Wesele (Junosza, 1897)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wesele |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | Powtórne życie |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Noc była mroźna, księżycowa, niebo wyiskrzone; pod stopami przechodniów, pod płozami sań skrzypiał śnieg — a tego śniegu była massa, gdzie okiem rzucić wszędzie biało i biało aż do lasu, który czerniał z oddalenia, niby szeroka rama, obejmująca skromny wiejski obrazek.
We wsi gdzieniegdzie błyszczały jeszcze światła w chatach, a w dużej karczmie na skraju wioski położonej, wszystkie okna były oświetlone jaskrawo, z zewnątrz zaś dolatywały dźwięki skrzypiec, basetli i bębenka.
Na tle czerwonem szyb rysowały się sylwetki par tańczących bez upamiętania, zawzięcie; profile starszych gospodarzy i kobiet siedzących przy długim wązkim stole.
Na drodze ku wsi wiodącej słychać było głośny brzęk dzwonków i janczarów, czwórka siwych koni, biegnących wyciągniętym kłusem ciągnęła eleganckie sanie.
Powoził stangret w płaszczu z wysokim kołnierzem; na siedzeniu, otulony w kosztowne futro, kręcił się niespokojnie młody człowiek.
Co chwila wychylał głowę z futrzanego kołnierza i patrzył na drogę, jak gdyby ją w jednej chwili chciał przebyć.
— Czemu się tak wleczesz powoli, Janie, rzekł do stangreta.
— Jaśnie panie, pędzimy już pięć mil bez opamiętania, jeżeli w tej wsi nie damy koniom wytchnąć, to padną.
— Karczma cię nęci, pijaku.
— Koni szkoda, jaśnie panie. Od źrebiąt je wychowałem... takich na jarmarku nie kupi.
— Nie zdążymy na kolej.
— Zdążym, jaśnie panie, moja w tem głowa.
— Jedź więc jak chcesz, stary nudziarzu.
Stangret ściągnął lejce, krzyknął «hola małe» i konie zwolniły biegu.
— Muszą trochę ostygnąć, rzekł, tchu złapać; we wsi pół godziny postoją, a później znowuż pognamy jak wicher.
To zapewnienie nie uspokoiło podróżnego, musiał się jednak poddać konieczności, zapalił cygaro i pogrążył się w myślach, a miał zadumać się nad czem.
Niedawno, bo zaledwie przed pół rokiem ożenił się — obecnie spieszy do miasta, aby rozpocząć sprawę rozwodową. Kochał żonę swą do szaleństwa — był kochany nawzajem, dziś ją opuszcza na zawsze i nie zobaczy jej już nigdy.
Zburzone szczęście całego życia, nadzieja przyszłości, rozwiane marzenia, utracony raj, wszystko przepadło.
Zostawił ją w domu do czasu, sam się usuwa i nie powróci przed ukończeniem sprawy. Drogi ich rozchodzą się na zawsze.
I ktoby to przewidział: pół roku temu składano życzenia młodej parze, zazdroszczono obojgu, gdyż mieli wszelkie warunki do szczęścia: młodość, urodę, zdrowie, dostatek, życie bez troski, miłość...
Bez troski! co za ironia! Jest że na święcie co bez troski, pomiędzy tych dwoje coś się wkradło, coś nieujętego, niepochwytnego, nie dającego się określić bliżej... nieporozumienie, cień jakiś przykry, chłód.
A o małą rzecz poszło. On chciał jechać na zimę do Włoch, ona wolała przepędzić czas na wsi — a oboje byli dość uparci. Wyniknęła z tego taka delikatna sprzeczka, za nią druga, trzecia. On się nudził, ona również, a mieli aż nadto czasu do zastanawiania się nad urojonem nieszczęściem.
On marszczył brwi, ona była smutna, miała zaczerwienione oczy, z każdym dniem, z każdą godziną utwierdzali się w mniemaniu, że się zawiedli, że charaktery ich nie są dobrane, że miłość była złudzeniem, a rzeczywistość jest okropna, nie do wytrzymania. Oddalali się jedno od drugiego coraz więcej, aż wreszcie on przyszedł do przekonania, że dłużej tak żyć nie można że za jaką bądź cenę trzeba zerwać złote kajdany i odzyskać utraconą wolność.
Kazał zaprządz konie, zostawił na biurku lakoniczny liścik do żony i na całą noc popędził do Warszawy.
Niech się raz skończy.
Chciałby lotem ptaka stanąć w Warszawie i wprost z dworca kolei, nie zatrzymując się, pojechać do znakomitego adwokata, specyalisty. Znany to mówca, dzielny prawnik, subtelny dyalektyk i sofista. Jak jubiler brylant w złoto, tak on nieporozumienia młodej pary potrafi oprawić w artykuł prawa, dowieść, że w nocy słońce świeci, że podczas dnia ciemności panują, że białe jest czarnem, czarne białem, formalne nieformalnem, a prawdziwe fałszem.
Młody człowiek spieszy, gdyż jest głęboko przekonany, że dzielny prawnik swoją wymową niby mieczem rozetnie gordyjski węzeł jego małżeństwa.
Jan zatrzymał konie przed karczmą, okrył je derami i rzekł:
— Jaśnie panie, mróz coraz większy — może jaśnie pan się rozgrzeje.
— Kiedy tam strasznie hałasują. Co to być może? wesele?
— Pewnie że wesele.
— Żenią się, szepnął z goryczą młody człowiek, żenią się. W każdej sferze są głupcy. Pójdę, dodał głośno, zobaczę jak wygląda taki szaleniec, który dobrowolnie życie sobie chce zatruć i złamać na zawsze.
Przybycie nieznanego gościa przerwało zabawę, muzykanci przestali grać, pary tańczące rozstąpiły się, szynkarz z ukłonem wybiegł na środek izby.
— Co jaśnie pan rozkaże? pytał.
— Dajcie mi spocząć i ogrzać się, odrzekł, a wy dobrzy ludzie bawcie się dalej, ja wam przeszkadzać nie będę, byle konie wytchnęły ruszam dalej. Co tu u was.. wesele?
— Wesele, paniczu, odrzekł chłop z długiemi, białemi, jak mleko włosami, a skoro panicz między nas wszedł, to kłaniam się pokornie i proszę nie wzgardzić dobrą kompanią i poczęstunkiem.
— Bóg zapłać — a gdzież pan młody?
— A to właśnie ja jestem pan młody.
— Wy? Nie zapóźno to trochę na wesele?
— Nie; akuratnie jak proboszcz obrachował podług książki, dziś sam czas. Jagna, dodał zwracając się do zgarbionej staruszki, pokłoń się i ty gościowi, jako panna młoda.
Młody człowiek patrzył na tę parę zdumiony i na razie nie mógł zrozumieć, co się dzieje, ale białowłosy wieśniak sam z objaśnieniem pośpieszył.
— Bo to widzi panicz, rzekł, wesele to nie byle jakie, jeno złote. Pięćdziesiąt lat temu ślub braliśmy z Jagną, pięćdziesiąt lat w zgodzie i przyjacielstwie przeżyliśmy ze sobą. Dziś kiedy nabożeństwo w kościele było, ksiądz przemówił tak pięknie, aż się naród popłakał, potem pobłogosławił nas, złocone laski dał mnie i Jagnie do garści, a oto teraz z familią, synami, wnukami, niewiastkami, zięciami, sąsiadami dobrymi i przyjaciółmi krzynkę się weselimy.. a ten oto chłopaczek co koło pana stoi, to jest nasz rodzony prawnuczek. Niechże pan naszą kompanią nie gardzi.
— Ależ co znowu! Owszem, winszuję wam dobrzy ludzie i życzę, abyście doczekali w zdrowiu brylantowych godów, a z prawnuczków wszelkiej pociechy.
— Dziękujemy za dobre słowo.
— Dajcie mi usiąść bliżej, niech się wam przypatrzę.
— Co za osobliwość? Dziad z babą, ot i tyle.
— W jakimże wieku jesteście?
— My sami lat nie rachujemy, ale proboszcz podług metryki liczył. Mnie powiada będzie kopa i mendel — a Jagnie kopa i dziewięć. Letnie ludzie jesteśmy, paniczu.
— Ale zdrowie wam służy?
— Jak to starym. Ja jeszcze korczyk pszenicy dźwignę, ale pięciu ćwierciom już nie poradzę — a babina, że to robi więcej po lekkości, łazi oto, jak mucha na jesieni.
— Ale ci jeść ugotuje, szmaty upierze, izbę zamiecie, dobytek opatrzy i koło ogrodu zrobi, wtrąciła baba, a jak Bóg miłosierny da żniwa, to idę z sierpem na równi z młodemi.
— Sprawiedliwa prawda, Jagusiu, wszystko robisz, jak się należy.
— Powiedzcież mi, zapytał młody człowiek, przez te pięćdziesiąt lat dobrze wam było?
— Różnie, panie, jak Bóg dał. Był i ogień, i woda i pomorek na bydło. Były choroby i śmierć, stawiałem nad dziećmi krzyże na cmentarzu, ale zawżdy po deszczu daje pan Bóg pogodę... tedy było i źle, było i dobrze, był smutek, była i radość, były pogrzeby, były i wesela — i tak się oto szło i szło, aż się doszło do onych złotych latek.
Młody człowiek słuchał z zajęciem, a myśli coraz to nowe tłoczyły się do głowy.
— Jak wam na imię, panie młody? zapytał.
— Grzegorz.
— Mój Grzegorzu, rzadka to rzecz spotkać takie wesele, jak wasze.
— Bywają, panie, z woli Bożej...
— Nie często.. o nie często, to też kiedy mam takie zdarzenie, radbym was o jedno zapytać. Tylko odpowiedzcie szczerze i otwarcie.
— A co, panie, mam odpowiedzieć.
— Czy przez te pięćdziesiąt lat pożycia nie mieliście między sobą nieporozumienia, sprzeczek?
Dziad i baba jednocześnie wybuchnęli śmiechem, a zawtórowali im wszyscy obecni w karczmie. Opasły szynkarz za boki się brał, a jego połowica klasnęła rękami.
— Z czego się tak śmiejecie? zapytał podróżny, co was nagle pobudziło do takiej wesołości?
— A bo panicz też dziwny, rzekł chłop, pyta czy nie było jakiej sprzeczki między nami? pięćdziesiąt lat przeżyć i ani razu się nie pokłócić, a choćby i nie poszturgać. Oj, oj, paniczu!!
— On dobry człowiek, Grzegorz, rzekła baba; choć nieraz rękę na mnie podniósł.
— A i Jagna dobra kobieta, dodał pan młody, choć z pazurami.
— Tego ja nie rozumiem... kłócić się, bić się i kochać się pomimo tego.
— Paniczu, czasem dobrze posłuchać starego, ja przetłumaczę, jak jest. Mąż i żona to jak dwa konie przy dyszlu, szarpią z początku jako młode i głupie, a do roboty jeszcze nie ułożone.. Ona w swoją stronę, on w swoją. Jedno wierzga, drugie się kręci — ale jest nad nim i nad nią stangret dobry.
— Jakiż to stangret?
— Bieda, paniczku. Ćwiczy ona batogiem okrutnie, zagania precz, ani figlować, ani oglądać się nie da. To też choć młode szarpią z początku i rwą, po jakimś czasie idą coraz równiej, a nareszcie całkiem równo i zgodnie.
— Sprawiedliwie Grzegorz powiadają, odezwał się chłop jakiś, i właśnie tak jest na świecie, ja ze swoją babą też za młodu sprzeczki miewałem, a teraz zgoda święta między nami i dziatki odchowane i grosza trochę jest i gospodarstwo nie ostatnie.
— Ma się rozumieć, rzekła Grzegorzowa, jak robota jest od świtu do nocy, to kiedyż się kłócić?
Stangret do karczmy wszedł i rzekł.
— Jaśnie panie, konie wytchnęły, można jechać.
Młody człowiek pożegnał godowników i wyszedł.
Mróz wzmagał się, stangret siedział już na koźle i powstrzymywał konie, pragnąc rozgrzać je biegiem.
— Janie! zawracaj i do domu co koń wyskoczy, rzekł pan otulając się w futro.
— Nie jedziemy do kolei?
— Jedziemy do domu, powtórzył z naciskiem, ruszaj z kopyta.
Gdyby woźnica nie miał rąk zajętych, byłby się przeżegnał ze zdumieniem.
— Opętanie, czy co? szepnął, każe gnać co tchu w koniach do stacyi, teraz znowu odmiana. Jaśnie pan zapewne czegoś zapomniał w domu, dodał głośno.
— Masz słuszność, zostawiłem ważny papier na biurku...
Ogarnął go niepokój, a jeżeli żona znalazła list i przeczytała go, jeżeli...
— Fatalne głupstwo zrobiłem, pomyślał, czemu, dla jakiej przyczyny — śpiesz, Janie, spiesz.
Jeszcze noc była, gdy spienione konie stanęły przed gankiem obszernego dworu. Służący wybiegł drzwi otworzyć i światło zapalić, we wszystkich pokojach było ciemno.
Młody człowiek zrzucił futro i wziąwszy z rąk służącego świecę pobiegł do swego gabinetu. List znajdował się na biurku, w tem samem miejscu, gdzie był położony.
Nazajutrz młodzi małżonkowie byli w najlepszej zgodzie i harmonii, porozumieli się, chmurki zniknęły, sprzeczki ustały, zaczęto rozmawiać o gospodarstwie i obowiązkach.
Mimowolni sprawcy tej zgody, jubilaci po złotym weselu, wrócili do zwykłego trybu zajęć. Grzegorz poszedł do stodoły młócić jęczmień, a Jagna zasiadła do kądzieli pod piecem.