Curriculum vitae (Junosza, 1897)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Curriculum vitae
Podtytuł Kartka z pamiętnika
Pochodzenie Powtórne życie
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CURRICULUM VITAE
(kartka z pamiętnika).



Mówią, że każdy człowiek ma do czegoś szczęście. To prawda, ja naprzykład mam osobliwe szczęście do... nieszczęścia.
W najwcześniejszem zaraniu życia, bo jeszcze w niemowlęctwie zostałem przez nieostrożną niańkę wyrzucony z kołyski i na skutek tego mam nos cokolwieczek krzywy. Później, jako mały urwis, w epoce tak zwanego przez pedagogów wychowania przedszkolnego, miałem nadzwyczajne szczęście do zdobywania guzów, siniaków, podrapań. Ktoby zliczył, ile razy poturbowali mnie towarzysze, kopnął koń, ugryzł pies, ile razy spadłem z drzewa, rozbiłem się na ślizgawce, ile razy wpadłem w rów pełen wody, rozdarłem ubranie na płocie.
Nie były to nieszczęścia wielkie, ale dotkliwe, tem bardziej, że pociągały za sobą opłakane skutki, matka moja bowiem w takich zdarzeniach gorliwie wykonywała radę Ducha ś-go, a że rodzinny nasz mająteczek obfitował w piaski na których ślicznie rosła brzezina — więc... Szczerze mówiąc, czułem antypatyę do tego rodzaju drzew i gdy kto w mojej obecności wychwalał piękność brzozy płaczącej, młodociana dusza oburzała się we mnie. Miałem ochotę przerwać te zachwyty i zawołać na cały głos:
— To fałsz, nie ona jest płaczącą, ale ja! ja!
Nie zrobiłem tego jednak nigdy, gdyż w domu u nas panował wielki rygor.
W dalszym ciągu mego żywota kiedy oddano mnie do szkół, miałem szalone szczęście do tak zwanych «pałek», do «dwójek», do siadywania w kozie, do przebywania dwóch lat w jednej i tej samej klassie, ale jakoś wytrzymywało się i to, później ojciec umarł, matka bardzo podupadła na zdrowiu, a że byłem jedynakiem, więc musiałem objąć majątek i osiąść na tak zwanych swoich śmieciach.
Osiadłem tedy.
Biedota to była owa nasza fortuna, za mała na folwark, za duża na kolonję, coś pośredniego, ot tak sobie. Dziesięć włók całej obrady, w tem połowa piasku, trochę łąki, trochę lasu, głównie sośniny i brzeziny. Tyle tylko, że ta bieda znajdowała się niedaleko miasta, więc można było mieć jaki taki dochód za nowalie, za drób, za nabiał, bo oczywista rzecz, że się pszenicy wagonami nie sprzedawało.
Trzeba przyznać, że matka moja słynęła jako znakomita gospodyni, więc, gdy jako się rzekło, podupadła na zdrowiu i nie mogła po całych dniach dreptać, ja stałem się wykonawcą jej zleceń i przy tej okazyi poznawałem tajemnice jej sztuki i powodzenia.
Przekonałem się, że nie jest złą rzeczą umieć coś porządnie i nie dla czczej chwały, ale z całą prawdą sumiennie powiedzieć to mogę, że umiem obchodzić się z nabiałem, tuczyć gęsi i indyki, że znam upodobania mieszczuchów i wiem, co kiedy na jaki czas przysposobić. Na targu przed świętami wielkanocnemi dobijają się o moje prosięta, indyki, wędliny, masło, sery przepyszne. Ja najwcześniej dostarczam rzodkiewkę, sałatę, szparagi, kurczęta, młode kaczki, pamiętam o sądnym dniu i mam koguty dla żydów, a przed dniem świętego Marcina przywożę na targ mnóstwo okazałych gęsi. Niby nie ja sam, bo mam przecież służbę, ale że pańskie oko konia tuczy, więc bywam przy tem i pieniądze od kupujących odbieram.
Matka chwali mnie i mówi, że mam do gospodarstwa szczęście, ja zaś nie chcąc martwić poczciwej kobiety, kiwam głową, że niby tak jest, ale w duszy myślę sobie.
— Oj, nie, matusiu, nie, ja tylko do nieszczęścia mam szczęście, a nie stosuję tego do drobnych niepowodzeń, nieodłącznych od gospodarstwa. Bo juścić kto hoduje żywe stworzenia, ten musi być przygotowany na różne ich choroby i na upadek. Więc nie nazywam tego nieszczęściem, że czasem zmarnuje się cielę w oborze, że trafi się róża karbunkułowa u trzody, lub cholera u kur, nie liczę niepowodzenia z małemi indyczętami, bo w takich wypadkach wiem co mam robić, ale chcę wspomnieć o prawdziwem nieszczęściu, które wynika właśnie z owego szczęścia do gospodarstwa. Ja się przez to szczęście ożenić nie mogę.
A chciałbym, Bóg widzi, że chciałbym, bo to i przykrzy mi się tak samemu żyć — i wyręczenia przy gospodarstwie nie mam i jestem w takich latach, w których trzeba się jakoś ustalić i wreszcie matka namawia, a tym czasem......................
Ludzie są zazdrośni, wzięli mnie na języki, solą w oku im to jest, że człowiek z małego kawałka ziemi więcej wydobywa, niż kto inny z dużego, nie mogąc więc szkodzić mi w inny sposób, zaczęli mnie ośmieszać przed pannami.
Zdaje się mała rzecz, a przecież nie! Panna wyjdzie za starego, siwego, łysego, gotowa jest nawet w braku lepszego konkurenta oddać rękę biednemu chłopcu, ale ośmieszonemu nigdy.
Były w naszej okolicy dwie panienki, jedna jak gdyby umyślnie dla mnie na małżonkę stworzona, druga, dobra także dziewczyna, ale już nie w tym stopniu.
Uderzyłem do pierwszej z własnego popędu, trochę z sentymentu, gdyż była to wspaniała blondynka, mocna, pięknych kształtów, a trochę znów z porady matki, która w poczciwej o mnie troskliwości powtarzała mi co wieczór.
— Osłem byłbyś, gdybyś jej nie wziął, Jasiu.
Gdybyś nie wziął: Łatwo to powiedzieć, ale wykonać trudno. Bardzo trudno, zwłaszcza, gdy się dzięki złośliwym plotkarzom, ma przezwisko Jasiowej, Janowej, gdy kogoś, bo co tu w bawełnę owijać, nazywają: «babą».
Zaślepiony nie brałem tego w rachubę, zacząłem bywać, zacząłem się starać. Raz przywiozłem bukiet z lewkonij, raz z samych czerwonych gwoździków, pod jesień zaś z pełnych astrów kulistych. Piękne kwiaty i piękny sentyment, ale nie wieleć to pomogło.
Uważałem, że rodzice nicby przeciw mnie nie mieli. Ludzie praktyczni umieją poznać się na człowieku pracy, zabiegliwym, oszczędnym, pracowitym i nie biednym. Tacy rozumieją przecież, że grosz, czy to otrzymany za drób, lub za sery, jest groszem i jednakową ma wartość, ale panny sądzą widocznie inaczej.
Po kilkunastu wizytach, myślę sobie, co będzie, to będzie, kapucyn, albo starosta, oświadczę się.
Jesienny to był czas, właśnie zbiór śliwek. Mieli smażyć powidła, w wielkim kotle, na dziedzińcu. Ja się na tem znam, więc rozmowa poszła łatwo. Byliśmy przez pół godziny sami. Od śliwek do powideł, od powideł do kotła, od kotła do ognia, od ognia do miłości. Tak mi się wywijało, jak z płatka.
Ona uśmiechała się, kiwała głową, widocznie rada była moim słowom. Widząc, że to idzie gładko, że panna słucha uważnie, powiedziałem, co myślę i jakie mam zamiary.
Zaczęła się śmiać, ale jak! Jeszcze mam w uszach ten śmiech pusty, swawolny, wesoły. Tak śmieją się tylko dzieci, kiedy je coś niezmiernie ucieszy i zabawi.
— Dla czego się pani śmieje? zapytałem poważnie.
Zarumieniła się i dopiero po dłuższej chwili odrzekła.
— Już się nie śmieję. Dziękuję panu za zaszczyt, ale nie mogę dać odpowiedzi takiej, jak pan sobie życzy, mam bowiem inne zamiary.
— Jakie?
— A cóż to pana obchodzi.
Zacząłem nalegać, prosić — w końcu dała się ubłagać.
— Mam zamiar wyjść...
— Za kogo? krzyknąłem wściekły z zazdrości.
— Za mężczyznę, — szepnęła z szyderskim uśmiechem.
Tego mi było dość.
Odjechałem z goryczą w sercu, z przekleństwem na ustach, z bólem, z żalem, z rozpaczą.
Rzuciłem się na łóżko w ubraniu i przeleżałem tak do rana, pół we śnie, pół wczuwaniu, zły, zgnębiony, smutny, nie podobny do siebie. Opowiedziałem tę historyę matce. Posmutniała, kiwnęła głową i rzekła:
— Trudno, mój Jasiu, widać nie było przeznaczenia. Stało się. Nie żałuj. Machnij ręką, uderz do drugiej. Za moich lat często śpiewano w piosence.

«Toć się do rzeki nie rzucę,
«Gdzieindziej afekt obrócę.

Obróć tedy afekt biedaku. Nie jedna Józia na świecie, jedź do Mani.
Mania była ani podobna do tamtej, czarna, wysoka, szczupła, oczy niby dwa ziarnka pieprzu, usta w sznureczek, podobno złośliwa, jak osa, ale panienka niebiedna i dość gospodarna, jak mówiono.
Uderzyłem tedy do Mani.
Konkury moje wypadły na bardzo późnej jesieni, prawie na początku zimy, i trwały do Bożego Narodzenia.
Tak data dokładna, gdyż dano mi odkosza w dzień Ś-go Szczepana męczennika, 26-go Grudnia.
Już nie będę opowiadał, jak się oświadczyłem. O zmroku to było, przed zapaleniem lamp, tylko ogień na kominku płonął, to gasnął, to znów się wzmagał, rzucając blaski niepewne.
Nie powiem, żeby to była pora niedogodna do oświadczyn. Owszem w takiem świetle dziwacznem gładziej to idzie.
Wypowiedziałem, co czułem, chociaż gdyby mi na to kazali przysiądz, nie chciałbym. Suche to, czarne, złe, ale cóż miałem robić?
Oświadczyłem się.
— Wie pan, odrzekła, w zasadzie może bym i nie miała nic przeciwko temu, sądzę jednak, że dwie gospodynie w jednym domu, to byłoby za wiele.
— Proszę pani, odrzekłem, matka moja jest kobieta niemłoda i schorowana, nie wtrąca się ona do niczego, czasem chyba coś poradzi i to tylko wtenczas, kiedy jest o radę proszona.
— Ja też, odrzekła, nie miałam pańskiej mamy na myśli.
— Więc?
— Przecież pan wiesz.
— Dalibóg, nie wiem.
— Żarty.
— Ależ pani, ta chwila nie jest odpowiednia do żartów. Tu chodzi o szczęście całego życia.
— Rozumiem to doskonale i dla tego właśnie powiadam, że dwie gospodynie w jednym domu to za wiele, a pan masz ustaloną sławę dobrej gospodyni.
Odjechałem.
Odjechałem zły z przyczyny doznanego zawodu, lecz z innego znów względu kontent i mogę to powiedzieć, że jednem okiem płakałem, a drugiem śmiałem się, bo chociaż Mania, dziewczyna ostatecznie nie nadto szpetna, chociaż posażna, chociaż jak mama mówiła, mogłaby uszczęśliwić człowieka — jednak, szczerze mówiąc, wolałem, że to szczęście spotka innego, a nie mnie. Po naradzie z matką postanowiłem szukać panny w mieście. Tam ich przecie nie brak. Nieraz w dzień świąteczny po południu wyroją się na ulicę, jak pszczoły, a każda wystrojona, elegancka, wyperfumowana, aż dusi.
Strach taką lalkę pod ubogą strzechę wieśniaczą wprowadzić, ale w mojem nieszczęśliwem położeniu co robić? Jaki punkt wyjścia znaleźć? Trzeba przecież ożenić się kiedyś, mieć własne ognisko domowe, własną rodzinę. I matka tak mówi i ja sam to czuję, że wiekuistym kawalerem być nie można, że zawsze człowiek żonaty inną minę ma, że jest poważniejszy, stateczniejszy, posiada większe prawa do ludzkiego szacunku i poważania. Nareszcie chciałbym także, aby uczciwe nazwisko nie zaginęło, aby ten mały mająteczek dostał się komuś bliższemu, nie zaś dalekim krewnym, którzy już teraz rozpoczynają do mnie umizgi, jak gdybym był sędziwym wujaszkiem, skazanym na dożywotnie starokawalerstwo.
I trzeba takiego zdarzenia, że pannę Marcelinę poznałem na wieczorku u znajomych zaraz tego samego dnia, kiedy przyjechałem do miasta z zamiarem zawiązania odpowiedniej znajomości. Trzeba takiego zdarzenia, że panna Marcelina odrazu wywarła na mnie nadzwyczajny urok. Nie była ona taka jak tamta pierwsza wielka, okazała blondynka i ani jak tamta znów druga, szczupła brunetka, ale tak sobie średnio w samą miarę, ani brunetka, ani blondynka, tylko szatynka.
Rozmawiałem z nią dużo i, jak mi się zdawało, zdołałem jej się przypodobać i nie tylko jej, ale i ojcu, prosił, żeby u nich bywać, co też przyrzekłem i obietnicy dotrzymałem zaraz na drugi tydzień poszedłem w nowym garniturze, z nadzieją w sercu, że skończy się nareszcie czas moich utrapień i że znajdę nareszcie to, do czego tęskni moja dusza od tak dawna.
Jeżeli powiedziałem, że panna podobała mi się, to powiedziałem za mało, ja byłem nią zachwycony, zakochałem się w niej tak dalece, że już nic nie zajmowało mojej myśli, tylko ona jedna, bezpodzielnie.
Mogłem też mniemać, że uczucie moje nie było bez wzajemności. Ile razy przyszedłem witała mnie przyjaznym uśmiechem i uściskiem dłoni, rozmawiała ze mną chętnie o różnych przedmiotach. Widocznie miałem do niej szczęście.
Jak już powiedziałem, do czego ja mam specyalne szczęście. I to jeszcze dodać muszę, że wszelkie dotychczasowe niepowodzenia moje i nieszczęścia mogłem przynajmniej nazwać po polsku — to zaś ostatnie miało się nazywać po łacinie.
Trzeba specyalnego szczęścia, ojciec panny Marceliny był to bardzo szanowny staruszek, miał blizko siedmdziesiąt lat. Siwy, szczupły, wygolony starannie, zawsze ubrany czarno; wyglądał jak senator, chociaż był tylko assesorem na emeryturze. Pedant, formalista, prawnik, istny mól zasuszony w bibule, palił namiętnie cygara po sześć groszy i pijał kwaśne wino węgierskie, dowodząc, że ani lepszego, ani bardziej pożytecznego dla zdrowia trunku nie było, nie ma i nigdy nie będzie.
Chwaliłem owe piekielnie mocne cygara, delektowałem się kwaśnem winem, od którego mnie porywały dreszcze, bo czego człowiek zakochany dla swej bogdanki nie zrobi — zabawiałem staruszka rozmową o rzeczach poważnych. To jest właściwie, on rozmowę prowadził, ja zaś słuchałem; kiwałem głową, potakując, uśmiechając się, stosownie do okoliczności; czasem w porę, czasem nie w porę, jak się zdarzyło. Szło to jednak jakoś.
Podczas pierwszej wizyty była mowa, przez grzeczność dla mnie zapewne o pogodzie i o gospodarskich kłopotach, na drugiej dyskurs kręcił się koło hypoteki.
Nie znam ja cudzych, ale moja własna obcą mi nie jest, umiem na pamięć, co zresztą nie trudno, bo tak tytuł własności jasny, jak szkło, bo dziedziczny od pradziadka, opisanie granic, nic łatwiejszego. Jeden kawał, figura prostokątna, cztery strony, służebności i ścieśnień żadnych, długów żadnych, nawet towarzystwa. Radcą być nie chcę, wybierać nikogo nie myślę, ten będzie czy ów to mi wszystko jedno, bylem ja rat nie płacił i ciężarów na karku nie miał.
Wypowiedziałem to z ogniem jednym tchem, tak jak myślę, szczerze i o ile mogłem wywnioskować, pogląd mój na sprawy hypoteczne podobał się panu sędziemu, bo sędzią nazywam staruszka.
Gdy przybyłem z trzecią wizytą panny Marceliny nie zastałem, był tylko sam ojczulek jej, palił cygaro i dla rozrywki zapewne czytał grubą księgę pod tytułem «Kodeks kar głównych i poprawczych».
Zobaczywszy mnie, przywołał, poprosił siedzieć i rzekł:
— Doskonale się stało, żeś pan przyjechał, właśnie Marcelka wyszła i dopiero za godzinę wróci, będziemy więc mogli bez przeszkody pogawędzić z sobą, szczerze i w cztery oczy.
Poczęstował mnie cygarem i tak zaczął:
— Nie będę ci, kochany młodzieńcze, opiewał szeroko jakie jest położenie ojca mającego córkę i jakie są jego obowiązki, tyle ci tylko powiem, że musi on posiadać wzrok orła, czujność żórawia, słuch zająca i przezorność węża. Czy tak?
— Skoro pan sędzia mówi, to zapewne.
— Tak, tak, młodzieńcze, ja te przymioty posiadam, nawet w dość wysokim stopniu i dla tego właśnie zadaję ci pytanie: jaki jest cel łaskawych a tak częstych twoich odwiedzin?
Zaskoczył mnie tem pytaniem. Czułem, że się rumienię i że nie wiem jak odpowiedzieć, zacząłem układać w myśli wyrazy, lecz sędzia przyszedł mi z pomocą:
— Nie żenuj się i bądź szczery. Niema w tem nic nagannego, gdy młody człowiek pragnie mieć towarzyszkę życia. Owszem, jest to myśl zawsze godna pochwały.
— W istocie, rzekłem, panie sędzio, marzę o tem.
— Bardzo pięknie. I Marcelina córka moja podobała ci się?
— Nadzwyczajnie.
— Byłbyś zdolny pokochać ją?
— Do szaleństwa, panie, zawołałem.
— Wierzę ci, gdyż i ja niegdyś w twoim wieku, ale to do rzeczy nie należy. Mówmy szczerze. Z mojej strony przeciw twoim intencyom nie mam nic do nadmienienia, w zasadzie gotów jestem je zaakceptować.
— O panie! moja wdzięczność...
— Zaraz, zaraz, młodzieńcze; bądź cierpliwy. Więc, jak ci powiedziałem, w zasadzie dobrze, ale ja jestem człowiek starej daty, formalista, lubię wszystko robić porządnie i naturalnie od człowieka, który pragnie zostać członkiem mej rodziny muszę wymagać pewnych legitymacyi, żebym wiedział przecie z kim mam do czynienia. Sam przyznasz, że to jest niezbędne. Pragnę, aby legitymacya, o której mówię, poparta była dowodami.
— Nie rozumiem, co pan sędzia chce przez to powiedzieć, bo jeżeli idzie o metrykę.
— Naturalnie, że idzie. Samo prawo tego wymaga i w razie gdyby małżeństwo miało przyjść do skutku, to będziesz musiał ją złożyć urzędnikowi stanu cywilnego.
— Więc jakież dowody są potrzebne?
— Przydałby się wykaz hypoteczny twojego majątku; na to jednak nacisku nie kładę, gdyż raz nie chce przyczyniać ci kosztów, powtóre ufam, wierzę twoim słowom, a potrzecie, ponieważ będąc za interesem w sądzie wypadkowo widziałem księgę twego majątku. Tak się jakoś złożyło, bo nie przypuszczasz chyba, żebym z umysłu chodził sprawdzać jak tam jest. Byłoby to przedwczesne.
— Dla czegoż.
— Przedwczesne, kochanie, przedwczesne, powtarzam ci. Gdybyś był szedł drogą, którą ja szedłem przez życie, zażądałbym tylko twego stanu służby, że jednak jesteś liber baron i panicz i że takiego dowodu złożyć nie możesz, przeto chcę, żądam i za główny warunek stawiam, abyś własnoręcznie napisał mi swoje «curriculum vitae» szczerze, sumiennie, obszernie i szczegółowo: ja prawdziwość faktów, jakie podasz, zbadam i potem pomówimy. Im prędzej to uczynisz tem lepiej — a że zakochanym zawsze pilno, przeto pewien jestem, że gdy przyjedziesz znowuż nas kiedy odwiedzić, będziesz miał ze sobą operat gotowy i przepisany czytelnie, tak jak ja lubię i jak powinno być.
— Ależ, panie sędzio.
— Słucham.
— Ja takich opisów nigdy nie robiłem i nie wiem jak do tego przystąpić.
— Głupstwo jest, nie święci garnki lepią, trzeba tylko fałdów przysiedzieć. Ja wiem że wy wieśniacy nie macie tego co niemcy nazywają sitzfleissem, a co jest tak cennym przymiotem u ludzi pracujących umysłowo, ale raz w życiu możesz się na to zdobyć, zwłaszcza w tak ważnych okolicznościach. No jakże więc?
— Spróbuję, odrzekłem z westchnieniem.
— Doskonale, a jeszcze muszę cię, kochany panie, poinformować pod pewnym względem. Przypuszczam że intencye twoje względem Marcelinki są bezinteresowne, i że nie opierają się na materyalnem wyrachowaniu.
— O, panie dobrodzieju, takie myśli dalekie były odemnie. Owszem ja nie pogardzam, ale...
— Wierzę ci, bo właściwie jakiego posagu mógłbyś się spodziewać po córce emeryta.
— Nawet nie myślałem o tem.
— Otóż powiedzieć ci muszę, młodzieńcze, że pozory niekiedy mylą. Córka emeryta ma po matce swej pięć tysięcy na doskonałej hypotece, zaś po mojej śmierci otrzyma jeszcze trzy, które ja sam złożyłem z drobiazgowych oszczędności. Razem tedy ośm. Gdyby małżeństwo przyszło do skutku musiała by być intercyza, a posag zostałby zahypotegowany na twoim majątku, na pierwszym numerze.
Ucieszyłem się z tej wiadomości, gdyż ośm tysięcy piechotą nie chodzi, można by tym pieniądzom nadać jakiś obrót, albo też zaokrąglić majątek — tylko to curriculum nieszczęśliwe, to curriculum.
— Jak ja się wezmę do tej roboty?
Jak opisze przebieg mego życia, a główna rzecz co mam opisywać. Młodość jak młodość, czasy szkolne, co w nich osobliwego, a potem przy gospodarstwie jeden dzień do drugiego podobny bliźniaczo, a wszystkie jednakowe, tyle tylko urozmaicenia, że po wiośnie lato, po lecie jesień, po jesieni zima i znów po zimie wiosna. Bez opisywania każdy wie, że tak jest i tak było od początku świata.
Powróciwszy do domu, opowiadam matce rozmowę z sędzią, wszystkie jej szczegóły.
Ucieszyła się staruszka niezmiernie, że nareszcie zbliżam się do upragnionego celu — ucieszyła się poczciwa, bo i panna z porządnego domu i córka sędziego i nad spodziewanie wszelkie posażna. Czy gospodarna? Niewiadomo, ale przy takim mężu, jak ja — nauczy się wszystkich sekretów. Matka także rady jej nie odmówi. I będzie dobrze, będzie szczęście, pomyślność, dostatek.
Matka powiada:
— Nie bój się, Jasiu, śmiało, poszlij po papier, zamknij się w pokoju na trzy dni, choćby na tydzień nawet, nie zajmuj się niczem innem, tylko pisz. Moja w tem głowa, żeby ci nie przeszkadzano, bądź spokojny. Żywy duch do ciebie nie zajrzy. Ja jestem trochę zdrowsza i raźniejsza teraz i dobra wiadomość dodała mi sił, więc zajmę się gospodarstwem, podczas gdy ty się oddasz pisaniu.
Tak się też stało.
Ciężkie to były chwile dla mnie, bardzo ciężkie i przekonałem się dopiero jak trudną sztuką jest pisanie, a zwłaszcza początek. Po całym dniu siedzenia i rozmyślań napisałem tylko tyle:
«Nazywam się Jan Nepomucen Smutnicki, urodziłem się we wsi Wesółka, gminie Samotrzaski, dnia 14 lutego 1857 r.»
Dalej ani weź. Poszedłem spać w przekonaniu, że noc dobrą radę przyniesie i obudziwszy się o czwartej rano znowuż gorliwie wziąłem się do pracy. Do południa nie przybyło mi nic, do wieczora nic, cały dzień był zmarnowany. Ogarnęła mnie rozpacz, bo doprawdy za co sędzia skazał mnie na takie ciężkie roboty. Czy za to, że śmiałem podnieść oczy na jego córkę, ależ sam mnie do tego zachęcał.
Trzeciego dnia przyszła mi świetna myśl, napisałem tak:
«Ojciec mój nieboszczyk był tem, czem ja jestem obecnie, a ja jestem obecnie tem, czem był niegdyś mój ojciec, zaś dziadek mój zajmował takież same stanowisko».
Napisawszy to pobiegłem do matki.
— Czy dobrze będzie? zapytałem.
Pokręciła głową.
— Albo ja wiem, odrzekła, podług mego zdania bardzo dobrze, bo co tu więcej pisać, ale sędziemu może się wydać inaczej. W każdym razie to jest spis za krótki i nie imponuje, a jemu wartoby zaimponować.
— Czem?
— Choćby pracowitością, zabiegliwością, majątkiem.
— Co to za majątek!
— Ale dochody daje, i stosunkowo lepsze niż wiele innych. Przejrzyj tylko książki, a przekonasz się, że z roku na rok dochód się powiększa.
Rzeczywiście tak było. Z przyjemnością rozczytywałem się w tych książkach, własnoręcznie przez poczciwą matkę moją zapisanych.
Rzeczywiście to był obraz, obraz skrzętności naszej.
Przyszła mi genialna myśl do głowy i napisałem w dalszym ciągu tak:
«Co zrobiłem na tym świecie i jakie są moje zasługi, niech wykażą wierzytelne kopie z książek percepty mojego folwareczku za ostatnie lat dziesięć, które to kopie przy niniejszem załączam».
Data i podpis własnoręczny.
Zabrałem się do przepisywania energicznie, ciężka to była praca, ale ożywiała mnie nadzieja, że cel zamierzony osięgnę. Pot zalewał mi oczy, krzyż bolał nieznośnie, palce drętwiały, ale po dwóch tygodniach pracy, miałem porządnie wysztychowane kopie rachunków, na co spożytkowałem sześć liber papieru, nie licząc mnóstwa arkuszy, które podarłem przy robocie.
Rozpromieniony, szczęśliwy, pojechałem do miasta i stawiłem się u sędziego.
— Cóż to za straszny fascykuł? zawołał, gdym mu podawał papiery.
— To moje curriculum, panie sędzio.
Włożył okulary na nos, przeglądał, kiwał głową i wzdychał.
Myślę sobie dla czego? Czy wydaje mu się za małym ten dochód, jaki z mająteczku osiągam. Niech no spróbuje wydobyć więcej z tego piasku.
Przerzuciwszy papiery, sędzia podał mi rękę i rzekł.
— Młodzieńcze, obmówiono cię... ty masz rozum.
— O, panie sędzio!
— Jak żyję nie widziałem porządniejszego opisu życia.
— O nieba! więc mogę mieć nadzieję?
— Niestety — nie.
— Przecież sam pan sędzia powiedział, że mam rozum.
— Tak jest, ale moja córka go nie ma, czego mocno żałuję. Mówiłem już z nią, nie lubi wsi, nie chce wyjść za pana i podobno dała już słowo innemu. Ja bo cię zawsze szanować będę, a to curriculum zostaw mi na pamiątkę.
Cóż miałem robić! Zostawiłem, pokazywał je wszystkim, chwalił mnie, a ludzie tłómaczyli to sobie opacznie i wszystko obracali w śmieszność.
Nie ożeniłem się dotąd.. Tak.. Każdy człowiek ma do czegoś szczęście, ja mam specyalne szczęście do nieszczęścia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.