nadzór ten musi być ciągłym, bezustannym, ponieważ złodzieje leśni wkradają mi się tu, zabijając bażanty, zające i króliki.
— No! już my ich dobrze przyjmiemy, to jest Bichet wraz zemną — odrzekł. — Bichet to moja strzelba — dodał, uderzając ręką po obsadzie fuzyi. — Tak Bichet jak i ja spać nie lubimy. Co noc będziemy w parku czuwali, damy się we znaki złodziejom! Nie ma litości dla podobnych ludzi, korzystających z cudzego dobra. Nie pożałuję ja im ołowiu!
— Otóż czego właśnie potrzeba — rzekł Desvignes.
— Może panowie raczą wskazać mi moje mieszkanie? — pytał przyszły strażnik.
— Pójdź! — rzekł Verrière, a zwracając się do dawnego nadzorcy, dodał: — Forestier... odtąd już twych usług potrzebować nie będę; możesz szukać sobie innego obowiązku.
Obaj wspólnicy zaprowadzili strażnika do pawilonu, którego drzwi bankier otworzył kluczem, dobytym z kieszeni.
— Jakże się nazywasz? — zapytał.
— Michał Bordier... do usług pańskich.
— A zatem tu będziesz mieszkał, Michale, podczas mojego pobytu w Malnoue; stołować się będziesz w oficynie zamkowej.
— Dobrze, panie.
— Oto klucz od pawilonu, a drugi od małej furtki, wychodzącej na pole. Mam w tej stronie kilka kawałków gruntu, którego również pilnować należy. Forestier wskaże ci ten grunt.
— Dobrze... — powtórzył strażnik. — Jutro zrana pojadę po moje bagaże na stacyę Villiers.
Verrière z Arnoldem odeszli, pozostawiając strażnika, który na rozpoczęcie swej służby zaczął park obchodzić wokoło.
W parę godzin głos dzwonu wezwał go do zamku. Jadł obiad ze służbą, której względy pozyskać się starał, poczem, wróciwszy do pawilonu, zapalił fajkę, nasłuchując bacznie w oknie otwartem szelestu na zewnątrz.
Wiedziony przezornością, światło w izbie zagasił.
Księżyc, błyszczący na pogodnem, bezchmurnem niebie, siał przez gałęzie starych drzew srebrzyste swoje promienie w głąb pawilonu.
Około dziesiątej strażnik drgnął nagle i zerwał się z krzesła.
Posłyszał lekki odgłos kroków w alei, przytykającej do jego mieszkania. Wychylił się po za okno, badając.
Postać jakaś, ukazawszy się między drzewami, przystanęła.
— Otwórz drzwi... — dobiegł głos przyciszony.
— Otwarte... możesz wejść... — odpowiedział strażnik.
Desvignes, gdyż to był on, przebywszy kilka schodków, wiodących do pawilonu, wszedł do izby.
— Przybywasz dla udzielenia mi ostatecznych poleceń? — zapytał ów pseudo Michał Bordier, w którym czytelnicy poznali zapewne Trilbego.
— Tak.
— Słucham więc.
— Krótko ci powiem. Masz czuwać pilnie nad panną Verrière i zakonnicą... wiedzieć codziennie, co robią, gdzie chodzą.
— Dobrze.
— Trzeba ci obok tego zwrócić baczność na furtkę, od której klucz dał ci pan Verrière. Nikt bez twej wiadomości nie powinien przejść tą furtką. Gdyby ktośkolwiekbądź wszedł tędy do parku, masz mnie natychmiast o tem powiadomić.
— Rozumiem.
— Oto wszystko na teraz. Później dokompletuję polecenia. Sprowadziłem cię tu dlatego, ażeby cię mieć pod ręka.
— Rozkazuj... wszystko wypełnię.
— Dobranoc.
— Dobranoc, pryncypale.
Tu się rozeszli, Desvignes wrócił do zamku, strażnik zaś udał się na spoczynek.
Nazajutrz około jedenastej zaproszeni na śniadanie goście zjeżdżać się zaczęli, bądź to we własnych powozach, lub powozami Verrièra, który takowe bezustannie na stacyę posyłał.
Bankier wraz z córka przyjmowali przybywających.
Desvignes stał nieco na uboczu, oczekując powitania tych, którzy go znając, uważali go za główną podporę domu bankowego Verrière i spółka.
Zabójca Edmunda Béraud oczekiwał niecierpliwie przybycia Jerzego de Nervey.
Dostrzegł go nareszcie, gdy wysiadłszy z powozu, wstrząsany kaszlem, szedł do bankiera i jego córki dla ich powitania.
Następnie wicehrabia, zbliżywszy się do Arnolda, odprowadził go nieco na bok, mówiąc zcicha:
— Jak widzisz, mój kochany, dotrzymałem przyrzeczenia.
— Liczyłem na to i z serca dziękuję.
— Gotów jestem spełnić zobowiązanie. Kiedyż to trzeba uczynić?
— Dziś wieczorem.
— Wieczorem?... dobrze. Udzielisz mi znak w danej chwili.
— Nie! Wolę z tem wszystkiem zdać się na ciebie, sam odnajdź stosowną chwilę.
— Niech i tak będzie. Jest to sprawa inteligencyi, w której celuję.
— Gdyby panna Verrière powątpiewała o prawdzie, staraj się ją przekonać.
— Przewidziałem ja to wszystko naprzód, mój drogi, i zaopatrzyłem się w dziennik, w którym zamieszczono pomienioną wiadomość.
— Zwróciłeś na wszystko pilną, jak widzę, uwagę — rzekł Arnold z uśmiechem.
— Tak... jestem bacznym w sprawach tego rodzaju... — odparł z zadowoleniem wicehrabia. — Zobaczysz pan, jak zręcznie załatwię ci to polecenie. Ale wyjeżdżam we środę z Paryża.
— Tak? dokądże?
— Chcę przepędzić dni kilka w Monaco, spróbować szczęścia w ruletę. Wczoraj mój adwokat otrzymał plenipotencyę do podniesienia mego dziedzictwa po matce. Przyślę go jutro do waszego biura dla uregulowania rachunków i odebrania kapitału.
— Jesteśmy na rozkazy. A w jakiż sposób załatwisz się pan z Melanią Gauthier? Weźmiesz ją z sobą do Monaco?.
— Nigdy w świecie! Nic ona nie wie o tej podróży i nie chcę, aby wiedziała. Jak tylko stanę w miejscu, napiszę do niej, oddawszy list na pocztę gdzieś w okolicy, aby nie domyśliła się gdzie jestem i do mnie nie przyjechała.
— Nie obawiasz się jej, wicehrabio?
— Ej! Wszystko załatwić można z kobietami, byle mieć nieco sprytu i taktu.
Przybywający goście przerwali rozmowę pomiędzy Arnoldem i Nerveyem.
Wszyscy zasiedli do stołu w południe, a po śniadaniu, które przeciągnęło się do trzeciej godziny, damy przechadzały się w parku, rozmawiając z panną Verrière.
Młode to dziewczę starało się siłą woli pokonać smutek, uciskający jej duszę.
Obiad miał się rozpocząć o siódmej i przeciągnąć do późna wieczorem. Niektórzy z przybyłych przyjęli gościnne zaproszenie na nocleg Verrièra, inni postanowili wracać ostatnim pociągiem do Paryża. Co zaś do okolicznych ziemskich właścicieli, ci wszyscy mieli własne powozy do rozporządzenia.
Po południu Desvignes został przedstawionym przez swego wspólnika wielu osobistościom, zajmującym poważne stanowiska, o pozyskanie względów których to osób ów nędznik starał się ze zwykłą sobie zręcznością.
Przy wystawnym i świetnym nad wyraz obiedzie zajął miejsce obok Anieli, otaczając ją ze swej strony najwyższą, uprzejmością, co zwróciło ogólną uwagę.
— Ha! jest to zapewne uroczystość zaręczynowa... — szeptali jedni do drugich. Zobaczycie, że na deser posłyszymy zawiadomienie o bliskiem małżeństwie.
Nie zawiodło ich oczekiwanie.
Gdy wykwintna uczta, a nadewszystko stare wina pierwszych gatunków, obok musującego szampana, podnieciwszy wesołość, uczyniły ją prawie hałaśliwą, Verrière uznał, iż nadeszła odpowiednia chwila, którą przygotował i dzięki której spodziewał się zmusić swą córkę do związku z Arnoldem.
Podniósł się, wskazując gestem, iż chce przemówić.
Głębokie milczenie zaległo wokoło.
— Panowie i panie! — zaczął poważnie. — Wy, którzy uczyniliście mi dziś zaszczyt goszczenia w moim domu, wam, moim przyjaciołom, dziś tu zebranym, śpieszę oznajmić wiadomość, jaka, sądzę, nie będzie dla was obojętną, ufny w waszą, życzliwość, którą dla was chowam nawzajem.
Szmer przychylny przyjął te słowa.
Bankier mówił dalej:
— Nader ważna zmiana nastąpi wkrótce w mojej rodzinie... Jedna z tych, jaka napełnia radością serce kochającego ojca!...
Tu nowy szmer, ale szmer ciekawości przebiegł między zebranymi.
Siostra Marya spojrzała niespokojnie na mocno pobladłą swoją kuzynkę. Obie przeczuły cios straszny, jaki miał w nie uderzyć.
— Towarzyszycie panowie i panie uroczystości zaręczyn... — mówił Verrière dalej.
Bladość Anieli zwiększała się z każdą chwilą.
— Mam nadzieję, iż wkrótce ujrzę was tu powtórnie zebranych — kończył bankier — zebranych w dniu zaślubin mej ukochanej córki z panem Arnoldem Desvignes, moim wspólnikiem.
Głośne okrzyki radości zabrzmiały wokoło stołu.
Klaskano w ręce. Pomięszane głosy powinszowań zlewały się z temi okrzykami.
Arnold, powstawszy, składał ukłony obecnym, z pozorem głęboko wzruszonego człowieka, podczas gdy zakonnica drżała z obawy.
Aniela, bliska omdlenia, chciała krzyknąć, zaprzeczyć temu oświadczeniu, niepodobna jej było wszakże wymówić słowa.
Milczenie jej policzono na karb łatwo dającego się usprawiedliwić wzruszenia, któremu nikt się nie dziwił.
— Ach! podli... nikczemni!... — myślało dziewczę. — Korzystali z tego zebrania, aby pokonać mą wolę... Nigdy jednakże, nigdy... nie pozwolę im spełnić ich planów!
Wszystko to, co przytoczyliśmy powyżej, działo się przy końcu obiadu. Wkrótce obecni, powstawszy od stołu, przeszli do salonu.
Kobiety otoczyły biedną Anielę, aby jej powinszować i uściskać, nie przeczuwając, iż wyrazy ich były dla niej uderzeniem sztyletu w głąb serca.
Muzyka, umieszczona na estradzie w uiluminowanym ogrodzie, brzmiała wesoło, grając kadryle, polki i walce, których dźwięki rozbiegały się daleko po za zieleń parku. Zwrócono się ku miejscu pod wielkiemi drzewami, przeznaczonemu na tańce.
Na chwilę Aniela wraz z siostrą Maryą znalazły się w salonie, z młodem dziewczęciem, towarzyszką lat dziecinnych panny Verrière. Arnold, spostrzegłszy z ogrodu grupę trzech kobiet, zbliżył się do Jerzego de Nervey, kaszlącego zapamiętale po wypaleniu cygara i szepnął mu zcicha:
— Otóż nadeszła właściwa chwila...
Jerzy poruszył głową twierdząco, a po ominięciu kaszlu, zbliżył się ku Anieli.
— Droga kuzynko... — rzekł — pozwól mi również powinszować sobie wiadomości, jaką nam wuj przed chwilą udzielił.
Dziewczę wyrazy jego przyjęło milczeniem, siedząc zasępione i smutne. De Nervey widział to doskonale, postanowiwszy jednak do końca wypełnić polecenie, mówił dalej:
— Poznałem od niedawnego czasu pana Desvignes, stosunki jednak z nim moje pozwalają mi wygłosić o tym człowieku najchlubniejsze zdanie. Jest to uczciwy, szlachetny młodzieniec, dżentlemen w całem znaczeniu! Zresztą wszyscy tak o nim sądzą i cieszę się szczerze, droga kuzynko, widząc, iż związek twój z nim wróży ci napewno wiele szczęścia w przyszłości.
— Dzięki za twe życzenia, kuzynie — odparła panna Verrière z lodowatą obojętnością. Co do przyszłości, tej nikt z nas nie zna i nikt wiedzieć nie może, co ona nam zachowuje...
— Na honor! masz słuszność w tym razie, kuzynko. Nikt przewidzieć nie może dziś, co go spotka nazajutrz. Cieszącym się nadzieją długiego życia może go zaledwie kilka godzin pozostaje. Marzymy Bóg wie o czem, unoszeni ambicyą, miłością. Biegniemy za szczęściem i chwałą, aż oto śmierć naraz przychodzi i przecina wszelkie nasze złudzenia. Codziennie się to zdarza i we wszystkich rodzinach zarówno. Mógłbym ci przytoczyć setki przykładów. Nasz biedny krewny naprzykład... któżby się był spodziewał?
Wyrazy te przeszyły jak ostrzem serce biednego dziewczęcia.
— O kim mówisz, kuzynie? — pytała drżąca.
— Jakto, nic nie wiesz? — odrzekł wicehrabia. — Mówię o naszym krewnym, Emilu Vandame.
— Boże!... cóż mu się stało?
— Rzecz zwykła śmiertelnikom... umarł.
— Umarł?! — zawołały naraz zakonnica z panną Verrière, uderzone wspólnem uczuciem boleści. Umarł... to niepodobna!
— Nieszęściem, tak jest i to napewno! Nie czytujecie więc panie dzienników?
— Przeciwnie... czytujemy wszystkie wiadomości z Tonkinu — odrzekła siostra Marya. — Nazwisko jednak Vandame nie było zamieszczonem, jestem tego pewna...
— Rzecz prosta... ponieważ biedny Emil nie wylądował. Zmarł na cholerę w Tulonie.
— To fałsz... ohydne kłamstwo... — wołała Aniela, drżąc cała. — Ja ci powiadam, że to fałsz, kuzynie!
— Niestety! Jest to urzędowa wiadomość. Szaleństwem byłoby wątpić w tym razie. Mam przypadkiem przy sobie numer tego dziennika, w którym znajduje się lista oficerów, zmarłych na epidemię. Przeczytaj więc sama.
Tu wyjął dziennik z kieszeni.
Siostra Marya pochwycić go chciała, wszakże panna Verrière, wyrwawszy go jej, wlepiła wzrok w miejsce, jakie wskazywał jej Jerzy.
Obłąkanemi oczyma przebiegała wiersze dziennika, który nagle wypadł jej z ręki.
Krzyk straszny, głuchy, wybiegł z piersi nieszczęśliwej i padła na ziemię w omdleniu, zanim siostra Marya wraz z młodą przyjaciółką dziewczęcia przybiedz ku niej zdołały.
W ogrodzie dosłyszano krzyk panny Verrière, widziano jej upadnięcie. Kilka osób wbiegło z pośpiechem do salonu, a między niemi Desvignes.
— Co się tu dzieje? — zapytał, udając zatrwożonego.
— Nic tak ważnego, mam nadzieję... — odpowiedziała zakonnica. — Anielka zasłabła z wielkiego gorąca. Przywołaj pan corychlej służących.
— To zbyteczne — odrzekł i wziąwszy omdlałe dziewczę w ramiona, wyniósł je z salonu.
Tuż za nim wyszła siostra Marya.
Wypadek ten sprowadził popłoch pomiędzy zebranymi.
Oczekiwano z obawą wiadomości.
Po kilku minutach ukazał się Desvignes.
— To nic... — rzekł — proste omdlenie. Panna Verrière, będąc rekonwalescentką, uległa znużeniu. Po krótkim spoczynku do sił powróci napewno.
Cierpienie Anieli okazało się jednak bardziej zatrważającem, niż wszyscy mniemali. Siostra Marya posłała po doktora do Malnoue.
Skoro tylko przybył, wprowadzono go bezzwłocznie do pokoju córki bankiera.
Około ósmej zrana Wiliam Scott, wsiadłszy na pociąg winceńskiej drogi żelaznej, jechał ku Saint-Maur-les-Fossés.
Miał na celu ugodzenie kobiety gospodyni, któraby mogła poświęcić dziennie kilka godzin czasu na pielęgnowanie chorej i prowadzenie gospodarstwa w domku, wynajętym przez Pawła Béraud dla Wiktoryny.
Odnalazłszy taką kobietę, zaprowadził ją natychmiast do wspomnionego mieszkania.
Zbliżała się godzina przybycia Pawła z żoną Eugeniusza Loiseau.
Ów były urzędnik kredytowego biura lyońskiego wyczekiwał od rana przed szpitalem na przybycie doktora Richard.
Skoro się lekarz ukazał, zmierzając ku żelaznym kratom budynku, Paweł podbiegł naprzeciw niego.
— A! to pan... — rzekł lekarz, poznawszy go odrazu. — Twoja obecność przekonywa mnie, żeś widział się ze swą kuzynką, oraz żeś otrzymał jej zezwolenie. Natychmiast podpiszę dla niej uwolnienie ze szpitala, sądzę albowiem, iż bezzwłocznie będziesz ją chciał zabrać.
— Tak... radbym, panie doktorze, gdyby można...
— Czemu nie? Lecz masz pan powóz?
— Mam fiakr nader obszerny, wygodny, i ubranie dla niej.
— Weź pan to ubranie i pójdź za mną. Oddasz je infirmerce, poczem zaczekasz na mnie w mym gabinecie.
W pół godziny później Wiktoryna w ubraniu, prowadzona przez dozorczynię, ukazała się we drzwiach gabinetu.
Na widok Pawła uczuła dziwny ból w sercu, potok łez spłynął po jej twarzy.
— Dlaczego płaczesz? — wyszepnął tkliwie, biorąc jej rękę. — Nasze wspólne szczęście rozpocznie się teraz.
I zwolna, bardzo ostrożnie, z uwagi, iż bym mocno jeszcze osłabioną, zaprowadził ją do powozu, który miał ich zawieźć do Saint-Maur.
Wiliam Scott, a raczej ów mniemany Burgundczyk, oczekiwał na nich przed domkiem.
— Racz pani objąć w posiadanie swój mały raj ziemski — rzekł do Wiktoryny. — Wszystko jest już przygotowanem na twoje przyjęcie. Możemy zasiąść do stołu!...
Paweł przedstawił Irlandczyka, jako najlepszego swego przyjaciela i Wiktoryna podała mu rękę.
Czuła się szczęśliwą, widząc się na wsi, pośród pełnego światła, zieloności i kwiatów.
Po śniadaniu wyszli we troje nad brzeg Marny, gdzie zasiadłszy pod wielkiemi drzewami, rozmawiali o wielu przedmiotach, z wyjątkiem tych, jakie wszystkim trojgu głównie myśl zajmowały.
Dzień zeszedł prawie wesoło.
Około dziewiątej wieczorem Scott odjechał, pozostawiając uszczęśliwionego Pawła i Wiktorynę, mniej już troszczącą się o dalszą swą przyszłość.
We dwa dni potem znów przybył ich odwiedzić. Rekonwalescencya młodej kobiety postępowała szybko. Sine linie wokoło oczów niknęły. Wychudłe jej policzki zwolna się wypełniały. Lekkie rumieńce zastąpiły bladość. Usta poczęły przybierać barwę purpurową.
Zwykła głęboka melancholia, ogarniająca młodą kobietę, ukazywała się już tylko czasami.
Odwiedziny Will Scotta krótko trwały. Celem ich było upewnienie się, czy przez te dni kilka Paweł nie opuścił wiejskiego ustronia i nie wrócił do Paryża. Przekonał się, iż on nie oddali się od Wiktoryny.
Béraud, posiadając obecnie do sześciuset franków, postanowił nie szukać dla siebie zajęcia, dopóki nie wyda trzeciej części pomienionych pieniędzy. Irlandczyk przeto osądził, iż nadeszła chwila stanowczego działania.
W domu przy ulicy Lobineau położenie Joanny Desourdy coraz cięższem się stawało. Kilka franków, otrzymanych za sprzedaż kolczyków Liny, wyczerpały się zupełnie i znowu chleba braknąć poczęło.
Joanna czuła, iż ją ogarnia obłąkanie. Zamęt jej umysł przejmował, halucynacye następowały jedne po drugich.
Jednocześnie gorączka pożerała jej dziecię. Oczy biednej Liny zapadały coraz bardziej, policzki jej coraz więcej wklęsłemi się stawały.
— Mamo... jam głodna... — szeptała od czasu do czasu osłabionym głosem.
Ów straszny wyraz: „Jam głodna!“ odbrzmiewał jak jęk żałobnego dzwonu w duszy matki nieszczęśliwej.
A nietylko chleba im brakowało, ale i światła także. Z chwilą, gdy mrok zapadał, trzeba było przepędzać całe godziny w głębokiej ciemności.
Gdyby Joannie pozostało choć kilka sous na kupienie węgli, nie zawahałaby się zakończyć męki, przechodzące jej siły, uciekłaby się do szukania w śmierci spoczynku wraz z Liną, nieszczęściem jednak, nic nie posiadała.
Pośród tych myśli, pełnych rozpaczy, pragnienie zemsty nasuwać się jej poczęło.
— I ja sie nie zemściłam!... — powtarzała z goryczą. — Nie zgładziłam tego nędznika, który zabija nas obie!...
Słaby głos dziecka przerwał to rozmyślanie.
— Mamo... och! mamo, jam głodna!... — szeptał ów głos.
— Ach! — zawołała Joanna, zrywając się, jak pół obłąkana; — ach! gdybym mogła dać się jej napić krwi tego zbrodniarza!
I myśl kradzieży dla pożywienia dziecka przebiegła jak błyskawicą jej umysł.
— Ukraść gdzie prześcieradło, ukryć je pod spódnicą, a potem sprzedać, miałaby przynajmniej za co kupić chleba... pożywiłaby małą swą Linę.
Odepchnęła jednak ze zgrozą ową chwilową pokusę.
— Nie... nie! — szepnęła — nigdy podobnej hańby! Lepiej pójść żebrać! Duma u matki jest zbrodnią, skoro jej dziecię z głodu umiera!
Ucałowawszy Linę, która coraz ciszej powtarzała: „Jam głodna... jam głodna!“... z obłąkanym umysłem, chwiejąca się, zeszła ze schodów i udała się — wprost przed siebie ulicą Sekwany.
Jakiś przechodzeń zbliżał się ku niej.
Zakrywszy twarz jedną ręką, wyciągnęła drugą, szepcąc zcicha:
— Litości... miłosierdzia!
Przechodzień szedł dalej, nic nie odpowiedziawszy:
Joanna pobiegła na los szczęścia, wprost siebie, nie wiedząc sama, gdzie idzie, w ulice, jakich nie znała, powtarzając:
— Litości... miłosierdzia nademną i nad mojem dzieckiem, które z głodu umiera!...
Głuchy na owo rozdzierające wezwanie, tłum przechodził obojętnie. Żadna ręka grosza jej nie podała.
A jednak uczucie litości jest rozwiniętem do wysokiego stopnia w sercach paryżan, wylewających łzy w teatrach na wzruszającym dramacie. Posiadają oni istotnie w duszach miłosierdzie i chętnie biegną na pomoc nędzy.
Nieszczęściem jednak, Joanna zwracała się do ludzi, śpieszących za swemi interesami, mocno zajętych, takich, którzy gdzieindziej składali jałmużnę, lub którzy może byli tak biednymi jak ona.
Zrozpaczona i wycieńczona, czuła, iż siły opuszczać ją poczynają, Zrobiła wszelako jeszcze ostatni wysiłek.
— Moja córka z głodu umiera... panie, miej litość nad nią i nademną!... — wyjąknęła, zwracając się do zbliżającego przechodnia.
Tym razem ów mężczyzna przystanął.
— Wejdź tu, biedna kobieto — rzekł, wskazując drzwi sklepu — tam dadzą ci chleba. — I odszedł.
Nieszczęśliwa matka spojrzała w kierunku wskazanym.
Na zawieszonej po nad drzwiami tablicy wyczytała te słowa:
Wydała okrzyk radości.
Niegdyś słyszała ona o owych dobroczynnych zakładach, otwartych za pomocą prywatnego miłosierdzia, w obecnem wszakże oszołomieniu zupełnie o tem zapomniała. Tu może było dla niej zbawienie!
Wzmocniona nadzieją, weszła do przysionka, w którym stojący mężczyzna wskazał jej drzwi, mówiąc:
— Proszę wejść!
Otworzywszy drzwi, znalazła się w wielkiej sali, zapełnionej stołami i ławkami.
W głębi, pod ścianą, stał rodzaj wielkiego bufetu, po za którym siedziały trzy kobiety.
Ów bufet założony był stosami chleba.
Joanna zbliżyła się nieśmiało.
Jedna z obecnych kobiet, ukroiwszy kawał chleba, podała go jej, mówiąc:
— Spocznij pani na której z tych ławek i zjedz chleb, zdajesz się być złamaną znużeniem.
Joanna wiedziała, iż w miejscu tem, do którego przybyła, chleb powinien być tamże zjedzonym. Miała wszelako nadzieję, iż zdoła może w ukryciu unieść jakąś cząstkę tegoż.
Usiadła przeto na ławce obok drugich, równie jak ona nieszczęśliwych, o bladej cerze, zapadłych policzkach, którym głód szarpał wnętrzności.
A wielu było tych nieszczęśliwych! Kobiety, dzieci, starce, mężczyźni w sile wieku, których nieoględne postępowanie albo brak pracy do ciężkiej nędzy doprowadził.
Miłosierdzie równem dla wszystkich tu było. Nie odmawiano nikomu „kęsa chleba.“
Joanna, spojrzawszy wokoło siebie bojaźliwym wzrokiem, ułamała część z kawałka, jaki jej został podanym i zaniosła go do ust, jedząc, a raczej pochłaniając, z uczuciem niewysłowionej roskoszy, jaką sama sobie zarzucała, o córce to bowiem, a nie o sobie, myśleć jej należało.
Przez kilka minut udawała, iż je ów chleb, poczem, wsunąwszy go niepostrzeżenie do kieszeni, siedziała jeszcze na ławce przez kilka minut.
Te kilka minut, to cały wiek dla niej, gdyż w owej chwili Lina wymawiała bezwątpienia owe wyrazy, jakie przejmowały ją dreszczem:
„Mamo! jam głodna... jam głodna!“
Podniósłszy się, postąpiła ku drzwiom. Wziąwszy za klamkę, miała już wyjść, gdy jednasz obecnych w sali nadzorczyń zastąpiła jej drogę.
— Czy pani nie znasz reguł tego zakładu? — wyrzekła.
Joanna zacinała się.
— Reguł? — powtórzyła zcicha.
— Tak... surowo jest zabronionem wynosić na zewnątrz chleb, jaki się tu daje.
Biedna matka pobladła.
Chciała zaprzeczyć, przerwała jej dozorczyni:
— Patrzałam na ciebie, me dziecię — rzekła łagodnie — widziałam, żeś wsunęła prawie cały swój chleb do kieszeni.
— Prawda! — odpowiedziała Joanna, składając ręce błagalnie — jednak przez litość pozwól mi pani zabrać ten chleb... To dla mego dziecka... dla mojej córki... dla mej biednej córki, która wraz zemną z głodu umiera!
— Trzeba ci było przyprowadzić z sobą swą córkę.
— Leży w łóżku ciężko chora... głód ją zabija!
Tu nieszczęśliwa matka, dobywszy z kieszeni kawałek chleba, ukazała go dozorczyni.
— To dla niej... — wyrzękła. — Odbierzesz-że mi go pani?
— Tak... ponieważ ściśle do przepisów stosować się nam nakazano — odpowiedziała wzruszona, chleb odbierając. — Reguła jest niewzruszoną, musimy ją szanować, chcąc szanować samych siebie. Zjedz pani tutaj ten chleb, ponieważ widzę, że potrzebujesz posiłku i przyjmij odemnie ten drobny datek, jaki ci z serca ofiaruję. Będziesz zań mogła dla dziecka kupić pożywienie.
Joanna uścisnęła z wdzięcznością rękę, podającą jej tyle potrzebną pomoc, a złożywszy na niej pocałunek, jąkała ze łzami:
— Och! dzięki ci, pani... stokrotne dzięki!
Poczem, zapomniawszy o dręczącym głodzie i o spożyciu na miejscu przeznaczonego jej chleba, szybko wybiegła.
Ulica Lobineau leżała w oddalonej części miasta.
Joanna szła przyśpieszonym krokiem, o ile jej pozwoliło silne osłabienie, a wstąpiwszy do piekarni, kupiła dwa funty chleba i dobiegła nareszcie do domu, szybko się posuwając po schodach.
W miarę, jak wchodziła, myśl, iż przynosi dla córki pożywienie, dodawała jej siły.
— Lino!... dziecię me drogie... — wołała, wbiegając do pokoju, nie zamknąwszy drzwi nawet za sobą; — przynoszę ci pożywienie... Obudź się, obudź, lube kochanie.
I ułamawszy kawałek chleba, przybiegła z nim do łóżka dziecięcia.
Lina blada, z zamkniętemi oczyma, nie poruszała się wcale.
— Dziecię ukochane... przebudź się, przebudź!... — wołała matka i pochyliwszy się ku córce, złożyła na jej czole pocałunek.
Nagle cofnęła się, jak skamieniała.
Zlodowaciałe czoło dziecka zmroziło jej wargi. Wróciwszy do łóżka, pochwyciła Linę w objęcia.
Dziewczę oczów nie otwierało. Bezwładna główka jego chwiała się z jednej strony na drugą na matki ramieniu.
Joanna jęknęła rozpaczliwie. Drobne ciałko dziecięcia, z rąk jej się wysunąwszy, na łóżko upadło, podczas gdy nieszczęśliwa matka padła zarówno bez zmysłów na środek pokoju.
Jednocześnie jakiś mężczyzna ukazał się w otwartych drzwiach stancyjki.
Był czarno ubranym, z ponsową wstążeczką przy butonierce. Spostrzegłszy leżącą bez przytomności Joannę, pochylił się ku niej, kładąc rękę na sercu nieszczęśliwej.
— Żyje — wyszepnął po upływie sekundy. — To tylko proste omdlenie.
Podniósłszy się, podszedł do łóżka i dotknął swemi rękoma rąk Liny.
— Ta już umarła... — rzekł i dobywszy portfel, wyjął zeń list, rzucając takowy na podłogę obok zemdlonej. Następnie wyszedłszy, udał się do właścicielki mieszkań umeblowanych.
— Trzeba, ażebyś pani posłała tam kogoś na ratunek — ozwał się wchodząc. — U jednej z twych lokatorek przytrafił się wypadek nieszczęśliwy...
— U kogo, panie?
— U pani Joanny Desourdy.
— Jaki wypadek?
— Dziecko jej zmarło.
— Ach! wielki Boże!... — zawołała gospodyni z przerażeniem.
— Ona sama, leży bez przytomności w omdleniu. Wszystko to bardzo jest smutnem! Oto sto franków, racz je pani doręczyć tej biednej kobiecie. Ja jutro tutaj przybędę...
Zmięszana tą wiadomością właścicielka, przyjęła sto franków. Jegomość czarno ubrany wyszedł. Przygotowawszy służącą, gospodyni udała się z nią na górę. Zastały tam Joannę leżącą w omdleniu.
Pomimo złej opinii, jaką ów agent policyi dał niegdyś o niej, właścicielce mieszkań ścisnęło się serce na ów rozdzierający widok.
— Podnieś tę nieszczęśliwą — rzekła do służącej i jednocześnie zbliżając się do łóżka.
— Niestety! — szepnęła — to dziecię umarło!
Służąca, podniósłszy Joannę, posadziła ją na krześle, nacierając jej skronie zwilżoną w wodzie serwetą.
Nieszczęsna otworzyła oczy, patrząc wokoło siebie obłąkanym wzrokiem.
Dostrzegła swą córkę z bladą twarzyczką, jakby wykutą z marmuru, a na widok owego spokoju, jakim śmierć piętnuje swoje ofiary, padła na kolana, wyciągając ręce w stronę łóżka i głośnymi wybuchnęła łkaniem.
— Moja córka... moje jedyne dziecię umarło!
— Odwagi, biedna matko... odwagi! — mówiła gospodyni — wobec nieszczęścia zbroić się siłą należy. I ja straciłam, dwóch mężów, a jednak ów cios przetrwać zdołałam. Dobrzy ludzie pamiętają, o tobie... Jakiś mężczyzna dekorowany przyniósł ci właśnie wsparcie i pomoc.
— Mnie pomoc? — pytała Joanna, pognębiona boleścią.
— Tak... Oto sto franków, jakie dla ciebie pozostawił.
Tu właścicielka położyła banknot na stole obok listu, jaki służąca, podniósłszy z ziemi tam umieściła.
— Dziękuję ci, pani, za twoją dobroć... — szeptała Joanna. — Proszę cię tylko, nie chciej mnie pocieszać, potrzebuję pozostać sama z moją córką.
— Pojmuję to i odchodzę... Potrzeba jednak będzie spisać akt zejścia dziecka.
— Później... nieco później ja przyjdę do pani. Zostaw mnie samą, zaklinam... Wszak widzisz, że boleść ta omal do szaleństwa mnie nie doprowadza.
Właścicielka odeszła ze służącą, dozwalając nieszczęsnej matce wypłakać boleść w samotności.
Była to zaiste scena rozrzewniająca nad wyraz.
Ofiara Pawła Béraud okrywała pocałunkami to biedne, wychudłe ciałko dziecięcia, Szepcące pod lodowatym majestatem śmierci.
— Umarła... umarła z głodu!... — wołała biedna matka z rozpaczą, a teraz, skoro ta biedna istota nic już nie potrzebuje, pomoc przybywa! To straszne... okropne! Zabił ją własny jej ojciec... Jej ojciec, ten potwór, zabił mi mą córkę. Ha! do tej chwili pokonywałam moje pragnienie zemsty, moją nienawiść. Teraz nic mnie już od nich nie powstrzyma. Moja córka umarła... Ja śmierć jej pomścić muszę... powinnam!
Po owym gwałtownym wybuchu smutku nastąpiła rozpacz ponura.
Chodząc po pokoju, Joanna zbliżyła się do stołu, na którym właścicielka położyła bilet bankowy.
— Sto franków... szepnęła. — Kto mi mógł przynieść te pieniądze? Och! kimkolwiekbądź on jest, ja go błogosławię, dzięki jemu będę przynajmniej miała za co pochować mą córkę.
Tu nagle spostrzegła list, leżący obok banknotu.
— Ten list — wyrzekła — powiadomi mnie, od kogo pomoc przychodzi.
Ująwszy list w ręce, przeczytała przedewszystkiem adres półgłosem, nie mogąc go zrozumieć na razie.
Adres ów brzmiał:
Joanna powtórnie przeczytała. Ogniem zapłonęło jej spojrzenie. Zadrżała febrycznie.
— Wiktoryna... — zawołała — co słyszę?... Wiktoryna u Pawła Béraud?... Ach! nikczemnica... ach! nędznica! Jakże mnie ona oszukała. Żyją więc razem oboje... mieszkają pod jednym dachem... kochają, się i są, szczęśliwi! Używają pieniędzy, jakie mi ukradł ten człowiek, wtedy gdy ja tu płaczę przy trupie mej córki, z głodu umierając: Gorączkowo rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytała co następuje:
Podpis był bardzo nieczytelnym.
— Ha! — zawołała Joanna — otóż dla niej nareszcie odmowa, upokorzenie, pogarda! Bóg za mnie mścić się poczyna! Lecz zkąd, od kogo pochodzi ten list? W jaki sposób znalazł się on tu, na moim stole? Kto go przyniósł? Ha! ten zapewne, który mi pośpieszył z pomocą. Najpewniej agent z jakiego dobroczynnego stowarzyszenia. Mając list do mnie, pomylił się i zostawił ten, który nie był do mnie adresowanym. Bóg chciał widocznie, by ta pomyłka nastąpiła. Należało mi odkryć występek tych dwojga nędzników, poznać ich schronienie, dla pomszczenia mej Liny. Ach! śpij w spokoju snem ostatnim ukochane dziecię, ty moje jedyne szczęście, jedyna miłości na ziemi, ty biedna, niewinna męczennico, spoczywaj w spokoju... Sprawiedliwość wymierzoną zostanie, przysięgam!
Ta nieszczęśliwa schowała list, adresowany do Wiktoryny wzięła banknot stufrankowy, a złożywszy pocałunek na czole zmarłej, zeszła do właścicielki mieszkań, zamknąwszy na klucz drzwi za sobą.
— Przebacz mi, pani, moje, zbyt szorstkie może, względem ciebie postąpienie... — wyrzekła, wchodząc — pojmujesz jednak mą rozpacz...
— Rozumiem to w zupełności i nie gniewam się bynajmniej — odparła gospodyni; — nie troszcz się pani o to, co mnie dotyczy, lecz pomyśl o pogrzebie biednej swej córki.
— Uczynię to i wkrótce przyniosę pani papiery, jakich potrzebujesz...
Tu odeszła, udając się do merostwa tegoż okręgu dla spisania aktu śmierci dziecka. Pogrzeb miał nastąpić nazajutrz, o czwartej godzinie, po wizycie lekarza i stwierdzeniu przezeń śmierci dziewczęcia.
Nieszczęśliwa matka, kupiwszy trumnę, zapłaciła następnie gospodyni należność za komorne, a wróciwszy do swej stancyjki, zapaliła dwie świece przy głowie zmarłej i uklęknąwszy, z płaczem modlić się zaczęła.
Chwilami jej spojrzenie dzikim ogniem błyszczało, marszczyło się jej czoło, usta poruszać się przestawały. Pragnienie zemsty, ogarniając ją wtedy, przerywało modlitwę.
Tak wieczór, jak noc, jednako biednej matce ubiegły. Równo ze świtem powstała, a czując się z sił wyczerpaną, postanowiła pożywić się czemśkolwiek. Nie zdoławszy przy strasznem osłabieniu nic sobie przygotować, spożyła część otrzymanego wczoraj chleba, przyniesionego, niestety, zapóźno.
O w pół do czwartej włożono w trumnę zmarłą dziecinę, przybraną ręką matki w białą sukienkę. Owe przygotowania do zabrania umarłej były najcięższą torturą dla Joanny. Załamywała ręce, stojąc jak skamieniała, płakać już bowiem nie mogła; tyle łez w przeddzień wylała, iż ich już zbrakło w jej sercu.
Niedosyć, że śmierć zabrała jej ukochaną Linę, nikczemni ludzie jeszcze teraz i szczątki jej zabierają!
Po ukochanem dziecku pozostanie jej tylko wspomnienie, krwawiąca się, wiecznie niezagojona rana...
O godzinie czwartej dwóch owych ponurych ludzi, których gmin w swoim języku nazywa „żałobnikami,“ przyszli zabrać trumienkę i karawan odjechał z nią na cmentarz.
Joanna ze spuszczoną głową, załzawionemi oczyma, gardłem ściśniętem łkaniem, szła za tym wozem ubogich.
Nie sama jednak towarzyszyła temu pogrzebowi, jak o tem mniemała. Od rogu ulicy Lobineau fiakr ze spuszczonemi storami postępował za karawanem w odległości kilkudziesięciu kroków.
Przed przybyciem na cmentarz d’Ivry Joanna kupiła czarny krzyż drewniany i wieniec z nieśmiertelników, pośród, którego wyryte czarnemi literami widniały słowa:
Ksiądz w towarzystwie kościelnego sługi prowadził ów orszak ubogi z chwilą wejścia jego na cmentarz.
Wkrótce przybyli wszyscy na miejsce, gdzie widzieć się dawały naprzód wykopane groby.
W jeden z nich spuszczono trumnę z dziecięciem Joanny.
Ksiądz nad trumną tą począł odmawiać modlitwy.
Klęcząca nad grobem zrozpaczona matka dusiła się prawie, wydając głuche jęki, podczas gdy ukryty po za kępami drzew ów mężczyzna z powozu przypatrywał się tej rozdzierającej scenie.
Ksiądz, pokropiwszy trumnę wodą święconą, wyrzekł ostatnie słowa modlitwy i odszedł.
Grabarze grób zarównali, wetknąwszy krzyż w świeżo poruszoną ziemię, poczem obadwa się oddalili.
Joanna ciągle klęczała.
Po kilku minutach powstawszy, zawiesiła na jednem z ramion krzyża wieniec nieśmiertelników, jaki trzymała w ręku.
Dusiły ją łkania, zdawało się jej, iż umrze z braku oddechu, że serce jej pęknie.
Kryzys ten jednak trwał krótko.
Przestraszający spokój, coś w rodzaju rozpaczy skamieniałej, nastąpił teraz.
— Dlaczego płakać? — zawołała ponuro, nie spostrzegając, że głośno mówi. — Rozłączenie nasze będzie tu krótkiem...
A wyciągając ręce w stronę grobu, wyrzekła:
— Dziś wieczorem połączę się z tobą, me dziecię, przed wieczorem zostaniesz pomszczoną...
Poczem upadłszy na kolana, modlić się zaczęła.
Mężczyzna, ukryty po za cyprysami, posłyszał wyrazy matki przesłane córce.
Dziwny uśmiech zadrgał mu na ustach i wemknąwszy się w sąsiednią aleję, wyszedł z cmentarza. Powóz oczekiwał na niego przy bramie.
— No! teraz do piwiarni pod Srebrnym Czopem — rzekł po angielsku do woźnicy. — Nie żałuj bicza, pośpieszaj, ponieważ bardzo mi pilno...
W czterdzieści minut przybyli na róg ulicy l’Ecole-de-Médicine.
Wiliam Scott w ubiorze Burgrndczyka wysiadł i wszedł do piwiarni. Spojrzawszy tam wokoło, dostrzegł samotnie siedzącego przy stole Eugeniusza Loiseau.
Introligator, z głową wspartą na ręku, zdawał się być pijanym. Wzrok utkwił bezmyślnie w wypróżniony do połowy kieliszek absyntu.
Nowoprzybyły, usiadłszy obok niego, uderzył go po ramieniu.
Loiseau spojrzał szklistemi oczyma, a podając mu rękę, rzeki chrypliwym głosem:
— A! to ty... mój stary... Jak się masz... Nie widziałem cię wczoraj...
— Nie mogłem przyjść — odparł Irlandczyk. Miałem do załatwienia interesa w okolicach Paryża. Chodziłem, do jednego z mych krewnych po odebranie pieniędzy. Niestety, znalazłem go bez grosza, niepodobna cośkolwiekbądź nawet od niego wydobyć.
— Otóż więc posucha i w twej kieszeni zarówno?
— Posucha... niezupełnie... Wszakże moja sakiewka coraz cieńszą się staje.
— To źle... Cóż my nadal poczniemy?
— No... no... nie troszcz się o to przed czasem... Miejmy nadzieję, iż okoliczności polepszą się nareszcie. Nie o to tu teraz chodzi... Przyszedłem udzielić ci wiadomość... tak! nader ważną wiadomość!
— Ważną wiadomość... mnie? — zapytał zdumiony Loiseau.
— Tak.
— Cóż takiego?
— Posłuchaj. Mój kuzyn, do którego chodziłem, mieszka w Boissy-Saint-Léger. Przyszła mi myśl wybrać się do niego pieszo, spacerem. Wyszedłszy z Creteuil, szedłem nad brzegiem Marny i w drodze najniespodziewaniej odkryłem coś, co ciebie zbliska dotyczy...
— Mnie?
— Tak jest... na honor!
— Lecz cóż takiego?
— Wiadomo ci, że twój kuzyn, Paweł Béraud, nie jest wart wiele...
— Ba! nie mów wiele, ale raczej nic zupełnie, ten łotr! — wykrzyknął z uniesieniem Loiseau. — Dowiódł tego, wydzierając mi pieniądze w ciągu pięciu minut. W ten sposób nie postępuje się z przyjaciółmi, z krewnymi.
— W rzeczy samej... i ja się przekonałem, że on dyabelnie sobie zadrwił z ciebie — odrzekł, śmiejąc się, Will Scott. — Zgadnij, dlaczego on ci odebrał te pożyczone dwieście franków?
— Aby mi przykrość wyrządzić, bez grosza mnie pozostawić.
— Gorzej niż to... Jak dawno go nie widziałeś?
— Od chwili, gdym mu zapłacił. Wiem, iż tego samego dnia wyprowadził się z hotelu.
— Nie wiesz, gdzie mieszka, co się z nim dzieje?
— Posłuchaj mnie, Loiseau... Nie lubię mięszać się w obce sprawy, lecz tam, gdzie chodzi o prawdziwego przyjaciela, jakim ty dla mnie jesteś, skoro widzę, iż ktoś drwi sobie z życzliwego dla mnie człowieka, to mnie oburza, znieść tego nie mogę. Mówiłeś mi, że twoja żona nie cierpiała Pawła Béraud, prawda?
— Nie mów mi o mojej żonie!... — przerwał introligator, uderzając z gniewem nogą o podłogę.
— A jednak trzeba, ażebym ci o niej mówił...
— Z jej to przyczyny znajduję obecnie w takiem położenia — mówił pijak z akcentem nienawiści. — Gdyby nie wstrętne te sceny, jakie mi o byle co wyprawiała, nie byłbym sobie obrzydził domu i nie byłbym opuścił warsztatu, a tym sposobem nie pozostał jak teraz na bruku bez roboty, bez chleba!
— Miała być może powody, pragnąc obrzydzić ci dom...
— Jakie powody... jakie powody?
— A być może, twój kuzyn Béraud miał także swoje, zachęcając cię do zaślubienia Wiktoryny, co go zbliżyło ku niej. Zdaje mi się, iż oni oboje doskonale się rozumieli i wspólnie działali dla sprowadzenia separacyi pomiędzy nią a tobą, ta bowiem separacya pozwalała im urzeczywistnić niektóre zamiary...
Loiseau spojrzał groźnie na mówiącego.
— Co chcesz przez to rozumieć? — zapytał.
— Hi... rzecz najprostszą w świecie, iż w chwili obecnej twa żona wraz z twoim kuzynem, być może, znajdują się razem...
— Mów jasno! — wrzasnął introligator przerywanym głosom. — Co chcesz powiedzieć o mojej żonie? Prowadziła ona zemną kłótnie i sprzeczki, prawda, alem ja temu byt winien. Chciała mną rządzić, zawojować mnie, to prawda, była to jednak uczciwa kobieta, którą gdym opuścił, zabrano do szpitala. To wszystko jest winą z mej strony... Tak... moją własną winą, nie czyją.
Pod wpływem absyntu myśli w mózgu introligatora mięszać się widocznie zaczęły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Irlandczyk, wzruszając ramionami. — Śmiesznym jesteś zaprawdę, przypisując sobie winę i szpi-
— Na imię nieba... coś ty powiedział? — krzyknął Loiseau, chwytając za kołnierz Will Scotta i trzęsąc nim silnie.
— Powiedziałem tylko prawdę...
— Więc Paweł miałby mieszkać z moją żoną?
— Tak.
— Wiktoryna więc wyszła ze szpitala?
— Tak się zdaje... ponieważ oboje na wsi mieszkają w prawdziwem gniazdku miłości.
— Widziałeś ich?
— Jak ciebie teraz przed sobą.
— To kłamstwo... fałsz! Nadto byłoby nikczemnem, gdyby miało być prawdą! Ach! gdyby się sprawdziło to, co mówisz, zabiłbym na miejscu oboje... Tak, przysięgam na Boga, zabiłbym ich... Lecz nie... to niepodobna
— I ja sądziłem, że to być nie może, dopókim ich nie ujrzał siedzących obok siebie pod drzewami. Przypuszczałem, iż się mylę... że łudzi mnie podobieństwo... Zbliżywszy się jednak poznałem, że wszelka wątpliwość nie istnieje w tym względzie. Wątpiąc jednakże do ostatniej chwili, począłem wypytywać sąsiadów. „Ten pan — odpowiedziano mi — który tam mieszka, nazywa się Paweł Béraud... Wynajął ten domek na całe lato.“
— I Wiktoryna była z nim... u niego?
— Powtarzam ci to już po raz dwudziesty, a ty spoglądasz na mnie, jak gdybyś chciał mnie zabić...
— Zaprowadzisz mnie więc do tego domku... słyszysz... zaprowadzisz... jeżeli jesteś mym przyjacielem. A jeżeliś się nie omylił, no! będzie dziś wieczorem widowisko, jakie nie często się zdarza.
— Zaprowadzę cię gdzie zechcesz, do czarta, byś się przekonał własnemi oczyma. Cóż chcesz jednakże uczynić? Co zrobić zamierzasz?
— Co zrobię? — powtórzył introligator, zaciskając pięści — zobaczysz. Powiedz mi, czy masz rewolwer?
— Mam.
— Przy sobie?
— Tak... noszę go zawsze przez nawyknienie, od czasu moich podróży.
— Dobrze więc... Daj mi swój rewolwer, a będziesz widział, co zrobię. Ha! ona mnie więc porzuciła, ta nędznica, a z tamtym żyje... To nadto!... Muszę ich schwytać na gorącym uczynku...
— A wtedy? — pytał Irlandczyk.
— Wtedy... zabiję ich razem oboje... słyszałeś? Mam wszelkie prawo ku temu... Sądy mnie uniewinnią, jestem tego pewny...
Od kilku chwil Loiseau w uniesieniu głos podniósł, wskutek czego poczęto na nich obu zwracać uwagę w piwiarni.
Scott spostrzegł to.
— Uspokój się... — rzekł zcicha. — Na co wtajemniczać obcych ludzi w domowe swe sprawy? Skończ swój kieliszek absyntu i umykajmy. Zaprowadzę cię tam, dokąd chcesz iść...
Loiseau jednym tchem wypróżniwszy kieliszek, podniósł się, a rzuciwszy na stół pieniądze, wyszedł z Irlandczykiem.
— Gdzie idziemy? — zapytał, skoro znaleźli się na ulicy.
— Na stacyę winceńskiej drogi żelaznej. Lecz ty nie zajdziesz... nogi drżą pod tobą...
— To z gniewu, ze wzburzenia...
— Wsiądźmy do fiakra... Oto właśnie jest jeden.
Tu pomocnik Arnolda Desvignes wskazał powóz, kierowany przez angielskiego woźnicę, który oczekiwał już przy trotuarze.
Wsiadłszy weń wraz z Eugeniuszem Loiseau, zawołał:
— Bastylia... droga żelazna!
Fiakr ruszył z miejsca.
Introligator, rzuciwszy się w głąb powozu, wymawiał zdania przerywane, gestykulując jak człowiek obłąkany.
— Dlaczego sobie zaprzątasz tem mózg daremnie? — rzekł Scott. — Potrzeba ci teraz zimnej krwi, rozwagi...
— Będę ją miał, nie lękaj się... skoro nadejdzie stosowna chwila, zabiję oboje... Będę spokojnym, zobaczysz. Daj mi swój rewolwer...
— Dam ci go we właściwym czasie.
Wysiedli na stacyi, gdzie Scott kupił dwa bilety powrotne do Saint-Maur-les-Fossés
W kilka chwil później jechali obaj.
Wieczór zapadał, noc nadchodziła, a po dniu nadzwyczaj gorącym, zmierzch nie przynosił upragnionego chłodu.
Wielkie ołowiane chmary, przerzynane od czasu do czasu cichemi błyskawicami, zbierały się na horyzoncie.
Ciężkość atmosfery, przesyconej elektrycznością, oznajmiała burzę.
Paweł z Wiktoryną obiadowali razem w ogrodzie.
Rekonwalescentka odżywała widocznie.
Gospodyni, ugodzona przez Scotta, od pół godziny wyszła z Saint-Maur. Wiktoryną wraz z Pawłem, siedząc pod wielkiemi drzewami, rozmawiali.
Zdawało się młodej kobiecie, iż jakieś nieznane horyzonty, światy czarowne, otwierają się przed jej zdumionemi oczyma. Oswajała się z myślą, że Paweł Béraud mógł kiedykolwiek stać się dla niej czemś więcej niż krewnym, a myśl ta nie zawierała w sobie nic występnego, gdyby się dała urzeczywistnić po uzyskaniu rozwodu z Eugeniuszem Loiseau, jaki łatwo było otrzymać.
Dlaczegóżby ona zostać nie mogła panią Béraud?
Mgła powstająca nad rzeką skutkiem całodziennego upału, nie pozwoliła obojgu dłużej pozostać nad brzegiem wody.
Wiktoryną czuła się dziwnie osłabioną i zdenerwowaną.
— Wracajmy... — rzekł Paweł — udasz się na spoczynek.
— Radabym jeszcze posiedzieć, a nie chodzić spać tak wcześnie — odpowiedziała. — Inaczej źle spać będę, a obawiam się nocy bezsennych... smutne myśli natenczas mnie ogarniają.
— Będziemy rozmawiali dopóki zechcesz... lecz wracać potrzeba. Doktór najmocniej zabronił ci pozostawać na rosie wieczornej.
Tu podniósłszy się, szli razem w stronę domu wiejskiego. Wszedłszy tam, Wiktoryna usiadła na fotelu.
— Zamknąłeś na klucz furtkę w sztachetach, od ogrodu? — zapytała.
— Nie jeszcze... zamknę ją, skoro spać się położysz.
— Dlaczego nie teraz?
— Nie obawiaj-że się... wszak ja tu jestem.
— Wiem o tem, a jednak, mimo wszystko dziwna, niepojęta ogarnia mnie trwoga!...
— Trwoga? — powtórzył Paweł, zapalając świecę; — lecz czegóż się obawiasz, ukochana?
— Gdyby „on“ się dowiedział, że ja tu mieszkam wraz z tobą, mógłby przyjść... Ma wszelkie prawo ku temu...
— Lecz zkąd mógłby się dowiedzieć, że mieszkamy razem. Zresztą przyrzekłaś mi, iż nigdy o nim wspominać nie będziesz...
— To prawda... — szepnęła z bladym uśmiechem — wybacz mi, kuzynie. Nie jestem w stanie zwalczyć ogarniającego mnie smutnego nad wyraz uczucia...
— Przeczucie to jest kłamliwem w tym razie. Jak możesz sądzić, aby ten człowiek jeszcze myślał o tobie?... On nie wie nawet, czy żyjesz... Dla niego jedna tylko istnieje namiętność, pijaństwo... Nie myśl o nim, proszę... Rozmawiajmy raczej o naszej przyszłości...
I wziąwszy krzesło, usiadł obok Wiktoryny, ująwszy jej ręce.
Niebo coraz czarniejszem się stawało. Wiatr wschodni dął gwałtownie, pędząc ciemne chmury, po za któremi huczał grzmot w oddaleniu.
W owej to chwili kobieta blada, osłabiona, zaledwie iść mogąca, wysiadła z pociągu, nadeszłego z Paryża do Saint-Maur. Szła obok linii drogi żelaznej aż do mostu, znajdującego się przy gościńcu, wiodącym do Créteuil.
Druga kobieta, idąc prędko po za nią, wkrótce ją doścignęła i właśnie chciała przeminąć.
— Wybacz pani... — rzekła podróżna, lecz czy nie mogłabyś mi wskazać, gdzie się tu znajduje Domek pod Wierzbami?
— Najchętniej... znam dobrze to miejsce. Pójdź pani zemną, a wskażę ci drogę, inaczej bowiem nie trafiłabyś pośród ciemności.
Joanna Desourdy, którą zapewne poznali czytelnicy, szepnąwszy kilka słów podziękowania, dążyła za swą przewodniczką.
Po dziesięciu minutach drogi, odbytej w milczeniu, towarzyszka Joanny zatrzymała się.
— Uważaj pani... — wyrzekła — idź prosto tą ścieżką, zaprowadzi cię ona na mały most nad odnogą Marny. Przeszedłszy ów most, zwrócisz się na lewo. Domek pod Wierzbami jest pierwszym, jaki spotkasz na drodze. Omylić się nie możesz. Otacza ją żelazne osztachetowanie i wielkie płaczące wierzby, jakie widać zdaleka. Ja idę na prawo. Śpiesz się pani, bo za chwilę nie będzie bezpiecznie znajdować się na zewnątrz. Deszcz zaczyna padać wielkiemi kroplami. Dobrej nocy pani!
— Dziękuję za życzliwą pomoc — odpowiedziała Joanna, wchodząc na wskazaną ścieżkę, prowadzącą do mostu, jaki przebyła w oka mgnieniu.
Szła śpieszniej, jakoby odzyskawszy siły i wkrótce spostrzegła żelazne sztachety ogrodu. Nad temi żelaznemi sztachetami wielkie płaczące wierzby spuszczały swe giętkie gałęzie nakształt rozwiniętych warkoczów.
Przystanąwszy chwilę, patrzyła wewnątrz przez kraty.
W końcu alei na prawo wznosił się domek.
Światło błyszczało w jednem z okien parterowych, lecz białe zapuszczone firanki nie dały nic wewnątrz rozeznać.
— To tu... — szepnęła Joanna, powstrzymując gwałtowne uderzenia serca. Tu to ukryli się oni... W jaki sposób ich podejść?
Ręka jej machinalnie dotknęła zamku, a za poruszeniem drzwi, które nie były zamknięte, zcicha się otwarły.
Joanna weszła do ogrodu, z nadmiaru jednak wzruszenia nogi gięły się pod nią, musiała zatrzymać się na kilka, sekund, dla pochwycenia oddechu.
Nakoniec zwolna i lekko, tłumiąc odgłos kroków, zbliżyła się ku domkowi, a stanąwszy przy oświetlonem oknie, wsparła twarz o szybę.
Szpara pomiędzy dwiema źle złączonemi firankami patrzeć jej dozwoliła. Zadrżała nieszczęśliwa i w tył cofnęła się nagle na widok Pawła Béraud z Wiktoryną.
Dobywszy natenczas rewolwer, kupiony przy wyjeździe z Paryża, odciągnęła kurek. Pozostawało jej tylko nacisnąć cyngiel, by śmierć w piorunujący sposób wybiegła z tej rury żelaznej.
Schowawszy rewolwer do kieszeni, pochyliła się powtórnie nad szybą i nasłuchiwać bacznie poczęła.
Zdawało się jej, że słyszy i rozpoznaje głos Pawła, w czem nie myliła się bynajmniej.
— Tak, moja najdroższa... — mówił on do Wiktoryny. — Odzyskałaś już swe siły, a jeśli dręczą cię, jak mówisz, jakieś smutne przeczucia, możemy opuścić Paryż, wyjechać z Francyi, gdyby było potrzeba. Wyjedziemy do kraju, gdzie nieznani nikomu, będziemy mogli kochać się bez obawy.
Joanna nie słuchała już więcej.
Skoczywszy do drzwi domku, otwarła je silnem pchnięciem ręki i stanęła na środku pokoju.
Podwójny krzyk powitał jej wejście: krzyk osłupienia Pawła i okrzyk przerażenia Wiktoryny.
W owej chwili postać tej kobiety mścicielki była w rzeczy samej przerażającą.
Blada i nieruchoma, jak statua marmurowa, utkwiła w swego dawnego kochanka i rywalkę spojrzenie, pełne pogardy.
Z ust jej wybiegło jedyne słowo: „Nędznicy.“
Następnie, przystąpiwszy do Pawła, rzekła ponuro:
— Twa córka umarła!
— Umarła... — powtórzył bezwiednie — Lina umarła?...
— Umarła z głodu, zabita przez ciebie!
Wiktoryna ukryła twarz w dłoniach. Joanna mówiła dalej:
— I na jej grobie poprzysięgłam zemstę. Jesteście nikczemni oboje, zostawiam wszakże innym prawo ukarania wiarołomnej żony. Sama ukarzę człowieka, który mnie uwiódł, oszukał; tego nędznika, który mnie rzucił na bruk uliczny bez dachu i chleba, tego potwora, który zabił mą córkę. Jego ukarać poprzysięgłam i spełnię moją, klątwę!
Tu, wsunąwszy rękę do kieszeni, wyjęła ją uzbrojoną rewolwerem, a wycelowawszy w Pawia Béraud, nacisnęła cyngiel. Jednocześnie wraz z hukiem wystrzału, rozległ się jęk głuchy, wybiegły z piersi śmiertelnie ranionej Wiktoryny.
Paweł, spostrzegłszy grożące jej niebezpieczeństwo, wyciągnął rękę dla odwrócenia kierunku kuli. Nie ocaliło to jednak nikczemnika.
Joanna strzeliła powtórnie, poczem zachwiawszy się, padła na kolana.
W chwili tej wyszedł Eugeniusz Loiseau i skoczył na Pawła.
Obryzgana krwią dwóch ofiar dzika wykonawczyni sprawiedliwości, w zupełnem obłąkaniu, rzuciła broń i poczęła biedź przez ogród, nie wiedząc sama, gdzie i dokąd idzie.
Nagle zabrakło jej gruntu pod nogami.
Usłyszano straszny krzyk, potem upadek ciała, pod cię- żarem którego trysnęły w górę wody Marny, bardzo głębokiej w tem miejscu, następnie nic... nic... prócz huku grzmotów, jęczących w oddaleniu.
W ogrodzie, po za płaczącemi wierzbami, stał, śledząc to wszystko, jakiś mężczyzna.
Był to Wiliam Scott.
Dosłyszał on krzyk i widział upadek w rzekę Joanny.
Szatański uśmiech wykrzywił mu usta, gdy zbliżywszy się do domku wiejskiego, patrzał wewnątrz przez drzwi uchylone, ukrywszy się w cieniu.
Loiseau pochwycił za włosy Pawła zranionego. Wsparłszy na jego czole otwór rewolweru, nacisnął kurek.
Głowa w oka mgnieniu roztrzaskaną została, a ciało runęło na podłogę, podczas gdy introligator, oszołomiony trunkiem i wściekłością, ryczał z przerażającym tryumfem:
— Ha! chciałeś mnie zdradzić, jak głupca... otóż głupiec pomścił się... Ha!... widzisz?!
Następnie pobiegł do Wiktoryny, leżącej bezwładnie, z twarzą zwróconą ku ziemi.
Brutalnym ruchem chwyciwszy ją za szyję, odwrócił.
Na środku czoła nieszczęśliwej ukazała się zakrwawiona rana, przez którą dostawszy się kula, wymierzona przez Joannę, dosięgnęła mózgu.
— Ha! widzę, że ktoś inny dokonał tego, co ja sam chciałem uczynić — wyszepnął, opuszczając ciało na podłogę. — A szkoda! Zresztą, skończone... Gdy szydzą ze mnie jak z błazna, zabijam! Niech śmieją się teraz!
I zwrócił się ku drzwiom, ale przejść przez nie nie zdołał.
Strzał, wybiegły z po za drzwi, w serce go uderzył i Loiseau padł nieżywy obok trupów Pawła i Wiktoryny. Zabił go Wiliam Scott, wykonawca szatańskich dzieł Arnolda Desvignes.
— Obfite wiadomości do jutrzejszych dzienników... — rzekł ów łotr z zadowoleniem. Sprawa o kobietę... Żona za- zdrosna... mąż pomszczony... i wreszcie zabity!... Sprawiedliwość uważać będzie to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Otóż i czworo za jedną razą zniknęło... Pryncypał mój, do pioruna, będzie zadowolonym!
Nie zważając na deszcz padający ulewnie, Irlandczyk opuścił spokojnie Domek pod Wierzbami, udając się drogą do Paryża.
Mimo, że willa, która stała się teatrem tego przerażającego dramatu, była zupełnie odosobnioną, rewolwerowe jednak wystrzały dosłyszanemi zostały przez sąsiednich mieszkańców, z których kilku wyszło na zewnątrz, nasłuchując, co się dzieje.
Ostatni strzał, wycelowany ręką Will Scotta, rozjaśnił czarne obłoki.
Zaciekawieni mieszkańcy zbliżyli się, tworząc jedną grupę, nad brzeg Marny, ponieważ wystrzały od tej strony dochodziły.
Spostrzeżono światło w oknach parterowych domku pod Wierzbami, a zobaczywszy furtkę w sztachetach otwartą, weszli razem do ogrodu, wkroczywszy przez uchylono drzwi w głąb domu.
Okrzyk zgrozy i przerażenia wybiegł z piersi obecnych na widok, jaki się ich oczom przedstawił.
Trzy ciała leżały na podłodze, brocząc w kałużach krwi.
Byłże czas jeszcze do niesienia pomocy tym nieszczęśliwym?
Pośpieszono ku nim, badając.
Niestety, wszyscy troje nie żyli.
Należało powiadomić o tym wypadku conajrychlej komisarza policyi i żandarmeryę, co też bezzwłocznie uczyniono.
W godzinę później komisarz wraz z brygadyerem żandarmów i dwoma ludźmi przybył do Domku pod Wierzbami dla spisania protokułu.
Nazajutrz prokurator rzeczypospolitej, powiadomiony w nocy o wypadku, udał się na miejsce zbrodni wraz z naczelnikiem policyi, sędzią śledczym i kilkoma agentami.
W ciągu godziny otrzymano pożądane rezultaty.
Różne papiery, odnalezione tak przy trupach, jak i w wiejskim domku, pozwoliły stwierdzić urzędnikom, że Paweł Béraud zamieszkiwał w Saint-Maur z Wiktoryną, swoją, kochanką, a żoną Eugeniusza Loiseau, który w obronie własnego honoru zabił oboje występnych.
Nie było nic łatwiejszego, jak stwierdzić szczegóły tego ponurego dramatu; sprawiedliwość, uznawszy się zupełnie zadowoloną, spisała akta zejścia zmarłych, nakazawszy ich pogrzebanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Interesa Jerzego de Nervey były na ukończeniu, potrzebował on jednak pozostać o dwa dni dłużej w Paryżu dla uregulowania kapitałów, zlikwidowanej sukcesyi i zapłacenia długów.
Reszta pozostałości nie okazała się zbyt wielką.
Pałac przy ulicy Miromesnil miał obciążoną hypoteke, inne kapitały pani de Nervey poumieszczała nieszczęśliwie.
Pozostało Jerzemu jedynie wszystkiego dwieście tysięcy franków. Z dochodów od tej względnie dla niego małej sumy nie zdołałby w Paryżu istnieć, ani wyżyć, on, który w ciągu lat kilku przepuścił przeszło milion. Postanowił więc prowadzić wesołą egzystencyę na obczyźnie, w miejscach, gdzie istnieją domy gry, licząc na szczęśliwcy hazard fortuny, obok czego postanowił również nietylko porzucić Melanię Gauthier, lecz tak się ukryć, by go odnaleźć nie zdołała.
Wobec podobnych zamiarów, łatwo pojmiemy, iż coraz rzadziej widywał się ze swą kochanką, tłumacząc się przed nią brakiem czasu z powodu sukcesyjnych interesów.
Melania zasypywała go listami, w każdym żądając pieniędzy, ponieważ Fryderyk Bertin był chłonącą ich żarłocznie przepaścią.
Ów nędznik potrzebował błękitnych banknotów i świecących sztuk złota, aby zaszczycać swoją obecnością tawerny i pozamiejskie baliki, gdzie roje pochlebców, nisko mu się kłaniając, tajemnie go okradały.
Zwolna wprowadził do tych społecznych szumowin Melanię, wykoleiwszy ją tym sposobem zupełnie.
Pieniędzy im jednak brakowało, trzeba było zerwać z owem kosztownem życiem rozpustnem, gdzie orgie przy winie szampańskiem, następowały po orgiach w Boule-Noire, Elisées-Montmartre i innych tym podobnych brudnych zakładach, nawiedzanych przez kobiety najniższego rzędu i mężczyzn, kandydatów do Noumei.
Na nieszczęście, pieniądz u dwojga tych godnych siebie istot coraz rzadszym się stawał a w miarę wypróżniania pugilaresu Melanii, Fryderyk coraz brutalniejsze stawiał żądania, zobelżając najbardziej gminnemi słowy Nerveya za jego ciągnącą się do nieskończoności likwidacye, która pozostawiała bez grosza jego wraz z kochanką.
Zgnębiona tem wszystkiem Melania, postanowiła pojechać osobiście na ulicę Miromesnil, gdy Jerzy u niej nie ukazywał się wcale.
Straszny ją tam oczekiwał zawód.
Wszystkie okna zamknięte, zapuszczone były storami, na poruszenie dzwonkiem nikt nie odpowiedział.
Pałac zdawał się być opróżnionym.
Melania udała się do sąsiednich sklepów o powiadomienie. Oznajmiono jej tam, że pałac został sprzedanym przez jednego z wierzycieli, że nie należał on już do wicehrabiego de Nervey, który od kilku dni wyjechał z bagażami w podróż nieznaną.
— Okradł mnie! — zawołała z wściekłością; — jestem okradzioną!... Ha! drogo on mi to zapłaci!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po owym strasznym dramacie w Domku pod Wierzbami Will Scott chodził codziennie do Morgi, a niekiedy i dwa razy w jednym dniu.
Chciał wiedzieć, czy ciało Joanny Desourdy zostało tu przyniesionem po odnalezieniu go w Marnie. Gdyby je tutaj złożono, wystawionoby dla rozpoznania tożsamości, a następnie przystąpionoby do spisania aktu zejścia.
Trzeciego dnia otrzymał rezultat pożądany.
Na stopniach żałobnych spostrzegł trupa zmarłej. Znając ją dobrze, był pewnym, iż się nie myli; owóż wyszedłszy z morgi, wsiadł do powozu, zawierającego jego przebrania, rozkazując się zawieźć do Saint-Ouen przy szczelnie zapuszczonych storach.
Gdy powóz zatrzymał się przy Willi Gałganiarzów, wysiadł zeń już nie Will Scott, lecz ojciec Cordier, ów filantrop z ulicy de Geindre, w łatanem ubraniu i poszedł w stronę baraku, w którym zamieszkiwał Piotr Béraud.
Stary gałganiarz siedział przededrzwiami na słońcu, na w pół pijany, ponieważ teraz pił od nocy do rana. Ogarniał go kompletny zamęt umysłu, dzięki otwartemu kredytowi w Willi Gałganiarzów przez właścicielkę karczmy.
Pośpiewując zcicha, poruszał głową z prawej strony na lewą, przymykając oczy nakształt wypoczywającego kota.
Irlandczyk uderzył go po ramieniu.
Béraud podniósł głowę i oczy otworzył.
— A! to ty, ojcze Cordier... — wyjąknął, podając rękę przybyłemu. — Czy znów przychodzisz powiadomić mnie o jakiej katastrofie? Zbyt często, do kroć piorunów, zdarzają się te wypadki w naszej rodzinie! Możnaby sądzić, iż szatan zajmuje się specyalnie wszystkiem, co dotyczy familii Béraud. Po wdowie Ferron wdowa Perrot; po tych dwóch starych kobietach Loiseau, Wiktoryna i ów łotr, Paweł Béraud, który był przyczyną całego nieszczęścia. Gorzej niż w melodramacie Ambigu. Cóż mówisz na to wszystko, ojcze Cordier?
— Co mówię na to? — odparł Irlandczyk naiwnie. — Cóż ja właściwie mam mówić?... Słuchając cię, widzę, żeś zbyt wiele wychylił dzisiaj kieliszków. O jakimże to wspominasz melodramacie?
— O prawdziwym, na nieszczęście, jaki miał miejsce... — odrzekł gałganiarz. — Moja siostra umarła spalona, Eugeniusz Loiseau zabił swą żonę i Pawła Béraud, a następnie sam sobie w skroń strzelił. A to jeszcze nie wszystko... Wczoraj poszedłem na ulicę Lobineau odwiedzić Joannę; gospodyni powiedziała mi, że Lina umarła, a od dnia tego nic nie wiedzą, co się stało z Joanną.
— Tak, to przestraszające... w rzeczy samej...
— Nieprawdaż? Można od tego wszystkiego rozum stracić. Joanna z pewnością w przystępie rozpaczy otruć się musiała.
— Nie chodziłeś do prefektury... na policyę?
— Nie.
— A do morgi?
— Także nie chodziłem. Wszystkiem tem jestem oszołomiony. Nie mam już chęci do niczego, prócz do kilku kropli mego napoju i fajki dla rozerwania myśli.
— Trzeba się jednak krzepić odwagą, mój ojcze Béraud. Masz obowiązek dowiedzenia się o losie Joanny. Powóz mój stoi tuż blisko... Wsiądź zemną, pojedziemy do morgi i prefe- ktury, mam tam znajomych, przyjaciół. Może zdołamy otrzymać jakie objaśnienia, a potem udamy się razem na obiad.
— Ha! niech i tak będzie... — zawołał gałganiarz. — Rozerwę się trochę. Jakieś czarne myśli oblegają mi duszę. Nawet mój haczyk i kosz od gałganów nie zajmują mnie teraz.
— No... no! przy mnie możesz się podnieść moralnie. Dalej! w drogę zemną, mój stary.
I wsiadłszy wraz z Piotrem Béraud do powozu, Will Scott zawołał na stangreta:
— Do morgi!
Z rozpraw, czynionych w drodze przez gałganiarza, Irlandczyk przekonał się, iż starzec ten bardzo podupadł na umyśle. Ciągłe pijaństwo podkopywało jego siły, przyśpieszając koniec pomyślnego dzieła Arnolda Desvignes.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami morgi.
Wysiadłszy, obaj tam weszli. Irlandczyk dosięgnął celu.
Béraud, pomimo swego nietrzeźwego stanu, poznał za pierwszym rzutem oka Joannę i według porady Will Scotta, udał się do nadzorcy dla złożenia zeznania, poczem wysłano urzędnika na ulicę Lobineau, by przyprowadził właścicielkę mieszkania. Gdy ta przybywszy, poznała w zmarłej Joannę Desourdy, akt zejścia tejże został natychmiast spisanym. Wierny swej roli filantropa, Wiliam Scott dostarczył pieniędzy na pochowanie utopionej.
— Jest to rzeczywiście bardzo uczciwy człowiek... — pomyślał Béraud. — Któżby to zechciał uczynić?
Wróciwszy do siebie na bulwar szpitala, Irlandczyk zastał kilka słów od Arnolda, nakazujących mu oczekiwać nazajutrz rano na przybycie tegoż.
Wspólnik Verrièra, przyszedłszy o godzinie ósmej, dał nowe polecenia swojemu wykonawcy, polecenia, jakie wkrótce poznamy.
We dwadzieścia minut po odejściu Arnolda Wiliam Scott, kompletnie zmieniony, jechał na stacyę liońskiej drogi żelaznej gdzie kupił bilet na pociąg wychodzący do Marsylii o w pół do dwunastej.
Zamierzał on udać się do Nicei, nabrawszy z sobą jedynie małe zawiniątko, pugilares wypchany banknotami, papiery, rewolwer i laskę dużego kalibru.
Podczas ostatniej bytności u Verrièra przed wyjazdem z Paryża de Nervey zwierzył im się w tajemnicy, że wyjeżdżą do Monte-Carlo.
Jakoż tegoż samego wieczora opuściwszy Paryż, wyjechał do Nicei i przybył do Monte-Carlo, gdzie ulokował się w hotelu Kontynentalnym.
Pierwszy dzień poświęcił na zwiedzanie miasta, oraz salonu gry, stwierdziwszy, iż w czasie obecnym mało mógł tu spotkać znajomych sobie Paryżan.
Nie był to sezon podróży na południe.
Paryżanie, opuszczając z wiosną Niceę, wracają do niej zwykle dopiero w jesieni.
Ci, którzy poozostają, tworzą oddzielne kółko, jest to świat obcy, cudzoziemski, zpośród którego nikt nie znał wicehrabiego de Nervey.
W tym świecie grano na grube stawki.
Przybywszy wieczorem na salę gry, Jerzy zasiadł do rulety, na którą, jak wiemy, rachował, iż ona wypełni mu poczynione majątkowe szczerby.
Szczęście w rzeczy samej sprzyjać mu zaczęło; w kilku godzinach wygrał trzydzieści tysięcy franków.
Upojony tą pomyślnością, która mu się rzadko zdarzała, grał uparcie, nie odszedłszy od zielonego siołu, aż gdy zamykać poczęto salony, a w nocy marzył, iż zbiera bez liczby miliony.
W trzy dni po przybyciu wicehrabiego do Monte-Carlo Will Scott przyjechał do Nicei i stanął w hotelu Angielskim, przedstawiwszy się za będącego na urlopie oficera kawaleryi.
Przedewszystkiem przejrzał listę podróżnych, zamieszku- jacych w tymże hotelu, poczem wypytywał służbę dyskretnie o tych, jacy są spodziewani.
Jeden z lokajów, badany w tym względzie, któremu wsunięty w rękę luidor rozwiązał język, wymienił między innemi nazwisko Haltmayera, którego przyjazd zapowiedziany został depeszą, nadesłaną z Turynu.
Było to właśnie to, o czem Will Scott chciał wiedzieć; teraz pozostawało mu tylko śledzić postępowanie Nerveya, o pobycie którego w Monte-Carlo był powiadomionym.
Nazajutrz Will Scott udał się drogą żelazną z Nicei do Monte-Carlo i obiadował w hotelu Kontynentalnym.
Przy jednym ze stołów restauracyjnych spostrzegł wicehrabiego z jakimś cudzoziemcem, z którym tenże zawarł znajomość przy rulecie.
Irlandczyk zasiadł przy sąsiednim stole dla podsłuchania rozmowy obu mężczyzn, rozmowa ta jednak mało znacząca, jak bywa między obcymi, miała za przedmiot wyłącznie grę i kobiety.
Powiadomiła ona Will Scotta o jednej tylko rzeczy, a mianowicie, iż Jerzy de Nervey wygrał sześćdziesiąt tysięcy franków i miał nadzieję wygrać znacznie więcej jeszcze.
Na ten wieczór przeczucie go nie zawiodło, ponieważ Irlandczyk, poszedłszy za wicehrabią na salę gry, widział go zgarniającego piętnaście tysięcy franków. Nazajutrz Scott nie wyszedł wcale z hotelu Angielskiego. Oczekiwał na przybycie pana Haltmayera, mającego przyjechać z Turynu o w pół do szóstej wieczorem.
Tu to wyjaśnić nam należy, dlaczego i zkąd Irlandczyk, ów agent posłuszny rozkazom Arnolda Desvignes, wiedział, że Haltmayer ma przybyć do Nicei i w jakim interesie wyczekiwał na jego spotkanie?
Regulując swe interesa pieniężne przed wyjazdem z Paryża, de Nervey zapomniał, lub też pominął lekkomyślnie dług najważniejszy; mówimy tu o dwóch wekslach, każdy na pięć tysięcy franków, opatrzonych sfałszowanym podpisem Haltmayera.
Jerzy chciał wprawdzie zapłacić oba te weksle, oddane przez Roberta Agostiniemu, lecz Włoch stanowczo wydać ich nie chciał, pod pozorem, że w tym razie wypełnić musi dane mu przez Haltmayera rozkazy.
Rozkazy te istniały w rzeczy samej, lecz były one wydane nie Agostiniemu, ale Robertowi, który, zatelegrafowawszy z zapytaniem do swego klienta, czy i o ile podpisy na tych wekslach były sfałszowanemi, otrzymał następującą odpowiedź:
„Wicehrabia jest nędznikiem. Powinien zostać ukaranym. Nie przyjmuj pan zapłaty, a wnieś skargę do sądu w mojem imieniu. Miejsce dla podobnego nikczemnika jest na galerach. Gdybym się z nim spotkał gdziekolwiek, spoliczkowałbym go i zabił. Wołałbym nad tym łotrem sam sobie wymierzyć sprawiedliwość. Przyślij mi pan wiadomość w tym interesie do Turynu, gdzie przez tydzień pozostanę, zanim pojadę do Nicei. W Nicei zabawię dwa tygodnie.“
Robert zakomunikował pomienioną depeszę Agostiniemu, a Jerzy de Nervey wyjechał z Paryża, pozostawiwszy tam dwa weksle sfałszowane, o które zresztą nie troszczył się wiele.
Will Scott nie widział nigdy tego człowieka, którego miał śledzić w Nicei. Mało go to jednak obchodziło.
O szóstej służący powiadomił go, iż pan Haltmayer przybył, a nieco strudzony podróżą kazał sobie obiad przynieść do numeru.
— O której godzinie? — pytał Irlandczyk.
— O w pół do siódmej.
— Dobrze... Masz luidora, a daj mi znać, skoro tylko pan Haltmayer obiad ukończy.
— Dobrze, panie.
Scott, obiadowawszy, jak zwykle, przy wspólnym stole w restauracyi, wrócił do siebie, gdzie zapalił cygaro.
— Po dziesięciu minutach ukazał się służący.
— Pan Haltmayer — rzekł — już obiad ukończył, nie wyjdzie zapewne nigdzie wieczorem, ponieważ kazał sobie przynieść do mieszkania dzienniki.
— Który numer apartamentu zajmuje pan Haltmayer? — pytał Wiliam Scott.
— Numer czwarty, na pierwszem piętrze.
— Chciałem się właśnie o tem dowiedzieć, dziękuję.
Służący odszedł.
Irlandczyk, wdziawszy kapelusz, przejrzał papiery, umieszczone w portfelu i wyszedł. Pokój jego znajdował się na trzecem piętrze, tuż nad czwartym numerem. Zeszedłszy ze schodów, Scott zlekka zapukał do wskazanego mieszkania.
— Proszę! — zawołał głos z wewnątrz.
Na to wezwanie Wiliam wszedł do przedpokoju i uniósł portyerę z grubej materyi, jaka dzieliła go od sąsiedniego salonu.
Mężczyzna czterdziestoletni, małego wzrostu, lecz silnie zbudowany, siedział przy stole pod światłem lampy, czytając dzienniki.
Podniósłszy głowę spojrzał badawczo na wchodzącego.
— Mam honor mówić z panem Haltmayer? — zapytał wysłaniec Arnolda Desvignes.
— Tak, panie.
— Racz pan wybaczyć, że ci przeszkadzam, lecz zdziwisz się zapewne, usłyszawszy, że od dwóch dni przebywam w Nicei, oczekując na pańskie przybycie.
— Na moje przybycie? — powtórzył zdumiony Haltmayer. — Z jakiej przyczyny... czego pan żądasz odemnie?
— Pragnę pomówić z panem względem skargi, wniesio- nej do sądu w pańskiem imieniu przez pana Robert z ulicy des Martyrs.
— A! zatem pan Robert pana tu do mnie przysyła?
— Nie, panie, przysyła mnie tu prefekt policyi.
— Należysz pan więc do policyi?
— Tak. Skarga, o którą chodzi, wniesioną została przeciw pewnemu wicehrabiemu de Nervey.
— Nikczemnikowi, który, chcąc wyzyskać dziesięć tysięcy franków od Roberta, sfałszował mój podpis. Tem więcej drażni mnie i martwi cała ta sprawa, żem tego nędznika uważał za swego przyjaciela i żem niejednokrotnie podawał mu rękę. Ha! rękę fałszerzowi... to obrzydłe!... Depesza, otrzymana przezemnie od Roberta w Turynie, powiadomiła mnie, że ów wicehrabia wyjechał z Paryża i że nie wiedzą, dokąd się udał. Odkryłeś pan może miejsce jego pobytu?
— Tak, panie.
— Gdzież więc on jest obecnie?
— Bardzo ztąd blisko, w Monte-Carlo — odparł Irlandczyk.
— Może pan posiadasz wyrok na niego?
— Tak, właśnie...
— A więc przyaresztuj go!
— To niepodobna-...
— Dlaczego?
— Ponieważ Monte-Carlo znajduje się na terytoryum księstwa Monaco, co czyni mnie bezwładnym wobec wicehrabiego. Przyszedłem, aby się z panem porozumieć względem formalności pozostających do spełnienia.
— Jak wiele czasu mogą zająć te formalności?
— Mogą się one przeciągnąć bardzo długo. Zależeć to będzie od kaprysu księcia Monaco.
— Zażądajmy więc wydania sobie zbiega, a wtedy ja sam wymierzę sobie sprawiedliwość.
— W jaki pan to sposób uczynisz?
— Pytasz mnie pan, do pioruna! Oto, traktując go jako fałszerza, a więc publicznem spoliczkowaniem. W ten sposób zostanie również zniesławionym, jak i procesem. To nie pozwoli mu już nigdy wracać do Francyi. Właśnie ja pragnę jego shańbienia i otrzymam to w zupełności. Jestżeś pan wszakże pewnym, że on przebywa w Monte-Carlo?
— Jaknajpewniejszym. Widziałem go memi własnemi oczyma, siedzącego przy stole rulety. Grywa co wieczór i zgarnia znaczne sumy pieniędzy.
— Masz pan przy sobie weksle, jakie sfałszował ów nędznik?
— Mam, panie.
— Chciej mi je pokazać.
— Oto są... — rzekł Scott, otwierając portfel i dobywając zeń weksle, wykupione od Agostiniego.
Haltmayer, wziąwszy je, spojrzał na zegarek.
— Zbyt późno jest — rzekł — bym się dziś wieczorem udał do Monte-Carlo. Zmuszony jestem dzień zwłoki udzielić temu fałszerzowi. W którym hotelu pan zamieszkujesz?
— Tu właśnie, w tym samym — odparł Irlandczyk.
— A więc, skoro przysłano tu pana dla porozumienia się zemną, nie wyjeżdżaj, proszę, z Nicei, dopóki się nie dowiesz, co uczyniłem. Twoja obecność potrzebną mi tu być może.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Otóż umówmy się na jutro, na godzinę ósmą wieczorem, na stacyi Monte-Carlo.
— Dobrze, będę tam oczekiwał i zbliżę się do pana, ponieważ mógłbyś mnie nie poznać.
Na tem rozmowa się zakończyła.
Scott, pożegnawszy Haltmayera, udał się do swego pokoju, gdzie zmienił całkowicie swą powierzchowność. Gdy wyszedł z hotelu, udając się na stacyę, wyglądał na sześćdziesięcioletniego, dobrze zakonserwowanego starca.
Znalazłszy się tam, polecił, aby mu wskazano biuro komisarza bezpieczeństwa publicznego, gdzie ze zwykłem sobie zuchwalstwem przedstawił temuż bilet inspektora policyi, znaleziony w papierach Flognego, mówiąc, iż będąc przysłanym w nadzwyczajnej misyi z Paryża, potrzebuje udzielenia mu zupełnej wolności działania na stacyi.
Komisarz, nie mając powodu nieufania człowiekowi, który mu się wydał zupełnie przyzwoitym, poważnym, zaprowadził go do naczelnika stacyi, prosząc, by pozwolono mu działać swobodnie.
Tego też tylko pragnął ów łotr.
Umieściwszy się w małym pokoiku, tuż obok biura, wychodził po przybyciu każdego pociągu nadchodzącego z Marsylii, dla przeglądania kolejno podróżnych, tym pociągiem przybywających.
Na kogo oczekiwał, wkrótce zobaczymy.
Nazajutrz po wyjeździe Will Scotta do Nicei, Agostini, posłuszny zleceniom, otrzymanym od Arnolda Desvignes, udał się na ulicę des Monceaux, do mieszania Melanii Gauthier.
Najwyższa niezgoda zapanowała pomiędzy nią a jej kochankiem, Fryderykiem Bertin.
„Gdy zbraknie w żłobie pożywienia, konie się biją“ — powiada stare przysłowie.
Nagły wyjazd wicehrabiego de Nervey, pozostawiając Melanię bez pieniędzy, przyprowadzał do rozpaczy Fryderyka, który w przystępie wściekłości nie zawahał się pokilkakrotnie ją uderzyć.
Skoro więc oznajmiono przybycie Agostiniego, Melania przyjęła tę wiadomość okrzykiem radości.
— Przysięgłabym, że żyła złota powraca do nas — rzekła do swego kochanka.
Niezwłocznie więc poleciła corychlej wprowadzić Włocha, a nawet sama wybiegła na jego spotkanie.
— Przynosisz nam dobre nowiny... nieprawdaż? — pytała.
— Przynoszę jedną z takich, która może wydać dla pani najlepsze rezultaty — odrzekł Agostini. — Wiem, dokąd poje- chał wicehrabia, od pani będzie zależało sprowadzenie go napowrót do Paryża, a sprowadzenie z okrągłą sumką, sukcesyi, jaką odebrał po matce, to jest z dwustoma tysiącami franków.
— Gdzież jest ten łotr? — pytał Fryderyk.
— Przebywa w Nicei... wczoraj tam był jeszcze przynajmniej — odrzekł Włoch. — Z Nicei jednaj do Monaco krok jeden.
— Co on sobie myśli, ten nicpon! — krzyknęła z gniewem Melania. — Czy sadzi, że ja mu pozwolę przegrać wszystkie pieniądze w ruletę? To są moje pieniądze... tak! moje... ponieważ te dziesięć tysięcy franków do mnie należeć powinny...
Tak było przecież ułożone. Ach! jakże daleko jesteśmy od zaślubin, o których mówiłeś, panie Agostini!
— Jeżeli pani trwasz w tym zamiarze, możnaby go zmusić do tego...
— Czy masz pan owe weksle Haltmayera ze sfałszowanym podpisem?
— Mam, ale nikomu ich oddać nie mogę. Gdy wicehrabia powróci do Paryża, będziemy go krępowali za pomocą tych weksli.
— Trzeba, ażeby powrócił — ozwał się Fryderyk. — Pojedziemy i sprowadzimy go tutaj.
— Jechać... — wyrzekła Melania — łatwo to powiedzieć...
— A cóż pani przeszkadza do wykonania tego zamiaru?
— Brak pieniędzy, panie Agostini. Jesteśmy bez grosza. Chyba, że nam zaliczysz na koszta podróży.
— Radbym... ale to niepodobna. Pożyczyłem już pani dziesięć tysięcy franków, które nie wiem, kiedy odbiorę. Zostałem sam bez pieniędzy. Porusz pani swą garderobę, biżuteryę, wszak musisz posiadać coś jeszcze, na co danoby ci w lombardzie pieniądze.
— Ma słuszność! — poparł Fryderyk. — Przejrzyj swoje szkatułki, szufladki... daj biżuteryę, zaniosę ją do zastawu. Przez ten czas przygotuj zawiniątka. Jedziemy dziś wieczorem kuryerem.
— No, jakże... zgadzasz się pani? — pytał Agostini.
— Dobrze... — odpowiedziała Melania. — Gotowam sprzedać ostatnia koszulę raczej, niźli dozwolić temu łotrowi zażartować z siebie. Obecnie, jestem pewna, on śmieje się zemnie, lecz zobaczymy! Ten się najlepiej rozśmieje, kto się ostatnim śmiać będzie!
— Zabieraj się więc pani coprędzej — odrzekł Włoch. — Mam przyjaciela w Nicei, szczerego przyjaciela... drugiego siebie. Zatelegrafuję do niego, ażeby wyszedł na wasze spotkanie. Zna on was oboje z widzenia i kontent będzie, mogąc wam w czemkolwiek dopomódz.
Tu pożegnawszy się, odszedł, podczas gdy Melania wybierała biżuteryę, jaką Fryderyk miał zanieść do lombardu.
W godzinę później ów wybrany jej serca wrócił, przynosząc z sobą tysiąc osiemset franków, jakie zachował w swoim pugilaresie, tłumacząc, iż godność mężczyzny nakazuje mu mieć przy sobie pieniądze.
O w pół do dziesiątej wyruszyli pociągiem do Marsylii.
W dziesięć minut potem Agostini, śledzący ich niepostrzeżenie od rogu ulicy des Monceaux, wysłał telegram do Scotta.
Wskutek to owego telegramu Irlandczyk, przedstawiwszy się za agenta paryskiej policyi, ulokował się na stacyi w Nicei, śledząc przybywających.
Pociąg, przybywający z Marsylii, zwolnił bieg; maszyna świsnęła przeraźliwie, wreszcie przystanął.
Zaczęto wysiadać na stacyi w Nicei.
Drzwiczki wagonów otwierały się kolejno.
Wysiadło kilkudziesięciu podróżnych, a między nimi Melania z Fryderykiem Bertin.
Will Scott oczekiwał przy plancie kolejowym. Poznał on zaraz osoby które śledził, ale nie zbliżał się do nich wcale.
Melania Gauthier wraz ze swym towarzyszem rozglądali się wokoło, patrząc, czy nie ujrzą owego mężczyzny, o którym ich Agostini powiadomił. Nie znalazłszy wszakże nikogo, weszli do sali bagażów, dla odebrania swoich tłumoczków, poczem wsiedli w omnibus, kursujący pomiędzy stacyą a hotelem Włoskim.
Obecność ich dostateczną była dla Irlandczyka. Wrócił do hotelu Angielskiego.
— Blagier, jak widzę, ów stary Włoch — rzekła Melania do Fryderyka w czasie jazdy omnibusem. — Cóż my teraz poczniemy sami, w obcem miejscu?
— Nie obawiaj się... — pocieszał ją kochanek. — Jeżeli tylko Jerzy de Nervey jest obecnym w Nicei, potrafię przytrzymać tego ptaka bez obcej pomocy.
— Jeżeli go odnajdziemy, a nie zaślubi mnie, uduszę tego hultaja!
— Niechaj cię naprzód zaślubi... a potem uczyń z nim, co zechcesz.
Przybywszy do hotelu Włoskiego, kazali sobie dać dwa łączące się z sobą pokoje, z wyjściem na wspólny korytarz, a po kolacyi udali się na spoczynek.
Nazajutrz około ósmej Fryderyk powstawszy, zaczął się ubierać. Melania jeszcze spała, gdy silne puknięcie we drzwi nagle ją obudziło.
— Kto tam? — zapytał jej towarzysz.
— Czy to tu pan Fryderyk Bertin? — pytał głos z zewnątrz.
— Co to znaczy? — wyszepnął zapytany. — Zkąd wiedzieć mogą moje nazwisko, skoro go jeszcze nie podałem?
I dodał głośno:
— Co pan sobie życzysz?
— Przychodzę powiadomić pana Bertin i panią Gau- thier — odrzekł ów głos — iż jakiś pan oczekuje na dole, pragnąc widzieć się z nimi.
— Z pewnością to ów przyjaciel Agostiniego... — rzekła Melania, wyskakując z łóżka. — Ubiorę się prędko... Przyjmij go w pierwszym pokoju.
I rozpoczęła swą toaletę, podczas gdy Fryderyk, drzwi otworzywszy, polecił wprowadzić owego porannego gościa.
Melania, przywdziawszy peniuar i ułożywszy naprędce włosy, wyszła wraz ze swym kochankiem do przyległego pokoju.
Zastali tam mężczyznę, około lat czterdziestu mieć mogącego, bruneta, w niebieskich okularach.
— Raczcie mi państwo wybaczyć, iż was niepokoję tak rano — rzekł grzecznie się kłaniając. — Jestem znajomym, a nawet przyjacielem Agostiniego, mego współziomka. Moje tu przybycie ma na celu ułatwienie wam poszukiwań wicehrabiego de Neryey.
— Zatem pan wiedziałeś, że wczoraj przyjechaliśmy? — zapytała Melania.
— Tak, pani.
— Któż pana powiadomił, że mieszkamy w hotelu Włoskim?
— Niech to panią nie zadziwia... Wiem o wszystkiem, co się dzieje w Nicei.
— E... to jakaś niebezpieczna osobistość... — pomyślał Fryderyk.
— Zatem pan Jerzy de Nervey jest w Nicei? — badała dalej.
— Nie ma go, pani.
Oboje obecni wydali okrzyk zdumienia.
— Był tu jeszcze wczoraj — mówił ów mężczyzna w okularach — wyjechał wieczorem.
— Gdzie... dokąd?
— Gdzie teraz przebywa, nie wiem tego.
— Jakto... pan nie wiesz? a mówiłeś przed chwilą, że jest ci wszystko wiadomem, co się dzieje w Nicei?
— Tak, jest mi to wszystko wiadomem. Jeden z mych ludzi śledzi pana de Nervey. Postępuje za nim krok w krok, jak cień, i powiadomi mnie natychmiast depeszą, skoro pan de Nervey obierze sobie gdzie jaką stałą siedzibę. Ja z mojej strony bezzwłocznie państwa o tem uwiadomię. Lecz trzeba nam wszystkim uzbroić się w cierpliwość. Oczekujcie tu państwo odemnie na wiadomość.
— Dobrze, będziemy czekali.
— Powiadomienie to może nadejść lada chwila, nie wychodźcie więc, proszę, z hotelu.
— Zastosujemy się do pańskiego życzenia. Lecz racz nam pan powiedzieć, z kim mamy honor mówić?
— Jestem współziomkiem i — przyjacielem Agostiniego, powtarzam. Nazywam się Julio Morali. Gdybyście chcieli porozumieć się zemną, raczcie pozostawić słów parę w kawiarni pod Palmami. Tam będą wiedzieli, gdzie mnie odnaleźć.
Po tych słowach Scott, ukłoniwszy się, wyszedł z hotelu Włoskiego, a udawszy się do kawiarni pod Palmami, podszedł do kontuaru i pokazał siedzącej tamże kasyerce bilet inspektora policyi, powiedziawszy jej, że się nazywa Julio Morali i prosząc, gdyby przeniesiono list jaki, aby go przyjąć zechciała.
Dzień wydał się niezwykle długim dla Fryderyka i Melanii, którzy nie śmieli wyjść z pokoju, oczekując co chwila na przybycie wiadomości, która nie nadchodziła.
Nakoniec około szóstej zeszli na obiad do hotelu, powiadamiając służącego, iż jeżeliby coś dla nich nadeszło, tam znaleźć ich może.
Pozostawiwszy chwilowo tę godną siebie parę, idźmy za Wiliamem Scott, którego w osobie inspektora Morali odgadli zapewne czytelnicy, a który, stosując się do otrzymanych poleceń, starał się jaknajdłużej zatrzymać w hotelu dwoje spadkobierców Edmunda Béraud, nie dozwalając im przed upatrzoną chwilą połączyć się z de Nerveyem.
Pewien, iż ściśle do jego poleceń się zastosują, zmienił ubranie w hotelu Angielskim i znów jako starzec udał się drogą żelazną do Monte-Carlo, gdzie według umowy miał się spotkać z Haltmayerem.
Przybyszy na miejsce, poszedł na śniadanie do restauracyi, gdzie dnia poprzedniego widział Jerzego de Nervey.
Wicehrabia znajdował się tam w towarzystwie kilku młodych ludzi, z którymi zawarł znajomość.
O godzinie ósmej wieczorem, tak jak było umówionem, Irlandczyk przechadzał się na stacyi w Monte-Carlo, oczekując na przyjazd Haltmayera.
Niespodziewanie znalazłszy się w pobliżu grupy z kilku osób złożonej, rozmawiającej z naczelnikiem stacyi, przystanął i nasłuchiwać zaczął.
Mówiono o wypadku, jaki nastąpił przed ośmioma dniami, a jeden z rozmawiających, gestykulując żywo, wskazywał i udowadniał niedbalstwo służby w tym razie.
— Przez Boga! — mówił naczelnik stacyi — towarzystwa kolei żelaznych nie są bez grzechu, ależ nie wymagajmy od nich niepodobieństw. Podwajamy gorliwość dla zapewnienia bezpieczeństwa podróżnym, co nie jest zbyt łatwem, jak panowie widzicie, na drodze żelaznej, jak tutejsza, posiadającej tylko jedną linię.
— Otóż to właśnie — odparł rozmawiający — w tem leży wina towarzystwa. Dlaczego nie każe ułożyć drugiej linii dla przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów?
— Stowarzyszenie chciało to uczynić, względy wszelako międzynarodowe nie pozwoliły projektu tego wprowadzić w wykonanie.
— Powód ten wymagałby jeszcze głębszej dyskusji... Lecz to nie wszystko jeszcze. Niedostateczna liczba służbowego personelu czyni wypadki nieuchronnemi. Staraj się pan reklamować w tym względzie.
— Czyniłem to już, ale nadaremnie.
— Obok tego, na innym jeszcze punkcie błądzi towarzystwo. Zwracano jego uwagę na wadliwą sygnalizacyę pociągów, przechodzących ze stacyi na stacyę. Wynaleziono świeżo aparat nader prosty, praktyczny, a niekosztowny, uderzający wzrok i słuch odrazu, który tu zastosowanym być winien. Dlaczego nie został zaaprobowanym?
— To prawda.
— Prócz tego reguły wymagają, aby nadzorcy dzień i noc czuwali, szczególniej na linii z Monte-Carlo do Roquebrun, gdzie łuki wyniosło-spadziste nie pozwalają maszyniście nic widzieć przed sobą. Owi nadzorcy świecą nieobecnością na całej linii z Nicei do Mentony, a punktem najniebezpieczniejszym jest właśnie ten, który przylega do morza z Monte-Carlo do Roquebrun. Najmniejszy wypadek w tem miejscu sprowadzi kiedykolwiek straszną katastrofę...
— Ha! niedostateczność personelu... — mruczał naczelnik stacyi.
— Straszna, przerażająca odpowiedzialność ciąży na towarzystwie dróg żelaznych — ciągnął dalej mówca; tem więcej radbym się dowiedzieć, w jaki sposób panowie sygnalizujecie do Roquebrun o wyjściu pociągu z waszej stacyi?
— Nic łatwiejszego.
— No... w jaki sposób... ciekawym?
Naczelnik stacyi wskazał dzwon dość wielkich rozmiarów, do którego przybitym był łańcuch żelazny z rękojeścią.
— Dystans jest krótkim — rzekł. — Uderzając więc w ten dzwon, powiadamiam tem samem kolegę w Roquebrun o wyjściu pociągu. On posiada takiż sam dzwon dla uprzedzania mnie o tem. Nigdy rozkaz odjazdu nie jest przez żadnego z nas wydanym, dopóki nie posłyszymy tego sygnału wzajemnie.
— Jest to dziecinnem i nader niebezpiecznem — rzekł rozmawiający, wzruszając ramionami. — Dość byłoby zapomnienia z pańskiej strony, lub ze strony jego kolegi z Roquebrun, jakie mogłoby się wydarzyć w pośpiechu, by nastąpiła katastrofa, której skutkiem byłoby zetknięcie się pociągów, a wtedy niktby ztamtąd żywym nie wyszedł. Cóżbyś pan zrobił natenczas?
— Kazałbym wywiesić sygnały alarmowe.
— Sygnały te napełniłyby jeszcze większym postrachem palacza i maszynistę. Przyznaj sam, panie naczelniku — mówił dalej podróżny — iż na tej waszej tu linii życie tysiąca jadących osób zależy od jednego błędu, jednego zapomnienia. Ależ to jest wprost potwornem!
Wezwany do biura naczelnik stacyi, odszedł, pozostawiając interlokutora swego bez odpowiedzi, mimo, iż w głębi był przekonanym, że tenże miał słuszność zupełną. Co jednak począć? Nie był on w stanie zmienić ustaw kolejowego zarządu.
Wiliam Scott, jak o tem nadmieniliśmy, nie stracił ani jednego wyrazu z przytoczonej wyżej rozmowy, która zdawała się go żywo zajmować.
Zasygnalizowano przybycie pociągu nadchodzącego z Nicei. Pociągiem owym, zapełnionym licznymi podróżnymi, przyjechać miał właśnie Haltmayer, tegoż dnia bowiem miała się odbyć świetna zabawa w kasynie Monte-Carlo, nicejczycy przeto przybywali tłumnie na tę uroczystość.
Will Scott, spostrzegłszy w tłumie osobistość, na którą oczekiwał, zbliżył się, dotykając lekko jej ramienia.
Haltmayer spojrzał zdziwiony.
— Stawiam się na oznaczoną godzinę — wyrzekł Irlandczyk.
— A! to pan... Przepraszam, poznaję twój głos, lecz całkiem nie poznałem postaci, mimo, iż uprzedziłeś mnie o swojej przemianie. Witam pana... Cóż tam nowego?
— Nic...
— Nasz fałszerz jeszcze tu pozostaje?
— Wistocie, bawi tu jeszcze.
— Będzie grał zapewne w ruletę tego wieczora?
— Jak zwykle, bezwątpienia.
— Jadłeś pan już obiad?
— Tak, przed godziną.
— A zatem przejdźmy się nieco zanim nadejdzie chwila działania.
Tu oba wyszli ze stacyi Monte-Carlo.
Pozostawiliśmy Melanię z Fryderykiem udających się do restauracji w hotelu Włoskim.
Tak wewnątrz, jak i zewnątrz budynku znajdowało się mnóstwo osób.
Oboje wyżej wspomnieni usiedli przy jednym ze stołów, ustawionych na tarasie, zaledwie się tam jednak umieścili, zbliżył się ku nim jakiś młody mężczyzna, nader elegancko ubrany, jak się zdawało, reporter jednego z dzienników porannych, zatrzymując się z okrzykiem zdumienia.
— Pani Gauthier... pan Fryderyk... — zawołał. — Otóż niespodziewane spotkanie. Odkądże państwo w Nicei?
Następnie, nie czekając odpowiedzi, ciągnął gadatliwie:
— Ach! nie ambarasujcież się, proszę... Wszak jeszcze podobno nie nastąpiło ostateczne zerwanie stosunków z tym biednym de Nerveyem. Źle z nim... źle bardzo... Kaszle nieborak coraz gwałtowniej. Nie ręczyłbym, czy miesiąc przetrzyma przy takiem życiu, jakie tu prowadzi. Zadziwia państwa być może moje z wami spotkanie? Nie znacie mnie prawie, lecz ja was znam, jak wszystkich wogóle. Zbieram do dziennika mego notatki na wszystkich stacjach nadbrzeżnych. Nicea, Monaco, Monte-Carlo, Mentona, to główne me źródła.
Zebrawszy nieco plotek, ekspedyuję je na gorąco. Dwieście wierszy do numeru po jednym franku, a dziesięć luidorów dziennego wydatku! Wystarczyłoby to może jeszcze, gdybym nie przegrywał trzeciej części w ruletę... Ale co począć? ruleta jak czarodziejka, nęci nas ku sobie! A zatem zerwałaś pani stosunki z de Nerweyem?
— Dlaczego pan pytasz mnie o to? — rzekła z niezadowoleniem Melania.
— Ponieważ inaczej spotkanie tutaj byłoby niebezpiecznem dla was obojga.
— Jest więc w Nicei de Nervey? — zawołała młoda kobieta, udając zdziwienie.
— Prawie jakoby w Nicei, ponieważ przebywa w Monaco.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Jakto, czy jestem pewnym? Widuję go codziennie. Widziałem wczoraj... Gra z piekielną zaciekłością.
— I przegrywa?
— Bynajmniej... Przeciwnie, wygrywa... wygrywa, powiadam pani, szalone sumy pieniędzy. Szczęście mu sprzyja. Jeśli tak potrwa jeszcze ze dwa tygodnie, odzyska stracony majątek, który zostawi swym spadkobiercom. Staraj się pani być jedną z tychże, jest to dobra rada, jakiej ci udzielam. A teraz śpieszę na obiad z mym przyjacielem, który na mnie oczekuje, za godzinę jadę do Monte-Carlo. Wspaniałą tam dziś wieczorem urządzają zabawę w kasynie; obowiązek mój reporterski nakazuje, bym się tam znajdował. Źle pani zrobiłaś, zerwawszy z Jerzym właśnie w chwili, gdy tak znakomicie poprawiają się jego interesa. To niepraktyczne... Na miejscu pani starałbym się nawiązać te stosunki nanowo. Gdybyś go pani zechciała odwiedzić, mieszka w hotelu Kontynentalnym, na pierwszem piętrze, pod numerem drugim. A może pani sobie życzysz, bym go od ciebie pozdrowił?
— Tylko bez szaleństw... bez głupstw... bardzo proszę — odparła żywo Melania. — Właśnie, nie mów pan mu nic o tem, żeś mnie tu widział w Nicei.
— Ha! jak pani sobie życzysz, tak uczynię. Nie będzie o niczem wiedział. Lecz otóż mój przyjaciel przywołuje mnie gestami. Do widzenia... do szczęśliwego widzenia, moi kochani.
Tu ów reporter zniknął w oka mgnieniu.
— Jedzmy obiad i uciekajmy! — zawołał Fryderyk. — Trzeba fatalizmu, ażebyśmy właśnie spotkali tego plotkarza... Kto on jest? jak się nazywa? zkąd nas zna? Ha! ów przyjaciel Agostiniego jest głupcem nad głupcami! Sądzi, że wie wszystko, a o niczem nie wie! Skoro de Nervey jest w Monte-Carlo, schwytamy go dzisiejszego wieczora jeszcze.
Po ukończonym obiedzie Fryderyk z Melanię wrócili do hotelu, oznajmiając, iż wyjeżdża ze swą żonę, panią Bertin, a zapłaciwszy rachunek, upakował bagaże, poczem oboje udali się na stacyę drogi żelaznej.
Pomimo jednak całego pośpiechu, nie zdołali się przygotować, jak na pociąg wychodzący do Monte-Carlo o w pół do dziewiątej wieczorem.
∗
∗ ∗ |
Wróćmy jednak do Scotta i Haltmayera w chwili, gdy wchodzę razem do kasyna.
Zabawa się rozpoczęła.
Tłum różnorodny, którego większość stanowiła „złota młodzież,“ lekkomyślnie trwoniąca pieniądze, i damy z półświatka, zapełniała wspaniale uiluminowane ogrody, oraz salony, w których starano się roztoczyć powab wszelkiego rodzaju.
Haltmayer wraz z owym potępionym duchem Arnolda Desvignes, przeszedłszy ogrody, zwrócili się do sali gry, gdzie zbity tłum otaczał stoły.
Głębokie milczenie pozwoliło dosłyszeć monotonny głos kierującego partyą:
— Rozpoczynajcie grę, panowie!... Nie wychodzi... Mija czerwona... Nieparzysta wygrywa... — I tak dalej.
Powyższym wyrazom towarzyszył metaliczny dźwięk złota i szelest kolorowych banknotów, ściąganych grabkami krupiera.
Dwaj nasi mężczyźni zbliżyli się nie bez trudu do stołu rulety, a przekonawszy się, że Jerzego de Nervey tam nie było, przeszli do drugiej sali, gdzie wokoło stołów tłum nie był mniejszy.
Poczwórny rząd graczów stojących cisnął się wokoło tych, którzy siedzieli, stawiając za każdem pociągnięciem karty wielkie sumy pieniędzy.
Wicehrabia stanowił właśnie część tychże, lecz kapryśna fortuna tego wieczora nagle go odstąpiła. Używając specyalnego żargonu graczów, powiemy: „iż przegrywał wszystko, co mógł.“
William Scott spostrzegł go pierwszy i trącił ręką swego towarzysza, wskazując.
Na widok tego człowieka, którego niegdyś obdarzał przyjaźnią, a której tenże nadużył w sposób tak fatalny, Haltmayer zapłonął wściekłością i gniewem.
Zaczerwienił się, potem zbladł nagle i rozpychając tłum łokciami, stanął po za wicehrabią, który, nie przeczuwając jego obecności, grał zapamiętale, walcząc przeciwko złemu losowi.
— Jeżeli pan dalej w podobny sposób grać będziesz — rzekł do Nervey jakiś z obecnych, siedzący po lewej stronie, będziesz zmuszonym wkrótce stawić tyle, ile bank wynosi.
— Ba! — odrzekł Jerzy, usiłując się uśmiechnąć — gdyby zły los dalej mnie prześladował, zaryzykuję wszystko, com wczoraj wygrał... Nie wypróżni to jeszcze mego portfelu.
W chwili tej Haltmayer położył mu nagle rękę na ramieniu, wołając:
— Tak... bo gdyby twój pugilares został wypróżnionym, posiadasz wiadome środki do wypełnienia go, panie wicehrabio. Uciekniesz się do fałszerstwa, aby naprawić równowagę... wszak jest to twoim zwyczajem!
Jerzy, poznawszy głos mówiącego, podniósł się drżący, pobladły i stanął naprzeciw Haltmayera.
Grę przerwano. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na wicehrabiego i osobistość, która w ten sposób się odezwała.
— Panie... wyjąknął Jerzy — panie...
Haltmayer skończyć mu nie dozwolił.
— Odnalazłszy gdziekolwiek złodzieja — mówił dalej — obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest go zdemaskować. Spełniam więc ten obowiązek... Ten nędznik — rzekł — wskazując ręką na Jerzego — ów łotr, który nosi powszechnie szanowane nazwisko i bruka je swoją infamią, ów, który się tytułuje wicehrabią de Nervey, jest gorszym od złodzieja, ponieważ jest fałszerzem, a fałszerstwo jest stokroć razy podlejszem i haniebniejszem od złodziejstwa! Sfałszował on mój podpis — dodał Haltmayer, dobywając z portfelu dwa znane nam weksle. — Oto są! Niechaj zaprzeczy, jeżeli będzie tyle zuchwałym... Milczy... widzicie, panowie! Precz ztąd, fałszerzu... precz! Wychodź natychmiast! — wołał z zaciekłością Haltmayer. — Nie będąc agentem policyi, aby cię przyaresztować, wypędzam cię ztąd!
Jerzy, który do obecnej chwili drżał obezwładniony, bliski omdlenia, pod chłostą słów ostatnich wpadł w szaloną wściekłość.
— Zdasz mi pan sprawę ze swych obelg... — zawołał — a teraz spoliczkuję cię!
Tu skoczył ku Haltmayerowi, ten jednak, wyciągnąwszy rękę, pochwycił za gardło de Nerveya, wołając:
— Sąd tylko mógłby ci wymierzyć sprawiedliwość. Zesłałby cię na galery i ześle cię tam, jeżeli nie skorzystasz z obecnej nauki; nie dla siebie, lecz dla nazwiska, jakie nosisz, wymierz sam sobie to, na coś zasłużył... odbierz sobie życie! Pomnij, że jeśli ci zbraknie ku temu odwagi, ja wszędzie ścigać cię będę. Będę chodził za tobą jak cień i gdziekolwiekbądźbyś się udał, będę krzyczał publicznie, jak teraz: Precz ztąd fałszerzu!... precz!
Tu, puściwszy go, Haltmayer wskazał mu drzwi.
Jerzy, chwiejący się, jak człowiek pijany, potykający się jak ślepy, zwrócił się ku drzwiom, pośród obelżywych okrzyków tłumu.
Z chwilą, gdy próg przestąpił, dał się słyszeć głuchy jęk.
— Wymierzona sprawiedliwość... nieprawdaż? — rzekł Haltmayer do Will Scotta.
— Tak — odparł tenże — on umarł!
— To mówiąc, Irlandczyk zniknął wśród tłumu, poszeptując:
— No! tym razem mój pryncypał kontent ze mnie będzie. Znów jeden ze spadkobierców zgładzony! Mogę teraz zatelegrafować do Melanii Gauthier, że Jerzy de Nervey mieszka w Monte-Carlo, w hotelu Kontynentalnym, pod numerem drugim. Przybędzie ona wraz z Fryderykiem Bertin właśnie w samą porę dla stwierdzenia śmierci wicehrabiego, dozwalając przez ten czas działać Agostiniemu w Paryżu.
Tu wyszedł z kasyna, udając się na stacyę drogi żelaznej.
Zajęty wyłącznie zdarzeniem, jakie się odbywało przed jego oczyma, Will Scott nie dostrzegł dwóch osób, które od kilku minut wszedłszy na salę gry, były wraz z nim świadkami wynikłego skandalu.
Dwiema temi osobistościami były Fryderyk Bertin z Melanią Gauthier, którzy za przybyciem swem do Monte-Carlo, dowiedziawszy się w hotelu Kontynentalnym, iż wicehrabia de Nervey spędza całe wieczory przy stołach gry, udali się do kasyna i weszli tam w chwili, gdy Haltmayer pochwycił za ramię fałszerza.
Gdy Jerzy uciekł pobladły, w najwyższem pomieszaniu, Fryderyk szepnął zcicha Melanii:
— Ten głupiec gotów się zabić!... A gdyby to uczynił, wszystko stracimy... Zostaniesz bez grosza!
— Co począć? — odparła z trwogą.
— Mam pewną myśl... chodź za mną.
Tu usiłowali pójść za wicehrabią; tłum jednak, który się rozchylił dla ułatwienia tamtemu przejścia, zwarł się nanowo, nie dozwalając im wyjść tak prędko, jak tego pragnęli.
Podczas, gdy usiłowali przedostać się ku drzwiom, Jerzy de Nervey biegł przez ogrody o ile mu sił starczyło, a wpadłszy do swego hotelowego apartamentu, padł na kanapę, obezwładniony, potem zalany.
— Jestem zgubiony! — wyjąknął, ciężko oddychając. — Ten człowiek będzie mnie ścigał wszędzie... nie da mi chwili spokoju... Lepiej zakończyć życie odrazu!
Straszny atak kaszlu począł rozdzierać mu piersi. Krew na ustach się ukazała.
Gdy nastąpiło uspokojenie, podniósł się i chwiejnym krokiem, ponieważ na nogach zaledwie utrzymać się był w stanie, podszedł do kominka, nad którym na półeczce leżał rewolwer, a ująwszy takowy, patrzył nań błędnemi oczyma.
Zamiast jednakże przyłożyć lufę do piersi lub skroni, opuścił głowę, rozmyślając.
I owoż tego konającego prawie człowieka objęło niepowściągnione do życia przywiązanie; zapytywał sam siebie, czy nie było innego sposobu wyjścia z tej sytuacyi nad samobójstwo?
Niestety! takiego środka odnaleźć nie zdołał, z jednej strony wznosiło się przeciw niemu urzeczywistnienie gróźb Haltmayera, z drugiej stawienie go przed sądem.
— Dalej! — rzekł, podnosząc głowę z silnem postanowieniem i przykładając do czoła rewolwer w punkt między dwoma oczami. Już pociągnąć miał za cyngiel, gdy drzwi się nagle otwarły i Fryderyk Berlin poskoczył ku niemu z Melanią.
W pierwszej chwili osłupienia Jerzy opuścił broń. Fryderyk wyrwał mu rewolwer, wołając:
— Ha! tożbyś dopiero głupstwo popełnił, kuzynie!
— Oddaj mi broń... oddaj mi rewolwer... — jąkał de Nervey — nie wzbraniaj...
— Co? abyś rozmiażdżył sobie głowę? Nie, na to nie pozwolę!
— Lecz wy nie wiecie... nie wiecie! Ja jestem zgubiony!
— Wiemy wszystko... Byliśmy tam... słyszeliśmy. Nic jednak jeszcze nie ma straconego!
— Haltmayer ścigać mnie będzie... Będzie mnie lżył bezustannie! Nie dozwoli mi się nigdzie ukazać... Zaprzysiągł!
— No... zobaczymy!
— A gdybym mu się nawet wymknął, nie ujdę przed sądem!
— Pomówimy o tem później... Obecnie zaś nie dozwolimy ci, abyś popełnił samobójstwo. Lękasz się Haltmayera, ja to rozumiem, wszakże wynaleźć będzie można środek na pozbycie się go.
— Jaki środek?
— Jesteśmy wszyscy śmiertelnymi... Wypadek nastąpić może... pojmujesz... wypadek, w którym zastawia się swą skórę... Znam pewną osobistość, która podejmie się chętnie sprowadzić podobny wypadek.
— Któż to taki?
— Pozwól mi zachować to w tajemnicy... Zobaczysz... Obecnie jaknajmniej słów bezpotrzebnych. Chodzi o ocalenie ciebie, abyś zaślubił Melanię, jakeś to jej przyrzekł... Ocalimy cię więc. Haltmayera się nie obawiaj, postaram się go zgładzić w potrzebie, a gdy on zniknie, zniknie dla ciebie i obawa sądu. Melania kocha cię, a ja, jako jej kuzyn, pragnę szczęścia dla niej. No! dalej... bez namysłu, czas nagli. Urządzą zapewne nad tobą nadzór, a gdy się przekonają, żeś sobie głowy nie rozsadził, skandal rozpocznie się nanowo, czego unikać należy. Musisz mieć wiele pieniędzy, ponieważ mówią, żeś wygrał znaczne sumy w ruletę.
— Przegrałem dzisiejszego wieczora — wyjąknął Jerzy — wszakże jeszcze coś mi pozostało.
— Ile?
— Trzysta sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Gdzie one są?
— Tam... — odrzekł wicehrabia, wskazując w biurku szufladę.
— Daj klucz... — rzekł Bertin rozkazującym tonem.
Jerzy, obezwładniony, oprzeć się nie był w stanie. Klucz oddał.
Fryderyk, otworzywszy szufladę, dobył z niej skórzany woreczek.
— To tu? — zapytał.
— Tak.
— Biorę go... Ile jesteś dłużnym w hotelu?
— Sądzę, iż do ośmiuset franków...
— A zatem wystarczy to na zapłacenie — rzekł Fryderyk, dobywając z kieszeni bilet tysiącofrankowy i kładąc go na stole w widocznem miejscu. — Bierz okrycie, kapelusz i uciekajmy...
— Uciekać? — powtórzył Jerzy z oszołomieniem.
— Ma się rozumieć, do czarta! — zawołał Bertin. — Są inne jeszcze środki do wydobycia się z tego nad kulę rewolwerową. Nie znalazłszy cię tu, gdzieś pozostawił swe bagaże, będą sądzili, żeś rzucił się w morze. Haltmayer będzie przekonanym, żeś umarł, podczas gdy przemkniemy się do Anglii lub Ameryki, żyjąc tam spokojnie we troje. Ożenisz się z Melanią, a gdy wrócimy po latach kilkunastu, wszystko już pójdzie w zapomnienie. Jakże, czy złe są me plany?
— Doskonałe! — zawołała Melania. — Dalej, Jerzy, wdziewaj okrycie, kapelusz...
To mówiąc, zarzuciła mu na ramię okrycie i włożyła kapelusz.
— A teraz w drogę! — rzekł Bertin.
Jerzy, widząc jedyną deskę zbawienia w ucieczce, odzyskał zimną krew.
— Zabiorę moje papiery — rzekł, otwierając do szufladki i chowając pakiet do kieszeni. — Ach! wy jesteście mymi zbawcami.
— No... na później podziękowania. Wychodź pierwszy... wbiegnij na stacyę i wsiądź na pociąg, wyjeżdżający do Mentony o jedenastej. Mamy dwadzieścia minut czasu... Jedziemy za tobą. Zabierzemy tylko nasze bagaże, zapłacimy rachunek w hotelu i jedziemy. Idź... pospieszaj co żywo! To mówiąc, wypchnął za drzwi de Nerveya, który przemykając się chyłkiem pod murem, umknął niepostrzeżony z hotelu.
O dziesięć kroków za nim szedł Fryderyk z Melanią.
— Otóż pochwyciliśmy żabę... Zostawmy go... jedźmy w inną stronę — szepnął Fryderyk na ucho towarzyszce.
— Nie... nie! — odpowiedziała. — To byłoby nikczemne, nie odstępujmy go. Wszakże masz pieniądze, rzecz główną. Zresztą wiesz, że on uczyni wszystko, co zechcemy.
Złączywszy się z Jerzym, zwrócili się na stacyę we troje.
Po dniu nadzwyczaj gorącym atmosfera duszną była, a czarne chmury zwiastowały burzę.
Od czasu do czasu błyskawice przerzynały obłoki.
— Śpieszmy się... — wołała Melania, przyśpieszając kroku.
Jak wiemy, Wiliam Scott dążył również na stacyę Monte-Carlo w celu wysłania depeszy do Nicei do Fryderyka i Melanii.
Wielu z przybyłych na zabawę do kasyna, przestraszonych burzą, tłumnie zapełniało stacyę, by wsiąść na pociąg odchodzący do Nicei lub przychodzący z Roąuebrun, a jadący do Mentony.
Na stacyi znajdowało się przeszło pięćset osób.
Naczelnik biegał jak oszołomiony, straciwszy prawie przytomność.
— Czy można, panie, wysłać depeszę do Nicei? — zapytał Will Scott, podchodząc ku niemu.
— W tej chwili niepodobna! — odparł zapytany. — Później nieco... później... po odejściu pociągów.
Irlandczyk zatrzymał się, czekając pod szklannym dachem, wśród tłumu.
Urzędnicy, posłańcy i posługacze różnego rodzaju uwijali się na wsze strony.
Nagle dał się słyszeć krzyk, a potem hałas jakoby ciężkiego upadku.
Latarnik, wszedłszy na drabinkę dla zapalenia gazu, spadł z wysokości piętnastu stóp na dół.
Otoczono go wokoło.
Nieszczęśliwy poruszał się zaledwie, jęcząc boleśnie.
Krew broczyła mu z głowy, zranionej głęboko.
— Co prędzej po doktora!... — wołał naczelnik stacyi. — Przenieść zranionego do sali bagażów.
W czasie spełniania tego rozkazu nastąpiło ogólne zamieszanie.
Posłyszano turkot wagonów i odgłos świstawki pociągu nadchodzącego z Nicei.
Kasyer przy okienku rozdawał jeszcze bilety tłumowi zebranych.
Naczelnik, zająwszy się zranionym, wydał rozkaz uprzątnięcia linii. Burza zbliżała się, hucząc coraz groźniej.
Will Scott znajdował się obecnie przy drzwiach pasażerskiej sali. Drgnął nagle, spostrzegłszy przechodzących Melanię, Fryderyka i Jerzego de Nervey. Ten ostatni miał kapelusz spuszczony na oczy dla zakrycia twarzy.
Zobaczywszy złączone razem te trzy osobistości, Will Scott odgadł, co zaszło.
Jerzy pragnął ujść corychlej; Fryderyk z Melanią towarzyszyli mu w tej ucieczce, by podzielić się resztkami jego majątku.
Postanowili wyjechać z Francyi, aby uchronić się przed wyrokiem śmierci, wydanym na nich przez Arnolda Desvignes, którego plany tym sposobem runęłyby na zawsze.
Scott uderzył z wściekłością nogą o ziemię.
Co począć w takim zbiegu okoliczności?
Burza, oddawna zbierająca się na horyzoncie, nagle wybuchnęła.
Powstał gwałtowny wicher, łamiący wierzchołki drzew, podnoszący fale morza, głucho uderzającego o skały. Grzmot huczał bezustannie. Błyskawice oświetlały niebo.
Nadszedł pociąg z Nicei. Podróżni z wagonów wysiadać zaczęli. Inni wsiadali w ich miejsca.
Naczelnik stacyi, zatrzymawszy się przy zranionym latarniku, którego ciężką ranę doktór opatrywał, zapomniał chwilowo o swojej służbie. Jego pomocnik w powstałym chaosie stracił przytomność.
— Wsiadać, panowie! — wołali konduktorzy — do wagonów.
Will Scott, postępując w pewnej odległości po za Melanią, Fryderykiem i Jerzym, dostrzegł, iż wsiedli do wagonu pierwszej klasy, oddzielonego tylko dwoma innemi wagonami od maszyny.
Ogniem dzikiego zadowolenia zabłysło jego spojrzenie.
Przypomniał sobie słowa rozmowy, prowadzonej z naczelnikiem stacyi przez jakiegoś podróżnego wtedy, gdy oczekiwał przy plancie na przyjazd Haltmayera.
Gdyby wyruszenie pociągu nie zostało zasygnalizowanem stacyi Roquebrun, zetknięcie się nastąpiłoby niechybnie, a ztąd nieuchronna katastrofa. Żaden z podróżnych nie wyszedłby żywym ze zmiażdżonych wagonów.
Irlandczyk wstecz cofnął się szybko.
Ów ręczny dzwon, służący do sygnalizowania mechanikowi, stał o kilkanaście kroków dalej na ławce. Scott dobiegł szybko do owej ławki, przesuwając się między podróżnymi, oczekującymi na pociąg z Roquebrun. Chwyciwszy dzwon, poruszył nim zlekka, poczem, położywszy go na ławce, zniknął w tłumie, nie zwróciwszy na siebie uwagi.
Dał się słyszeć przeciągły odgłos świstawki.
Konduktor wygłosił; „W drogę!“
Pociąg wyruszył.
W chwili tej naczelnik stacyi wyszedł z sali bagażów, gdzie złożono ranionego.
— Pociąg odchodzi? — zapytał jednego ze służby.
— Tak, panie naczelniku.
— A czy sygnalizowano do stacyi Roąuebrun?
— Zdaje mi się, że sygnalizowano...
Naczelnik zbladł i zadrżał.
— Zdaje mi się... — odrzekł zaledwie dosłyszanym głosem, a zwróciwszy się do jednego z urzędników, zapytał:
— Kto sygnalizował odejście pociągu?
— Ja nie wiem, panie...
Nadbiegł pomocnik naczelnika.
— Czyś to pan sygnalizował? — rzekł, zwracając się ku niemu.
— Nie, nie ja, panie.
— Boże... mój Boże! — wołał naczelnik z rozpaczą, chwytając się rękoma za głowę. — Wyruszenie pociągu nie zostało sygnalizowanem.
Szmer trwogi i przerażenia przebiegi wśród tłumu.
— Wyjście pociągu nie zostało sygnalizowanem... — powtarzano sobie nawzajem z grozą obawy wobec nieuchronnego niebezpieczeństwa, na jakie narażonym został pociąg, pędzący całą siłą pary.
Burza huczała coraz srożej, głos jednak naczelnika stacyi dominował w tej chwili nad jej hukiem i szumem.
— Uderzyć w dzwon trwogi... zaalarmować! — krzyczał ów głos.
Spełniono rozkaz, dzwony zabrzmiały, kierunek wichru jednakże niósł owe dźwięki w stronę przeciwną od Roquebrun.
Jedyna nadzieja pozostawała jeszcze, jedyna iskra ocalenia, oto przypuszczenie, iż stacya Roquebrun, nie dosłyszawszy być może sygnału, pociągu nie wypuściła.
Pod oślepiającem światłem bezustannych błyskawic oczy wszystkich zwróciły się w stronę przylądka Cap-Martin, gdzie linia drogi żelaznej zakreślała łuk krzywy.
Dzwon na trwogę brzmiał ciągle.
Nagle ogromna łuna ognista, przy towarzyszeniu ogłuszającego huku, zapłonęła na niebie.
Spostrzeżono na wyniosłości dwa w biegu pociągi, pędzące naprzeciw siebie szalenie.
Osoby, zebrane na stacyi Monte-Carlo, stały w osłupieniu, przejęte przerażeniem, łatwem do zrozumienia.
Will Scott, blady jak widmo, patrzył wraz z innymi.
Nagle krzyk rozpaczy, krzyk przerażającej grozy, wybiegł razem ze wszystkich piersi. Przy świetle błyskawicy dostrzeżono uderzające w siebie dwie maszyny, wagony powspinane jeden na drugim, jak gdyby w walce olbrzymów, kilka wagonów, odrzuconych w przestrzeń siłą uderzenia i roztrącających się o skały, oblewane morskiemi bałwanami.
Ze wszystkich stron powstał krzyk:
— Doktorów... lekarzy... coprędzej!
Rzucono się na drogę, biegnąc ku miejscu katastrofy.
Scott pędził również za tłumem.
Najstraszniejsze przewidywania były niczem wobec przerażającego widoku zniszczenia. Gdziekolwiekbądź spojrzeć, trupy ludzkie.
Wszędzie ofiary żyjące jeszcze, lecz poprzygniatane ciężarem wagonów, z których wybiegały jęki i głuche skargi, wraz z rozpaczliwem wołaniem o pomoc.
Irlandczyk chodził pośród tych strasznych rumowisk, oświetlonych latarniami i zapalonemi naprędce pochodniami.
Broczył we krwi obok wagonu pierwszej klasy, zmiażdżonego jak dziecięca zabawka, z którego wydobyto trzy trupy pokaleczone do niepoznania. Wzrok jego padł na te trupy i dziki blask zapłonął w źrenicach tego demona.
Poznał w nich Jerzego de Nervey, Melanię Gautkier i Fryderyka Bertin, wszystkich bez życia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I otóż droga w krwawym iście pochodzie otwierała się coraz bardziej przed Arnoldem Desvignes i jego szatańskim pomocnikiem, który poświęcił życie tylu ludzi dla utorowania tej drogi pierwszemu.
Nazajutrz dzienniki rozniosły na wsze strony wiadomość o strasznej katastrofie, wymieniając nazwiska ranionych i zmarłych. Pomiędzy temi ostatniemi znajdował się wicehrabia de Nervey, Melania i Fryderyk, których osobistość rozpoznać pozwoliły znajdujące się przy nich papiery.
Tym sposobem Arnold Desvignes dowiedział się o śmierci trojga spadkobierców Edmunda Béraud, przed odebraniem o tem wiadomości od Will Scotta.
Irlandczyk, obawiając się powierzać cośkolwiekbądź w tym względzie poczcie lub telegrafowi, przybył sam do Paryża na trzeci dzień po tym strasznym wypadku.
Rzecz naturalna, iż poszedł przedewszystkiem do Arnolda Desvignes, który odgadując, że jego wysłannik przyczynił się wiele do owego wypadku w Monte-Carlo, nie przewidywał, iż on to był głównym sprawcą tego nieszczęścia.
— W mistrzowski sposób zaiste urządziłeś to wszystko — rzekł, wysłuchawszy opowiadania Will Scotta. — Droga przed nami wkrótce wolną będzie zupełnie.
— Obecnie pozostaje nam tylko stary Piotr Béraud, gałganiarz — odrzekł Scott.
— Widziałeś go przed odjazdem do Nicei?
— Tak... — odparł Irlandczyk — stwierdziłem, iż już dyszy zaledwie. Wódka podkopuje mu zwolna życie.
— Za zbyt powoli to działa... — zawołał Desvignes. — Miałażby nas zatrzymywać tak nędzna przeszkoda? Raz i to wkrótce skończyć z nim trzeba.
— A gdy skończymy, pryncypale? — pytał były klown z cyrku Fernando, patrząc badawczo w oczy Arnolda.
— Gdy z nim skończymy? — powtórzył wspólnik Verrièra.
— Tak... Co wtedy będzie?
— Wtedy nie będzie to liche pięćset tysięcy franków, ani milion, jaki przyobiecałem. Dam wam okrągłe dwa miliony!
— Piękna sumka... która pozwoli nam żyć spokojnie, jak uczciwym ludziom, Trilbemu wraz ze mną. Ale... cóż dzieje się z Trilbym?
— Wykonywa ślepo moje rozkazy.
— Mógłżebym się z nim widzieć?
— Byłoby to niebezpiecznem obecnie, mogłoby sprowadzić nawet pewne zawikłania, Trzeba, ażebyście przez czas jakiś unikali wzajemnego spotykania się.
— Dobrze, pryncypale... lecz...
— Co, lecz? o cóż ci chodzi?
— Chciałbym, abyś stanowczo nam zakreślił termin, do którego oczekiwać wypadnie.
— Dopóki ostatni z żyjących spadkobierców nieodbierze sukcesyi. Czy się obawiasz, bym nie dotrzymał obietnicy?
— Bynajmniej... wierzę ci zupełnie, czego dowiodłem działając. Pojmujesz jednak, że to arcyprzyjemnie czuć w swojem ręku dwa miliony... sumka to, jaka niełatwo zebrać się daje.
— Pośpiesz więc z pozbyciem się starego gałganiarza.
— Licz na mnie... Do widzenia, pryncypale.
Tegoż samego dnia, przebrany za filantropa Cordier, Will Scott przybył do Willi Gałganiarzów.
Wiemy już, że dzięki kredytowi, jaki otworzył Piotrowi Béraud u właścicielki szynku w Saint-Ouen, tenże pił bezustannie.
Absynt i wódka, te dwie straszliwe trucizny, zaczęły przesycać jego muskuły i nerwy. Od pewnego czasu ów nieszczęśliwy wszedł już w ów peryod alkoholizmu, wiodącego nieodwołalnie do delirium tremens.
Codziennie, prawie miejscy strażnicy podnosili go, leżącego bezprzytomnie gdzieś w jakimś zaułku. Noce przepędzał w Schronieniach Miłosierdzia, zkąd nazajutrz, po usprawiedliwieniu się ubóstwem, puszczano go znć na wolność.
Pomimo całotygodniowej nieobecności w Paryżu, Irlandczyk przewidywał, co się działo w Saint-Ouen.
Wszedł prosto do szynku „Pod koroną,“ a zwracając się do gospodyni, biorącej go za inspektora policyi, zapytał:
— No! i cóż tam nowego?
— Jest jedna wiadomość, lecz nader ważna...
— Jaka... nic nie wiem... Byłem na prowincyi przez tydzień. Wyjeżdżałem z Paryża.
— Piotr Béraud umarł.
— Co?... umarł... on? — zawołał Will Scott zdumiony.
— Umarł i już go pochowano. Wyniesiono go dziś na cmentarz d’Ivry. Pogrzeb był wspaniały. Towarzyszyli mu wszyscy z całego miasta gałganiarze. Dziwnie ten człowiek zakończył swe życie... Stał ot, przy bufecie, tu, gdzie pan stoisz teraz i palił fajkę, trzymając na plecach kosz od gałganów. Nagle wybuchnął mu z ust płomień niebieskawy i padł na miejscu. Przywołany lekarz znalazł zgon jego niezwykłym. Zdarza się to, mówią, gdy kto ma nazbyt przesiąknięte wnętrz- ności alkoholem. Pali się wtedy człowiek za życia. Piękna śmierć... nie ma co mówić!
Wiliam Scott, zadowolony takim obrotem sprawy, poszedł wprost do merostwa Saint-Ouen, gdzie pozyskawszy kopię aktu zejścia Piotra Béraud, zaniósł ją Arnoldowi Desvignes.
Ostatnia więc zapora z przed tegoż usuniętą została.
Z trzynastu spadkobierców Edmunda Béraud, kupca dyamentów, posiadacza pięćdziesięciu jeden milionów, dwóch tylko obecnie przy życiu pozostało, a byli nimi: Juliusz Verrière i jego córka, Aniela.
Droga do sukcesyi otwartą była zupełnie.
Desvignes, zaślubiwszy córkę bankiera, zbliżyłby się tym sposobem do upragnionego celu, dla uzupełnienia którego potrzeba było jedynie odnaleźć ciało Edmunda Béraud, by jego śmierć legalnie stwierdzoną została i ażeby tym sposobem Verrière mógł objąć spadek w swojem i w swojej córki imieniu, jako jedynie dwojga pozostałych sukcesorów.
Ów jednak szczegół przedstawiał trudności poważne, jakie dla każdego innego, niż Arnold człowieka, zdawałaby się być do niezwyciężenia.
W jaki sposób naprowadzić policyę do odkrycia trupa Edmunda Béraud, bez ściągnienia podejrzeń na siebie i na Verrièra?
Były sekretarz z Kalkuty nie troszczył się o rzecz tak drobną.
Wszystko obliczył on i przewidział z góry, skombinowawszy z szatańską zręcznością rozwiązanie tego straszliwego dramatu.
Dwaj jego wspólnicy spełnili już swój obowiązek.
Do niego teraz wyłącznie należało ukończenie dzieła, jakie miało mu przynieść królewski majątek wraz z ręką Anieli.
Pobyt na zamku w Malnoue stał się dziwnie smutnym od chwili, gdy panna Verrière dowiedziała się od Jerzego de Nervey o śmierci Vandama.
Przez cały tydzień będąc ciężko chorą, budziła poważne obawy, tym razem jednak jeszcze młodość i silny organizm dziewczęcia zwyciężyły chorobę.
Moralny stan jej umysłu objęła głęboka melancholia, pokrywając czarną oponą to wszystko, co ją otaczało; dziewczę to biedne żyło jak ciało bez ducha.
Wkrótce bardziej szczegółowo do niej powrócimy. Obecnie zajmijmy się Arnoldem Desvignes.
Zabójca Edmunda Béraud zaczął powątpiewać teraz po skończeniu dzieła o wierności dwóch swoich pomocników.
Nieroztropność łatwo popełnioną być może, a w obecnych okolicznościach dość byłoby jednego wyrazu, wymówionego przez któregokolwiek z nich, by zburzyć cały gmach, z taką czartowską zręcznością wzniesiony. Zresztą Desvignes znał dobrze słabości serc ludzkich.
— Gdy im zapłacę — mówił sobie — wydadzą się chwilowo zadowolonymi i będą nimi może w rzeczy samej, lecz otrzymawszy pieniądze, rozmyślać i zastanawiać się poczną. Jakakolwiekbądż byłaby suma, którąby otrzymali, wyda się im zamałą, a skoro będą trzymali mnie w ręku, ich wymagania nie będą miały granic; będę zmuszonym pracować już nie na siebie, lecz na nich. Nie! to byłoby nazbyt głupiem!... Skoro narzędzie jakie bezpotrzebnem nam się staje, rozbija się go i łamie, a jeśli się jest roztropnym, z pośpiechem się to czyni. Należy więc działać bez odwłoki w tym razie.
Desvignes podczas pobytu swego w Malnoue zajmował mały apartament, na drugiem piętrze, w prawem skrzydle zamku.
Mieszkanie to otaczała galerya, łącząca się nietylko z głównemi schodami, lecz i ze schodami dla służby, mógł on zatem wracać, wychodzić, bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi.
Wieczorem w dniu, w którym dowiedział się od Will Scotta o śmierci starego gałganiarza, Piotra Béraud, przybył do Malnoue jak zwykle z Verrièrem i po obiedzie przechadzali się w parku, rozmawiając o swoich interesach i zamiarach na przyszłość.
Spotkali Trilbego, znanego w Malnoue pod nazwiskiem strażnika Blancheton, rozmawiającego z Forestierem, którego zatrzymano jeszcze na czas niejaki w Malnoue, baczny i ścisły nad nim rozciągnąwszy nadzór.
Obaj ci służący rozpatrywali zakątek parku, w którym Trilby odkrył ślady ludzkich kroków i znalazł szczątki sideł, zastawionych na króliki i zające.
— Cóż tak rozpatrujecie? — pytał nadchodząc Verrière.
— Odkryliśmy tu ślad, panie — odrzekł ów pseudo-Blancheton — że mimo całej mej gorliwości w tropieniu złodziei, zakradają się oni ciągle w głąb parku, żartując sobie ze mnie.
— Jestżeś tego pewien?
— Oto dowód niezbity, panie... — rzekł Trilby, wskazując kawałki siatki na zające, jaką trzymał w ręku. — Ślady ludzkich kroków na miękiej ziemi po deszczu, oraz kawałki połamanych gałęzi, poprowadziły mnie do muru, park otaczającego — mówił dalej. — Temi to drzwiami, wychodzącemi na wieś, wkradają się tu oni, wierzchem przez nie przełażąc. Raczcie się przekonać sami, panie...
Tu zaprowadził Verrièra z Arnoldem w miejsce, gdzie widocznemi były ślady zeskakiwania.
— Czuwaj przeto gorliwiej i lepiej — rzekł bankier surowo.
— Ach! panie, co to pomoże — odparł zgromiony strażnik. — Przysięgam, że ów rozbójnik, który zastawił te sidła zeszłej nocy, powróci dzisiaj jeszcze o zmroku. No! ale ja go powitam wystrzałem z mej fuzyi tak, iż na zawsze kraść zaprzestanie.
— Źle zrobisz... strzeż się Blancheton!
— Dlaczego, panie?
— Ci leśni złodzieje są dobrze uzbrojeni i nie troszczą się więcej o życie człowieka nad życie królika albo zająca. Gdyby odkryli, że na nich czatujesz, pierwsi mogliby cię zabić...
— Nie obawiam się, panie. Widzę tak jasno, jak kot wśród nocy, a moja lefoszówka niesie na daleką odległość. Skryję się tu, za te wielkie drzewa i będę czatował.
— Działaj jednakże z wielką przezornością... ostrzegam!
— Niech pan będzie o mnie spokojnym, dbam dobrze o moją skórę.
Verrière szedł dalej na przechadzkę z Arnoldem, który starannie oglądał pozycyę miejsca pod wielkiemi drzewami, wskazaną przez strażnika, jako jego przyszłe na noc nadchodzącą schronienie.
O w pół do dziesiątej obaj wspólnicy się rozdzielili; każdy z nich, jak zwykle, udał się do swego mieszkania.
W godzinę później Trilby, wyszedłszy z pawilonu, ze strzelbą na ramieniu, udał się na czaty w miejsce wskazane.
Wsparty o pień drzewa, czekał z nabitą fuzyą w ręku.
Po upływie dwudziestu minut posłyszał za sobą szmer w krzakach.
Zdziwiony tym nieoczekiwanym kierunkiem, z którego ów szelest pochodził, zerwał się i patrzył, usiłując przebić wzrokiem otaczające go ciemności.
Jednocześnie natężył słuch.
Szelest w krzakach powtórzył się nanowo.
— Kto idzie? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział, szmer ucichł zupełnie.
Mniemany Blancheton patrzył wciąż wytężonym wzrokiem w ciemności lasu, lecz nic dojrzeć nie mógł.
Jedynie wierzchołki wielkich drzew rysowały się nad nim na ciemnem niebie.
Sądząc, iż się omylił, iż słuch go zawiódł, stał z oczyma wlepionemi w krzak ostrokrzewu, rosnący o dwadzieścia kroków dalej.
Nagle, zdało ma się, jakoby ów krzak zadrżał; jednocześnie posłyszał lekki szmer liści.
Wymierzył strzelbę, powtarzając:
— Kto tu jest? Odpowiedz, bo strzelę!
Zaledwie wymówił te słowa, rozległ się wystrzał od strony krzaka i Irlandczyk, nie zdoławszy nacisnąć kurka dubeltówki, padł jak piorunem rażony.
Jednocześnie z po za krzewów ukazał się mężczyzna z rewolwerem w ręku, a przyskoczywszy do poległego, pochylił się nad nim i rozpiąwszy mu spiętą na mosiężne guziki żakietkę, położył rękę na sercu zmarłego.
Serce to bić przestało.
Kula, przeszywszy czaszkę, sprowadziła śmierć natychmiastową.
— Nie ma się czego obawiać... — wyszepnął Arnold Desvignes, którego w owym mordercy poznali zapewne czytelnicy.
Pochwyciwszy dubeltówkę strażnika, wystrzelił z niej nabój obok bezwładnie leżącego ciała.
Po dopełnieniu tej przezorności, Desvignes przebiegłszy park z pośpiechem, wszedł do zamku, z którego nikt go wychodzącym nie widział.
W chwili, gdy powróciwszy, miał się położyć na łóżko, okna w pałacu otwierać zaczęto. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na schodach i ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Desvignes.
— Ja... Verrière — odrzekł głos bankiera.
— Wejdź! — zawołał Arnold, wyskakując z łóżka i śpiesznie szlafrok wdziewając. — Co się stało? — dodał, spostrzegłszy Verrièra z zapaloną świecą w ręku.
— Nie spałem i tyś mnie właśnie tylko co przebudził.
— Dwa wystrzały zabrzmiały od strony parku.
— A! to Blancheton walczy bezwątpienia z leśnymi złodziejami.
— Tak jest... napewno! Posłałem służących do Forestiera. Trzeba nam iść, zobaczyć co się stało.
— Pozwól mi się ubrać... Idziemy!
W pięć minut później wyszli obadwaj.
Forestier wraz ze stangretem i lokajem oczekiwali przy wejściu do zamku z latarniami w ręku.
Zwróciwszy się wszyscy w stronę pawilonu strażnika, znaleźli trupa jego pod dębem.
— Biedny Blancheton! — zawołał z udanem współczuciem Desvignes. — Przepowiedziałem mu to, upominając, ażeby miał się na ostrożności; przeczułem, iż leśni złodzieje strzelać będą do niego, jak do królika. Nikczemni! nie zaniedbali tego uczynić! Bronił się jednak nieborak, bo patrzcie, oto jeden z nabojów lefoszówki tuż przy nim leży wystrzelony.
Ciało zabitego przeniesiono do pawilonu, a następnie powiadomiono o wypadku komisarza policyi w Villiers, który przybył wraz z żandarmami.
Poszukiwania, zarządzone w parku, nie mogły wydać, rzecz naturalna, żadnych rezultatów.
Nazajutrz sąd z Melun zjechał do Malnoue. Rozpoczęto śledztwo przeciwko leśnym złodziejom.
Wiemy, iż było ono daremnem.
Desvignes zaczął oddychać swobodnie. Jeden z jego wspólników zbrodni już nie żył.
Pozostawał teraz jedynie tylko Wiliam Scott.
We dwa dni potem Arnold, pod pozorem załatwienia swych osobistych interesów, pożegnał Verrièra o dziesiątej zrana, a zjadłszy z pośpiechem śniadanie w restauracyi, pojechał fiakrem w stronę ogrodu Botanicznego, zkąd udał się do Will Scotta.
Zastał go w domu.
— Przynoszę ci pozdrowienie od Trilbego — rzekł wchodząc:
— No... jakże się on miewa? — pytał Irlandczyk z uśmiechem.
— Doskonale! — odparł Desvignes. — Nudzi się tylko na wsi w samotności. Wzdycha za ukończeniem naszych interesów. Chciałby odpocząć, spokojnie używając majątku.
— Ma słuszność! Życie ludzkie jest krótkiem. Jeżeli się zdołało wygrać wielki los na loteryi hazardu, lepiej zeń korzystać zaraz niż czekać...
— I ja również jestem tego zdania. Wiesz jednak, iż w chwili obecnej niepodobna mi się wam wypłacić w zupełności.
— Wiemy o tem, pryncypale, i zostawimy ci czas potrzebny na to, abyś tylko wydał nam zaraz jakąś ważniejszą zaliczkę, ponieważ dopełniliśmy, co do nas należało.
— To sprawiedliwe, jestem gotów uczynić temu zadość.
— Dobrze... Jakąż więc sumę mógłbyś nam wyliczyć obecnie?
— Oznaczę cyfrę dziś wieczorem.
— Dlaczego wieczorem dopiero? — powtórzył Scott w zadumie.
— Ponieważ Trilby, uwolniwszy się tej nocy na godzinę od swych obowiązków w Malnoue, przybędzie dziś o dziesiątej wieczorem do parku w Saint-Maur, do mego domu przy alei de l’Echo. Przychodzę więc umyślnie, by cię powiadomić, abyś i ty tam przybył. Każdy z nas przyjdzie oddzielnie, z innej strony.
Will Scott, słuchając powyższych wyrazów swego, jak go nazywał, pryncypała, popadł w zadumę.
Desvignes śledził go ukradkiem.
— Ależ... — zapytał nagle Irlandczyk — dlaczego oznaczasz tę schadzkę w parku Saint-Maur? Zdaje mi się, iż moglibyśmy się zejść również dobrze w jakiemkolwiek miejscu w Paryżu, bądź w twojem mieszkaniu, albo tu u nas?
Zabójca Edmunda Béraud czytał, jak w księdze otwartej, w myślach swego pomocnika.
— Nie ufasz mi? — zagadnął nagle.
— Nie to... bynajmniej... — odparł Scott zakłopotany — lecz...
— Nie ma tu miejsca żadne „lecz“ — przerwał mu Arnold. — Zrobiłeś zapytanie, chcę ci przeto na nie odpowiedzieć, a odpowiedź moja będzie treściwą i krótką.,.
— To miejsce schadzki obranem zostało przez Trilbego, który się uda z Malnoue wprost do parku Saint-Maur w ciągu godziny, tak, iż nie spostrzegą w zamku jego nieobecności. Do chwili swego odjazdu musi się strzedz spełnienia jakiej nieroztropności, a przez to zwrócenia na siebie uwagi, jaką dłuższa jego nieobecność ściągnąćby nań mogła.
Ów powód zdał się dostatecznie usprawiedliwiać ten wybór miejsca Scottowi.
— Będę punkt o dziesiątej w alei de l’Echo — odpowiedział.
— Ja pierwszy tam przybędę i otworzę wam drzwi obydwom.
— Dasz nam dziś w nocy pieniądze.
— Tak... i znaczną sumę dla tymczasowego zaspokojenia was...
Wyszedłszy od Irlandczyka, Desvignes udał się na ulicę Tivoli.
Wszedłszy do swego mieszkania, zamknął się w gabinecie, a siadłszy przy biurku, nakreślił kopię listu, w którym kombinował uważnie każde słowo, a następnie, przepisawszy go na czysto, podarł ów brulion i spalił go nad świecą.
Wsunąwszy list w kopertę, zapieczętował takową, kładąc następujący adres:
Po naklejeniu marki pocztowej list schował do portfelu. Następnie, wziąwszy rewolwer, pęk kluczów i różne papiery w pakiet zwinięte, schował je do małej ręcznej torebki skórzanej.
Załatwiwszy się z tem, wyszedł z mieszkania, a wsiadłszy do powozu, polecił się zawieźć na bulwar Beaumarchais’go, gdzie wszedł do pawilonu, którego był lokatorem od czasu swego przybycia do Paryża.
Tam, otworzywszy szafę, gdzie po spełnionej zbrodni schował walizę Edmunda Béraud, zawierającą jego osobiste papiery, testament i listy, adresowane do wszystkich spadkobierców, wyjął ją z takowej.
Do tych przedmiotów dołączył pakiet, przyniesiony z ulicy Tivoli.
Doczekawszy się nadejścia godziny szóstej, wyszedł z uderzeniem takowej, zabierając z sobą walizkę; wrzucił do skrzynki pocztowej list, adresowany do naczelnika policyi, a zjadłszy obiad w restauracyi pod Czterema Sierżantami, wsiadł na pociąg Winceńskiej drogi żelaznej.
Punktualnie o dziewiątej przybył do domu w alei de l’Echo, a zapaliwszy świecę, umieścił walizkę w umieszczonem w ścianie zamykanem wgłębieniu, gdzie znajdowały się już złożone poprzednio zawiniątka z rzeczami po Edmundzie Béraud.
Klucz od tegoż położył nad drzwiczkami wgłębienia.
Oczekując na Will Scotta, który, jak wiemy, przebyć miał o dziesiątej, Desvignes zaszedł do ogrodu.
Czas był pochmurny, niebo zasnute chmurami.
Tak wokoło domu, jako i w otaczającej go wiosce, ponure panowało milczenie.
Arnold przechadzał się w zamyśleniu, nie spostrzegając, że czas uchodzi, zadumany nad ostatecznym a bliskim rezultatem swoich zbrodniczych zabiegów, urzeczywistnieniem swych marzeń, zaspokojeniem żądzy pochwycenia milionów, a wraz z niemi i ręki Anieli.
Wiatr, powiewający zlekka od wschodu, otrzeźwił go z jego dumań, przynosząc dźwięki zegara, wydzwaniającego na merostwie parku Saint-Maur godzinę dziesiątą.
Desvignes przystanął, nasłuchując.
Jednocześnie dały się słyszeć przyśpieszone kroki od strony alei de l‘Echo.
Kroki te ucichły przy sztachetach ogrodu, poczem dzwonek zlekka odezwał się przy furtce.
Arnold pospieszył otworzyć.
— Stawiam się ściśle co do minuty na czas oznaczony, jak widzisz, pryncypale... — rzekł Scott.
— Bardziej ściśle, niż Trilby — odpowiedział Desvignes, zamykając furtkę ogrodu.
— Jakto... nie przybył jeszcze?
— Nie... i nic dziwnego, bo wszakże dopiero dziesiąta. Wejdźmy, będziemy oczekiwali na niego, rozmawiając. Powiem ci o pewnej niespodziance, jaką przygotowałem dla ciebie i Trilbego.
— O niespodziance... o jakiej?
— Zobaczysz.
Tu oba weszli do willi, której progu Irlandczyk nie przestąpił od owej nocy, w jakiej spełnionem zostało morderstwo.
Pokój, do którego Arnold wprowadził Will Scotta, oświetlonym był wspaniale czterema płonącemi świecami.
— A! jak tu pięknie! — zawołał były klown z cyrku Fernando, spoglądając wokoło siebie.
— Podoba ci się tu?
— Ma się rozumieć.
— Chciałbyś może przepędzać lato w tym domu wraz z Trilbym?
— Ha! nie wiem... — wyszepnął Scott, drapiąc się po uchu.
— Dlaczego się wahasz?
— Może tu duchy pokutują?
— Wstydźże się wierzyć w podobne banialuki. Umarli nie powstają przecież...
— To prawda, lecz zostawiają nieraz po sobie dręczące wspomnienia.
— Które majątek zaciera w naszej pamięci.
— Na honor! masz słuszność, pryncypale! Nieudana sprawa jedynie zostawia zgryzoty sumienia.
— Przyjąłbyś więc tę willę na własność, gdyby mi przyszedł kaprys podarować ją wam na spółkę, tobie i Trilbemu, w dowód mojej wdzięczności za wasze wierne usługi? Scott spojrzał na mówiącego.
— Żartujesz — odrzekł — pryncypale.
— Przekonam cię natychmiast, że mówię na seryo — odparł Arnold Desvignes. — Zobaczysz, że od pierwszego dnia, gdym was uczynił moimi wspólnikami, myślałem o waszej przyszłości. Siądź i posłuchaj...
Irlandczyk usiadł na wskazanem mu przez Arnolda krześle, przy stole, stojącym na środku pokoju.
Morderca Edmunda Béraud mówił dalej:
— Zaraz ci pokażę dowód...
— Jaki dowód?
— Zobaczysz.
Desvignes wyjął z portfelu akt kupna willi, którego to nabycia, jak sobie przypominamy, dokonał pod nazwiskiem Wiliama Scott, a rozłożywszy na stole ów arkusz stemplowego papieru, rzekł:
— Przeczytaj ten akt z uwagą, a przekonasz się czy z ciebie żartuję.
Były klown z cyrku Fernando zdumionem okiem rzucił na papier, a zdumienie to jego wzrosło tem bardziej, gdy wyczytał na czele aktu te słowa:
„Nabyta przez niżej podpisanego, pana Wiliama Scott, poddanego Irlandzkiego, etc. etc.”
Na jego to zatem nazwisko willa kupioną została, wątpić o tem niepodobna mu było.
Widocznie pryncypał był najwspaniałomyślniejszym z ludzi i umiał oddane sobie przysługi szczodrobliwie wynagradzać.
Arnold pochylił się po nad ramieniem swego wspólnika.
— A cóż... przekonałeś się nareszcie? — zapytał i wierzysz teraz, żem od pierwszej chwili myślał o was?
Zagłębiony w czytaniu, Scott odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy.
Korzystając z tego, Desvignes wsunąć prawą rękę do kieszeni swego okrycia, zkąd ją następnie wolno wydobył.
Trzymał w niej rewolwer dużego kalibru.
Zbliżywszy lufę do głowy Wiliama Scott, nacisnął cyngiel...
Wybiegł strzał i Irlandczyk, jakby piorunem rażony, padł ciężko w tył, wywracając wraz z sobą krzesło, na którem siedział.
Kula, przeszywszy mu czaszkę, wybiegła prawą skronią w pobliżu oka. szpecąc twarz do niepoznania.
Krew płynęła z otwartych ran, zalewając wszystko.
Arnold, pochyliwszy się nad zamordowanym, włożył mu w prawą rękę wystrzelony rewolwer, starając się zacisnąć mu takowy w palcach.
Następnie zaczął przeszukiwać w jego ubraniu. Z jednej kieszeni wydobył pęk kluczów i portfel, który przepatrzył starannie, czy się w nim coś nie znajduje, coby go skompromitować mogło, poczem ów portfel wsunął do kieszeni zabitego, klucze jednakże zabrał.
Spojrzawszy wokoło siebie, wziął kapelusz, skórzaną ręczną torebkę i nie zgasiwszy świece, wyszedł, zamknąwszy drzwi, lecz zostawiając klucze w takowych.
Toż samo uczynił z furtką ogrodową.
Wyjechał do Paryża pociągiem, przechodzącym przez park Saint-Maur o w pół do dwunastej w nocy.
Przybył na samą północ.
O w pół do pierwszej wchodził do mieszkania Scotta od strony bulwaru Szpitala, które otworzył jednym z kluczów, zabranych zamordowanemu, przejrzał wszystkie meble, spalił niektóre papiery i o drugiej po północy wracał do siebie na ulicę Tivoli.
Tegoż samego dnia, o godzinie dziewiątej rano, naczelnik policyi z pomocą swego sekretarza, otwierał w swym gabinecie obszerną dzienną korespondencyę. Obaj się śpieszyli i przebiegając oczyma adresy mnóstwa listów, klasyfikowali je, bardziej ważne znacząc czerwonym ołówkiem.
— Ach! — zawołał nagle sekretarz, zatrzymując się pośród czytania.
— Cóż takiego? — pytał naczelnik.
— List, zasługujący na najwyższą uwagę.
— W jakim przedmiocie ów list?
— W przedmiocie zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert.
— Czytaj mi go coprędzej...
Sekretarz począł czytać głośno:
„Gdy pan odbierzesz ten list, ja żyć nie będę; rozsadzę sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru, przed śmiercią jednak, chcę ci wyjaśnić nierozwiązalną dotąd zagadkę, na odkrycie której włosy ci z przerażenia staną na głowie.
„Ów człowiek z ulicy Joubert, Edmund Béraud, kupiec dyamentów, został przezemnie zamordowanym. Odnajdziesz pan jego trupa i jego papiery w domu, w którym ja śmierć sobie zadam.
„Wystarczy ci ku temu otworzyć szafkę, będącą we wgłębieniu ściany i przepatrzeć znajdujące się tam zawiniątka, aby odnaleźć pomienione papiery.
„Co zaś do trupa kupca dyamentów, każ pan rozkopać grunt w rodzaju jaskini, pozostały po starem wykopalisku w ogrodzie. Ciało jest tam schowane na metr głęboko i nakryte ziemią.
„Nie miałem żadnego wspólnika. Działałem sam, pewien otrzymania pomyślnego rezultatu. Zawiodłem się jednak. Zasiałem, lecz zebrać już nie mogę.
„Przybądź pan do parku Saint-Maur, przy alei de l’Echo, domu numer 1-szy. Znajdziesz mnie tam, lecz już z kulą rewolwerową w głowie.
Naczelnik policyi wysłuchał tego listu ze wzrastającem wzruszeniem.
— Wiliam Scott! — zawołał, gdy sekretarz skończył czytanie treści, skreślonej dnia poprzedniego przez Arnolda Desvignes. — Wiliam Scott!... Irlandczyk, zbiegły z więzienia w Londynie, o obecności którego zasygnalizowano do Paryża... Ów Wiliam Scott miałżeby być mordercą Edmunda Béraud i sam sobie wymierzyć sprawiedliwość? Jest-że to prawdą? Czy nie ukrywa się w tem jakaś wstrętna mistyfikacya?
— Łatwo nam się będzie upewnić... — odrzekł sekretarz.
— Tak... trzeba to uczynić bez straty czasu.
I wziąwszy ów list z podpisem „Wiliam Scott,“ naczelnik poszedł z nim do sędziego śledczego, któremu poruczonem zostało śledztwo zbrodni, spełnionej w hotelu Indyjskim, poczem obadwa udali się do prokuratora rzeczypospolitej.
We dwie godziny później obaj ci urzędnicy, w towarzystwie wielkiej liczby agentów, przybyli do parku Saint-Maur, przy alei de l’Echo i zatrzymali się przy furtce willi, oznaczonej numerem pierwszym.
Furtka ta, jak wiemy, nie była na klucz zamknięta.
Weszli więc prosto do ogrodu, a potem w głąb domu.
Wiedzą już czytelnicy, jaki ich tam widok oczekiwał.
Ów list nie był więc zmyśleniem.
Na podłodze, pośród kałuży krwi, broczył trup człowieka z wystrzelonym rewolwerem w ręku.
Na stole rozłożony był akt kupna willi przy alei de l’Echo, akt pisany tymże samym charakterem co i list, a opatrzony podpisem Wiliama Scott.
Nie było sposobu zaprzeczania oczywistości.
Tak wszystkie meble, jako i szafka, w ścianie wmurowana, zostały natychmiast pilnie przetrząśnięte.
Znaleziono w porządku papiery Edmunda Béraud, kupca dyamentów, jego testament, zawierający listę spadkobierców, listy pisane przezeń do tychże w hotelu przy ulicy Joubert, na kilka minut przed porwaniem go przez człowieka, przebranego za komisarza policyi.
Światło zabłysło nareszcie.
Pozostawało jedynie przystąpić do odnalezienia Edmunda Béraud.
W małym domku ogrodniczym spostrzeżono stojące łopaty i rydle. Zabrawszy je, agenci zeszli z niemi w głąb starego wykopaliska, znajdującego się, jak list wskazywał, w ogrodzie.
Poznawszy to miejsce, zaczęto grunt rozkopywać.
Po upływie kwadransa odkryto trupa w stanie jaknajlepszej konserwacyi.
Gruby sznur, służący do spełnienia zbrodni, miał nieszczęśliwy jeszcze zaciśniętym na szyi.
Istotny, niezbity dowód, nie ulegający obecnie najmniejszemu zaprzeczeniu.
Spisano protokuł na miejscu. Morderca nareszcie został odkrytym, lecz skutkiem samobójstwa uniknął kary, wymierzonej ręką sprawiedliwości.
Urzędnicy wrócili do Paryża. Pozostawało im teraz wezwać spadkobierców Edmunda Béraud.
Milionowa sukcesya otwartą została!
Wiemy już jak strasznym ciosem wiadomość o śmierci Emila Vandame uderzyła w serce Anieli.
Przez cały tydzień dziewczę to zostawało w niebezpieczeństwie utraty życia, młodość nareszcie pokonała złe, a kto wie, czyli owej siły życiowej nie podpierała iskra jakiejś bezwiednie powziętej nadziei.
Gdyby wiadomość, przyniesiona przez Jerzego de Nervey, miała być prawdziwą, gdzież dowód śmierci porucznika? W artykule zamieszczonym w dzienniku? Ależ dzienniki najlepiej nawet poinformowane mylić się mogą. Błąd wcisnąć zdoła się wszędzie.
Owóż ztąd do wniosku, że Vaudame, którego sądzono myć zmarłym, żyje może, do pomienionego przypuszczenia krok jeden, który szybko przestąpiła panna Verrière.
Siostra Marya zrazu podzielała wiarę, a raczej nadzieję swojej kuzynki. Chcąc jednak upewnić się, czyli ta nadzieja spoczywa na jakich pewnych podstawach, udała się do ministeryum wojny, badając, jak na kilka dni przed tem badał o toż samo Arnold Desvignes.
Niestety! odebrała tęż samą co on odpowiedź.
Wiadomość o śmierci porucznika, dotkniętego epidemią, grasującą w Marsylii i Tulonie, nie ulegała zaprzeczeniu.
Postanowiła przeto zakonnica nie pozwalać dłużej łudzić się Anieli. Im bardziej marzenie przedłużać się będzie, mówiła sobie, tem przebudzenie będzie straszliwszem.
— Trzeba się nam wyrzec nadziei, biedne me dziecię... — rzekła, wróciwszy z ministeryum. — Nie zobaczymy już nigdy Emila!
Cios ten był równie strasznym, jak pierwszy.
Aniela wprawdzie nie zachorowała, ale żałoba ciężka i rozpacz zawładnęły jej duszą.
Myśl iż Vandame żyje jeszcze być może, ta myśl uzbrajała ją jedynie energią, nadawała jej potrzebną do oporu siłę. Jeżeli ukochany jej umarł, zkąd zaczerpnie potrzebnej siły do oparcia się ojcowskiej woli? Trzeba jej więc będzie zaślubić tyle wstrętnego sobie Arnolda Desvignes.
Nie znalazłszy oparcia w miłości, której przedmiot nie istniał już więcej, jaki dać powód odrzuceniu małżeństwa, do którego ją znaglano, małżeństwa odpowiedniego i bez zarzutu z pozoru, ponieważ Desvignes wyszedł jak śnieg biały ze wszystkich oskarżeń, jakie początkowo znajdowały przeciw niemu obie kuzynki?
Wykrycie mniemanego Edmunda Béraud zwiększało jeszcze zwycięztwo Arnolda, gdy niepojęte milczenie Misticota napełniało trwogą Anielę i zakonnicę, odbierając im ostatnią w nim pomoc i nadzieję.
Co się stało z małym sprzedawcą medalików? Dlaczego on zniknął bez wieści, przestawszy nadsyłać listy i telegramy?
Na ulicy Flechier, gdzie siostra Marya kilkakrotnie się udawała, jak również w Malnoue, nie odbierano od niego żadnej wiadomości?
Miałżeby go spotkać jakiś nieszczęśliwy wypadek?
Zagadką pozostawało to nierozwiązaną.
Prokurator rzeczypospolitej, rozpocząwszy poszukiwania spadkobierców Edmunda Béraud, przekonywał się z osłupieniem, w miarę jak przybywały objaśnienia, że wszyscy ci sukcesorowie pomarli.
Nie zdawało się jednak, by można było w tem dopatrywać działania jakiej występnej ręki, zgładzającej ich kolejno.
La Fougère samobójstwem zakończył życie.
Pani de Nervey zmarła wskutek anewryzmu serca.
Praczka, wdowa Ferron, zginęła przez ukąszenie jadowitej muchy.
Kupcowa warzywa, Ferron, spaliła się w pożarze.
Alkoholizm zmiótł Piotra Béraud.
Eugeniusz Loiseau, Wiktoryna i Paweł Béraud stali się ofiarami dramatu zazdrości.
Joanna Desourdy rzuciła się dobrowolnie z rozpaczy w nurty Marny, po opuszczeniu jej przez kochanka i po śmierci swej córki.
Jerzy de Nervey, Melania Gauthier i Fryderyk Bertin zginęli podczas kolejowej katastrofy w Monte-Carlo.
Emil Vandame zmarł na cholerę w Tulonie.
Jakkolwiekbądź dziwnym zdawał się być ów zbiór umarłych, w tak krótkim odstępie czasu jednych po drugich, nie zrodziło to najmniejszego podejrzenia zbrodni.
Verrière nie został jeszcze wezwanym do sądu jako spadkobierca.
Desvignes, pragnący bądźcobądź przyśpieszyć ukończenie tej sprawy, oznaczył bankierowi dzień podpisania ślubnego kontraktu, W wigilię tego dnia liczne zaproszenia rozesłanemi zostały, o czem nie wiedziała całkiem Aniela.
Dwaj notaryusze, wezwani do sporządzenia aktu, mieli za dwa dni przybyć do Malnoue.
Niepodobna jednakże było pozostawić panny Verrière do ostatniej chwili w niewiadomości tego, co się wkrótce stać miało; wróciwszy zatem na obiad z Paryża, bankier udał się do pokoju swej córki, gdzie znajdowała się ona wraz z siostrą Maryą, pogrążona w głębokim smutku, zalana łzami.
— Chcę z tobą pomówić, me dziecię... — rzekł do niej Verrière.
Siostra Marya podniosła się, by wyjść.
— Zostań... proszę cię — rzekł bankier żywo. — Nietylko, że obecność twoja wcale mi nie przeszkadza, lecz nawet pożądaną mi być może, ponieważ jestem pewien, że połączysz się zemną, aby przekonać nareszcie Anielę, iż działam w interesie jej szczęścia na przyszłość.
Dziewczę pobladło; odgadło ono cel odwiedzin ojca.
Siostra Marya stała w milczeniu.
— Przychodzisz, ojcze, mówić mi zapewne o panu Desvignes... nieprawdaż? — pytała Aniela.
— Tak... w rzeczy samej.
— Trwasz więc w projekcie tego małżeństwa?
— Pojutrze podpiszemy kontrakt ślubny.
— Pojutrze?! — zawołała z trwogą panna Verrière.
— Nieodwołalnie! Małżeństwo to, korzystne pod każdym względem, dawno już zawartem być powinno, byłaś jednakże cierpiącą i ztąd zwłoka nastąpiła. Dziś jesteś zdrową; zatem nic nie przeszkadza w urzeczywistnieniu tego zamiaru, który, jak o tem jestem silnie przekonany, zapewni twe szczęście.
— Me szczęście!... — powtórzyła z goryczą Aniela.
— Bezwątpienia! Dziś wszakże nie możesz powiedzieć, że kochasz innego, że ja tyranizuję twe serce. Emil Vandame nie żyje!...
Dziewczę ukryło twarz w dłoniach.
— Wyrzucałaś mi, że jestem okrutnym, surowym — mówił bankier dalej, z przyczyny, iż kaprysowi twojemu uledz nie chciałem. Twoja mniemana miłość dla Emila była przelotnym kaprysem młodego dziewczęcia, ja o tem wiedziałem i postępując tak, miałem słuszność. Wierzaj mi, nie jestem ja złym ojcem... Mam na celu jedynie twe dobro. Małżeństwo, jakie zawrzeć ci przyjdzie, będzie rozumnem małżeństwem, a takie związki bywają zwykle najlepszemi.
Desvignes kocha cię najgłębszą miłością swojego serca, to widoczna, i jestem pewien, że ty zarówno pokochasz go później. Nie wątpię o tem, ponieważ ten człowiek posiada najwyższą delikatność charakteru, wszelkie przymioty, jakie kobietę uszczęśliwić są w stanie.
Wierzaj mi, drogie dziecię, będziesz mi wdzięczną, żem ci narzucił mą wolę!...
— Pragniesz, ojcze, mojego dobra, o tem nie wątpię... — odpowiedziała zcicha Aniela. — Uprzedzam cię jednak, że mi przygotowywasz nieszczęście!
— Nadmiar wyobraźni!
— Vandame umarł... lecz ja nie zapomnę go nigdy!
— Jak ci się podoba... Nie jest to groźna rywalizacya dla twego męża. Nie zapominaj o nim, jeżeli zechcesz, lecz bądź posłuszną obok tego.
— A gdybym cię, ojcze, prosiła... błagała!...
Verrière wzruszył ramionami.
— Wiesz, że to nadaremne... — odpowiedział. — Nie nalegaj... nie stawiaj oporu. Zapowiedzi już wygłoszone. Pojutrze kontrakt ślubny podpiszemy, a za dni osiem zostaniesz już panią Desvignes,
— A gdybym odmówiła ślubnej przysięgi? — zawołało dziewczę gwałtownie czerpiąc siłę w rozpaczy.
— Masz tylko jeden sposób stawienia oporu, a jest nim: powiedzieć „nie“, zamiast „tak“, przed urzędnikiem stanu cywilnego. W tym razie zmusićbym cię nie mógł; z tej jednak okoliczności wyniknąłby dla ciebie skandal, a dla mnie ruina... Ha! więcej nawet może niż ruina!... Zastanów się nad tem, rozważ, me dziecię, a jestem pewien, że nie będziesz opierała się dłużej.
— Mam jedną prośbę do ciebie, mój ojcze... — rzekła po chwili milczenia Aniela.
— Cóż takiego?
— Chciej prosić pana Desvignes, aby tu przyszedł... Pragnę z nim pomówić.
— Dobrze... idę do niego — rzekł Verrière i wyszedł.
— Anielo! drogie, ukochane dziecię... — poczęła siostra Marya, biorąc zlodowaciałe ręce kuzynki i ściskając je w swoich. — Co począć? jesteśmy zwyciężone. Zdawało mi się, że będę w stanie coś zrobić dla ciebie, a nic, niestety, uczynić nie zdołałam.
Dotąd radziłam ci walkę, nieszczęściem bezużyteczną, dzisiaj wszelako nie możesz żyć wiecznie wspomnieniami zmarłego... dziś ja radzę ci posłuszeństwo!
— Boże... mój Boże! — zawołało dziewczę, z rozpaczą załamując ręce. — Nie wolno mi zatem mieć własnej woli, nie mogę pozostać wolną i opłakiwać tego, którego kochałam... którego kocham i którego wiecznie kochać będę! Jestem więc jakąś rzeczą... jakimś przedmiotem, którym każdemu wolno kupczyć i rozporządzać, a który nie ma prawa stawić oporu!...
W chwili tej zapukał ktoś do drzwi.
Panna Verrière zadrżała.
— To on! — szepnęła. — On! którego niecierpię... nienawidzę!
— Lecz dziecię... niewolno nam nienawidzieć — odparła z cicha siostra Marya. — Zresztą, cóż ci uczynił tak złego? Jedynym jego występkiem jest, że cię kocha...
— Tak... wbrew mojej woli!
— Czyż można siłą nakazać albo zabronić kochać? Zresztą, wezwałaś go tu... Przyjść mu kazałaś...
— A! zatem niechaj już wejdzie!
Drzwi się otwarły; ukazał się w nich Arnold, witający ukłonem Anielę i zakonnicę.
Dziewczę skinęło mu głową obojętnie.
— Pan Verrière powiedział mi, iż pani życzysz sobie zemną pomówić — rzekł Desvigues. — Jestem więc na jej rozkazy.
— Tak... Chcę jeszcze po raz ostatni przedstawić panu...
— Racz pani sobie przypomnieć rozmowę, jaką mieliśmy kiedyś w przedmiocie naszego małżeństwa.
— Pamiętam ją...
— Powiedziałem pani natenczas wszystko, co powinienem był ci powiedzieć... Wyznałem pani moją głęboką dla ciebie miłość... Miłość ta zwiększyła się jeszcze... Napełnia ona mą duszę... całą mą istotę... Jest moją myślą jedyną... Bez niej nicby w mem sercu nie pozostało... Nie żyłbym bez niej! Moje istnienie ma tylko cel jeden, uczynić cię, pani, szczęśli- wą... szczęśliwą bez granic. Bez tej nadziei, bez tego celu, na coby mi żyć przyszło?
Czegóż więc pani spodziewać się możesz po rozmowie, jakiej pragnęłaś? Kocham cię za zbyt wiele, aby ustąpić... dla tej miłości zniosłem niejeden ból srogi, jaki mi zadałaś, niejedno upokorzenie, gdyś okazywała pierwszeństwo znienawidzonemu przezemnie rywalowi. Mimo całego mojego smutku, mimo przekonania, że pani cierpisz, trwam w moim zamiarze. Dlaczego miałbym ustąpić dziś właśnie, gdy zapora pomiędzy mną a nim zniknęła... gdy rywal mój zginął?...
— Emil Vandame żyje w mem sercu... żyć będzie wiecznie!
— Sądzisz więc pani, że będę ganił, iż zachowujesz wspomnienie przyjaciela, tak bliskiego krewnego? bynajmniej! To świadczy tylko o wysoce szlachetnym charakterze pani... jest to jeden powód więcej, by kochać i czcić taką jak ty istotę!...
— O! nietylko o nim wspomnienie zachowuję, lecz moją dla niego miłość!... — zawołała panna Verrière.
— Siłą mojej miłości zmuszę panią, iż kochać mnie będziesz... — odrzekł Desvignes.
— Tak więc, nic pana skłonić nie jest w stanie do zmienienia swego zamiaru?
— Nic w świecie!
— Lecz zkąd to uporne postanowienie zaślubienia mnie, skoro pan wiesz, że ani serce moje, ani dusza nie będą nigdy do ciebie należały?
— Staną się one mojemi... później... wbrew woli pani. Będę się je starał pozyskać... Kocham cię bowiem szalenie!
— Ha! skoro pan masz tak silną, nieprzełamaną wolę i ja zarówno mam swoją — odpowiedziała Aniela, patrząc śmiało w oczy Arnoldowi. — Posłuchaj mnie pan i chciej zrozumieć, co powiem... Jeżeli przyprowadzisz mnie do ostateczności, znajdę środek dla uchronienia się od ciebie...
Desvignes zbladł nagle.
— Nie... pani tego nie uczynisz!... — wyjąknął, składając ręce błagalnie.
— A! pan mnie zrozumiałeś nareszcie...
— Aby nie zostać mą żoną, pani chcesz umrzeć!...
— Tak! śmierć jest najpewniejszem schronieniem, jedynym środkiem, jaki mi przeciw tobie pozostaje. Użyję go... Bóg mi to przebaczy.
Arnold padł na kolana do stóp panny Verrière.
Łzy mu spływały po twarzy.
Zabójca Edmunda Béraud, ów nikczemnik, który bez wahania, bez wyrzutów sumienia popełnił tyle zbrodni, kochał i cierpiał prawdziwie.
— Nie! ja w to nie wierzę!... — wołał głosem, który głębokie łkania przerywały. — Nie! pani tego nie uczynisz. Dla czegóż byś tak okrutną być miała? Cóżem zawinił, by ściągnąć twoją nienawiść? Zachowam dla ciebie cały szacunek... najwyższą tkliwość... Będziesz dla mnie żoną tylko z nazwiska, do chwili, w której twe serce zjednać dla siebie zdołam. Nie chcę otrzymać twej ręki z woli ojca, lecz z własnej twej woli... Jedyną łaską, o jaką błagam, jest, abyś mi pozwoliła żyć obok siebie... Miałażbyś być tyle okrutną, odmawiając mi nawet i tego? Miałażbyś mnie zabić, zabijając siebie?
Siostra Marya uczuła litość dla tego człowieka, błagającego ze łzami jak dziecię, mimo że kryła dlań wstyd instynktowny, przeciw któremu długo walczyła.
— Nie! ty nie uciekniesz się do samobójstwa, do skandalu, drogie me dziecię, by umknąć przed przeznaczeniem — rzekła do Anieli. Życie nasze składa się z walk i cierpienia, do ich podźwignięcia należy nam mieć odwagę. Podnieś się pan, panie Desvignes, — dodała, zwracając się ku nikczemnikowi. — Moja kuzynka będzie posłuszną woli ojca. Ja ręczę za nią w tym razie.
Desvignes powstał.
— W tobie tylko, siostro, mam nadzieję... — rzekł głęboko wzruszony. — Licząc na twoje słowo, odchodzę.
Tu skłoniwszy się obu kobietom, wyszedł.
Aniela drżała, płacząc rzewnemi łzami.
— Czyliż naprawdę, dziecię ukochane — mówiła siostra Marya, biorąc ją w objęcia — czyliż myślałaś o śmierci dla uniknienia tego małżeństwa?
— A! jak dobrze byłoby umrzeć mi teraz!
— Zły czyn nigdy być dobrym nie może, a samobójstwo do rzędu takich należy. Zostań męczennicą raczej, a nie bądź występną! Podtrzyma cię wtedy własne twe sumienie, a jakkolwiekbądź wielkim byłby twój obowiązek do spełnienia, zobaczysz, że nie zbraknie ci siły do niego.
— A zatem idź na śmierć, zawyrokowana! — wyrzekła głucho Aniela. — Masz słuszność, kuzynko... — dodała po chwili. — Na co myśleć o samobójstwie? Śmierć w takiej asystencyi wkrótce nadejdzie. Dziwię się nawet, jakim cudem ja jeszcze żyję? Bóg chce snadź, ażebym żyła, skoro po tylu cierpieniach jeszcze nie umarłam!
Tu biedne dziewczę wybuchnęło płaczem.
Nazajutrz po dniu tym, Verrière przybywszy do biura na ulicę La Peletier, znalazł list od sędziego, prowadzącego śledztwo w sprawie wynikłej w Indyjskim hotelu, w którym to liście wzywał bankiera, aby przybył do pałacu Sprawiedliwości tegoż dnia o godzinie drugiej w południe.
Mimo, iż Verrière przygotowanym był na owo wezwanie do sądu, zadrżał mimowolną obawą.
Czuł, iż czynnie nie należał do zbrodni, dokonanych przez Arnolda Desvignes, niemniej jednak był jego wspólnikiem. W takich warunkach nie mógł z czystem sumieniem, swobodnie stawić się przed obliczem sprawiedliwości.
— Cóż się tu stało? — zapytał Desvignes, spostrzegłszy pomieszanie swojego wspólnika.
Verrière podał mu list, który Arnold przebiegł oczyma.
— No! to już ostatnia stacya — zawołał, usiłując się uśmiechnąć. Zostaniesz obwołany posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, jakie przypadną w połowie tobie, a w połowie twej córce, z którą jutro podpisze kontrakt ślubny, pod regułą wspólności majątkowej. Dobiegamy celu nareszcie... Dla czegóż się niepokoisz? Wszak dobrze o tem wiedziałeś, że będziesz wezwanym. Zamkniesz listę spadkobierców.
— Lękam się...
— Lecz czego?
— Sam nie wiem. Dziwna niewytłómaczona owłada mną trwoga...
— Ależ to szaleństwo! Idź śmiało... a nadewszystko staraj się być spokojnym.
— Będę się starał...
— Pamiętaj o tem nieodwołalnie.
O naznaczonej godzinie, Verrière zaopatrzony odebranym listem, stawił się w gabinecie sędziego śledczego.
Został natychmiast wprowadzonym, a pełne uprzejmości przyjęcie ze strony sędziego, wprędce go uspokoiło.
Desvignes miał słuszność, chodziło tu tylko o dopełnienie prostej formalności.
Sędzia śledczy chciał mu odczytać testament Edmunda Bèraud, powiadomić go o śmierci wszystkich współsukcesorów, przyznać zarówno bankierowi, jak jego córce, przypadający im prawnie spadek pięćdziesięciu milionów, oraz udzielić mu pozwolenie pochowania ciała Edmunda Bèraud, wystawionego w trupiarni.
Verrière po posłuchaniu wyszedłszy z pałacu Sprawiedliwości, odetchnął, czując, jak gdyby mu ciężar spadł z piersi, i bez straty czasu udał się na ulicę Le Peletier, gdzie Desvignes oczekiwał na niego niecierpliwie i, wyznać trzeba, z niejaką obawą.
Jeden rzut oka na oblicze bankiera wystarczył, aby go uspokoić w tym względzie.
— No i cóż? — zapytał.
Verrière opowiedział wszystko szczegółowo.
— Czy mogę — dodał — powiadomić o tem Anielę?
— Tak, opowiedz jej to dziś wieczorem. Jutro będziemy mieli dzień cały zajęty. Rano pogrzeb Edmunda Bèraud, wieczorem podpisanie ślubnego kontraktu. Czy będziesz na pogrzebie? — zapytał bankier wspólnika.
— Dlaczego nie? — odrzekł Arnold z przerażającym cynizmem.
W kilka godzin później panna Verrière dowiedziała się w Malnoue z ust swego ojca, iż została spadkobierczynią połowy ogromnego majątku, oraz, iż morderca Edmunda Bèraud, po którym ów milionowy spadek pochodził, wymierzył sobie sam sprawiedliwość, oskarżywszy się poprzednio przed sądem.
Obrzęd pogrzebowy odbył się nazajutrz o rannej godzinie w obecności Verrièra, Arnolda Desvignes, Anieli i siostry Maryi, poczem wrócono do Malnoue, gdzie wspaniały obiad miał poprzedzić czytanie i podpis ślubnego kontraktu.
O dziewiątej wieczorem przybył notaryusz wraz ze swym sekretarzem.
Powstano od stołu i wszyscy obecni zebrali się w salonie.
Panna Verrière, blada jak marmurowa statua, milczącą była i obojętną na wszystko, co się wkoło niej dzieje.
Przyjęła spełnienie ofiary, gotową będąc pójść do ołtarza, jak idzie pod topór kata na śmierć skazany.
Czytanie kontraktu krótko trwało. Zastrzeżoną tu była reguła wspólności majątkowej, tak dla obojga małżonków, jako i ich następców w prostej linii aż do ostatniego z żyjących, na którego przelanem być miało prawo własności milionów, nadające mężowi nowozaślubionej bezwzględną moc rozrządzania temiż bez kontroli.
Verrière powiadomił obecnych, że zaślubiny nastąpią w sześć dni później, w Merostwie i kościele Malnoue, a zaproszeni, czując nad sobą ciążącą atmosferę smutku, wiejącego od panny Verrière, wkrótce opuścili zamek.
Aniela, pragnąc w osamotnieniu dać łzom swobodę, odeszła do swoich pokojów wraz z siostrą Maryą.
Co rano młoda zakonnica, wychodząc po mszy z parafialnego kościoła, przechodziła około domku wiejskiego posłańca, który za znacznem wynagrodzeniem zobowiązał się przechowywać u siebie listy do niej adresowane, których przyjmowania nadal, jak wiemy, odmówił proboszcz w Malnoue.
Nie odgadując przyczyny milczenia Misticota, miała nadzieję, że prędzej lub później chłopiec do niej napisze, a ów list jego, kto wie, czyli nie wpłynie na zmianę sytuacyi.
Nazajutrz po podpisaniu kontraktu siostra Marya, jak zwykle, wracając z kościoła, wstąpiła do domku wiejskiego posłańca, położonego u wzgórza wioski.
Żona owego listonosza stała na progu mieszkania.
Spostrzegłszy zakonnicę, gestem ją przywalała.
Siostra Marya, pełna radości, przybiegła.
Miałażby nadejść tak upragniona oddawna wiadomość?
— Wejdź... wejdź jak najprędzej, ma siostro... — wołała kobieta. — Mój mąż zostawił tu list dla ciebie.
I poprzedzając zakonnicę, weszła do izby, gdzie wyjąwszy list z szufladki, podała go jej.
Siostra Marya pochwyciła go drżącą ręką, a spojrzawszy na adres, wydała okrzyk radości.
Poznała pismo Misticota.
Czytelnicy nasi, sądzimy, nie zapomnieli, że na skalistem wybrzeżu Plymouth znaleziono leżącego bez życia, z ciałem przebitem kulami biednego sprzedawcę medalików.
Przeniesiony do infirmeryi komory celnej, został powierzony staraniom angielskiego chirurga.
Ów chirurg był człowiekiem, nader zręcznym w swej sztuce, a obok tego zacnym i pełnym ludzkości.
Z dwóch przyczyn gorąco pragnął ocalić ranionego.
Najprzód dla wypełnienia swego lekarskiego obowiązku, a następnie, dla wyświetlenia tajemnicy, jaka niezmiernie go intrygowała.
Kim mógł być ów młody chłopiec bez żadnych osobistych papierów, bez pieniędzy, którego powierzchowność nie wzbudzała żadnych podejrzeń, który wylądował sam jeden wśród nocy jak kontrabandzista i którego wyrzucono na wybrzeże, jakoby osobistość, której pozbyć się chciano?
Ów chirurg, którego trudność ocalenia chorego zamiast zniechęcać, dodawała mu odwagi, dokonywał cudów, rzec można, spędzając bezsenne noce przy łożu ranionego.
Po upływie ośmiu dni zaczął wierzyć w pomyślny skutek swych starań.
Gorączka zmieniona w malignę, a trwająca, przez cały tydzień, mogła lada chwila zabić chorego.
Po ośmiu dniach niebezpieczeństwo minęło, nie wolno było Misticot’owi rzec słowa.
Zresztą ani chirurg, ani przedstawiciele władz cywilnych badać go nie mieli prawa.
Stanisław Dumay, odzyskawszy przytomność, przypomniał sobie o wszystkiem, co zaszło. Rozmyślał, badał i przekonał się nareszcie, że wpadł w zastawione na siebie sidła.
Gestem zażądał, by mu podano walizę, w której miał pieniądze.
Podano mu znalezioną przy nim na wybrzeżu, w której poznał należącą do swego towarzysza.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa owa zamiana nie była wynikiem błędu.
Misticot chciał pytać. Nakazano mu milczenie.
Wskazał, że chce pisać.
Wydany zakaz na to nie pozwalał.
Wokoło niego mówiono tylko po angielsku. Chirurg jedynie znał język francuski i mógł w nim poprowadzić rozmowę.
Łatwo pojmiemy, że biedny chłopiec skazany na bezwzględne milczenie, dręczył się straszliwie, stawiając sobie mnóstwo pytań nierozwiązalnych.
Co się działo w zamku de Malnoue podczas jego choroby?
Co robią Desvignes, Wiljam Scot i Trilby? Co się dzieje z siostrą Maryą i panną Verrière, tak strasznem zagrożoną nieszczęściem?
Co one myślą o nim? Czy nie biorą jego milczenia za zdradę?
Jak on się wydobędzie z położenia, w jakiem się znajdował?
Wreszcie chirurg osądził, że chory, a raczej rekonwalescent może być badanym.
Powiadomił o tem urzędnika, mającego śledztwo prowadzić, ofiarując się być tłumaczem w tej sprawie, co z wdzięcznością przyjętem zostało.
Na pierwsze zadane sobie pytanie, Misticot odpowiedział, iż potrzebując udać się do Plymouth skorzystał z towarzystwa jakiegoś podróżnego, z którym się w drodze zapoznał.
— W jakim celu przybyłeś do Plymouth? — pytał go urzędnik.
— W celu widzenia się z panem Peterson.
— Znasz go więc?
— Nie, ale potrzebowałem właśnie z nim zapoznać się.
— Jakiż interes miałeś u niego? Tłómacz się jasno.
Chłopiec, nie mając potrzeby zachowywania tajemnicy, opowiedział w krótkości cel swojej podróży, a zarazem i objaśnienia, jakie pragnął otrzymać od pana Peterson.
Chodziło o zdemaskowanie występnego człowieka, zbrodniarza być może, który przywłaszczył sobie cudze nazwisko, jakiego nosić nie miał prawa, nazwisko Arnolda Desvignes.
Jasność opowiadania młodego chłopca, utrwaliła wiarę w urzędniku, który go badał. Widocznie nie był on przemytnikiem, ani też żadną osobistością podejrzaną.
Nie było zatem powodu zatrzymywania go dłużej i urzędnik oświadczył Miticot’owi, że zostanie wypuszczonym na wolność.
— Mogę teraz napisać do Francyi? — zapytał chirurga.
— Bez wątpienia.
— Uczynię to po zobaczeniu się z panem Petersonem. Mógłżebym dziś się z nim widzieć?
— Dziś... nie! Pora już nazbyt spóźniona; zresztą, potrzebujesz spoczynku. Obiecuję ci jednak pójść jutro do pana Petersona, którego znam osobiście i przyprowadzę go tu do ciebie, ponieważ nie pozwalam ci jeszcze podnosić się z łóżka.
Uspokojony tą obietnicą Misticot noc przespał dobrze.
Nazajutrz około jedenastej, wszedł do niego chirurg w towarzystwie dżentelmena, w sędziwym już wieku, o nader łagodnej powierzchowności.
— Pan Jerzy Petersom... — rzekł lekarz — starszy z dwóch braci, a przebywający obecnie w Plymouth, raczył tu przyjść do ciebie me dziecię.
Jerzy Peterson mówił po francusku.
— Cóż chciałeś się dowiedzieć mój chłopcze — zapytał — o panu Arnoldzie Desvignes, który był u nas inżynierem?
— Przedewszystkiem, czy ów pan Arnold Desvignes pochodził z Blèvè? — odparł Misticot.
— Tak, niezawodnie.
— Służył w wojsku?
— Przez rok jeden.
— Chciałbym panu przedstawić — rzekł chłopiec — fotografię osobistości o której mówimy, nieszczęściem jednak ta fotografia ukradzioną mi została wraz z walizą.
— Peterson otworzywszy konotatnik, dobył zeń kartę, jaką przedstawił Misticot’owi.
— Nie jestże ten portret podobny do tamtego? — zapytał.
— Ach! ten sam panie... ten sam! — wołał mały sprzedawca medalików.
— Został mi on ofiarowany przez inżyniera Arnolda Desvignes pracującego w naszych przemysłowych zakładach. Oto jego dedykacya na odwrotnej stronie — rzekł Peterson: — Ów, który przywłaszczył sobie jego nazwisko, a nie jest podobnym do tego portretu, to prosty oszust, bądź pewnym. Wskażę ci na to jeszcze inne dowody.
— Inne dowody? — powtórzył chłopiec.
— Tak. Gdzież się znajduje obecnie ów człowiek, mianujący się Arnoldem Desvignes?
— Przebywa w Paryżu.
— W Paryżu?
— Tak... jest on bankierem, bardzo bogatym, wspólnikiem Juliana Verrière, którego córkę chce właśnie zaślubić.
— Jeśli ów łotr jest tak bogatym jak mówisz, to z pewnością ukradł komuś majątek, jak temu ukradł nazwisko. Prawdziwy Arnold Desyignes zamieszkuje obecnie w Tulonie, gdzie uległ atakowi cholery, w chwili, gdy miał za pewną, ważną sprawą jechać do Kalkuty. Sprawa ta, skutkiem jego opóźnienia chybiła i pisał do mnie właśnie przed dziesięcioma dniami, czylibym go nieprzyjął w poczet moich pracowników.
— Pan posiadasz ten list?
— Oto jest... ale pisany w angielskim języku.
— I pan powiadasz, że Arnold Desyignes dotąd przebywa w Tulonie?
— Tak; mieszka w Hotelu nad Starymi Portem. Telegrafowałem do niego, że może powracać skoro wyzdrowieje, znajdzie dla siebie miejsce w moich zakładach.
— Panie doktorze! — zawołał Misticot — ja muszę natychmiast jechać do Paryża.
— To niepodobna me dziecię... — rzekł chirurg — nie zniósłbyś trudów podróży. Jazda morzem i drogą żelazną, zniszczyłaby w kilku godzinach to, co z takim trudem osiągnąć zdołałem.
— Lecz przez ten czas, przez jaki tu pozostanę, kto wie, czy ów nikczemnik, ów fałszywy Desyignes nie dopnie swojego celu?...
— Napisz bezzwłocznie do osób interesowanych, aby uprzedzić ich o tem. List przybędzie równie szybko jak gdybyś ty sam mógł przybyć — rzekł Peterson. — Co do mnie, jeżeli zechcesz, mogę napisać do Arnolda Desyignes do Tulonu, powiadomić go o tem co zaszło.
— Z nim to pragnąłbym widzieć się osobiście — odrzekł Misticot. — Wszak ktoś inny w tem mnie zastąpi. Proszę o papier... pióro... — wołał z gorączkowym pośpiechem. — Napisać chcę list jaknajprędzej.
„Od miesiąca leżę w szpitalu komory celnej, w Plymouth, okradziony przez tych, którzy pragnęli mej śmierci... Cud to prawdziwy, że jeszcze żyję, ale nie o mnie tu chodzi.“
„Piszę do ciebie siostro, aby cię powiadomić, jeżeli czas jest jeszcze, o strasznem niebezpieczeństwie, jakie zagraża pannie Anieli.“
„Nie omyliliśmy się bynajmniej. Arnold Desvignes jest fałszerzem, mordercą, jeśli nie czynnym, to wskutek wydawanych rozkazów swoim wspólnikom, słowem, jest ostatnim z nędzników. On ukradł nazwisko Desvignes, w jakimś tajemniczym celu; ukradł je człowiekowi, który dotąd żyje, a o którym bezwątpienia sądził, że umarł.“
„Trzeba się śpieszyć droga siostro Maryo, odnaleść tamtego człowieka i stawić go w obecności podrobionego Arnolda Desvignes. On jeden tylko może ocalić pannę Anielę, demaskując zbrodniarza.“
„Znajdziesz go siostro w Tulonie, przychodzącego do zdrowia, po długiej i niebezpiecznej chorobie, w Hotelu nad Starym Portem“
„Przybywaj co prędzej, ponieważ mnie z łóżka podnieść się niepodobna. Śpiesz się... śpiesz, zaklinam, ponieważ w pomienionych okolicznościach, czas liczy się na minuty, sekundy. Skoro tylko będę mógł wyjechać, powrócę do Paryża, aby połączyć się z tobą.“
„Oby Bóg dał, droga siostro Maryo, abym ci mógł być przydatnym w tej sprawie. Zostaję na zawsze twym wiernym, małym sługą, z najwyższym dla Ciebie szacunkiem i poświęceniem.“
Taką była treść listu, oddanego siostrze Maryi przez żonę posłańca z Malnoue.
Czytała go młoda zakonnica ze wzrastającą radością.
Wróciwszy do zamku, udała się bezzwłocznie do pokojów Anieli.
— Otrzymałam wiadomość... — rzekła wzruszonym głosem.
— Czy dobrą przynajmniej? — pytało dziewczę z obawą.
— Przewyższającą wszelkie nasze nadzieje! Zamknij drzwi na klucz, drogie dziecię — dodała — nie chcę aby nas kto podsłuchał; bierz i czytaj!
Tu podała swojej kuzynce list Misticot’a, wołając:
— Ach! czytaj... czytaj prędko!
Aniela list czytać zaczęła.
W miarę czytania, na jej obliczu malowało się przerażenie.
— Fałszerz!... morderca... ach! nędznik!.. — szepnęła po przeczytaniu listu. — I ojciec... mój ojciec, chciał mnie oddać takiemu człowiekowi... To straszne!..
— Straszne... to prawda, lecz ocaloną zostałaś!
— Cóż zrobisz kuzynko?
— Jakto... nie odgadujesz? — rzekła siostra Marya. — Byłyśmy zwyciężone... Cóż trzeba zrobić, by pogrom zmienić w zwycięztwo? Zdemaskować podrobionego Arnolda Desvi- gnes, to znaczy, stawić go w obec człowieka, któremu skradł nazwisko, w jakimś nieznanym nam celu. Tego właśnie ja chcę, ja potrzebuję uczynić, a mój wuj jeżeli nie jest jego wspólnikiem, w co radabym wierzyć, straci odrazu wszelkie dla tego nikczemnika złudzenia. Za parę godzin, będę już w drodze do Tulonu. Ach! drogie dziecię, ja cię ocalę... przysięgam!
— Zatem chcesz jechać? — pytała panna Verrière.
— Pierwszym z odchodzących pociągów.
— Lecz czemże upozorujesz swój wyjazd?
— Czem? Nie jestżem wolną? Zresztą najłatwiej powiedzieć, że wyjeżdżam wskutek odebranego rozkazu z naszego religijnego Stowarzyszenia. Bóg mi przebaczy to kłamstwo niewinne.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko!.. — zawołała panna Verrière, rzucając się w objęcia zakonnicy.
— No... uspokójmy się obie. Powiedz mi, czy wuj wyjechał do Paryża?
— Tak... z tym nikczemnikiem, noszącym nazwisko Arnolda Desvignes.
— Tem lepiej... To mi pozwoli uniknąć wszelkich szczegółowych objaśnień. Idźmy na śniadanie, poczem przygotuję moją walizę i jadę!
— Już?
— Bezwątpienia. Spieszyć mi się należy, tem więcej, iż wypadnie zatrzymać mi się w Paryżu, dla przesłania pieniędzy temu biednemu Stanisławowi Dumay.
— Lecz cóż ja powiem, gdy ojciec badać mnie pocznie o przyczynę twej nieobecności?
— Odpowiesz, że przełożona naszego Zgromadzenia wezwała mnie do siebie... Panuj nad sobą... Nie daj niczem poznać swoich nadziei, które w krótkim czasie w pewność się zamienią. Przygotowuj się jak gdyby oznaczone małżeń- stwo spełnić się miało, niech ci wystarczy wiedzieć drogie dziecię, że teraz nie masz się czego obawiać.
— Ach! ależ wspomnij, że te przeklęte zaślubiny za sześć dni odbyć się mają! — zawołała panna Verrière.
— Zatem, w przypuszczeniu nawet mogących nastąpić w drodze opóźnień, powrócę w ciągu dni pięciu, najdalej. Odkryję z dowodami w ręku przeszłość tego nędznika, któremu sądy straszną wymierzą sprawiedliwość!..
Tu obie kuzynki zjadłszy śpieszno śniadanie, po serdecznem uściśnieniu się, rozdzieliły się z sobą.
Siostra Marya pojechała na stacyę Villièrs-Sur-Marne.
Na samo południe stanęła w Paryżu.
Przedewszystkiem udała się na pocztę, dla przesłania Stanisławowi Dumay, tysiąca franków do szpitala Komory Celnej w Plymouth wraz z depeszą następującej treści:
Wyekspedyowawszy to, zakonnica, kazała się zawieść na stacyę Liońskiej drogi żelaznej, spodziewając się, że pociąg odejdzie po południu, zawiodła ją jednak nadzieja.
Pociąg wyruszał dopiero o godzinie siódmej, minut piętnaście, wieczorem.
Potrzeba było więc czekać i oczekiwała, a minuty zdawały się jej być długiemi, jak wieki całe.
Około siódmej, Verrière, wraz z Arnoldem Desvignes przybyli na obiad do Malnoue.
Aniela spędziła w swoich pokojach całe przedpołudnie, prosząc Boga, aby pobłogosławił staraniom jej kuzynki.
Uzbroiwszy się w odwagę, zeszła na przyjęcie obudwóch mężczyzn do salonu.
Ojciec podszedłszy ku niej, uściskał ją.
Biedne dziewczę zadrżało pod tym uściskiem.
Arnold, ukłoniwszy się, ujął jej rękę na której złożył pocałunek.
Nie usunęła jej panna Verrière, posłuszna zleceniom zakonnicy, starając się pokryć o ile zdołała wstręt, jaki czuła dla tego człowieka.
— Jeszcze pięć dni oczekiwania — wyszepnął z cicha nikczemnik — szósty dzień, będzie dla mnie dniem najwyższego szczęścia. Lecz pani jesteś cierpiącą? — dodał, bacznie się w nią wpatrując — twa ręka zlodowaciała!..
— Cierpiącą... nie! — odrzekło dziewczę — lecz smutną, stroskaną.
— Zkąd... o co? — zapytał Verrière.
— Moja kuzynka dziś rano odjechała.
W tych kilku wyrzeczonych krótko przez Anielę wyrazach, Desvignes dosłyszał jakoby dźwięk żałobnego dzwonu, oznajmującego katastrofę.
Przeczucie nieszczęścia nim owładnęło.
— Jakto... siostra Marya wyjechała? — zawołał bankier.
— Tak.
— Gdzie... po co?
— Nie wiem. Wezwana przez Zgromadzenie sióstr Miłosierdzia, odjechać musiała.
— I tak bezzwłocznie... w jednej chwili? — dodał Arnold — wpatrując się badawczo w oblicze panny Verrière.
— W rzeczy samej... to dziwne — rzekł bankier.
— List był krótkim, wzywał ją do domu Zgromadzenia sióstr, bez żadnych objaśnień.
— Lecz w każdym razie będzie pisała do ciebie.
— Przyrzekła mi to i dotrzyma, mam nadzieję.
Oznajmienie, iż obiad na stole, przerwała powyższą rozmowę.
W jadalni nie było już mowy o zakonnicy.
Desvignes, siedział milczący, i nie jadł nic prawie.
Zapytywał z trwogą sam siebie, co w sobie ukrywał ów nagły wyjazd, podobny do ucieczki, i w owej to chwili żałował śmierci Scota i Trilbego.
Ci dwaj jego wspólnicy, rzuceni na ślady siostry Maryi, mogli byli powstrzymać niebezpieczeństwo jakie instynktownie odgadywał.
Nagle, jakaś myśl widocznie przebiegła jego umysł wzburzony, niosąc mu uspokojenie.
Oblicze jego wypogodziło się.
Obiad ukończono w milczeniu.
Po obiedzie, panna Verrière wróciła do swego apartamentu.
Verrière z Arnoldem wypaliwszy cygara wyszli do parku.
— Mój przyjacielu — rzekł Desvignes do swego wspólnika, gdy się znaleźli w pewnej od domu odległości — coś się tu dzieje niezwykłego.
— Chcesz znowu wbić mi gwóźdź w głowę i straszyć mnie — rzekł bankier. — Co się ma dziać? Wyobrażasz sobie to, co nie istnieje.
— Ów nagły wyjazd siostry Maryi niepokoi mnie.
— Dlaczego? Wszakżeś mnie upewnił, że droga jest wolną, stoi przed nami otworem bez żadnej przeszkody.
— Tak... powiedziałem to prawda. Lękam się jednak, czym się nie omylił? Mam przekonanie, iż w chwili tej grozi nam jakieś niebezpieczeństwo... niebezpieczeństwo, jakiego nie przewidziałem, którego nie znam, lecz wiem, że ono istnieje. Moje przeczucia mi o tem mówią, a one mnie nigdy jeszcze niezawiodły! Zresztą wiesz dobrze, że jesteśmy zsolidaryzowani wspólnie w tej sprawie... W razie wykrycia, mnie czeka rusztowanie i topór gilotyny, a ciebie galery...
Verrière drżał cały.
— Lecz czyż nie można zażegnać tego niebezpieczeństwa gdyby istniało w rzeczy samej? — wyjąknął przytłumionym głosem.
— Zażegnać... możeby można...
— W jaki sposób?
— Ze strony siostry Maryi jedynie grozi nam niebezpieczeństwo...
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny. Twoja siostrzenica nienawidziła mnie i okazywała mi to jawnie, przy każdej sposobności. Radaby była mnie zgubić, gdybym został narzeczonym jej kuzynki, którą kocha nad wyraz. Inaczej by było, gdybym w miejscu narzeczonego, był mężem twej córki. W takim razie, zawahałaby się w swoich zamiarach i cofnęła.
— Wszakże masz zostać mężem Anieli w ciągu dni sześciu.
— Sześć dni, to przeciąg czasu za długi. Przed sześcioma dniami piorun wypaść może, i obu nas zabić!..
— Co począć więc?
— Przyśpieszyć małżeństwo.
— Lecz czy podobna?
— Nie ma niepodobieństwa w potrzebie. Twe listy, zapraszające na zaślubiny, są gotowemi. Zmień tylko w nich datę i napisz sobotę, w miejsce poniedziałku. Ani mer, ani proboszcz z Malnoue nie stawią przeszkody.
— Ale Aniela?
— Będzie posłuszną, zarówno w sobotę, jak i w poniedziałek. Jakaś zmyślona podróż w którą masz się wybrać posłuży za pozór do zmiany tej daty.
— Ha! skoro tak sobie życzysz... uczynię. Dziś w wieczór powiadomię o tem córkę.
— Ani się waż!.. — zawołał Desvignes.
— Wszak ona potrzebuje o tem wiedzieć dla uczynienia przygotowań?
— Niepotrzeba. Pójdź sam do szwaczki i innych dostarczycieli. Bądź szczodrobliwym w zapłacie, a usłużą ci według życzenia. W przeddzień dopiero powiadomimy o wszystkiem moją narzeczoną. Zrozumiałeś... nieprawda?
— Zrozumiałem i zastosuję się do tego.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Siostra Marya wysiadła z pociągu drogi żelaznej w Marsylii, o jedenastej minut czterdzieści w południe, a wsiadłszy natychmiast w pociąg, odchodzący do Tulonu, przybyła tamże na godzinę drugą.
Złamaną była znużeniem, lecz na to nie zważała wcale.
Nadzieja zdemaskowania nędznika i ocalenia Anieli, zdwajała jej energię i dodawała jej siły.
Nie spocząwszy ani na chwilę, prosiła o wskazanie sobie Hotelu nad Starym Portem i bezzwłocznie się tam udała.
Teraz to po raz pierwszy od wyjazdu swego z Malnoue poczęła ją obejmować obawa.
A jeżeli Misticot źle był powiadomionym? — myślała. — Jeżeli ów Arnold Desvignes o którym chłopiec pisał w swym liście nie znajdował się w Hotelu nad Starym Portem, lub nie był człowiekiem, któryby miał prawo powiedzieć wspólnikowi Verrièra:
— Ukradłeś mi moje nazwisko! Jesteś fałszerzem!..
Rozmyślając nad tem wszystkiem, przybyła mocno zaniepokojona przed ów dom zajezdny.
Był to stary budynek, jednakże dobrze i schludnie utrzymywany.
Siostra Marya weszła z bijącem sercem do biura hotelowego, gdzie zastała siedzącą kobietę w średnim wieku.
— Czego życzysz sobie, siostro? — taż zapytała.
— Czy zamieszkuje w tym tu hotelu osobistość nazwiskiem Arnold Desvignes? — pytała zakonnica.
— Tak, zamieszkiwał tu podróżny tego nazwiska.
— Zamieszkiwał... a więc go nie ma — zawołała z trwogą siostra Marya.
— Nie ma go, siostro. Pan Desvignes wróciwszy do zdrowia po ciężkiej chorobie jaką tu przebył, wyjechał od pięciu dni.
— Wyjechał?... wyjechał lecz gdzie?
— Do Anglii.
— Ach! jakaż straszna przeciwność... a raczej nieszczęście — szepnęła z rozpaczą zakonnica. — Zdaje się, iż Bóg nas opuszcza!
— Zatem pragnęłaś siostro w jakimś ważnym celu zobaczyć się z panem Desvignes?
— Ach! w ważniejszym niż pani możesz sądzić. Wystarczyłaby mi jedna chwila widzenia się z nim dla powstrzymania strasznego niebezpieczeństwa, jakie zagraża ukochanej przezemnie osobie! Przybyłam tu z Paryża dlatego umyślnie pełna nadziei, a teraz widzę się być rozbrojoną, bezsilną! Ach! czy pani nie wiesz przynajmniej, do którego z miast Anglii wyjechał pan Desvignes?
— Nie wiem tego.
— A więc nie mam nawet sposobu przesłania mu depeszy... Żadnego środka ratunku... Żadnej nadziei!.. Och Boże... Boże! jakże straszliwie doświadczasz to biedne dziecię!
I mimo zwykłej siły i odwagi, zakonnica wybuchnęła łkaniem.
— Odwagi siostro... odwagi! — rzekła zarządzająca hotelem. — Bóg może ci zesłać niespodziewaną pomoc.
— Odwagi... o! tak... masz pani słuszność, potrzeba mi jej wiele... a na nieszczęście nie posiadam jej już — odparła zakonnica. I pożegnawszy zarządzającą, wyszła blada, chwiejąca się z hotelu.
Teraz to uczuła dotkliwy ból w głowie i całą moc owładającego nią znużenia, jakie ją bezwładną czyniło.
— Co począć... co począć? — powtarzała, idąc bezwiednie, automatycznym krokiem ku stacyi drogi żelaznej.
Odszukiwała w myślach jakiegoś punktu ocalenia, a znaleść nie mogła go wcale.
Jechać do Anglii? Ale gdzie... po co? skoro nie wiedziała czy Arnold Desvignes przebywa w Londynie, lub jakiem innem mieście?
Smutna, zniechęcona, wsiadła na pociąg jadący do Marsylii.
Nie mogąc ocalić Anieli, jak tego pragnęła, rada była przynajmniej znaleść się przy niej jak najprędzej, osłonić ją swoją obecnością, tą obecnością zbyt słabą i niedostateczną teraz niestety.
Przybywszy do Marsylii, postanowiła wyjechać wieczornym pociągiem, tak, aby nazajutrz rano mogła stanąć już w Paryżu. Korzystając z czasu, weszła do kościoła i modlić się zaczęła.
Wzmocniona modlitwą, szła zwolna na stacyę, gdy w połowie drogi nagle się zatrzymała, drżąc cała, objęta gwałtownem wzruszeniem.
O kilka kroków naprzeciw siebie spostrzegła idącego młodego oficera, w uniformie porucznika artyleryi, bladego, wychudłego, wspierającego się na lasce.
Oficer ów, postępując z trudnością, wolno zbliżał się ku niej.
Gdy nadszedł, siostra Marya w tył się cofnęła i wznosząc ręce ku niebu, zawołała:
— Emil Vandame!..
Porucznik podniósł głowę, patrząc na osobistość, która wymieniła jego nazwisko. Twarz jego nagle zapromieniała niewysłowioną radością i wykrzyknął:
— Siostra Marya... siostra Marya!..
— Widzę cię przed sobą... słyszę mówiącego... a zapytuję siebie czy nie śnię? — odpowiedziała zakonnica, chwytając za rękę Vandame’a. Ty... ty... więc żyjesz?
Oblicze oficera chwilowo radością opromienione, nagle sposępniało.
— Tak... żyję! — rzekł smutno. — Bóg nie chciał jeszcze mnie zabrać!
— Ach! dzięki Mu... dzięki, że cię zachował! Aniela tak potrzebuje widzieć się z tobą!
— Aniela... — powtórzył Vandame z westchnieniem, podczas gdy jego oczy zapełniły się łzami.
— Tak, Aniela... równie jak ja... jak wszyscy, którzy sądziliśmy, żeś umarł.
— Wiem o tem... — rzekł Vandame... — spisano nawet akt mojej śmierci... Przed tygodniem dopiero błąd ów spostrzeżono... Lecz mniejsza z tem... Nie o mnie tu chodzi... Mów mi... mów siostro o Anieli...
— Wyobraź sobie, że byłam pogrążoną w rozpaczy — mówiła zakonnica. Wołałam: Bóg nas opuścił! Ach! było to bluźnierstwem, a w każdym razie co najmniej myślą występną, ponieważ teraz gdym cię odnalazła, Aniela ocaloną zostanie!..
— Ocaloną?
— Tak... dzięki tobie. Ona zawdzięczać ci będzie swoje zbawienie... swe życie... swe szczęście! Jak wątpić o tem, skoro żyjącym cię odnalazłam?.. gdy Bóg spotkać mi ciebie pozwolił... Ach! jak widoczną tu Jego dobrotliwa ręka!
— Aniela kocha mnie zawsze?
— Czy ona cię kocha... jak możesz pytać o to? Sądzisz więc, że ona należy do tych płochych kobiet, które dziś oddawszy komu swe serce, nazajutrz je odbierają? Pomyśl, ile to biedne dziewczę wycierpieć musiało... W ciągu dni pięciu ma zaślubić Arnolda Desvignes!..
— Mówisz więc, siostro, że ona mnie kocha, a zaślubia tego człowieka — zawołał oficer z oburzeniem.
— Mogłaż się oprzeć naleganiom ojca, będąc przekonaną, że ty nie żyjesz? Ja sama namawiałam ją do tego posłuszeństwa. Dziś jednak rzeczy się zmieniły. Nie będzie żoną tego nędznika, którego zdemaskujemy. Posłuchaj co zaszło...
Tu siostra Marya opowiedziała w krótkości szczegóły, znane czytelnikom, to jest wypadki zaszłe w Malnoue, oraz cel jej podróży z Marsylii do Tulonu.
— Ach! masz słuszność siostro... — zawołał Vandame z wybuchem gniewu, skoro skończyła opowiadanie. — Nie można dopuścić aby to dziewczę zostało żoną takiego łotra, który mógł popełnić zbrodni bez liczby! Potrzeba nam koniecznie odnaleść prawdziwego Arnolda Desvignes i zdemaskować złodzieja, który ukradł jego nazwisko!
— Zatem twoja obecność, kuzynie, jest niezbędną w Paryżu — mówiła zakonnica — niezbędną, jako spadkobiercy Edmunda Béraud, jako protektora Anieli kochającej cię tyle! Sądząc, żeś umarł, chciała być posłuszną ojcowskiej woli. Dowiedziawszy się, że żyjesz, znajdzie siłę do oporu. Możesz-że jechać wraz ze mną?
— Mogę... Otrzymałem dziś rano urlop, jako rekonwalescent, na sześć miesięcy. Każę zawizować mój wyjazd do Paryża. Czy nie będzie zapóźno wyjechać jutro zrana?
— Nie; właśnie na sam czas przyjedziemy. A teraz wytłómacz mi proszę dlaczego w Ministeryum wojny zapisano cię jako zmarłego?
— Pomyłka była tego przyczyną. Wylądowawszy tu, zapadłem na epidemię cholery. Korzystając z wolnego czasu, przechadzałem się po mieście, oczekując na rozkaz wyjazdu. Piorunujący atak cholery wywrócił mnie na trotuarze. Podniósłszy mnie leżącego bez przytomności, zaniesiono do ambulansu, jaki municypalność dla chorych zbudować kazała. Na łóżku tuż obok mnie, leżał porucznik artyleryj w mym wieku, który zapadł na tęż samą chorobę na godzinę przedemną. Nieznany w garnizonie miasta cudzoziemiec, nie posiadający francuzkiego języka, rozmówić z nikim się nie mógł. W chwili nieładu i następnego zamętu, infirmerzy pomięszali jego ubranie z mojem. Mundur, należący do mnie, zawieszono nad jego łóżkiem. Gdy umarł, przepatrzono jego odzienie, w którem odnaleziono moje osobiste papiery i otóż moje nazwisko zapisano w akcie jego śmierci. Rzecz naturalna, nie mogłem reklamować przeciw pomyłce, o której nie wiedziałem, że nastąpiła, będąc ciężko chorym. Ocalony z cholery, zapadłszy na gorączkę tyfoidalną, przez dwa tygodnie walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią. Po upływie miesiąca zaledwie począłem wchodzić w perjod rekonwalescencyi, a wtedy posłyszawszy o nadanem sobie nazwisku, do którego nie miałem prawa, ponieważ ono należało do zmarłego porucznika, dowiedziałem się dopiero o pomyłce, a zareklamowawszy, odzyskałem mą własną osobistość.
— Ach! gdyby Opatrzność niebyła mnie zaprowadziła do Marsylii — zawołała siostra Marya — wierzonoby w śmierć twoją w Malnoue, dokąd powrócisz teraz jako prawy spadkobierca.
— Tak, dla uregulowania strasznego rachunku ze wspólnikiem mojego wuja!..
— Ale... — dodała nagle zakonnica, drżąc cała — przypominam sobie... Ów nędznik posiada w swem ręku, prawo twojego życia i śmierci!
— Uczciwemu człowiekowi, mógłbym przyznać te przywileje, lecz nigdy jemu! — rzekł Vandame. — On jest wyjętym z pod prawa... nie egzystuje! Ach! gdybyśmy mogli wiedzieć, jakiem było pierwotne jego nazwisko, które ukrył pod ukradzionem Arnoldowi Desvignes!..
— Będziemy wiedzieli.
— Nie mogłażbyś siostro zatelegrafować do Stanisława Dumay by się bezzwłocznie udał do Paryża? Przybyłby tam jednocześnie wraz z nami.
— Natychmiast to uczynię. Gdzie mieszkasz?
— Tu... — rzekł Vandame, wskazując hotel do którego przybyli. — Wracam do mieszkania. Dziś po raz pierwszy wyszedłem, czuję się znużonym nad wyraz.
Siostra Marya pożegnawszy porucznika, udała się do biura telegrafu, zkąd wysłała do Misticota depeszę, następującej treści:
Wróćmy do Plymouth, poprzedziwszy tam na kilka godzin depeszę, wysłaną przez zakonnicę.
Pan Peterson znajdował się w swym gabinecie zajęty przeglądaniem korespondencyj, gdy zlekka zapukał ktoś do drzwi.
— Wejść!.. — zawołał po angielsku.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna, dwudziesto ośmio letni, blady, wychudły, jakoby po przebyciu ciężkiej choroby.
— Desvignes! — zawołał przemysłowiec, zrywając się z krzesła i podając mu rękę z widoczną życzliwością. — Jestem szczęśliwy, że cię widzę!
— A ja, o ileż wdzięczny jestem za pańskie łaskawe dla mnie względy... — odrzekł przybyły. — Po odebraniu pańskiego listu nie mogąc dowiedzieć na miejscu, jechać postanowiłem pomimo, żem jeszcze bardzo słaby.
— Powtarzam ci, o czem pisałem mój chłopcze: twe miejsce jest wolnem, oczekuje ono na ciebie. Czy jednak będziesz miał dość siły do rozpoczęcia zaraz swej pracy?
— Będę pana prosił o udzielenie mi jeszcze ośmiu dni urlopu, dla zupełnego wyzdrowienia.
— Zgoda! A teraz pomówmy z sobą przez chwilę. Tem więcej się cieszę, żeś przybył, ponieważ jest tu ktoś w Plymouth, który mnie żywo interesuje, a którego twój przyjazd szczęśliwym uczyni.
— Ktoś? — powtórzył zdziwiony młodzieniec.
— Tak. Powiedz mi jednak, długo bawiłeś w Tulonie?
— Blisko przez trzy miesiące.
— Spodziewam się, żeś nikogo nie upoważniał do przyjęcia twego nazwiska? Widzę, że moje pytanie mocno cię dziwi. Zaraz zrozumiesz o co chodzi.
Tu Peterson opowiedział zdumionemu słuchaczowi to wszystko, co posłyszał od Misticota o podrobionym Arnoldzie Desrignes.
— Ach! — zawołał młodzieniec, wysłuchawszy opowiadania z oburzeniem. — Jeden tylko nędznik, którego znam, byłby zdolnym do popełnienia tak haniebnego czynu, do przywłaszczenia mego nazwiska, tak jak mnie okradł i sądził, że zabił. Takim zbrodniarzem mógłby być tylko Karol Gèrard, sekretarz Jana Mortimera, bankiera z Londynu i Kalkuty... Ależ on umarł.
— Zkąd wiesz o tem?
— Czytałem w dziennikach, iż powracając z Indyi, zginął podczas burzy w cieśninie Aden, gdzie zatonął okręt ze wszystkiem co na nim się znajdowało.
— Bądź pewien, że ta wiadomość w dziennikach była kłamliwą.
— Ach! gdyby tak było... jakaż dla mnie upragniona zemsta!.. — zawołał prawdziwy Desvignes.
— Opowiedz-że mi szczegóły o owym Karolu Gèrard, o którym nigdy nie słyszałem — rzekł Peterson. — To francuz zapewne?
— Tak... Poznałem się z nim we Francyi, a wkrótce potem, spotykam go jako naczelnika korespondencyi w domu bankierskim Mortimera. Zawarłem z nim stosunki przyjaźni. Po za godzinami pracy, wiódł on życie nader lekkie. Jako inteligentny, wesoły kolega, bardzo mi się podobał. Obiadowaliśmy zawsze razem. Towarzyszyłem mu do domu gry, zwanego Piekłem Londynu. Trwało to kilka miesięcy. Pewnego wieczora, a raczej pewnej nocy, na dwa dni przed moim wyjaczdem do Indyj, gdzie otrzymałem miejsce naczelnego inżyniera przy kopalni dyamentów, znaleźliśmy się razem w owem Piekle Londynu. Nie jestem graczem i grać w karty nie lubię, otrzymawszy jednak na koszta podróży dość okrągłą sumkę pieniędzy, chciałem popróbować szczęścia fortuny. Sprzyjała mi ona tego wieczora. Nad ranem miałem przed sobą dziesięć tysięcy franków. Schowawszy je do kieszeni, wyszedłem z domu gry, wraz z Karolem Gèrard. Ażeby wrócić do domu, potrzeba nam było przechodzić ponad brzegami Tamizy. Nagle, gdyśmy się znaleźli w zupełnie odludnem miejscu, Gèrard rzucił się na mnie tak szybko, iż nie zdołałem ani się bronić, ani wydać krzyku; czułem jak ostrze jego noża przeszyło mi piersi i padłem bez przytomności. Gdym przyszedł do zmysłów, znalazłem się na łożu szpitalnem. Natenczas wspomnienia mi powróciły. Co począć? Zemścić się... lecz w jaki sposób? Kazać przytrzymać mordercę? Nie, to nie zdawało mi się być do- statecznem. Pragnąłem mu w inny sposób odpłacić. Chciałem, ażeby Gèrard sądził, żem zginął, a jak nie miał w to wierzyć, gdy uderzywszy mnie nożem, wrzucił następnie w Tamizę, zkąd w kilka minut wydobyty zostałem przez nadpływający morski statek handlowy. Badany, odpowiedziałem, że nie znam mojego zabójcy, zkąd śledztwa nie prowadzono wcale. Po dwóch miesiącach, podczas których układałem mą zemstę, wyszedłszy ze szpitala, pobiegłem do mieszkania Karola Gèrard. Powiedziano mi tylko, że Jan Mortimer powołał go do Kalkuty, powierzając mu przy sobie obowiązek sekretarza. By wywrzeć mą zemstę, wypadałoby mi jechać do Kalkuty, lecz środków ku temu mi brakowało. Przyobiecane miejsce inżyniera z powodu mego niestawienia się na czas, zajął ktoś inny; nic mi nie pozostało z zaliczki, danej na podróż, którą mi skradł Karol Gèrard: a jednak potrzeba było zwrócić ową zaliczkę, by nie uchodzić za nikczemnego oszusta. Co począć? byłem bez grosza. Uzbroiłem się w cierpliwość, nie tracąc odwagi. Znalazłszy robotę, spłaciłem mój dług i jeszcze sobie zaoszczędziłem tysiąc dwieście franków. Teraz mogłem jechać do Kalkuty. Wróciwszy przeto do Francyi, udałem się do Tulonu, dla zabrania się na okręt, płynący do Indyi. I w Tulonie to właśnie wyczytałem wiadomość o śmierci Karola Gèrard, sekretarza bankiera z Kalkuty. Zemsta z rąk mi się wymknęła, podróż odbyłem daremno. Wracałem do Anglii, gdy dosięgła mię epidemia, grasująca w Tulonie. Reszta szczegółów jest panu znaną. Otóż kochany panie Peterson, wiesz teraz, czem był ów Karol Gèrard.
— Zbrodniarzem, zabójcą... łotrem — wołał przemysłowiec — co nie przeszkadza mu zostać pod twojem nazwiskiem wspólnikiem, jednego z pierwszych bankierów Paryża, ponieważ to on jest... przysięgam!
— Będę o tem wiedział! Oby Bóg dał, ażebyś się pan nie mylił, bo wtedy wywrę mą zemstę... Zemstę tak piękną, o jakiej nawet marzyć nie śmiałem!
— Jesteś na właściwej drodze, bądź pewnym. A teraz chodźmy do owego młodego chłopca, który gorąco pragnie widzieć się z tobą.
— Idźmy.
Misticot jednocześnie odebrał pieniądze i depeszę siostry Maryi.
— Widzisz pan — rzekł do doktora — ile moja obecność jest potrzebną w Paryżu. Ja muszę jechać!
— Jechać... to nie racya — rzekł chirurg — lecz zdrowym przybyć potrzeba. Na co by podróż ta się przydała, gdyby wprost z wagonu przeniesiono cię do łóżka? Przepiszę ci na dziś i na jutro wzmacniające lekarstwo, po użyciu którego, mam nadzieję, iż pojutrze będziesz mógł jechać. Lecz ani dnia wcześniej, pamiętaj!
Nie było rady... poddać się trzeba było.
Tak też Misticot uczynił. Po użyciu lekarstwa uczuł się znacznie silniejszym.
Dzień cały upłynął.
Nazajutrz doktór oświadczył chłopcu, iż wyda mu świadectwo wyjścia ze szpitala, gdy właśnie Peterson z prawdziwym Arnoldem Desvignes, weszli do pokoju.
Misticot już wstał.
Spostrzegłszy wchodzących, wydał okrzyk radości, na widok towarzysza Petersona.
— Pan Arnold Desvignes... — rzekł, idąc na spotkanie inżyniera.
— Pan mnie znasz? — zapytał tenże zdumiony.
— Poznałem pana natychmiast.
— Jakto... czyliż mnie gdzie już widziałeś?
— Pana osobiście, nigdy; lecz pańską fotografię odnalazłem w Blévé, która jest zupełnie do pana podobną, mimo, iż na niej znacznie młodszym jesteś. Bogu niech będą dzięki, że cię przysyła tu do mnie. Pan przybywasz z Tulonu?
— Tak.
— Widziałeś się pan z siostrą Maryą?
— Z nikim się nie widziałem. Wyjechałem z Tulonu przed pięcioma dniami, a za przybyciem moim do Plymouth pan Peterson, opowiedział mi wszystko, co słyszał od ciebie. Znasz więc owego łotra, który przybrał moje nazwisko?
— Znam.
— Będziesz mi mógł udzielić jego rysopis?
— Najchętniej.
Tu chłopiec z całą dokładnością opisał powierzchowność wspólnika Verrièra.
Słuchając go inżynier, drżał z radości i gniewu.
— To on! — zawołał, gdy Misticot skończył opowiadanie. — Tak on, wyraźnie! To Karol Gèrard... Ha! mam go nakoniec!
— Pan go znasz? — pytał podrostek.
Desvignes powtórzył to w krótkości, co opowiedział Petersonowi.
— Ale — zapytał tenże — zkąd ów nikczemnik mógł zebrać taki majątek, któryby mu pozwolił zostać wspólnikiem Verrièra?
— Zyskał go wskutek jakiejś spełnionej zbrodni, bezwątpienia — odparł Misticot. — W Paryżu odnajdziemy klucz do tej zagadki; trzeba nam będzie to zbadać do głębi. Pan jesteś na wszystko przygotowany, panie Desvignes?
— Bezwątpienia! Zemścić się i powstrzymać małżeństwo, które byłoby hańbą dla tego młodego dziewczęcia, jest moim obowiązkiem. I ja miałbym się wahać tu jeszcze? Kiedyż wyjedziemy?
— Dziś, bez stracenia chwili.
— Mój pugilares jest dla ciebie otwartym... kochany Desvignes — rzekł Peterson. — Bierz ile ci potrzeba na koszta podróży.
— To zbyteczne, panie... — odrzekł Misticot. — Mam więcej pieniędzy, niźli potrzeba dla nas obu. Za trzy dni mo- że nastąpić małżeństwo panny Anieli z tym zbrodniarzem. Przybędziemy na czas, by lont podłożyć pod proch, a wszystko na raz wysadzimy w powietrze.
W godzinę później Stanisław Dumay wraz z prawdziwym Arnoldem Desvignes, płynęli do Francyi, a przed wyjazdem Misticot wysłał depeszę do Prokuratora Rzeczypospolitej.
Mieli przybyć do Paryża następnej nocy.
Zaledwie wyjechali, przyniesiono do szpitala depeszę siostry Maryi, której adresant już nie odebrawszy, nie mógł stawić się na ulicę Flèchier po przytyciu do Paryża.
Panna Verrière nie wiedząc wcale, że data jej małżeństwa przyspieszoną o dwa dni została, żyła nadzieją powrotu swojej kuzynki, która jej przyrzekła stawić się z dobrą wiadomością na cztery lub pięć dni najdalej.
Biedne dziewczę liczyło na to, nie wiedząc o szatańskim postępie Karola Gèrard, podrobionego Desvignes, dobrze pojmującego, że nagły wyjazd siostry Maryi, mieścił dlań groźne niebezpieczeństwo.
— Powiadomimy twą córkę o tem w wigilię zaślubin... — mówił do bankiera.
Dzień ten przyszedł nareszcie.
Było to w piątek rano.
Wbrew zwyczajowi, żaden z dwóch wspólników nie wyjechał do Paryża.
O dziesiątej zrana pokojówka panny Verrière, powiadomiła ją, iż bankier życzy się z nią widzieć.
— Proś mego ojca... — odpowiedziało dziewczę.
Bankier wszedł, wszakże mimo przybranego spokoju, zakłopotanie widniało na jego twarzy.
— Moje dziecię... — rzekł, uścisnąwszy swą córkę — przychodzę cię powiadomić o małej zmianie, dotyczącej twego małżeństwa...
Bolesne przeczucie zawładnęło sercem Anieli.
— Odebrałem dziś zrana niespodziewaną depeszę — mówił dalej Verrière. — Pojutrze będę zmuszonym wyjechać do Hawru, dla likwidacyi w nader ważnej sprawie, nieobecność moja potrwa być może siedem do ośmiu dni...
— Zatem małżeństwo opóźnionem zostanie? — zawołała panna Verrière, której przestrach w radość się zmienił.
— Przeciwnie, me dziecię...
Dziewczę pobladło.
— Przeciwnie? — powtórzyła drżącym głosem.
— Tak... Dziś rano, po otrzymaniu owej depeszy, poszedłem do mera w Malnoue, a następnie i do proboszcza. Wszystko już ułożonem zostało... Twe zaślubiny, które miały nastąpić za trzy dni, jutro się odbędą.
Aniela, aby nie upaść, wsparła się o krzesło, nogi chwiały się pod nią.
— Jutro zatem, w merostwie, o wpół do jedenastej, w kościele, a w samo południe zasiądziemy do stołu z zaproszonymi gośćmi, których już o tem powiadomiłem.
— Jutro... — pomyślała panna Verrière ze drżeniem. — Niepodobna, ażeby siostra Marya na jutro wróciła... Nic więc nie ocali mnie przed tem małżeństwem... Jestem zgubioną!..
Usiłując jednakże całą siłą woli odzyskać utraconą energię:
— To niepodobna, mój ojcze... — szepnęła.
— Niepodobna... dlaczego? — zawołał groźnie Verrière. — Jakież szaleństwo znowu tobą owładać poczyna? Wstrzymać zapowiedziane i ogłoszone małżeństwo? Co znaczy, że zostanie ono przyśpieszonem o czterdzieści ośm godzin? Jest to drobny szczegół, nie mający żadnej wagi... Musisz zawrzeć jutro ten związek... słyszałaś? Musisz... ja tak chcę!.. Znasz mnie, iż nic nie zdoła zwalczyć mej woli. Bądź więc posłuszną, jak dobra córka, to lepiej. Twój opór nic tu nie poradzi... bo wszelki opór ja złamię!
Tu wyszedł, zostawiwszy obezwładnioną Anielę.
— Zaślubić tego człowieka, o którego występku powiadomioną zostałam — mówiła do siebie, odzyskawszy przytomność — ach! nigdy! Byłabym równie podłą, jak on, zgadzając się na noszenie ukradzionego przezeń nazwiska, zabranego we krwi i zbrodni być może! Tak... jeśli zbraknie mi siły do stawienia ojcu oporu, w chwili, gdy wszystko mnie opuści, znajdę odwagę by umrzeć! Jutro żyć przestanę!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz, o godzinie szóstej rano, pociągiem, przybywającym z Marsylii do Paryża, przybyła siostra Marya z porucznikiem Vandame.
Oboje wsiedli do powozu i zakonnica rozkazała jechać na ulicę Flechièr.
— Pan Stanisław Dumay już przybył zapewne? — pytała stojącej w bramie odźwiernej.
— Pan Dumay, siostro... — powtórzyła kobieta — nie ma go wcale. Już miesiąc przeszło jak wyjechał i nie wiemy co się z nim stało? Jesteśmy o niego nawet bardzo niespokojni; dobry to bowiem był chłopiec.
— Nie obawiajcie się — odparła zakonnica — otrzymałam od niego list przed kilkoma dniami. Wkrótce powróci do Paryża.
— Nadjedzie lada chwila. Przyjdę tu powtórnie.
— Gdyby przybył, powiem mu, aby zaczekał na ciebie, siostro.
— Dobrze... powiedz mu to, pani.
— Trzeba nam będzie zaczekać parę godzin — mówiła zakonnica, zwracając się do oczekującego na nią w powozie Vandame’a. — Misticot nie opóźni się wiele. Pojedziemy do Malnoue w godzinach, w których mój wuj wraz z tym nędznikiem w biurze się znajdują i naradzimy się z Anielą co czynić.
— Przewódź mną siostro... — rzekł Vandame — nie mam innej woli nad twoją.
— A więc pozostań w powozie, ja wstąpię do pałacu na bulwarze Haussmana, zapytać odźwiernego, co słychać w Malnoue.
I pobiegła szybko ku pałacowi.
Na głos dzwonka, odźwierny pośpieszył otworzyć, okazując zdziwienie na widok zakonnicy.
— Ty tu... siostro Maryo? — zawołał.
— Przybywam właśnie z podróży.
— I nie byłaś w Malnoue?
— Śpieszyłam, ażeby przybyć przed zaślubinami mojej kuzynki.
— Przed zaślubinami... Lecz siostro, przybywasz właśnie w chwili obrzędu... Widzę, iż cię to zdumiewa... Nic zatem nie wiesz co się tu działo?
— Wiem, iż małżeństwo miało nastąpić pojutrze.
— Ależ bynajmniej! Przyśpieszonem ono zostało.
— Przyśpieszonem? — powtórzyła zakonnica, bledniejąc.
— Dziś rano, właśnie w tej chwili, panna Aniela zaślubia pana Desvignes.
— Boże... mój Boże! — Zwołała siostra Marya z przerażeniem. I wybiegła na ulicę, pozostawiając w osłupieniu odźwiernego.
Przybiegłszy do oczekującego na nią w powozie Vandame’a:
— Jedźmy... jedźmy! co żywo... — wołała, wsiadając.
— Lecz dokąd? — pytał porucznik.
— Do Malnoue... Aniela dziś zrana ma zaślubić tego nędznika. Ach! czyliż na czas przybyć zdołamy!
Vandame wydał okrzyk rozpaczy.
— Na stacyę Wschodniej drogi żelaznej! — rzekła siostra Marya do woźnicy. — Dwadzieścia franków na piwo... Pędź co koń wyskoczy!
Powóz potoczył się w szalonym biegu.
W Malnoue od rana ruch i ożywienie niezwykłe panowały.
Szeregi powozów od godziny dziewiątej wjeżdżały w dziedziniec zamkowy, przywożąc zaproszonych, których przyjmował Verrière, wraz ze swym przyszłym zięciem na pałacowym peronie.
Aniela milcząca, z pochylonem czołem, dozwalała bezwiednie wdziewać na siebie pokojówkom ślubne ubranie.
Twarz jej była bladą, jakby wykuta z marmuru. Od czasu do czasu podnosiła wzrok na wskazówki zegara, szepcząc z cicha:
— Siostra Marya nie przybywa!
Uderzyło w pół do dziesiątej.
Wszedł Verrière, prosząc córkę, by się ukazać zechciała w salonie zaproszonym.
— Idę natychmiast... — odpowiedziała ledwie dosłyszalnym głosem.
I poszła za ojcem w rzeczy samej, dobywszy z toalety i wsunąwszy do kieszeni, białej, jedwabnej swej sukni pokrytej koronkami i kwiatami, maleńki rewolwer z rękojeścią z kości słoniowej, prawdziwe cacko, którym postanowiła odebrać sobie życie, gdyby ją wszelka nadzieja pomocy zawiodła.
W salonie zaczęły się dla niej nowe, niewysłowione męczarnie. Trzeba się było uśmiechać do ludzi obcych, nieznanych, odpowiadać na wyrazy, których nie rozumiała prawie.
Zdawało się jej, iż się znajduje w jakimś śnie strasznem, w marzeniu.
Punkt o dziesiątej kamerdyner oznajmił, iż powozy oczekują, by zawieść obecnych do merostwa i kościoła.
Verrière podał rękę swej córce, prowadząc ją pośród grup, zaproszonych gości, za nim szedł jego przyszły zięć, wiodąc żonę jednego ze znakomitych bankierów Paryża i wszyscy za nimi szli ku drzwiom głównego wyjścia.
Drzwi te nagle się otwarły.
Siostra Marya z Emilem Vandame ukazali się w progu.
Krzyk z trojga piersi wybiegł razem.
Okrzyk radości z głębi serca Anieli i dwa krzyki trwogi i przerażenia z ust Verrièra i jego wspólnika.
— Emil! — zawołała Aniela — ty żyjesz?
I padła w objęcia swojej kuzynki.
— Nie spodziewałeś się mnie zobaczyć, mój wuju — mówił oficer artyleryi, podchodząc ku bankierowi. — Nic dziwnego! sądziłeś bowiem, żem umarł, lecz dzięki Bogu żyję i na czas przybywam.
— Na czas? — powtórzył Verrière, zbierając całą przytomność umysłu. Na czas... jakto, powiedz mi, mam rozumieć?
— Bądź spokojnym, mój wuju... — odparł z lekką ironią Vandame — nie przybywam po odbiór przynależnej mi części spadku po Edmundzie Béraud, lecz aby wstrzymać małżeństwo mojej kuzynki, z tym oto człowiekiem.
Tu wskazał ręką na byłego sekretarza z Kalkuty.
Karol Gèrard, a raczej fałszywy Desvignes, odzyskał całą krew zimną.
— Pytam co to znaczy, panie? — zawołał, zbliżając się do Vandame’a. — Za zbyt pan mówisz podniesionym tonem. Zapominasz, iż w mojem ręku spoczywa prawo twojego życia i śmierci, a prawo to sam mi dałeś.
Obecni skupiać się około przybyłych i szeptać zaczęli.
— Tak, dałem to prawo przeciwnikowi mojemu, sądząc go być uczciwym człowiekiem, ale nie tobie, jak widzisz... — rzekł Vandame. — Dałem je Arnoldowi Desvignes, ale nie tobie, fałszerzu, ukrywającemu swoje prawdziwe, pod ukradzionem nazwiskiem. Ha! wywołujesz swe prawa... Ja im zaprzeczam! Mów zaraz... kim jesteś?
— Wszystka krew twoja nie starczy na zmycie tej obelgi; — zawołał przerywanym z wściekłości głosem zabójca Edmunda Béraud.
— Obelgi... tobie? Pojedynek z tobą? — odrzekł porucznik, pogardliwie wzruszając ramionami. — Powiedz przede wszystkiem, jak się nazywasz?
— Wiesz dobrze, że się nazywam Arnold Desvignes — wołał nikczemnik, zsiniały z zawiści i gniewu.
W chwili, gdy wymawiał te słowa, Misticot ukazał się we drzwiach salonu. Po za nim weszli trzej jacyś nieznani mężczyźni.
— Arnoldem Desvignes!.. — zawołał podrostek z Montmartre, dosłyszawszy ostatnie wyrazy. — Arnoldem Desvigues... to kłamstwo... fałsz!... Arnold Desvignes, został pchniętym przez ciebie nożem w piersi w Londynie, poczem wrzuciłeś go w Tamizę!
— Kłamstwo!... potwarz... a raczej szaleństwo!... chciał wyrzec nędznik, gdy nagle znalazł się w obec stojącego naprzeciw siebie prawdziwego Arnolda Desvignes, który rzekł groźnie:
— Śmiesz-że zaprzeczyć temu Karolu Gèrard? Ha! tym razem sądzę, trudno ci będzie!
Przyciśniony nagle, straciwszy przytomność, morderca kupca dyamentów cofnął się w tył ku drzwiom, jak gdyby pragnął ratować się ucieczką, lecz tu zastąpili mu drogę trzej nieznajomi, którzy weszli do salonu wraz z Misticotem.
Byli to: prokurator Rzeczypospolitej, naczelnik i komisarz policyi.
Na pałacowym peronie, agenci trzymali Agostiniego, silnie skrępowanego łańcuchami.
— Ten człowiek nazywa się w rzeczy samej Karol Gèrard — rzekł prokurator. — On usiłował zabić Arnolda Desvignes, okradłszy go z pieniędzy. On jest mordercą Edmunda Bèraud!
Tu dał znak komisarzowi policyj, który kładąc rękę na ramieniu zbrodniarza, rzekł:
— Karolu Gèrard... w imieniu prawa aresztuję cię!
Jednocześnie dwaj policyjni agenci włożyli mu na ręce kajdany, mimo oporu jaki stawiał bezużytecznie z swej strony.
— Panie! — rzekł prokurator Rzeczypospolitej, zwracając się do Verrièra — zostałeś pan haniebnie oszukanym przez tego zbrodniarza. Podziękuj pan temu oto młodemu chłopcu — dodał, wskazując ręką na Misticota. — Jemu zawdzięczasz bowiem, żeś nie dostał za zięcia złodzieja, fałszerza i mordercy!
Bankier drżąc cały, nie będąc w stanie wymówić jednego słowa, padł na krzesło, jak człowiek rażony apopleksyą.
— Pójdź z nami! — wygłosił rozkaz naczelnik policyi, zwracając się do Karola Gèrard.
Zbrodniarz był posłusznym. Przechodząc jednak pomiędzy dwoma agentami, rzucił na Vandame’a, Anielę, zakonnicę i Misticota spojrzenie pełne nienawiści, mówiąc zcicha:
— Nie wszystko jeszcze skończone!.. Moja głowa trzyma się jeszcze na ramionach. Będę się starał dać wam rewanż!
Zaproszeni, z pośpiechem opuścili salon, dążąc do swoich powozów.
— Siostro — rzekł Misticot do zakonnicy, wskazując Anielę i Vandâme’a, trzymających się za ręce. — Przypomi- nasz sobie tam, na wzgórzach Montmartre ów dzień, w którym ofiarowałem pannie Verrière, mały, poświęcany medalik. Mówiłem wtedy, że ów medalik szczęście jej przyniesie, i nie omyliłem się w tem bynajmniej!..
Siostra Marya chciała coś chłopcu odpowiedzieć, gdy nagle wybuch szalonego śmiechu, z ust Verrièra zmroził lodem obecnych.
Bankier podniósł się, wyprostował, a rzucając się i gestykulując na wszystkie strony, począł wymawiać jakieś urywane niezrozumiałe zdania.
Dostał nagłego pomięszania zmysłów.
Nazajutrz jego obłąkanie w furję się zmieniło.
Odwieziono go do domu dla chorych umysłowo, gdzie we dwa dni zakończył życie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
We trzy miesiące po wypadkach jakie opowiedzieliśmy powyżej, Emil Vandame zaślubił Anielę, oboje oni teraz pozostali jedynymi spadkobiercami Edmunda Béraud, a tym sposobem, właścicielami kolosalnego majątku, co pozwoliło im czynić wiele dobrego.
Na ich żądanie, Arnold Desvignes, ów prawdziwy Desvignes, objął administracyę tegoż.
Marzenie Misticota spełnionem zostało.
Dzięki Anieli i siostrze Maryi, stał się właścicielem pięknej księgarni na bulwarach, ma on nadzieję zostać kiedyś wydawcą.
Agostini nie mając chęci być wysłanym do Nowej Kaledonij, otruł się w więzieniu.
W ciągu prowadzenia procesu Karola Gèrard, ważne a niespodziewane odkrycia dokonanemi zostały.
Policya przetrząsnęła mieszkanie na bulwarze Beaumarchais’ego. Odnaleziono w jego pałacu przy ulicy Tivoli, biurko, zabrane Flogne’mu. Pozyskano dowody, że Karol Gèrard nie tylko zamordował Edmunda Béraud, lecz zgładził inspektora policyi Flogne’go, komisanta handlowego Delvignes, a następnie Wiliama Scott i Trilbego, dwóch swoich wspólników.
Sprawę tę sądziło zebranie sędziów departamentu Sekwany.
Zapadł wyrok śmierci na zbrodniarza przez gilotynowanie, co miało zostać wykonanem w jak najkrótszym czasie.