<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Wesoła teorya i smutna praktyka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

I jak za najszczęśliwszego z narzeczonych, tak potém za najszczęśliwszego z mężów uważał się doktor Władysław, kiedy odchodził z panną Kornelią od ślubnego ołtarza.
Jakto! więc doktor Władysław i panna Kornelia już są po ślubie?
Tak, mili czytelnicy! ślub zajmującéj téj pary odbył się z całą uroczystością w głównym kościele miasta, przy świetnéj illuminacyi, jaką im urządziło słońce kwietniowe, staczające się z widnokręgu i na dobranoc ogarniające świątynią szeroką połą swego purpurowego płaszcza.
A więc zapewne i cała historya skończona?
Niezupełnie skończona, mili czytelnicy, bo ślub to nie śmierć, a śmierć tylko kończy historyą żywotów ludzkich.
Wielki Boże? mamy więc wysłuchać historyi żywotów dwojga ludzi, aż do ostatniéj chwili doczesnego ich bytu?
Wcale nie, mili czytelnicy, gdyż w życiu człowieka bywa niekiedy jeden rok, miesiąc, godzina, lub nawet chwila, z któréj łona, jak motyl z gąsienicy, wylatuje cały dalszy żywot jego, ukształtowany już, urobiony, i taki, jakim ma na zawsze pozostać, szczęśliwy czy nieszczęśliwy, świetny czy brzydki, blaskiem pozłocony, czy pyłem usiany. A całe zadanie opowiadacza zależy na tém, aby w życiu człowieka, którego dzieje przedstawić pragnie, wynalazł owę gąsienicę, urabiającą przyszły żywot człowieka tego, umiał roztworzyć jéj łono i przyjrzéć się piérwszym zarysom przyszłego motyla. Z zarysów tych słuchacze odgadną dalszy lot jego, i nie będzie żadnéj potrzeby opowiadać im całą historyą, aż do chwili, w któréj skrzydła motyle, podmuchem śmierci stulone, martwe, spoczną na listku róży lub kolcach pokrzywy. My tedy przyjrzymy się tylko z blizka tych chwil szeregowi, z których łona, jak motyl z gąsienicy, wykluł się dalszy żywot doktora Władysława i pięknéj jego żony. A że, jakeśmy o tém wyżéj nadmienili, niezachwianem naszém postanowieniem jest podróżować extra-pocztą po drodze opowiadania naszego, niebawem więc dojedziemy do mety, w któréj motyl, całkiem urobiony i ukształtowany, sam już w świat poleci, a my złożymy pióro i historyą dalszego jego losu pozostawimy samodzielnym wnioskom i domniemaniom czytelników naszych.
Doktor Władysław tedy uważał się za najszczęśliwszego z ludzi, gdy, prowadząc oblubienicę od ślubnego ołtarza, patrzył na piękną bladą jéj twarz, omgloną przejrzystym obłoczkiem białéj gazy; i potém, gdy przechadzał się z nią pod rękę po ulicach miasta, a przechodnie obracali na nią głowy, jak słoneczniki, które podziwiają słońce; i wtedy, gdy, wprowadzając ją do domów licznych znajomych swych, jakich posiadał w mieście i jego okolicach, słyszał powszechny szmer uwielbienia, i widział oczy wszystkich młodych mężczyzn zwrócone na niego z tym miłym wyrazem zazdrości, z jakim ludzie mają zwyczaj spoglądać na bliźniego swego, skoro temu uda się pochwycić za poły umkliwą szatę czegoś, co wygląda przynajmniéj na szczęście.
Każdy człowiek przynosi już z sobą na świat zarody ambicyi. Żądza chluby jest tak wrodzoną ogółowi ludzi, że niedostawać jéj może chyba tylko naturom nadzwyczajnie płaskim, lub... bardzo podniosłym. Lubimy powszechnie być chwalonymi; cieszy nas, gdy nam zazdroszczą; a powodzenie tak nam zadziera nosy do góry, jak gdyby w saméj rzeczy było ono dowodem, że głowy nasze sięgają nieba.
Doktor Władysław nie zadarł nosa, bo był na to zbyt rozsądnym i grzecznym człowiekiem; niemniéj jednak posiadał on w samym sobie niezachwiane przekonanie, że nietylko głową, ale całą osobą swoją popadł w sam środek błękitów niebieskich, nad któremi to, jak wiadomo, mieści się raj i wszystkie jego rozkosze, o jakich ludzie tylko słyszą, i niewiadomo na pewno, czy ich kiedykolwiek używają. Doktor Władysław dalekim był od skeptycyzmu, który w wątpliwość podaje istnienie raju; jakże bowiem mógł-by on zaprzeczać, iż ten znajduje się powyżéj błękitów niebieskich, skoro, na ziemi jeszcze będąc, sądził, że się już przed nim wrota jego rozwarły? Do kompletnego złudzenia, ziemię w raj przemieniającego, dopomagały wiosna i lato, które w owym roku dziwnie były pogodne, słoneczne i bogato rozkwitłą roślinnością woniejące; dopomagała zachwycająca muzyka Kornelii i śpiew jéj, który koniecznie przywodzić musiał na myśl Cherubinów i ich lutnie; dopomagała także nieporównana słodycz i dobroć pani prezesowéj, która, zamieszkawszy przy córce i zięciu, była wciąż samym cukrem lub miodem, a codzienną ranną i wieczorną herbatę, któréj przyrządzanie powierzoném zostało jéj pieczy, nalewała zwykle zięciowi tak słodko, że aż nieraz prosić musiał, aby mu tę słodycz zbyteczną dolaniem odrobiny gorącéj wody zmodyfikowano. Dodać tu jeszcze należy, że szczęśliwość doktora Władysława ani trochę zaćmioną nie została wiadomością, zakomunikowaną mu przez panią prezesową, nazajutrz po ślubie młodéj pary, o zupełném majątkowém ubóztwie jéj córki; posag bowiem, nigdy nie jawił się jego oczom obok postaci pięknéj Kornelii, a przeświadczenie, że ten ostatni nie exystuje wcale, powiększyło jeszcze extazę młodego małżonka, który, jak każdy prawdziwie dobry i sił własnych pewny mężczyzna, niewypowiedzianą rozkosz znajdował w myśli, że ukochana przezeń kobieta jemu tylko jednemu wszystko zawdzięczać będzie.
Tak więc doktor Władysław uważał się za najszczęśliwszego z mężów i ludzi, a szczęśliwość ta bez najmniejszéj skazy i przerwy trwała dobre kilka miesięcy. Nagle...
Nagle w Europie wybuchnęła wojna. Dwa wielkie chrześcijańskie mocarstwa, za wspólną umową, postanowiły z pomocą mnóztwa strzelb, armat, bomb, zniszczonych grodów, spalonych wiosek, pokaleczonych lub pozabijanych ludzi, osieroconych rodzin, w proch przemienionych arcydzieł sztuki i przemysłu, wystawić długi szereg argumentów, mający najwyraźniéj dowieść całemu światu, na jak wysoki szczebel moralności wyniesioną została ludzkość przez wypielęgnowaną w łonie swém cywilizacyą i z jak nieporównaną szybkością ludzkość ta dąży po drodze postępu, tuż-tuż dotykając mety, którą jest powszechna miłość, zgoda, sprawiedliwość, pokój, braterstwo narodów i t. d.
Jakkolwiek miasto X. znajdowało się w państwie na ten raz niewojującém, i jakkolwiek ludność jego nie pałała zbyt rycerskim animuszem, toć jednak wojna, pomiędzy dwoma wielkiemi mocarstwami zawiązana, uderzyła w niego tysiącem tych ech, które od wielkich wstrząśnień, powstałych w ludzkości, rozchodzą się po całéj kuli ziemskiéj, jak ogniste warkocze komety po firmamencie.
Wszystko co żyło, a miało serce uderzające w piersi i mózg pod czaszką, nieuśpiony ciemnotą lub samolubstwem, poczuło w sobie drgania owéj tajemniczéj nici, która każdą pojedyńczą jednostkę wiąże z całem mnóztwem podobnych jéj istot i czyni z niéj ogniwo jednego wielkiego łańcucha.
Na ulicach i w domach drobnego miasta powstał wielki ruch. Każdy przechodzień niósł w ręku kawał zadrukowanego papieru, i tak wlepiał weń oczy, iż nie czuł, jak łokcie omijających go ludzi ze wszech stron, i w wielce nieraz wyrazisty sposób, dotykały jego boków, a opamiętywał się wtedy dopiéro, gdy głowa jego napotkała przed sobą nieprzebitą zaporę muru, albo uderzyła się o głowę w przeciwną stronę dążącego, i w podobnyż sposób zajętego bliźniego. Gdzieś stąpił, spotykało cię nieuchronne i nieustające pytanie: co słychać? i na pytanie to gradem sypiące się z różnych stron odpowiedzi.
Zwycięztwo tam, przegrana ówdzie, to miasto zburzone, owa forteca wzięta, tamta wieś spalona, sto tysięcy ludzi poległych, dwadzieścia, trzydzieści, piędziesiąt, sto tysięcy istot ludzkich ze zgruchotanemi czaszkami, połamaną piersią, poodrywanemi nogami i rękami, leży na polu czerwoném, a milion innych istot ludzkich płacze po nich... Brrrr! jak to brzydko! kto wié jednak, jaka idea, jaki postęp, jakie dobro moralne wyleci z tego stosu gruzów i kości ludzkich, jak Fenix z popiołów...
Zresztą, tak już świat urządzony, że panować na nim musi prawo walki o byt i wzajemnego niszczenia się. Zielona trawka rośnie sobie na polu, świeża i rada ze słońca i rosy, przychodzi wół i zjada trawkę, wołu zjada człowiek, a człowieka drugi człowiek.... rzecz w tém, kto silniejszy...
To bardzo brzydko, nie prawdaż? a przecie tak jest. Łzy i cierpienia niezbędnie są potrzebne w ekonomice społecznéj. Z czegoż bowiem cieszyli-by się źli, jeśli-by nie płakali dobrzy? czém-że by się chlubili pyszni, jeśli-by stopą swą nie rozgniatali słabych? Ztąd jednak dla ludzkości wypływa nadzwyczajne dobro. Jakie? wiedzą o tém źli i pyszni, a czują także niekiedy płaczący i pokrzywdzeni, gdy po-przez łzy i cierpienia widzą duchy swoje czyste, których męczarnie okupują grzechy świata...
Tak rozumowali sobie i gawędzili mieszkańcy X., z drżącemi sercami wsłuchując się w odgłosy téj burzy, która wrzała daleko, a z nimi razem gawędził, rozumował i przeróżne wnioski czynił o toczącéj się wojnie, źródłach jéj i następstwach, doktor Władysław. Miał on dobre serce i głowę, nie dla proporcyi na karku osadzoną, to téż silniéj może, niż u wielu innych ludzi, drgnęła w nim owa nić tajemnicza, łącząca wszystkie pojedyńcze jednostki w jeden snop o solidarném istnieniu, i dała mu znać, iż on jest kłosem, który czuje zawsze wzmożone gorąco, ilekroć ogień zajmie jakąkolwiek część jego snopa.
Było to przy końcu Sierpnia; w pokoju, pięknie, a nawet kosztownie urządzonym, na wygodnym fotelu siedział doktor Władysław z gazetą w ręku. O kilka kroków, przy otwartém i na ulicę wychodzącém oknie, siedziała żona jego w stroju, zastosowanym do pory roku, a więc jasnym i powiewnym, z twarzą świeżą, jak lilia o wschodzie słońca, z oczyma błyszczącemi, jak gwiazdy.
Za otwartém oknem widniało niebo bez chmury, pokój napełniony był błękitném powietrzem, słonecznemi promieniami i woniami kwiatów, rozstawionych po stołach w kubkach z kryształu i porcelany. Ale doktor Władysław nie zdawał się w téj chwili czuć téj pogody, tego ciepła i tych woni, jakie go otaczały. Czoło jego rysowało się zmarszczką, całą twarz zalała powaga, połączona ze smutkiem, oczy nabrały surowego niemal wyrazu. Nie był on już w owéj chwili doktorem medycyny, któremu wybornie powodziło się na świecie, ani młodym małżonkiem, spoglądającym z radością i dumą na piękną swą żonę; ale człowiekiem, w którego sercu odzywały się w grę wprawione, wszystkie najwyższe i najszlachetniejsze uczucia ludzkie; obywatelem, mierzącym z trwogą i nadzieją zarazem skutki i następstwa, jakie z wypadków, dokonywających w oddali, wynikną dla jego własnego społeczeństwa; lekarzem, który od wielu lat przyglądał się cierpieniom i nędzom ludzkim, a teraz z przerażeniem patrzył w nową otwartą cierpień tych i nędz otchłań...
Przed kwadransem, doktor Władysław, zasiadając na fotelu z gazetą w ręku, rzekł do żony:
— Przeczytajmy, co téż w dzisiejszéj piszą gazecie...
A ona, uśmiechając się do Fida, który siedział na jéj kolanach i patrzył jéj w oczy, odpowiedziała:
— Dobrze.
I doktor Władysław czytał. Czytał o rzeczach, które krew mrozem ścinały, które zdolne były poprzez najgrubszą skórę człowieka przedrzéć się aż do szpiku jego kości i zatrząść nim tak, żeby aż w oczach pociemniało od grozy. Czytał prędko, bo chciał co prędzéj dojść do końca szpalty i przejść na inną, na któréj myślał, że znajdzie się może cokolwiek pocieszającego. Ale właśnie ten koniec szpalty zawierał w sobie parę wierszy najokropniejszych.
— „Po obliczeniu — czytał głośno doktor Władysław — strata, poniesiona przez dwie nieprzyjacielskie armie w zabitych i rannych, wynosi trzydzieści tysięcy ludzi. Miasto X. objęte srogim pożarem, wsie B. C. D. i R. zgorzały. Gromady ludzi włóczą się po okolicy bez chleba i schronienia, wyziewy z placu bitwy rozchodzą się z nadzwyczajną szybkością i na wiele mil wokoło zanieczyszczają powietrze”.
Przeczytawszy te wyrazy, doktor Władysław opuścił w dół ręce z gazetą, i zamyślonym, omglonym wzrokiem spojrzał na żonę.
Kornelia siedziała w postaci lekko podanéj na przód.
Na gładkiém jéj czole zjawiła się zmarszczka, a ponsowe usta wykrzywiły się nieco, jakby pod wpływem przykrego poczucia; ale oczy młodéj kobiety nie były zwrócone ani na gazetę, ani na twarz męża, lecz tkwiły we własnéj jéj drobniutkiéj nóżce, którą, z rozkoszną niedbałością, oparła była na brzegu poblizkiego krzesła, i któréj teraz przypatrywała się z uwagą, a zarazem, jak to wyraźnie wykazywało się z jéj twarzy, z przykrością.
Doktor Władysław, jakkolwiek mocno zajęty i przejęty polityką, dostrzegł wyraz twarzy i stały kierunek wzroku swéj żony. Naturalnie, jako lekarzowi, przyszło mu wnet do głowy, że Kornelia zraniła sobie nogę, lub, że doświadcza w niéj reumatyzmu, albo czego podobnego. Pochylił się tedy ku niéj i głosem pełnym troskliwości zapytał:
— Kornelko, co ci jest?
Kornelka podniosła wzrok na męża i odpowiedziała:
— Bucik mi pękł, Władziu!
Oczy doktora Władysława otworzyły się nieco szerzéj, niż zwykle.
— Co powiedziałaś? — zapytał z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy.
— Bucik mój rozprół się — dobitniéj powtórzyła Kornelia, i smutnym tonem dodała — żałuję go, bo był bardzo ładny!
Doktor Władysław wyprostował się, wyglądał w téj chwili, jak ktoś, kto z największego upału wskoczył nagle do zimnéj wody.
— Cóż tak patrzysz na mnie, Władziu? — mówiła Kornelia — jak gdybyś w téj chwili po raz piérwszy mnie widział?
W istocie, doktor Władysław nigdy nie widział żony swéj mniéj piękną; nie podzielił się z nią jednak tą uwagą i, podniósłszy gazetę do oczu, pogrążył się znowu w cichém tym razem czytaniu.
Kornelia bawiła się z Fidem.
— Władziu! — zawołała tak nagle, że doktor Władysław drgnął. — Zobacz! zobacz!
I, przechylona w oknie, drobnym paluszkiem ukazywała mu przedmiot jakiś, znajdujący się na ulicy. Doktor Władysław, cały zaprzątnięty wojną, gotów był przypuścić, że przedmiotem tym był jaki, dziwnym wypadkiem zabłąkany do odległego miasta, żołnierz ranny, a przynajmniéj piękna mała kartaczowniczka jadąca sobie za miasto, aby tam na wolném powietrzu popisać się ze swém gruchaniem. Porwał się tedy z miejsca, przyskoczył do okna i zapytał:
— Co tam takiego?
Kornelia uśmiechała się.
— Rozkoszny kolor! — przemówiła do siebie w zamyśleniu.
— Co? gdzie? jaki kolor? — dopytywał się doktor, daremnie rozglądając się po ulicy i nie mogąc dojrzéć nic, co-by było godne jego uwagi.
— Cudny! prześliczny kolor tego kapelusza! — dokończyła Kornelia, ukazując na kapelusz damy, idącéj z wolna przeciwległym chodnikiem. — O, muszę miéć taki sam kapelusz! — powtórzyła parę razy, i klasnęła w obie dłonie, a potém jeszcze dodała: — Dołożę tylko do niego kilka białych kwiatków dla uniknienia monotonii...
Doktor Władysław znowu szerzéj nieco otworzył oczy, popatrzył na żonę, która, przechylona w oknie, ścigała jeszcze wzrokiem śliczny kapelusz, wzruszył nakoniec lekko ramionami i, nic nie rzekłszy, z wolna powrócił na dawne miejsce. I znowu rozpoczął czytanie gazety, a Kornelia, straciwszy z oka śliczny kapelusz, bawiła się z Fidem. Ale pudelek źle jakoś dnia tego był usposobiony, i nie nadawał się wcale do żartów, jakie stroić z nim chciała piękna jego pani. Na wszelkie możebne zaczepki odpowiadał tylko lekkiém wstrząsaniem kudłatych uszu, oczy kleił do snu, a ociężałe łapki wyciągał w sposób, który mógł wielce niefortunne uszkodzenia poczynić w symetrycznie ułożonych fałdach muślinowéj sukni.
Oburzona tą niewdzięcznością i ospałością faworyta swego, Kornelia zdjęła go ze swych kolan i złożyła na rozpostartym u jéj stóp dywanie. Fido, niekoniecznie może zmartwiony tą zmianą pozycyi, wyciągnął się wygodnie i po chwili usnął w ciepłych promieniach słonecznych, które złociły zewsząd orzechową sierść jego, a Kornelia, popatrzywszy na niego jeszcze chwil kilka, obejrzała się po pokoju, z miną osoby upatrującéj dla siebie jakiegokolwiekbądź zatrudnienia i, wypadkiem zatrzymawszy wzrok na twarzy męża, zawołała znowu:
— Władziu?
— Co, Kornelko? — machinalnie zapytał mąż, nie odrywając oczu od drukowanéj karty.
— Porzuć-że ty już raz tę gazetę! — rzekła żona.
— Zaraz! zaraz! niech tylko skończę! — prosił doktor, nadzwyczajnie zajęty czytaniem.
— Ale co tam! dosyć się już naczytałeś! — zawołała młoda kobieta, a zarazem z chyżością kotki poskoczyła z miejsca, wyrwała z rąk męża gazetę i, zachodząc się głośnym śmiechem, wykręciła się z nią kilka razy na jednéj nodze.
Dotąd bywało zwykle tak, że gdy Kornelia śmiała się, mąż jéj śmiał się także, a gdy wykręcała się, jak w téj chwili, na jednéj nodze, on, z uśmiechem zachwycenia na ustach, ścigał okiem jéj uroczą postać, która, dla niestracenia równowagi, przechylała się to w tę, to w owę stronę, a była tak lekką i powiewną, jakby ją mgła stworzyła, a tak kształtną i plastyczną, jakby ją snycerz jaki ukuł z marmuru.
Ale tym razem Kornelia śmiała się, a mąż jéj nie śmiał się; Kornelia ulatywała nad ziemię z szerokiemi rękawami muślinowéj sukni, fruwającemi u jéj ramion nakształt skrzydeł anielskich, a mąż jéj nie ją ścigał wzrokiem, ale swoję nieszczęśliwą gazetę, która fruwała także w powietrzu, niby trzecie skrzydło, a czepiając się o stoły i ramy źwierciadeł, darła się i mięła w sposób pożałowania godny.
— Kochana Komelko! oddaj-że mi moję gazetę — prosił doktor Władysław, a brwi jego lekko drgały, co u niektórych osób bywa oznaką zbliżającego się niezadowolenia na seryo. Ale w odpowiedzi zabrzmiał głośniejszy jeszcze wybuch śmiechu, a trzy skrzydła, z których dwa były muślinowe, a trzecie papierowe, szybciéj jeszcze poczęły fruwać w powietrzu, bo Kornelia, wykonawszy kilka choreograficznych figur, okręcała się wkoło pokoju na drugiéj nodze.
— Kornelko! oddaj-że mi moję gazetę! — powtórnie zawołał doktor Władysław, a należy zwrócić uwagę na to, że do imienia żony nie dodawał żadnego czułego epitetu, jak to dotąd nieodmiennie bywało u niego w zwyczaju.
Kornelia stanęła na środku pokoju i, ze śmiechem na ustach, wyciągnęła ku niemu w całéj długości ramię z gazetą w rączce. Doktor, którego nadzwyczajnie obchodziły losy wojujących pomiędzy sobą mocarstw, uczynił dwa kroki na przód i już, już, końcem palców dotknął zmiętoszonego do niepodobieństwa dziennika, gdy ten znowu frunął w przeciwną stronę i, wraz z dzierżącą go w dłoni młodą panią, rozpoczął swój napowietrzny wkoło pokoju taniec.
Muzyką temu tańcowi przygrywającą, był głośny śmiech Kornelii, ów śmiech srebrzysty, melodyjny, zawrotny, który zazwyczaj tak piękny tworzył akompaniament do retoryki jéj oczu. Ileż razy doktor Władysław na falach tego śmiechu puszczał ducha swego w taniec czarodziejski, którego ostatnie figury rzucały go aż w same błękitności niebieskie! Teraz jednak był on w takiém usposobieniu, że wolał gazetę, niż podobłoczne przebywanie; to téż, zniecierpliwiony nieco, a w połowie téż poddając się swawolnemu humorowi żony, puścił się w niepodobną pogoń za nią i za kręcącym się nad jéj głową arkuszem papieru. Powiadamy w pogoń niepodobną, gdyż Kornelia miała skrzydła, a doktor Władysław ich nie miał: to téż ona, jak obłok, mknęła po różnych stronach pokoju, a on, jak człowiek z ciała i kości, gonił ją w podskokach i zwrotach, przypominających bardziéj łacinę, niż wprawę gimnastyczną. I taka jeszcze pomiędzy małżonkami, wyprawiającymi gonitwy, zachodziła różnica, że Kornelia śmiała się wciąż i coraz więcéj, jak osoba, która bawi się przewybornie; a doktor Władysław śmiał się tylko trochę, ot tak, niby przez ustępstwo, jak bywa zwykle z człowiekiem, który przepędza czas w sposób wcale dla siebie nie stosowny.
Nagle stęknęło w pokoju, dźwięknęło, gruzy posypały się, woda popłynęła. Sądzić-by można, że to jedna z bomb, których tyle kędyś na dalekim świecie latało, wpadła do spokojnego mieszkania doktora.
W saméj zaś rzeczy było to wcale co innego. Oto jedno z muślinowych skrzydeł wirującéj wokół pokoju pani zaczepiło o bronzowe skrzydło Kupidyna, zawieszonego nad zegarem w leżącéj pozycyi. Kupidyn, chętny zawsze do lotu, puścił się na przód i pociągnął za sobą zegar, zegar przywalił swym ciężarem porcelanową wazę z bukietem świeżych kwiatów, waza rozłamała się na drobne kawałki, przez co woda, znalazłszy swobodne ujście, kilku strumieniami i fontannami popłynęła na posadzkę.
Były to najsmutniejsze ruiny, tu i owdzie przysypane kwiatami. Przytém muślinowe skrzydło Kornelii uległo kompletnemu zepsuciu i na dwoje rozdartém zostało figlarną strzałą bronzowego Kupidyna.
Młoda pani przestała wirować, upuściła z rąk gazetę, niewinną tylu nieszczęść przyczynę, i z wielką troskliwością oglądała rany swego rękawa. Doktor Władysław stanął zaś, jak wryty, i patrzył na przewrócony zegar, stłuczoną wazę i rozlaną wodę, z miną człowieka, który nic a nic nie rozumié, co się z nim dzieje. Po chwili jednak spojrzał na żonę i rzekł:
— Czy wiész, Kornelko, że bawimy się, jak dzieci.
— O, a tyś taki stary! — zawołała żona ze śmiechem, i zajęta wciąż swym rękawem, rzuciła na niego ukośne wejrzenie, z którego wiele-by wyczytać można było, więcéj może i coś daleko gorszego, niż dziecinną pustotę i wesołość.
Doktor Władysław jednak nie dostrzegł tego wejrzenia, ale dosłyszał wyraz: stary! — i być może, iż ten nie przypadł mu zupełnie do smaku, gdyż wyprostował się z lekka i z wielką determinacyą odpowiedział:
— Starym nie jestem jeszcze, ale do podobnych pustot, jak ta, któréj oddawaliśmy się w téj chwili, nie nadałem się już, co prawda.
Mówiąc to, schylił się po swą nieszczęsną gazetę, któréj dwa prądy płynących po posadzce strumieni groziły zupełném zalaniem, a Kornelia przestała oglądać swój poraniony przez Kupidyna rękaw i, ze wzrokiem, który zapłonął czémś bardzo podobném do gniewu, rzekła:
— Ciekawam bardzo, co mnie to obchodzić może, że się tobie podobne, jak je nazywasz, pustoty nie podobają? podobają się one mnie i na tém koniec.
Doktor Władysław z zadziwieniem spójrzał na żonę i, rzecz dziwna, że, pomimo niezmiernéj różnicy, jaką sprawiała młodość i piękność Kornelii, twarz jéj wydała mu się, w téj chwili szczególniéj, podobną do twarzy pani prezesowéj. Czarne bowiem oczy nabrały téj saméj bystrości, a rumiane usta karmelkowéj słodyczy, sączącéj z siebie kwas cytrynowy. Na twarzy doktora Władysława odbiło się przykre wzruszenie. Z przemokłą i zmiętoszoną gazetą w ręku, usiadł na krześle i, po chwili milczenia, ozwał się z wielką powagą:
— Że jesteś wesołą, droga Kornelio, to mnie wcale nie dziwi, ani martwi. I owszem, wesołość jest w tobie wielkim wdziękiem, któremu rad, przypatruję się zawsze. To tylko zdziwiło mnie trochę, że napadu téj wesołości doświadczyłaś w chwili, w któréj ja byłem zajęty i ciebie zająć pragnąłem rzeczą tak poważną i żywo obchodzącą każdego myślącego człowieka...
Kornelia przez kilkanaście sekund nie odpowiadała, i zajęta podnoszeniem zegara i umieszczeniem nad nim bronzowego Kupidyna, którego muślinowe jéj skrzydło strąciło z właściwego mu stanowiska, stała plecami zwrócona do męża i z cicha nuciła drugą część walca „Il Baccio”. Nagle przerwała nucenie, zwróciła głowę i, przez ramię spoglądając na męża, w te mu odrzekła słowa:
— Kochany Władziu! przed ślubem naszym mówiłeś mi nie raz, ale sto razy, że w małżeństwie mąż reprezentować powinien stronę poważną życia i myślenia, a żona wesołą. Ty jesteś tedy poważny, a ja jestem wesołą. Sam tego chciałeś...
Wspomnienie pana Witolda i rozmów z nim prowadzonych żywo stanęło przed pamięcią doktora Władysława, a w myśli jego niewyraźnie zamajaczyły słowa:
George Dandin!
Było to piérwsze pomiędzy młodymi małżonkami nieporozumienie, ale doktor Władysław czuł w niém może zarody bardzo nieprzyjemnego dla obu stron niezrozumienia się, gdyż w parę godzin potém, przeciwko zwyczajowi swemu, chmurny nieco zasiadł do stołu. Być może zresztą, że i losy dwóch wojujących mocarstw, i to jakieś wielkie moralne dobro, mające wyleciéć ze stosu gruzów i kości ludzkich, jak Fenix z popiołów, tkwiło mu nieustannie w głowie, bo milczał i widocznie był bardzo zamyślonym. Kornelia z zupełną swobodą karmiła Fida rosołem, i z wybuchami śmiechu opowiadała matce o historyi bronzowego kupidyna, obalonego zegara i stłuczonéj w drobne kawałki wazy porcelanowéj. Żałowała tylko bardzo rękawa, który rozdarł się na dwoje, a był pięknie ogarnirowany wstążką błękitną. Pani prezesowa obojętnie słuchała śmiechu i żalów córki, a więcéj, niż kiedy, latające jéj oczy i słodszy jeszcze, niż zwykle, uśmiech, wiszący na ustach, zdradzały, że miała dnia tego myśl jakąś ukrytą, do któréj wypowiedzenia gotowała się w milczeniu.
Przy drugiéj potrawie, szanowna dama zwróciła się ku milczącemu i zamyślonemu zięciowi, i w ten sposób głos zabrała:
— Czy piesze wędrówki po mieście, jakie codziennie odbywasz, nie utrudzają cię, luby, kochany zięciu?
Usłyszawszy to niespodziane pytanie, doktor Władysław z lekkiém zdziwieniem spojrzał na teściową swą i odpowiedział:
— Bynajmniéj, szanowna mamo! piesze wędrówki nie utrudzają mnie, lecz owszem przewybornie służą mojemu zdrowiu. Gdy deszcz pada, lub czuję się zmęczonym, wracam do domu publicznym powozem.
Pani prezesowa złożyła nóż i widelec na talerzu i odchrząknęła; szczęki jéj poruszały się prędko, jak bywało zawsze, gdy przygotowywała się do czegoś ważnego.
Odchrząknęła po raz drugi i temi ozwała się słowy:
— Wiem dobrze, luby, kochany mój zięciu, rozumiem dobrze i czuję dokładnie, jakiém jest moje w twym domu położenie. Jestem biedną, zrujnowaną kobietą, która żadnych innych nie posiada zasług, oprócz téj, że wychowała swoję lubą, kochaną córkę, i czyniła wszystko, co mogła, aby dać jéj świetną edukacyą, a następnie los szczęśliwy zapewnić. Niegdyś bywało ze mną inaczéj: byłam bogatą i nieboszczyk mąż mój, pan prezes N., wziął za mną 300,000 złotych posagu, które stopniały w jego ręku, gdy luby, kochany ten człowiek, nieszczęśliwe mając zamiłowanie w gorzelniach i młynach...
— Mamo! mamo! zostaw w pokoju biednego ojca! — przerwała Kornelia, któréj oczy nagle się zaiskrzyły i z któréj ust zniknął uśmiech.
— Inaczéj, inaczéj niegdyś bywało ze mną! — ciągnęła pani prezesowa, nie zdając się zważać na przerwę — byłam bogatą, miałam salony, ale co się zwie salony, nie takie pokoiki, jak twoje luby, kochany zięciu, ale z królewskiemi posadzkami i meblami, obitemi prawdziwym Utrechckim aksamitem. Kornelka wyhodowała się w salonach takich, to téż przyznasz sam, luby, kochany zięciu, że znać po niéj ten dobry ton i tę prawdziwą dystynkcyą, jakie ją od dzieciństwa otaczały. Wszystko to jednak minęło...
Tu szanowna dama westchnęła ciężko i po chwili milczenia, w czasie któréj głowa jéj poruszała się w sposób niezmiernie żałosny, mówiła daléj:
— Wszystko to minęło, jak sen. Próżność, próżności i wszystko próżność! fortuna kołem się toczy. Nic niéma stałego na świecie. Jestem teraz na łasce u ciebie, luby, kochany zięciu!
— Ależ, kochana mamo! — zawołał doktor Władysław, na którego twarzy zdziwienie walczyło z przykrém wzruszeniem, i który od kilku chwil złożył nóż i widelec, uczuwszy zapewne ten wpływ szkodliwy, jaki w podobny sposób nastrojone rozmowy wywierać zwykły na apetyt.
— Ani słowa! ani słowa więcéj, luby, kochany zięciu! — zawołała pani prezesowa, tonem nieubłaganéj stanowczości. — Wiem dobrze, rozumiem, czuję, jakiém jest moje w domu twym położenie. Wiem dobrze, rozumiem, czuję, że nie powinnam mieszać się do spraw twoich, ani dawać ci rad, któremi pogardzać ci wolno, luby, kochany zięciu. Niemniéj jednak tam, gdzie idzie o szczęście mego jedynego dziecka, o pozycyą, jaką córka moja zajmować ma śród świata, tam, gdzie idzie o godność was obojga, lube, kochane dzieci, o stanowisko wasze, o szczęście wasze, tam powinnością moją, jako matki, jest podnieść głos i przemówić...
— Ależ na Boga, kochana mamo! — zawołał doktor Władysław, z wyrazem istotnego przerażenia na twarzy — o cóż chodzi? cóż się stało? W czém szczęście Kornelki i stanowisko nasze w świecie jest zagrożoném?
— Powinnością moją jest, jako matki — kończyła pani prezesowa — świętą jest moją powinnością powiedziéć ci, luby, kochany zięciu, że ani tobie, ani żonie twojéj, nie przystoi pieszo chodzić po mieście, i że dla szczęścia Kornelki, dla pozycyi jéj w świecie i osobistéj godności was obojga, potrzebnym jest nieodbicie piękny powóz i przynajmniéj para rosłych koni do karety...
Gdy szanowna dama wymawiała te wyrazy, w głosie jéj brzmiało prawdziwie wzniosłe pathos. Skończywszy mówić, skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła przed siebie z miną osoby, która mężnie spełniła swą powinność i, z godnym podziwienia stoicyzmem, oczekuje na dalsze wyroki przeznaczenia. Ale doktor Władysław nie wydawał się zbyt wzruszonym patetycznym tonem, ani zbudowanym pełną stoicyzmu postawą swéj teściowéj. Na twarzy jego walczyły śmiech i zdziwienie, wzbudzone zapewne tą, po raz piérwszy może w życiu usłyszaną, wiadomością, iż piękny powóz i para rosłych koni do karety niezbędne stanowią warunki szczęścia, i, o bogi miłosierne! godności osobistéj dwojga ludzi.
Po chwili tedy milczenia, w czasie któréj uśmiechał się i dziwił na przemian, doktor Władysław następnemi ozwał się słowy:
— Kochana mamo! lubo nie mogę w zupełności zgodzić się na to, aby piękny powóz i para rosłych koni były niezbędnym warunkiem szczęścia Kornelki i osobistéj godności nas obojga, toć jednak był-bym do najwyższego stopnia uszczęśliwionym, gdybym mógł spełnić tylko co wyrażone życzenie kochanéj mamy. Ale znowu wydatki, jakie-by sprowadziło za sobą nabycie i utrzymanie tych przedmiotów, uczyniły-by w budżecie moim wielce szkodliwy przewrót; a że miasto nasze nie jest zbyt rozległe i kursuje w niém dostateczna ilość publicznych powozów, sądzę, że najrozsądniéj będzie, jeśli się bez własnych koni i powozu obejdziemy, tém bardziéj, że nie powinniśmy przecie...
Tu mowę doktora przerwał stuk gwałtownie usuwającego się krzesła i szelest szybko przez pokój biegnących kroków. Kornelia to porwała się od stołu i z chusteczką przy oczach pomknęła do przyległego pokoju.
— Kornelko! lube, kochane dziecię moje! — krzyknęła pani prezesowa, i z rozwartemi ramionami pobiegła za córką.
Doktor Władysław powstał także i przez chwilę osłupiałym wzrokiem patrzył na dwie uciekające panie. Po chwili jednak przestrach odmalował się na jego twarzy.
— Kornelko! — zawołał, przypadając do żony, która z głośnym płaczem rzuciła się na kanapę — Kornelko, życie moje! czyś ty nie chora?
Młoda małżonka odjęła chusteczkę od zarumienionéj twarzy i, patrząc na męża wzrokiem załzawionym, wyrzekła:
— U ciebie, Władziu, zawsze, zawsze tylko choroba na myśli! Prawdziwy z ciebie doktor!...
I znowu zaczęła płakać.
Doktor Władysław zastanowił się chwilę nad słowami żony, zdziwił go bowiem niezmiernie ton, jakim je wymówiła. Że był on prawdziwym doktorem, nie ulega to najmniejszéj wątpliwości, ale gdzie tu był powód do gniewu? Dlatego rzekł:
— Czegóż płaczesz, Kornelko? za cóż się gniewasz?
— Jesteś okrutny, mój zięciu! — odrzekła pani prezesowa, która z nadzwyczajną troskliwością oblewała skronie swéj córki płynem orzeźwiającym.
Wyraz: okrutny! ze szczególniejszą mocą uderzył o wyobraźnią doktora. Nigdy bowiem dotąd nie przychodziło mu na myśl, aby w charakterze jego mogła znajdować się straszna wada okrucieństwa. Do wady téj nie poczuwał się wcale i był nawet pewnym, iż jéj nie posiada. To téż z przeświadczeniem o zupełnéj w tym razie niewinności, ozwał się bez najmniejszéj skruchy w głosie.
— Nic a nic nie pojmuję, co się stało Kornelce.
Pani prezesowa, z flakonem kolońskiéj wody w ręku, wyprostowała się jak struna.
— Co się stało? co się stało? — zawołała, obie ręce rzucając w powietrze — nie pojmujesz, co się Kornelce stało, luby, kochany zięciu! To bardzo niedobrze, że tego nie pojmujesz! To mnie wcale a wcale nie cieszy! To mi wcale, a wcale dobréj wróżby dla szczęścia mojéj córki nie daje! Powinieneś pan pojmować, koniecznie powinieneś pan pojmować! Dobry mąż pojmuje zawsze swoję żonę, i gdy ona płacze nad tém, że jéj odmówił powozu i koni, nie pyta jéj o zdrowie! Pytaj o zdrowie pacyentów swoich, luby, kochany zięciu, ale nie żony twojéj, która płacze nad tém, że jéj odmawiasz powozu i nędznéj pary koni!
Po tym wylewie słów, pani prezesowa pochyliła się znowu nad córką, a doktor Władysław wzruszył ramionami i patrzył na Kornelią tak, jakby oczekiwał i spodziewał się po niéj, iż wnet energiczny zaniesie protest przeciwko słowom matki swéj, tchnącym, wedle rozumienia jego, najwyższą niesprawiedliwością. Ale postawa młodéj małżonki, w znękaniu rzucona na poduszki kanapy, zdawała się słowom tym przytakiwać raczéj, niż zaprzeczać, a twarz jéj pozostawała wciąż pod przysłoną białéj chusteczki, z za któréj od czasu do czasu wymykały się grube łzy.
I była dosyć długa chwila powszechnego milczenia, przerywanego tylko niezrozumiałém, lecz burzą brzemienném szemraniem pani prezesowéj, i monotonny odgłos wydającemi, łkaniami Kornelii.
Doktor Władysław stał, jak wryty, na miejscu, zdumiony, zmartwiony, przerażony niemal temi zastraszającemi w istocie symptomatami, które pojawiły się tak nagle w domowém pożyciu jego; ale, przyznać należy, wcale nieprzygnębiony. Wyglądał on przeciwnie dosyć hardo, a nawet lekko zarumienione policzki jego i spojrzenia, jakie rzucał na teściową, okazywały widoczne postanowienie niepoddania czoła gromom. Pochylił się nad żoną i bardzo uprzejmym głosem przemówił:
— Kochana Kornelko! dlaczego płaczesz?
Nie było odpowiedzi.
— Kornelko! — powtórzył — czy powiész mi dlaczego płaczesz?
Kornelia nie odpowiadała.
— Kornelio! — wymówił mąż, zupełnie już stanowczym głosem — proszę cię, abyś mi powiedziała, dlaczego płaczesz?
Tym razem młoda małżonka odjęła chusteczkę od oczu i, nie patrząc wcale na męża, odparła tonem nie dopuszczającym odpowiedzi:
— Dajże mi pokój, Władziu! — poczém znowu twarz zasłoniła.
— Kornelko — mówiła pani prezesowa, schylona nad córką — lube, kochane dziecko moje, odpowiedz mężowi! trzeba mu przebaczyć, moja córko! on mężczyzna, a do tego, jak przekonałyśmy się teraz, mężczyzna, nieumiejący cenić skarbu, jaki w tobie posiada, ani pojąć potrzeb i pragnień kobiety dystyngowanéj i dobrze urodzonéj. Cóż robić? taki-to los nas kobiet. Przemów do męża, lube dziecię, i powiedz mu sama, że nie przestaniesz cierpiéć i płakać, dopóki nie będziesz miała powozu i pary koni!...
Kornelia nie odpowiadała, ale zato na twarzy jéj męża zjawiły się pewne znaki, zwiastujące, iż cierpliwość jego miała się ku końcowi. Z miną człowieka, który tylko co obudził się ze snu, lub po długiéj przejrzał ślepocie, popatrzył on jeszcze chwilę na dwie kobiety, poczém wyciągnął ramię po kapelusz swój, umieszczony na poblizkim stole. Z tym kapeluszem w ręku i wyrazem wielkiéj stanowczości na twarzy, zwrócił się do swéj teściowéj i rzekł:
— Jestem pewny, że Kornelka przestanie płakać wprzód, nim znajdzie się w posiadaniu powozu i koni których, na teraz przynajmniéj, bez nadwerężenia interesów moich, dostarczyć jéj nie mogę. Co zaś do cierpienia, nie widzę do niego żadnéj rozsądnéj przyczyny, ani téż wiem, co jest powodem nagłego rozkwilenia się Kornelki. Dlatego oddalam się i proszę Kornelki, aby, przez czas mojéj nieobecności, zastanowiła się nad wszystkiém, co się stało, i wróciła do zwykłego swego humoru, który czém został zachwiany, prawdziwie nie wiem, tém bardziéj, że ona sama powiedziéć mi o tém nie chce...
To rzekłszy, doktor Władysław skierował się ku drzwiom i, nie zważając na piorunujące wejrzenia, jakiemi osypywała go pani prezesowa, opuścił pokój. Podobnym był on w téj chwili do walecznego żołnierza, który, pod gradem nieprzyjacielskich pocisków, regularnego dokonywa odwrotu, i lubo opuszcza zajmowaną przez siebie pozycyą, to jednak zwycięzko i chwalebnie ratuje całość i honor chorągwi.
Bywają wypadki, w których odwrót nietylko uważanym jest za potrzebny i nieodbity, ale w dyrygujących nim wodzach większéj dowodzi zręczności i odwagi, niż uparte i bezskuteczne trzymanie się na placu bitwy. Dzieje prowadzonych na świecie wojen przytaczają kilka przykładów z cudowném niemal powodzeniem dokonanych odwrotów. Najwięksi strategicy są zdania, że regularne dokonanie rejterady bywa nieraz trudniejszém i więcéj umiejętnéj taktyki wymagającém dziełem, niż wyraźnie odniesione zwycięztwo. Bywają rejterady, które w skutkach swych nawet na równi stoją z niejedném zwycięztwem, i nieprzyjacielskie siły pogrążają w położenie wielce trudne. Wszystko to nie ulega żadnéj wątpliwości. A jednak, rejterada jest zawsze rejteradą, i odwrót, choćby najregularniéj wykonany i najlepiéj świadczący o taktyce i odwadze tych, co go dokonali, ma w sobie zawsze coś nieskończenie bolesnego. Wprawdzie całość i honor chorągwi się uratowuje, orły dumnie unoszą się nad cofającemi się szeregami i szelestem swych skrzydeł zdają się wyśpiewywać hymny chwały; ale w sercu żołnierza osiada smutek, ten smutek, który powstaje z nadziei zawiedzionéj i trwogi o przyszłość.
Doktor Władysław świetną wykonał rejteradę; nie upadł na kolana, jakby to wielu uczyniło mężów, przed płaczącą swą żoną, i nie błagał, aby mu przebaczyła nie wiedziéć dlaczego wylewane łzy swoje; nie upokorzył się téż przed surową swą teściową i nie starał się odzyskać jéj łaski przyrzeczeniami, których wykonanie uważał-by w duchu za grubą niedorzeczność; nie, on z męztwem oparł się rozczuleniu, w jakie wprawiały go łzy małżonki, i mężny postawił opór niesłużnym żądaniom teściowéj. Przytém, czując dobrze, iż hart charakteru jednego mężczyzny nie może długo dotrwać zjednoczonéj sile dwóch kobiet, z których jedna płacze, a druga gniewa się; wolał ustąpić z placu i, stanowczéj unikając porażki, uratować honor i całość męzkiéj energii i mężowskiéj powagi.
Rejterada tedy doktora Władysława była chwalebną i w pełnym wykonaną porządku; a jednak wyglądał on tak, jak człowiek, w którego serce zapadł nagle smutek... ten smutek, który powstaje z nadziei zawiedzionéj i trwogi o przyszłość...
Miał on dotąd nadzieję, piękną, różową, jak jutrzenka, nadzieję, że domowe życie jego popłynie w świętym pokoju i błogosławionéj ciszy dwojga serc zjednoczonych; aż nagle ujrzał nad głową swoją grubą chmurę, o niepojętych dla niego, lecz groźnych barwach, i usłyszał w oddali, lecz wyraźnie, grzmiący huk tego orkanu, który, gdy raz wpadnie na drogę, jaką postępuje człowiek, to już w popiół i ruinę zamieni wszystkie budowane przez niego zamki na lodzie.
Przyszłość przedstawiała się oczom doktora Władysława jasno i wyraźnie zawsze, od dnia ślubu jego z Kornelią — różowo i złocisto... Teraz poczęły błąkać się po niéj cienie jakieś niepochwytne i nieokreślone, a na różowéj barwie ukazały się plamki...
Wprawdzie nic tak bardzo ważnego, nic stanowczego nie zaszło w domu i życiu doktora Władysława; niemniéj jednak, gdy, wyszedłszy na ulicę, wypadkiem podniósł on wzrok do góry i ujrzał, rozciągnięty nad światem, pogodny namiot z nieskazitelnego błękitu, w oczach jego odmalowało się pytanie: azali nad tym błękitem w istocie znajduje się raj, pełen rozkoszy, za którego istnienie ręczyła mu niby rajska szczęśliwość, jakiéj używał już tu na ziemi.
Teraz szczęśliwość ta z pewnika, jakim była dotąd, przemieniła się w problemat, drżący na odgłos orkanu, który nagle zahuczał w oddali.
Gdy tak doktor Władysław z wolna postępował ulicą i myślał o raju, w wątpliwość popadłym, o orkanie, zagrażającym świątyni domowego jego szczęścia, i o chwalebnie odbytéj swéj rejteradzie; Kornelia leżała wciąż na kanapie, z chustką przy twarzy, i wciąż płakała. Ale pani prezesowa nie skrapiała już skroni jéj orzeźwiającym płynem, ani wlewała w strapione serce córki balsamu macierzyńskich pociech po wyjściu zięcia przetrwała parę minut w zupełném milczeniu i bezczynności, a wyjrzawszy przez okno i przekonawszy się, że doktor Władysław był już na ulicy, stanęła nad córką i w te ozwała się słowa:
— Dosyć-że już tych beków, Kornelko. Mąż twój wyszedł.
Kornelia podniosła się w pół, spojrzała na matkę oczyma łez pełnemi i wymówiła:
— Więc mama sądzi, że ja grałam komedyą przed Władysławem? że płacz mój był udaniem? Jeśli tak jest, to mama myli się, mocno myli się...
To rzekłszy, powstała i obie ręce przeciągnęła po twarzy, rzęsistemi zalanéj łzami. Wkrótce jednak opuściła je na suknią i stała tak z pochyloném czołem w milczeniu.
Pani prezesowa patrzyła na nią z wyrazem zdziwienia, połączonego z gniewem.
— Cóż znowu! — rzekła — czyliż w istocie płakałaś nad tém, że ci mąż sprawić nie chce pięknego ekwipażu? Ależ bądź cierpliwą! jak uweźmiemy się obie, to postawimy na swojém...
— Ależ to właśnie przykrość mi sprawia, że jesteśmy zmuszone uwziąść się i postawić na swojém!— zawołała Kornelia, podnosząc głowę i z żywym na twarzy rumieńcem. — Mnie to boli, mnie to upokarza, że on mnie, mnie odmawia tak prostéj, tak niezbędnéj rzeczy... On powinien był sam odgadnąć, przewidziéć i spełnić moje żądanie... ale on taki zimny, prozaiczny, prawdziwy doktor! A przecież...
Umilkła i znowu pochyliła głowę.
— Cóż przecie? — rzuciła niecierpliwe pytanie prezesowa.
— A przecież — kończyła Kornelia — czuję, że nie mam prawa wymagać od niego wielkiéj czułości; że, gdyby mnie nawet wcale nie kochał, gdyby wszystkiego mi odmawiał, nie miała-bym prawa poczytywać mu tego za złe.
— I dlaczegóż-to, moja pani, nie miała-byś tego prawa? — z żywą niecierpliwością zawołała matka. — Dlaczego? dlaczego?
— Dlatego... — zaczęła Kornelia — dlatego...
Nie dokończyła. Wyprostowała się, głowę w tył odrzuciła, wargi jéj drżały, nozdrza rozdymały się, oczy płonęły, krwisty rumieniec oblewał czoło, policzki i spływał aż na szyję.
— O, mamo! — zawołała w końcu podniesionym i drżącym głosem — czyliż nie wiész, czyliż nie wiész dlaczego?...
Wykrzyknik ten wypadł z jéj ust namiętny, gwałtowny, wrzący wyrzutem, żalem, gniewem i wstydem.
Pani prezesowa wzruszyła ramionami i odrzekła tonem pogardliwym nieledwie:
— Gdybym nie znała twego charakteru i raptusów, jakie cię często napadają, sądziła-bym, żeś dostała pomieszania zmysłów.
Kornelia rzuciła na matkę jedno z tych spojrzeń ukośnych, migotliwych, w których wewnętrzne podrażnienie i tajona złośliwość łączyły się i kłóciły zarazem z dziecinną swawolą i pustą ochotą do śmiechu. Ten ostatni przeważył-by zapewne, bo na drżących przed chwilą od żalu wargach zaigrał już rój uśmieszków, i pierś, tylko co wzdymana łkaniem, drgała rodzącą się w niéj gamą głośnego śmiechu, gdy nagle w drzwiach salonu stanęła trzecia osoba.
Trzecią osobą tą był młody i bardzo przystojny mężczyzna, w wykwintném ubraniu i z kapeluszem w ręku.
Stanął w progu i wlepił wzrok w Kornelią, nie zdając się nawet spostrzegać obecności jéj matki. Kornelia spojrzała także na niego, cofnęła się o parę kroków, jakby w wielkiém zadziwieniu, i z ust jéj wyrwał się głośny wykrzyk. W wykrzykniku tym było zdziwienie, przebrzmiał smutek i dźwięczała radość. Ostatnie uczucie przeważało dwa piérwsze.
Pani prezesowa krzyknęła także, ale w jéj głosie gniew przygłuszył wszystkie inne, jakie być mogły, uczucia.
Młody mężczyzna postąpił kilka kroków na przód, głęboko skłonił się przed panią prezesową, a potém zbliżył się do Kornelii i, rękę jéj niosąc do ust, wymówił:
— Powtarzałem pani zawsze, iż znajdę ją choćby na końcu świata. Nie zdawałaś się pani wierzyć temu; teraz widzisz pani, żem mówił prawdę...
Wymawiając te słowa, zatapiał w oczach jéj spójrzenie swoich ciemno-błękitnych, śmiałych i z lekka rozmarzonych oczu. Kornelia pobladła mocno i dłonią oparła się o konsolę. Po chwili jednak odzyskała swą zwykłą łatwość obejścia się i wyrzekła ze śmiechem:
— O, panie Gustawie! nie znajdujesz mnie przecie na końcu świata, ale w środku jednego z ucywilizowanych krajów Europy.
Młodzieniec nic nie odpowiedział, patrzył tylko ciągle na piękną kobietę, patrzył i patrzył, aż pani prezesowa cierpkim nieco tonem poprosiła go, aby zajął miejsce na fotelu.
Gdy się to działo w domu doktora Władysława, on sam powolnym krokiem wstępował na wschody swych przyjaciół.
W przedpokoju przyszła mu nagle do głowy myśl, czy téż pani Ludwika miewa podobne napady pustéj wesołości lub spazmatycznego płaczu, jakich dziś doświadczała Kornelia? Czy podobna zmienność humoru stanowi ogólną ujemną stronę płci żeńskiéj, czy téż bywa właściwością niektórych tylko kobiet? Smutna-by to była wielce rzecz, myślał daléj doktor, gdyby wszystkie na świecie kobiety zachodziły się od śmiechu i wykręcały na jednéj nodze wtedy, gdy ich mężowie czytają i rozmyślają o sprawach arcyważnych, i gdyby wszystkie one płaczem, nie wiedziéć czém wzbudzonym, przerywały swym mężom spokojne spożywanie obiadu. Ostatnia ta uwaga przypomniała doktorowi, że był on nieco głodnym, gdyż wstał od stołu, nie dojadłszy drugiéj potrawy, wtedy, gdy zazwyczaj codzienny obiad jego składał się z czterech potraw. Z tém tedy poczuciem głodu i z takiemi pytaniami o wyłącznych lub ogólnych cechach płci żeńskiéj, stanął doktor Władysław na progu bawialnego saloniku pani Ludwiki.
W saloniku tym było, jak zawsze, widno, słonecznie, wonno. Niedaleko otwartego okna, przy którém kwitły wazonowe róże i gwoździki, siedziała gospodyni domu, przed nią stał okrągły stolik, pokryty różnemi narzędziami i materyałami, do robót kobiecych posługującemi, i wyglądającemi z za nich książkami, a z drugiéj strony stołu siedział pan Witold z roztwartym dziennikiem w ręku. Oboje małżonkowie, bokiem zwróceni do drzwi, któremi wchodził doktor, nie zaraz spostrzegli jego wejście. On zaś zatrzymał się w progu i przyglądał się im z taką uwagą, jak gdyby dziś dopiéro nową miał z nimi zawiązywać znajomość.
Pani Ludwika ubrana była w jasną, lekką suknią, która, z bardzo prostego materyału i bardzo po prostu uszyta, przedziwnie jednak przypadała do białéj jéj twarzy i bardzo pięknie uwydatniała wdzięczne, lubo pewną powagą nacechowane, kształty kibici.
Na kolanach jéj rozpostarty leżał przezroczysty muślin, który snadź zszywała przed chwilą, bo w prawéj jéj ręce połyskiwała igła, nawleczona na cieniuchną niteczkę.
Teraz jednak przestała szyć, i z łokciem opartym na stole, a skronią na dłoń spuszczoną, oczyma, w których znać było skupienie i wytężenie myśli, wpatrywała się w twarz męża.
Pan Witold czytał na głos gazetę, tę samę gazetę, któréj czytanie w tak niefortunny sposób przerwaném dziś zostało doktorwi, tę samę, któréj bliźni arkusz, przemokły i zmięty do niepodobieństwa, spoczywał teraz po przebytych katastrofach w kieszeni jego ubrania.
I nic w tém dziwnego, że pan Witold czytał gazetę, ponieważ w owéj porze cały świat, umiejący czytać, temu samemu oddawał się zatrudnieniu.
I nic także dziwnego nie było w tém, że pani Ludwika z wielką uwagą i przejęciem się słuchała czytania męża, ponieważ cały świat, umiejący czuć i myśléć, z uwagą i przejęciem się słuchał tych ech, któremi grzmiała wielka katastrofa, zaszła na jednym punkcie kuli ziemskiéj. Nic w tém wszystkiém nie było dziwnego, a jednak doktor Władysław z nadzwyczajną uwagą przyglądał się obojgu, w podobny sposób zatrudnionym małżonkom, a szczególniéj pani Ludwice. Przypatrywał się on jéj w taki sposób, jak gdyby pragnął zbadać, czy téż słuchanie o sprawach wszechświatowych, a niezmiernemi bólami i następstwami ciężarnych, każdą kobietę skłania do przypatrywania się uszkodzeniom, zaszłym w jéj buciku, a następnie do porwania się z wybuchami śmiechu i wykręcania po pokoju na jednéj nodze? Ale postawa i wyraz twarzy pani Ludwiki nie objawiały najmniejszéj skłonności do podobnych poruszeń duszy i ciała; co widząc, doktor, nie przeciągał dłużéj swych badań i spostrzeżeń, lecz postąpiwszy kilka kroków, głośno wymówioném powitaniem oznajmił obecność swą przyjaciołom.
Pan Witold rzucił dziennik na stół i porwał się z krzesła z wielką radością.
— Kochany doktorze! — zawołał — jesteś najpoczciwszym człowiekiem z całego chrześcijaństwa za to, żeś pomyślał przecie o odwiedzeniu nas!
Pani Ludwika uprzejmie téż i po przyjacielsku witała dawnego znajomego, który teraz rzadkim w jéj domu bywał gościem.
Naturalnie, rozmowa weszła wnet na tor wypadków, jakie podówczas najżywiéj zajmowały umysły wszystkich, a trzy osoby, siedzące przy okrągłym stole, piętrzącym się książkami, muślinami, koszykami do robót i kwiatami, jednostajny przyjmowały w niéj udział. Pan Witold odczuwał dokonywające się w odległéj stronie fakta z siłą uczucia niemal młodzieńczą, lecz zarazem zastanawiał się nad niemi z rozwagą i wytrawnością dojrzałego człowieka. Po półgodzinnéj ożywionéj pogadance, potarł ręką czoło, jak człowiek, którego umysł pracuje nad rozwikłaniem trudnéj zagadki, i z lekkim smutkiem w głosie rzekł.
— Rzecz to dziwna, zaprawdę, i zastanowienia godna, jak trudno przychodzi ludzkości kroczyć po drodze postępu do prawdziwego dobra. Świetne pozory, jakiemi cywilizacya pokrywa oświeceńszą część społeczeństw, łudzą wzrok nasz, i każą nam wierzyć w nadeszłe panowanie nad światem prawdy i piękna, gdy ni ztąd, ni z owąd, straszna burza zaszumi, wstrząśnie ludzkością w najgłębszych jéj podstawach, a my, biedni marzyciele, którzyśmy sądzili, że wszystko na ziemi ma się ku lepszemu, budzimy się ze snów naszych i widzimy znowu całą złość natury ludzkiéj, w całéj jéj nagości, i prawo mocniejszego dzierżące berło świata, z tą samą siłą nieprawą, z jaką dzierżyło je od wieków. Przy podobnym widoku przychodzi nieraz człowiekowi zwątpić o możebności dobra na ziemi i o prawdziwości tego postępu, który jest przecie wiarą i podporą wszystkich ludzi dobréj woli...
Gdy pan Witold wymawiał te wyrazy, z dźwięku głosu jego i wyrazu twarzy poznać można było, że czuł on w sobie bardzo żywo tę nić tajemniczą, która wszystkie pojedyńcze jednostki ludzkie łączy w snop o solidarném istnieniu, i że w téj chwili nić ta boleśnie w nim zadrgała, pod dotknięciem smutnych zwątpień, jakie go ogarnęły.
Pani Ludwika słuchała słów męża z wielką uwagą, a gdy umilkł, zamyśliła się głęboko.
— Witoldzie! — ozwała się po chwili — nie jest tak, jak powiadasz. Wątpić o możebności dobra i prawdziwości postępu na ziemi nie możemy, bo czyliż każdy uczciwy i oświecony człowiek we własnych uczuciach, myślach i działaniach, dobra tego nie odnajdzie i, zajrzawszy w sumienie swoje, o istnieniu jego nie przekona się naocznie? i czyliż sam ten ból, jakiego my doświadczamy dzisiaj, na odgłos tych cierpień, jakie dotykają wcale nieznanych nam i o wiele set mil odległych od nas ludzi, nie świadczą nam o szerokiém rozwinięciu się naszych władz moralnych, o większéj potędze i wyższości uczuć naszych nad temi uczuciami, których doświadczały dawne pokolenia. Zresztą, cierpienia wielkie rodzą często również wielkie dobra. Kto wié nawet, czy cokolwiek powstać może na ziemi bez cierpień i bólu?
Pani Ludwika mówiła to z powagą, ale na twarzy jéj rozlewała się pogoda ufnéj i spokojnéj w sobie saméj myśli; w błękitnych oczach, nieco w górę podniesionych, błyszczała wiara gorąca, a przy ostatnich tylko wyrazach, głos lekkim zadrżał smutkiem.
Pan Witold popatrzył chwilę na twarz żony, dziwnie upiększoną wyrazem, jaki ją pokrył, aż i jego czoło stopniowo się rozmarszczyło i w oczy wstąpił spokój.
— Tak — rzekł — wy kobiety, którym natura już sama rozkazała dwa razy więcéj od nas cierpień ponosić, wy, dla których z łona najsroższych męczarni wykwita najwyższa rozkosz macierzyństwa, najlepiéj odgadujecie tę harmonią, jaką wiąże się na ziemi ból z wynikającém z niego dobrem. Tam, gdzie my zwątpimy, wy wierzycie jeszcze; tam, gdzie oczom naszym przedstawia się samo zło i nieprawość, wy dojrzéć jesteście zdolne kiełkujące śród pyłu źdźbło poezyi i nadziei. I wtedy, gdy my, wstrząsani burzami, spoglądamy na stopy nasze, azali prędko roztworzy się pod niemi ziemia i nas w otchłań niezgłębioną pociągnie, wy, nawykłe do cierpień i wsłuchane w harmonią, jaka brzmi we własném waszém sercu, śród tych samych burz stoicie pogodne i spokojne, i czoła podnosicie ku niebu, wciąż wyglądając i spodziewając się, że zstąpi ono na ziemię... Wy, kobiety, stanowicie w ludzkości żywioł wiary i pogody...
— Stokroć szczęśliwe — łagodnym głosem przerwała pani Ludwika — stokroć szczęśliwe są te z nas, które mogą odtwarzać wiarę i wskrzeszać pogodę w sercach swych ukochanych.
Pan Witold w milczeniu wyciągnął rękę ku żonie i obie dłonie ich połączyły się uściskiem, w którym, oprócz miłości, objawiły się jeszcze przyjaźń, ufność i wdzięczność wzajemna.
Doktor Władysław z przyjemnością słuchał rozmowy dwojga małżonków i z zachwyceniem patrzył na panią Ludwikę, która w téj chwili wydawała się istotnie żyjącém uosobieniem harmonii, wiary i pogody.
— Jacy oni szczęśliwi! — pomyślał w duchu, i doznał w głębi serca uczucia, podobnego do smutku.
Biada małżonkowi, który przy myśli takiéj poczuje smutek! Snadź przestał on już uważać siebie za najszczęśliwszego z ludzi! Dalsze jednak rozwagi doktora Władysława nad szczęściem państwa Witoldowstwa przerwanemi zostały wejściem służącego, który oznajmił podany obiad.
— Kochany panie Władysławie! — wesoło i uprzejmie zawołała pani Ludwika — jeśliś nie jadł jeszcze obiadu, to zjédz go z nami! Tak dawno pan u nas nie byłeś!
Doktor Władysław zawahał się chwilę. Właściwie nie mógł-by on stanowczo powiedziéć, jadł-li obiad, lub nie. Wprawdzie pamiętał o tém dobrze, iż spożył talerz rosołu, ale już sztuka mięsa, przyprawna żałośliwą rozmową teściowéj, wcale mu nie smakowała, a na trzecią i czwartą potrawę otrzymał łzy i niezasłużone wyrzuty. Jakkolwiek zresztą wysoko nastroiła go prowadzona przed chwilą z państwem Witoldowstwem rozmowa, fizyczna strona jego istoty nie zrzekła się przecie przyrodzonych praw swoich, i w dość dotkliwy sposób dawała mu poczuwać głód, ów smutny wynik zaszłéj w domu jego katastrofy. Zważywszy tedy w przeciągu kilku sekund wszystkie pro i contra, doktor Władysław pytanie pani Ludwiki, azali jadł już obiad, pominął dyplomatyczném przemilczeniem, a zaproszenie przyjął, i po chwili, wraz z przyjaciołmi swymi, zasiadł do stołu. Po raz piérwszy od ożenienia się swego doktor Władysław jadł obiad za domem, nic tedy dziwnego, że, rozważając przyczynę, jaka fakt ten spowodowała, czuł się nieco markotnym. Markotność ta nie uszła uwagi uprzejméj i szczerze sprzyjającéj mu pary małżonków, to téż oboje zdawali się podwajać usiłowania ku okazaniu mu swéj życzliwości i ożywieniu, prowadzonéj u stołu, rozmowy.
Pani Ludwika szczególniéj okazała się gospodynią domu pełną wdzięku, serdecznego ciepła, a doktor Władysław, spozierając na twarz jéj łagodną i rozjaśnioną, przyglądając się ruchom spokojnym, a zarazem wdzięcznym, i wyrazowi jéj oczu dobrych i myślących, myślał w duchu, że była ona wcieleniem i uosobieniem ślicznéj, bogatéj w promienie, kwiaty i owoce, pogody letniéj. I myślał jeszcze, że pogoda taka była rzeczą nadzwyczajnie w życiu domowém cenną, że kto wié? ona-to może stanowiła tę stronę domowego życia wdzięczną i radosną, jaka, obok męzkiéj powagi i surowości, reprezentowaną przez kobietę być powinna, nie zaś, jak dotąd sądził, owa wesołość i pustota pół-dziecięca, milutka, lecz chwiejna i nieokreślonéj natury, a tak blizka płaczu i gniewu, jak się o tém dziś właśnie przekonał? I piérwszy raz w życiu zastanowił się nad różnicą, jaka zachodziła pomiędzy wesołością, a pogodą kobiecą, i zapytał siebie: czy nie pomylił się, uważając dwa te przymioty za jednoznaczne, i czy pojęcia jego, jakie tworzył był sobie o żonie wesołéj, nie były kapitalnie niedorzecznemi? Kobieta bowiem, która ma pogodę w duszy, śród smutku nawet zostanie pogodną; kobiecie zaś wesołéj nie zawsze sprosta i dotrzyma placu w wesołości mąż, któremu przebyta już połowa życia ciąży na barach...
Tak myślał doktor Władysław i bardziéj jeszcze zmarkotniał, a pani Ludwika, pragnąc zapewne rozweselić go miłém przypomnieniem, zapytała:
— Cóż porabia Kornelka, panie Władysławie?
O, w jakże kłopotliwą pozycyą pytanie to wtrąciło doktora! Co Kornelka porabia? alboż on wiedział o tém? alboż podobna określić, co porabia barwny motyl, esy i floresy kreślący w błękitnéj atmosferze?
On lata sobie i na tém koniec. Trudnoż zaprawdę było młodemu małżonkowi otwarcie i bez ogródki powiedziéć przyjaciołom, iż zatrudnienia małżonki jego składają się z ubierania i rozbierania, okręcania się po pokoju na jednéj nodze, tańczenia walca solo, ściągania bronzowych kupidynów z właściwego stanowiska, obalania zegarów, tłuczenia waz porcelanowych i płakania bez przyczyny? Gdyby zaś sto lat myślał, nic innego nad to w zatrudnieniach Kornelii wymyślić-by nie mógł. To téż pytanie pani Ludwiki po raz drugi zmuszonym był pokryć dyplomatyczném przemilczeniem, a uczynił to nie bez pewnéj dość dotkliwéj przykrości.
Aliści w kwadrans potém, pan Witold rzekł do przyjaciela:
— Żona twoja, Władysławie, wiele zapewne poświęca czasu muzyce?
— A tak... wiele... wiele — odpowiedział doktor, jąkając się i z roztargnieniem.
Jąkanie się to i roztargnienie pochodziło ztąd, że doktor Władysław wyraźnie przypomniał sobie w téj chwili, że od pewnego czasu Kornelia coraz mniéj oddawała się uprawianiu swych talentów. Zapał jéj do muzyki i śpiewu zmniejszał się w matematycznym stosunku do przedłużania się czasu, który ją oddzielał od dnia ślubu. Wprawdzie wybuchał on niekiedy z całą dawniejszą siłą i świetnością, ale zdarzało się to tylko wtedy, gdy Kornelią otaczało liczne grono słuchaczy; w samotności zaś domowéj gasł on zupełnie, i doktor Władysław, odpowiadając na pytanie przyjaciela, przypomniał sobie wyraźnie wiele wypadków, w których na prośbę jego o śpiew lub muzykę Kornelia odpowiadała krótkiém: „Nie chce mi się”, lub długim wybuchem śmiechu, rozbudzonego czémkolwiek, choćby niezręcznym podskokiem Fida, lub pieszczotliwém poruszeniem jego łapki. Pan Witold spojrzał znacząco na żonę, dając jéj przez to do zrozumienia, że nie należy wspominać więcéj o Kornelii; jakoż potém mówiono już ciągle o czém inném.
Pogoda, jaką pani Ludwika roztaczała wkoło siebie, przyjemna rozmowa tak jéj, jak jéj męża, nie mogły nie wywrzéć na doktora Władysława zbawiennego wpływu. Przy filiżankach z wonną kawą i pogadance, przerywanéj głośném czytaniem pana Witolda, lub srebrzystym szczebiotem dwojga Rubensowskich aniołków, które bawiły się na dywanie u stóp rodziców, markotny i zamyślony doktor rozmarszczył czoło, odetchnął swobodnie i doświadczył takiego uczucia, jakiego doświadcza człowiek, który, po długiém utrudzeniu, oddaje się błogiemu spoczynkowi.
Po jakiém-że to strudzeniu odpoczywał doktor Władysław śród pogodnéj atmosfery, napełniającéj dom jego przyjaciół? Dwie sceny, jakie dnia tego odegrały się w domu jego, a z których jedna była rozpaczliwie wesołą, druga komicznie żałośną, nie mogły go przecie tak dalece utrudzić, przez wzgląd przynajmniéj na krótkość swego trwania.
A jednak, doświadczał wyraźnie takiego uczucia, jakie wypływa z oddawania się miłemu spoczynkowi, i takiego jeszcze, jakie bywa wynikiem przerzucania się człowieka ze sfery niewłaściwéj mu we właściwą.
Uczucie to wprawiło go w zadziwienie, po którém jednak prędko nastąpił rozmysł. — Zanadto śmiałem się przez kilka ubiegłych od ślubu miesięcy — pomyślał sobie — i za mało używałem stosownego do moich usposobień towarzystwa!...
Biada małżonkowi, który po kilku miesiącach bezprzestannego przebywania ze swą żoną, przyjdzie w końcu do wniosku, że mu przez ten czas stosownego niedostawało towarzystwa! Cóż bowiem stanie się z owemi zimowemi wieczorami, spędzanemi we dwoje przy kominkowym ogniu, o których marzył w czasie samotnych swych wieczorów? Zimowe wieczory! To drobnostka! Tak lub owak, przejść one muszą! A jednak doktor Władysław nieraz w samotnym swym gabinecie, ze szczególném marzył upodobaniem o tych wieczorach, spędzanych we dwoje. Wieczory takie miały być w wyobraźni jego nadzwyczajnie miłym po całodziennéj pracy spoczynkiem, a kto wié? może nieraz i błogosławionym natchnieniem dla jutra? Lecz nuż Kornelia zechce w ciągu wieczorów tych śmiać się z Fida, lub płakać bez przyczyny, lub jeszcze spraszać gości? — bo bardzo lubiła miewać u siebie gości licznych i częstych. Ot i zabraknie mu stosownego do usposobień jego towarzystwa. Takiemi-to, niezbyt pocieszającemi, myślami na-pół zajęty, a na-pół oddając się przyjemniejszemu wrażeniu, jakie wywierał na niego spokój, panujący w domu państwa Witoldostwa, i miłe a stosowne do jego usposobień ich towarzystwo, doktor Władysław przepędził z przyjaciołmi swymi dobrych kilka godzin, i ani się spostrzegł, jak wskazówki zegara dobiegły dziewiątéj wieczornéj godziny. Rzuciwszy jednak na te wskazówki wypadkowe spójrzenie, i spostrzegłszy to stanowisko, na jakie zapędził je nieubłagany pochód czasu, mąż Kornelii poczuł lekki wyrzut sumienia, że na tak długo opuścił swą rozpłakaną żonę i, uznając, iż rejterada trwała dość długo, postanowił coprędzéj wrócić na opuszczone stanowisko, aby, zamiast wojny, jaka się tak groźnie była rozpoczęła, zapewnić sobie stanowczy i pożądany pokój.
Ba! zawarcie pokoju niezawsze bywa sprawą do spełnienia łatwą! Obie skłócone ze sobą strony mogą wzajem nakładać na się warunki uciążliwe, a wtedy zgoda w problematyczném okaże się świetle!
— Jeżeli Kornelia dlatego wistocie płakała, żem jéj odmówił powozu i koni — myślał w drodze do domu doktor Władysław — tém bardziéj niepodobna mi będzie zaspokoić to jéj żądanie, oparte na... próżności; tak, wyraźnie na próżności tylko, gdyż w mieście naszém powóz bynajmniéj nie jest przedmiotem, do wygody niezbędnym. Gdybym tym razem poddał się jéj woli, w podobnie przykry szczególniéj wyrażonéj sposób, nastąpił-by wnet cały szereg takich samych żądań, ktorych spełnienie mocno-by nadwerężyło stan moich finansów, a do tego stało-by w wyraźnéj sprzeczności z radami zdrowego rozsądku! Co większa, tym sposobem postępując, mógł-bym zostać jednym z tych mężów, na których głowach żony opierają podeszewki swych pantofli! Nie, tak źle nie będzie!
Kornelia jest młodą kobietą, niedoświadczoną i lekko popsutą zbytkami i światowością. Trzeba koniecznie, abym powagą moją i energią pozyskał nad nią wpływ i kierował umysłem jéj i chęciami!
Postaram się o to...
Biada mężczyźnie, pracującemu i połowę dni swoich przepędzającemu za domem, w celu spełniania przywiązanych do stanu jego obowiązków, gdy, pojąwszy żonę, kształcić ją musi wpływem swym i obejmować kierunek nad umysłem jéj i chęciami! A kędyż znajdzie on czas po temu? Wprawdzie miłość dokonywa cudów, i w jednym dniu może kochającą kobietę nauczyć różnych rzeczy, których-by najbieglejszy profesor w ciągu długich lat dostatecznie wyłożyć nie potrafił. Ależ właśnie ta miłość... w tém sęk, czy istnieje ona zawsze tam, gdzie okazuje się tak wyraźna potrzeba edukacyi małżeńskiéj, jak to zaczynał dostrzegać doktor Władysław względem Kornelii?
Bądź co bądź, takiemi-to myślami i postanowieniami żywo zajęty, i wobec zagadki, w jaką przyoblokł się własny los jego, tracąc całkiem z uwagi losy dwóch, w oddali wojujących pomiędzy sobą, mocarstw, Władysław wszedł do przedpokoju swego mieszkania. Tu o uszy jego obiła się, z salonu dochodząca, szumna muzyka fortepianowa, wyraźnie przez dwie osoby, grające na cztery ręce, wykonywana.
— Czy są goście? — zapytał służącego, który mu drzwi otworzył.
— Jest jakiś pan nieznajomy — odpowiedział sługa.
Doktorowi ów pan nieznajomy niezupełnie był na rękę; pragnął on bowiem coprędzéj rozmówić się z żoną sam-na-sam i, zbadawszy przyczynę jéj dzisiejszego płaczu, uczynić piérwszy krok ku zajęciu stanowiska męża, nauczyciela i kierownika.
Wejście doktora Władysława do salonu nie zaraz spostrzeżoném zostało przez znajdujące się w nim osoby. Pani prezesowa bowiem siedziała plecami do drzwi zwrócona i, przy świetle lampy, palącéj się przed kanapą, bardzo pilnie poruszała szydełkiem i białą bawełną, a Kornelia z nieznajomym panem grała na cztery ręce Cavatinę z „Don-Żuana”.
Wesołe i figlarne dźwięki téj Cavatiny niemile jakoś wpadły w ucho wchodzącego doktora, stanowiły bowiem one zbyt rażącą sprzeczność z poważnym nastrojem, z jakim przygotował się spotkać żonę. Ale daleko jeszcze przykrzejsze wywołało w nim uczucie to spostrzeżenie, że nieznajomy pan, grający w wiolinie, nie patrzył bynajmniéj na klawisze, ani na nuty, rozpostarte na pulpicie, ale trzymał oczy wlepione w twarz Kornelii, która grała w basie. — Co się to znaczy? — pomyślał doktor Władysław — miałże-by ten jegomość ujrzéć Cavatinę, wypisaną na twarzy mojéj żony? Powinien przecie wiedziéć o tém, że podobne wpatrywanie się w cudzą żonę jest co najmniéj rażącą nieprzyzwoitością.
Kończąc tę myśl, doktor Władysław stanął naprzeciw grającéj pary i wymówił głośno:
— Dobry wieczór, Kornelko!
Cztery ręce opadły nagle od fortepianu, i na dwóch twarzach zaiskrzyły się dwa rumieńce. Kornelia i nieznajomy pan wyglądali przez parę sekund, jak zbudzeni ze snu, a doktor Władysław, który patrzył tylko na żonę, gwałtowny rumieniec jéj przypisał nagłemu przypomnieniu zdarzonego pomiędzy nią a nim zajścia, i wyciągnął z niego nawet najlepsze dla siebie wróżby. Spostrzeżenie to i wyciągnięte z niego wnioski sprawiły, iż zapomniał zupełnie o dziwactwie nieznajomego pana, który przed chwilą zdawał się, niby z nut, czytać Cavatinę z twarzy jego żony i, przyjaźnie uśmiechając się, podał rękę Kornelii.
Na ten, pragnieniem zgody tchnący objaw, Kornelia odpowiedziała prześlicznym uśmiechem, a przyjmując podaną sobie rękę męża, wdzięcznym ruchem głowy wskazała nieznajomego pana i rzekła:
— Przedstawiam ci, Władziu, kuzyna mego, pana Gustawa X. Znamy się z nim od dzieciństwa, i uważam go za rodzonego mego brata!
Jakkolwiek doktor Władysław przy piérwszém spójrzeniu na pana Gustawa nie poczuł do niego szczególniejszego pociągu, toć jednak rozumiał dobrze, iż krewnemu żony, a do tego jeszcze takiemu, którego ona uważała za rodzonego brata, należą się z jego strony pewne życzliwe względy. To téż podał dłoń gościowi z całą możebną grzecznością i uprzejmością, a następnie zwrócił się w inną stronę, aby powitać panią prezesową.
Pani prezesowa nie zdawała się dotąd spostrzegać obecności zięcia i, pilnie poruszając szydełkiem, w taki sposób pochyliła głowę nad robotą, że światło lampy padało tylko na jéj czoło, ukazując na niém zmarszczki groźne i przepowiednie srogich burz.
Widok tych zmarszczek niemile uderzył oczy doktora. Przeczuł on raczéj, niż zrozumiał ich znaczenie. Zbliżył się wszakże do teściowéj i, czyniąc przed nią ukłon, który daremnie straconym został, ponieważ nie dostrzegły go niczyje oczy, wymówił zwyczajne wyrazy powitania.
Pani prezesowa nie odpowiedziała i zdawała się być pozbawioną słuchu i mowy.
Doktor Władysław powtórzył wyrazy powitania.
Pani prezesowa wydawała się wciąż głuchą i niemą.
— Kochana mama tak zajęta robotą... — wymówił do zgody dążący zięć.
Teściowa podniosła głowę i przemówiła:
— Niepotrzebnie, wcale niepotrzebnie zwracasz na mnie uwagę, luby, kochany zięciu! Uwalniam cię od tego uciążliwego zapewne obowiązku, całkowicie uwalniam! Pozwalam ci, kochany zięciu, wcale nie zważać na mnie, ani na rady, jakich kiedykolwiek poważę się ci udzielić, a nawet będę ci wdzięczną za to, ponieważ nauczy mnie to pokory, wielce potrzebnéj kobiecie, która, jak ja, pozostaje na łasce u swego zięcia!...
Tym razem doktor Władysław spostrzegł, że ma do czynienia nie ze zwyczajną sobie i byle jaką, ale z wielce niepospolitą teściową.
Czoło jego sfałdowało się, z niepokojem zwrócił się w inną stronę, w téj zapewne będąc obawie, aby obecny gość nie dosłyszał wyrazów pani prezesowéj, które z natury swojéj zaliczały się do tych powiedzeń, i znamionowały takie uczucia, i przepowiadały jeszcze na przyszłość takie fakta, jakie pozostawać winny w niedostępnéj obcym oczom i uszom dziedzinie familijnych tajemnic. Wprawdzie doktor Władysław nie miał szczególniéj dobrego wyobrażenia o familijnych tajemnicach, a nawet wyobrażał sobie zawsze, iż familia powinna być, jak szklanka, czysta i przezroczysta, bo wtedy tylko przysłuży się ludziom zdrowym i smacznym napojem. Wszakże na ten raz nie przedstawiało się do uczynienia nic lepszego, jak surowe słowa pokornéj teściowéj zaliczyć do rzędu familijnych tajemnic i ustrzedz je od ucha gościa. To też doktor Władysław z niepokojem spojrzał w stronę pana Gustawa. Ale pan Gustaw, zajęty dotąd półgłosem prowadzoną rozmową z Kornelią, teraz dopiéro zwrócił się do gospodarza domu i, zabierając miejsce na poblizkim fotelu, wymówił:
— Pochlebiam sobie, że nazwisko moje nie jest panu nieznaném, i że nie po raz to piérwszy obiło się ono o uszy pana.
Doktor Władysław przypomniał sobie w istocie, że zasłyszał już był kiedyś nazwisko pana Gustawa, ale gdzie? jak? nic a nic nie pamiętał. I dlaczego młody gość jego pytał go o to? wcale się nie domyślał.
— W istocie, przypominam sobie... Kornelka mówiła mi... — zaczął, jąkając się nieco, gdyż pamiętał dokładnie, że Kornelia nigdy a nigdy nie wspominała mu o swym kuzynie, którego przecie uważała za rodzonego brata.
— Stokrotnie wdzięczny jestem pani Kornelii, jeżeli wspominała przed panem imię moje — przerwał gość z ukłonem i przelotném na młodą kobietę spójrzeniem — jestem jednak pewny, że imię to inną jeszcze drogą dojść musiało uszu pańskich; tak, przekonany jestem o tém, i jakkolwiek miasto, w którém obecnie znajdujemy się wszyscy, nie należy do wielkich centrów, skupiających w sobie wszystkie promienie nauk i sztuk pięknych, rozsiane po kraju, toć jednak niepodobna, abyście państwo nie posiadali żadnych wiadomości o ludziach, stojących na czele, że tak powiem, piastujących dla szczęścia i oświaty profanów te nauki i sztuki...
Ze słów tych pana Gustawa, a więcéj jeszcze z wyrazu twarzy, z jakim je wymawiał, i pewnego, sprawiedliwą dumę oznaczającego, podniesienia się jego czoła, spłynął na doktora Władysława promyk, rozświecający grubą niewiadomość, w jakiéj zostawał.
— Zgaduję — wyrzekł z prostotą człowieka, który sam nigdy nie upędzał się za chwałą — jesteś pan zapewne literatem... autorem jakiéj powieści lub poematu, albo może rozprawy, o któréjś z bieżących kwestyi społecznych...
— Nie, panie — przerwał młody gość, wyżéj jeszcze podnosząc czoło i z odcieniem niezadowolenia w głosie — nie jestem literatem i nie napisałem żadnéj powieści, ani rozprawy. Jestem artystą... Miałem honor dwa razy z grą moją występować publicznie w stolicy, i śmiało rzec mogę, że oba wystąpienia moje były dwoma odniesionemi tryumfami. Skromność moja nie pozwala mi dokładnie przedstawić panu tego zapału, jaki ogarnął był zebraną w sali koncertowéj publiczność, gdy na zakończenie drugiego mego koncertu, odegrałem fantazyą własnéj mojéj kompozycyi, pod tytułem Le coeur brisé. To tylko panu powiem, że gdym złożył skrzypce i miał zejść z estrady, książę N., jak wiadomo, największy w tych czasach znawca i protektor sztuk pięknych, zbliżył się do mnie i, ściskając mię za rękę, rzekł: „Muzyka pańska jest do najwyższego stopnia oryginalną. Jeżeli oddasz się pan pilnie studyom nad Beethovenem, Haydenem, Mozartem, to się przekonasz, że nic do niéj podobnego nie znajduje się w dziełach tych mistrzów”.
To rzekłszy, pan Gustaw poprawił się na krześle, i białą, wypieszczoną rękę przeciągnął po gęstych włosach, które fantastycznie ułożonym czubem piętrzyły się nad czołem i, w długich, złotawo połyskujących kędziorach, opadały prawie aż na ramiona.
Przez cały ciąg mowy pana Gustawa, Kornelia stała naprzeciw niego, z dłonią opartą o stół, z głową podniesioną niby w tryumfie, a złote gwiazdy, błyszczące na tle aksamitnych jéj źrenic, spoczywały na twarzy młodego gościa miękko i promieniście.
— Mocno czuję się zawstydzonym niewiadomością moją — ozwał się po chwili milczenia doktor Władysław — ale pomimo najszczerszych chęci, ludzie, oddający się zawodom, podobnym do mojego...
— Mają w pogardzie sztuki piękne, które zwą lekkiemi i błahemi mrzonkami — dokończył pan Gustaw z ironicznym uśmiechem i skłonieniem głowy.
Doktor Władysław uśmiechnął się z lekka.
— Złe pan o mnie masz wyobrażenie — odrzekł — jeśli przypuszczasz, że lekceważyć i pogardzać mogę tak wysoko cywilizacyjnym w życiu ludzkości żywiołem, jakim jest sztuka. Nietylko poważam sztuki piękne i rozumiem cały zbawienny wpływ, jaki wywierać mogą i wywierają istotnie na świat, ale nawet w muzyce wyłącznie i szczególnie rozmiłowany jestem. Cała rzecz w tém, że, przy szczerém i sumienném zajęciu się obowiązkami, jakie wkłada na mnie mój zawód, nie zawsze mogę posiadać wszelkie wiadomości, tyczące się świata artystycznego.
— Panie! — wyrzekł pan Gustaw, pochylając głowę — jesteś pan aż nadto wytłómaczony z niewiadomości, w jakiéj pozostawałeś względem mego imienia i mojéj osoby. Zapoznanie i lekceważenie bywa zwykłym udziałem tych, którzy serce swe i życie oddają posługom Muz...
— Tym razem — odparł doktor — wyrządzasz pan niesprawiedliwość społeczności ludzkiéj w ogóle, a społeczeństwu naszemu w szczególności. Co do mnie, sądzę, że talent prawdziwy i praca wytrwała znajdą dla siebie zawsze wygodne i zaszczytne miejsce pod słońcem, a zapoznane geniusze wydają mi się reminiscencyą z dawnych czasów, posługującą w naszym wieku próżniakom, pozującym na wielkich ludzi.
Lekki rumieniec przemknął po twarzy pana Gustawa, a na ustach jego ukazał się uśmiech, nietylko już na ironią zakrawający, ale nieco gorzki.
Nie spuścił jednak wzroku, i śmiałe bardzo spójrzenie zatrzymując na twarzy doktora, z czołem wyżéj jeszcze i dumniéj podniesioném, zaczął mówić:
— Mylisz się pan, twierdząc, że zapoznane geniusze są w wieku naszym anomalią i próżną z dawnych czasów reminiscencyą. I owszem, w naszym to właśnie wieku, w wieku, nacechowanym dążnościami grubo materyalnemi, w czasie, w którym ludzkość na ołtarzu czci swojéj umieściła koleje żelazne, zimne experymenta nauk ścisłych i prozaiczne teorye ekonomii politycznéj, w tym-to właśnie czasie, wszystko, co duchowe, wzniosłe, poetyczne, co w niebo dąży, a po ziemi nie pełza, w najwyższéj zostaje pogardzie, a duchy wybrane, z natury swéj wznoszące się po nad poziom materyalizmu i pospolitości, błądzą po świecie, jak śród pustyni, nadaremnie bratnich szukając duchów. O, wierz mi pan, że nie laurami, nie różami, ale cierniem i głogiem usłaną bywa dziś droga artysty.
Pan Gustaw mówił to płynnie, z uniesieniem i ogniem, ale doktor Władysław nie zdawał się być wymową tą, aczkolwiek gładką i ognistą, uniesionym i przekonanym. Przeciwnie, uśmiechał się z lekka, a gdy pan Gustaw umilkł i głowę na pierś opuścił, rzekł z kolei:
— Że ludzkość w ogóle, a społeczeństwo nasze w szczególności umié cenić talenta i nie ma pogardy dla sztuk pięknych, świadczy już te tryumfy, które gra pańska odnosiła w stolicy, a o których sam rozpowiadałeś nam przed chwilą. Co się zaś tyczy grubego materyalizmu, to, o ile mi się zdaje, gorszéj on w świecie używa sławy, niż-by istotnie należało. Koleje żelazne, panie, są instytucyą wielce dogodną i dla postępu oświaty pomocną; ekonomia polityczna zapobiega, o ile może, nędzy, téj najokropniejszéj prozie naszego świata; a w zimnych, jak je pan nazwałeś, experymentach naukowych, mieści się taka spora doza poezyi, o jakiéj ani śni się tym, co nigdy nie zaglądali we wnętrza wspaniałych i arcy poetycznych tajemnic natury. Ciernie i głogi spotykają się nietylko na drogach, któremi postępują artyści, a laury i róże bywają zwykle nagrodą prawdziwéj zasługi, trzeba tylko umiéć ich szukać nie śród ludzi, ale we własném sumieniu. Szanuję wysoko, rzec mogę nawet, iż uwielbiam sztukę, objawy jéj w ludzkości i tych, którzy, za istotném idąc natchnieniem, objawy te sprowadzają na ziemię; niemniéj jednak sądzę, że i innym zawodom należy się szacunek, i że każda praca...
— Władziu! — zawołała Kornelia, która przez cały ciąg rozmowy roziskrzonemi oczyma patrzyła na męża i gościa z kolei — Władziu! przyznać przecie musisz, że zawód artysty ze wszystkich zawodów na świecie najwznioślejszym jest, najpoetyczniejszym, najpiękniejszym, naj... naj... naj...
Nie mogła dokończyć; niewiadomo, czy dlatego, że w myśli swéj nie znajdowała dość silnych określeń, jakiemi uczcić pragnęła zawód artysty, czy, że tajemne wzruszenie mowę jéj tamowało. Bądź-co-bądź, głos jéj, gdy mówiła, był tak drżący i zapałem podniesiony, oczy tak gorzały, policzki tak żywym rumieńcem zapłonęły, że doktor z pewném zdziwieniem spójrzał na nią. Zdziwienie to jednak ustąpiło wkrótce przykremu uczuciu.
— Kochana Kornelko! — rzekł łagodnym, ale poważnym tonem — powtarzam raz jeszcze, że zawód artystyczny, pojęty w całéj godności i wielkości swojéj, zasługuje na wysoką cześć i szacunek; niemniéj jednak praca, w innym zwrócona kierunku, jeżeli rozumną jest i wytrwałą, oddać może światu również wielkie przysługi, i niekoniecznie także musi pełzać po ziemi, ani w grubéj zatapiać się prozie...
— O! — zawołała Kornelia, na któréj twarzy zjawiały się coraz wyraźniejsze oznaki rozdrażnienia i uporu — bywają zawody, którym oddając się, człowiek staje się zimnym, prozaicznym, nie zdolnym do zrozumienia... do zrozumienia...
I znowu zająknęła się, nie wiadomo, czy dlatego, że zabrakło jéj wyrazu ku określeniu myśli, jaką wypowiedziéć chciała, czy dla innéj jakiéj przyczyny.
— Do zrozumienia potrzeb serc gorących i umysłów z wyższym polotem — dokończył słowa Kornelii pan Gustaw.
— Tak, tak właśnie — zawołała młoda kobieta. — Bywają zawody, którym oddając się, ludzie stają się nudni, poważni, okrutni, zimni. Nie umieją oni ani zachwycać się pięknemi rzeczami, ani wesoło i swobodnie przepędzać czasu. Pragnęli-by tylko siedziéć całe życie pomiędzy czterema ścianami nad książką lub piórem i żeby koło nich zawsze było cicho, bardzo cicho, co znaczy nudno, bardzo nudno; wtedy, gdy artysta, jak ptak unosi się nad światem, swobodny, świetny, wesoły. Wszędzie, gdzie się ukaże, spotykają go pochwały, oklaski, tryumfy... ach, tryumfy!... cóż podnosi więcéj człowieka, co jest świetniejszego nad tryumf!..
Umilkła i patrzyła na męża wzrokiem prawdziwie tryumfującym, a pan Gustaw patrzył na nią tak, jakby w wyrazie twarzy jéj czytał w téj chwili najpiękniejszy swój tryumf. Ale doktor Władysław nie tryumfował wcale. Słowa żony i sposób, w jaki je wymówiła, widocznie przejął go nawskróś bardzo przykrém wrażeniem. Nie jest to bowiem dla człowieka rzeczą arcyprzyjemną, jeśli osoba, najbliżéj z nim związana, tak otwarcie i z takiém uniesieniem, wyraża pogardę swą dla téj gałęzi działalności ludzkiéj, któréj on sam się oddaje, którą uważa za lepszą połowę swojéj istoty, i za całą swoję wobec świata zasługę.
Przytém ubodła go mocno otwartość, z jaką Kornelia zdanie swe wobec gościa wypowiadała. Nie chcąc jednak przedłużać przykréj dla siebie rozmowy, doktor postanowił zmienić jéj przedmiot i w tym zapewne celu zapytał pana Gustawa, jaki wyłącznie rodzaj muzyki jest ulubionym jego rodzajem.
— Za najwznioślejszy ze wszystkich rodzajów muzyki — odparł pan Gustaw — uważam ten, którego twórcą i mistrzem jest bozki, niezrównany Wagner. Hołduję téż przedewszystkiém rodzajowi temu, który w języku artystycznym nosi nazwę muzyki przyszłości.
Doktor Władysław przypomniał sobie, że i Kornelia hołdowała przedewszystkiém muzyce przyszłości. Sam dobrze nie wiedział dlaczego, ale ta solidarność gustu, zachodząca pomiędzy żoną jego i młodym gościem, wcale mu jakoś przyjemności nie sprawiła. Oprócz tego był to rodzaj muzyki, który właśnie najmniéj u niego posiadał łaski, dla téj może prostéj przyczyny, że działał on zwykle na organ jego słuchu w sposób, który groził popadnięciem w głuchotę i że poprawdzie nigdy go dobrze zrozumiéć nie mógł, ani złowić uchem muzycznego jego sensu. Z całą więc prostotą i pokorą ducha, uznał swoję w tym względzie niższość i, w milczeniu zasunąwszy się w głąb’ fotelu, swobodne pozostawił pole żonie swéj i młodemu gościowi do prowadzenia żwawych rozpraw nad ulubioną im obojgu muzyką niedorównanego Wagnera.
To téż Kornelia i młody gość, unoszeni zapałem, zrodzonym nie wiadomo, czy miłością dla sztuki, czy téż ogniami, jakie gorzały w oczach ich obojga, ile razy tylko oczy te spotkały się ze sobą, w pełne posiadanie objęli to pozostawione im przez doktora pole do rozpraw. Co do pani prezesowéj, ta przez cały czas rozmowy nie podniosła ni razu głowy, nie przestała ani na chwilę poruszać błyszczącém szydełkiem i ani jednego nie wyrzekła wyrazu. Tylko na czole jéj zapowiednie burz gromadziły się coraz liczniéj, i szczęki poruszały się, jak zwykle bywało, gdy szanowna dama czuła się srodze niezadowoloną. To ruszanie się szczęk było u pani prezesowéj czémś w rodzaju przeżuwania złego humoru.
Doktor Władysław w milczeniu przysłuchywał się toczonym przez dwoje młodych ludzi rozprawom o muzyce przyszłości, a nie czując się na siłach uczestniczenia w tych rozprawach, przypatrywał się od czasu do czasu chmurnemu czołu teściowéj i jéj w ustawiczny ruch wprawionym szczękom. Ponieważ jednak był to widok nie nazbyt zajmujący, ani estetyczny, wzrok doktora daleko częściéj zatrzymywał się na twarzy i postaci gościa, aż w końcu spoczął na nich stale, jak gdyby chciał dokładnie zbadać i obejrzéć człowieka, tak blizkiemi związkami krwi i gustów połączonego z jego żoną. Powierzchowność pana Gustawa była jedną z tych, którym z przyjemnością, a zarazem ciekawością przyglądać się można. Przyjemność pochodziła ztąd, że pan Gustaw był bardzo przystojnym, pięknym prawie młodzieńcem; ciekawość zaś obudzić mogło szczególniejsze połączenie najrozmaitszych cech charakteru i umysłu, jakie odbijały się w fizyognomii jego i układzie. Było tam wszystkiego po trosze: dobrego i złego, naturalnego, i aż do zbytku przesadnego. Ubiór i ruchy młodego człowieka znamionowały wprawę w życiu salonowém, posuniętą aż do takiéj wykwintności, która stanowi już rozbrat z prostotą; ale natomiast dźwięk jego głosu i wyraz ust, gdy śmiał się lub uśmiechał, były takie świeże, nieprzymuszone, młodzieńcze, iż niepodobna było nie odgadnąć w nich pewnéj wrodzonéj dobroci serca i miłéj wesołości charakteru. Wesołość ta i młodzieńczość zakrawały wszakże chwilami na płochość i lekkomyślność, ale tuż obok, jakoby sprzeczności, ukazywała się powaga i melancholia, zakrawające znowu na pozowanie i ostentacyjnie objawiany sentymentalizm. W pięknych, wypukłych, chabrowego koloru oczach młodzieńca, płonęły ognie życia i młodości, i jaśniały światła niepospolitego sprytu, a nawet inteligencyi; ale znowu spójrzenie tych oczu było zbyt śmiałe i nacechowane podobnież niepospolitą zarozumiałością. Zarozumiałość ta widniała zresztą w całéj postawie, w pewnym sposobie poruszania głową, odrzucania włosów, podnoszenia czoła, a nawet w układzie świeżych, purpurowych, leciuchnym zaledwie złotym puszkiem ocienionych warg, które jednak nabierały chwilami prawdziwie miłego wyrazu dobroci, połączonéj z dowcipem i miękką prawie czułością charakteru. Zresztą, pan Gustaw był bardzo jasnym blondynem i cerę twarzy miał kobiecéj nieledwie białości i delikatności. Ręce jego białe były, drobne, wypieszczone i kilku pierścieniami przyozdobione; wymowę posiadał płynną i wyrażał się poprawnie, lubo czasem zbyt górnych używał zwrotów i zanadto starał się o zaokrąglanie frazesów. Mówiąc, nigdy nie zająkał się i łatwo można było poznać, że wolał-by w najgorszym razie powiedziéć niedorzeczność, niż zająknąć się, lub nie dodać w mowie swéj jakiego wyrazu, którego brzmienie potrzebném było do zaokrąglenia, lub przystrojenia wymawianego frazesu. W ogólności, była to osobistość świetna i błyszcząca, jedna z tych, które mają przywiléj zwracania na siebie uwagi kobiet i... fortuny. Wiele tam było barw i świateł od hojnéj natury wziętych, a więcéj jeszcze piórek pożyczanych, któremi jednak, przyznać należy, młody człowiek oklejać się umiał bardzo zręcznie i ze smakiem. Materyału na artystę było tam bardzo skąpo, lubo jednak było go trochę; natomiast z zachowania się i pewnych właściwych mu ruchów widniało wyraźnie, że pan Gustaw we własném przekonaniu uważał się za geniusza nietylko w zarodku, ale w pełni już i całéj potędze rozwoju i dojrzałości.
Wszystkie te cechy, odznaczające młodego gościa, doktor Władysław dokładnie mógł zbadać w czasie rozmowy, która toczyła się obok niego, a w któréj on sam żadnego nie przyjmował udziału. Pan Gustaw i Kornelia mówili długo o muzyce przyszłości; potém wspomnieli coś o niemieckich klasykach, który, według zgodnego ich mniemania, ani w porównanie iść nie mogli z niezrównanym Wagnerem; następnie jeszcze przerzucili się w dziedzinę Donizettich, Rossinich, Verdich i Auberów, potrącili o wesołego Offenbacha, spotkali się z głębokim Szopenem, objawili wspólne swe sympatye dla czułego Schuberta, zachwycali się chwilę nad marzącym Schumanem; aż nakoniec stale i na długo zatrzymali się na kompozycyach... pana Gustawa. Kompozycyi tych Kornelia znała niewiele, posiadała bowiem tylko jednego walca i dwie polki, skomponowane przez młodego artystę na cześć jéj w czasach, o których nie mówili, przez wzgląd zapewne na obecność doktora-męża. Zato pan Gustaw wiele o kompozycyach swych miał do opowiedzenia, a mianowicie o fantazyi, noszącéj tytuł Le coeur brisé, która-to zyskała mu ów wielce dwuznaczny komplement xięcia X., o jakim w początku rozmowy wspominał, a także o nowéj operze, którą układał i któréj dwa pierwsze akty ukończone leżały w jego tece, czekając na trzy inne. O operze téj pan Gustaw mówił najdłużéj: przedmiot jéj wziętym być miał ze złotéj epoki ludzkości, z wieków idylicznych, pasterskich, z owych błogosławionych czasów, w których młodzieńcowi dosyć było posiadać na własność flet i atmosferę, okrążającą kulę ziemską, aby módz śmiało sięgnąć po rękę ubóztwionéj dziewicy, gdy teraz w żelaznym wieku.... Pan Gustaw miał-by o tém wiele do powiedzenia i Kornelia także; nie wyrazili jednak słowami myśli, jakie im nasuwała treść opery pana Gustawa, lubo także i nie przemilczeli ich całkiem, bo oczy młodego artysty były bardzo wymowne, a retoryka właściwą aksamitnym źrenicom. Kornelia nigdy więcéj, jak tego wieczora, nie posiadała do rozporządzenia swego zwrotów, figur i wykrzykników. Co było jednak najszczególniejsze, to, że retoryka ta najwięcéj nabierała mocy i ożywienia w chwilach, gdy młoda kobieta twarz swą zwracała do gościa, wzrokowi męża ukazując olbrzymie sploty włosów, które przepysznie stroiły tył jéj głowy.
W ten sposób upłynął całemu towarzystwu wieczór do godziny piérwszéj po północy. Kornelia i młody gość bawili się przewybornie; ale doktor Władysław, który miał zwyczaj wstawać rano i, według prawideł hygienicznych, przed północą udawać się do spoczynku, nie mógł powstrzymać poziewań, nielitościwie od czasu do czasu wstrząsających jego szczękami, a pani prezesowa, z podziwienia godną wytrwałością surowe zachowująca milczenie, skinęła parę razy głową w sposób, który kazał domyślać się blizkiéj przy niéj obecności Morfeusza. I długo może-by jeszcze przeciągnęło się to położenie czterech osób, z których dwie bawiły się, a dwie spać chciały, gdyby umieszczony na konsoli zegar tuż przy fotelu, na którym siedział pan Gustaw, nie wydzwonił piérwszéj godziny nad samém uchem gościa. Na dźwięk ten młody gość porwał się i najuprzejmiéj przepraszał gospodarzy, że do tak późnéj pory utrudzał ich swą obecnością.
— Pan długo zamierzasz bawić w naszém mieście? — zapytał doktor Władysław.
— Przez czas nieokreślony — odpowiedział pan Gustaw. — Prawdopodobnie przez całą zimę. Myślę bowiem dać tu kilka koncertów... przytém jestem swobodny jak ptak, i mogę przebywać jak najdłużéj tam, gdzie największą znajduję przyjemność.
Przy ostatnich wyrazach patrzył na Kornelią, a żegnając się, dodał jeszcze:
— Pozwolisz pani, abym jutro, około południa, przyniósł ci moję fantazyą Le coeur brisé, przełożoną na fortepian... rad-bym co prędzéj usłyszéć ją wykonaną przez panią.
Młoda kobieta potwierdzająco skinęła głową, a gość, raz jeszcze oddawszy tyle ukłonów, ile w salonie znajdowało się osób, zniknął w drzwiach przedpokoju.
Jednocześnie pani prezesowa powstała. Powstała sztywna, surowa, z czołem napiętnowaném niezachwianą powagą. Złożyła robotę do koszyczka i, wysunąwszy się z za stołu, za którym siedziała przez cały wieczór, postąpiła ku zięciowi, który stał na środku salonu i, nie potrzebując już krępować się obecnością gościa, z całą swobodą oddawała się przyjemności poziewania.
Doktor Władysław spostrzegł dążenie ku sobie teściowéj, a biorąc je za oczywistą pokojową oznakę, stłumił co prędzéj poziewanie i przygotował się do przyjęcia i oddania uprzejmego życzenia dobréj nocy. Ale jakże srogo w oczekiwaniach swych zawiedzionym został! Pani prezesowa nie podała mu ręki swéj do ucałowania, jak zwykle bywało dotąd, lecz, zatrzymawszy się o parę przed nim kroków i oddając mu dyg głęboki, te tylko proste wymówiła wyrazy:
— Dziękuję ci, luby, kochany zięciu, z całego serca dziękuję ci za to, żeś pogardził radą, jakiéj poważyłam się udzielić ci dzisiaj!...
To rzekłszy i raz jeszcze dygnąwszy, odeszła. Doktor Władysław poczuł się do żywego dotkniętym tą zawziętością teściowéj, a szczególniéj sposobem, w jaki mu ją objawiła. Sposób ten do najwyższego stopnia drażnił wrodzoną otwartość i prostotę jego charakteru, i budził w nim przykrą wątpliwość, azali w istocie nie ubliżył kobiecie, dla któréj, ze względu na wiek jéj i stanowisko, jakie zajmowała w jego rodzinie, pragnął zachowywać zawsze nieposzlakowane uszanowanie.
Dlatego téż, po odejściu pani prezesowéj, mąż Kornelii stał przez chwilę na miejscu nieruchomy, a potém, zwracając się do żony, zapytał:
— Kornelko, powiedz mi, co się stało twojéj matce?
Kornelia szybkim krokiem, z rękoma skrzyżowanemi na piersi i głową schyloną, przechadzała się po salonie. Była tak zamyśloną, że na pytanie męża nie dała żadnéj odpowiedzi.
— Czy nie wiész, co się stało twojéj matce, Kornelko? — ponowił pytanie doktor Władysław.
Za całą odpowiedź usłyszał jednostajny szelest kroków niezmordowanie przechadzającéj się po salonie Kornelii.
— Kornelko! — zawołał z niecierpliwością w głosie — co się stało dzisiaj? dlaczego mi nie odpowiadasz?
Niestety, głos jego był głosem wołającego na puszczy. Kornelia odziedziczyła po matce wytrwałość w wykonaniu raz przedsięwziętego zamiaru. Doktor Władysław z przerażeniem spostrzegł, że usposobienia żony jego, obok wiekuistego śmiechu i płaczu bez przyczyny, zawierają w sobie trzeci jeszcze żywioł składowy: upartego milczenia. Były to wszystko odkrycia, które mu wcale nie smakowały, i w coraz większą wątpliwość podawały ten raj, o którym sądził, że znajduje się w jego posiadaniu.
Tym razem jednak postanowił spróbować kompromisu, tém bardziéj, że łagodność i cierpliwość w wielkiéj części wchodziły w programat, jaki był sobie ułożył, co do obowiązku i zadań męża nauczyciela i kierownika. W celu tego pokojowego załatwienia całéj sprawy, postąpił kilka kroków i usiłował znaléźć się w takiéj blizkości przechadzającéj się wciąż kobiety, aby módz ująć ją za rękę, z czułością spójrzéć w jéj oczy, i tym sposobem dać jéj poczuć błąd, jaki popełniła i niesprawiedliwość, jakiéj dopuszczała się względem niego, bez żadnéj rozsądnéj przyczyny, przykrość mu sprawiając.
W téj chwili jednak, zbliżyć się do Kornelii nie było rzeczą łatwą, suknia jéj bowiem była długą i ilekroć doktor Władysław znajdował się tuż-tuż obok żony, zawsze nieszczęsny ogon zachodził mu drogę tak, że, w obawie przydeptania go, musiał cofać się o parę kroków, a cofania się te miały wszelki pozór drobnych, i jedna po drugiéj następujących, rejterad. Po kilku uczynionych daremnie próbach ominięcia ogona sukni i dostania się do ręki Kornelii, po którą za każdym razem sięgał, zniecierpliwiony doktor wzruszył ramionami i w milczeniu oddalił się w głąb’ mieszkania.
Nie zdziwicie się zapewne, mili czytelnicy, gdy wam powiemy, że doktor Władysław, pomimo znużenia, jakie po przejściach doświadczonych dnia tego uczuwał, długo w noc usnąć nie mógł. Dzień ów był dla niego w istocie dniem fatalnym. Nie przyszedł on wprawdzie bez przygotowania, niemniéj jednak uwydatnił i w jaskrawych ukazał barwach to wszystko, co dotąd ukazywało się oczom młodego małżonka z po-za mgły złudzeń i barwy różowéj, przystrajającéj miodowe miesiące każdéj niemal świeżo połączonéj pary.
Wesołość Kornelii, która dotychczas z lekka go tylko od czasu do czasu nużyła, dziś zmęczyła go śmiertelnie; płacz jéj i upór, jaki okazała w zatajeniu przyczyny onego, jak téż w zachowywaniu milczenia, gdy do niéj przemawiał, przedstawiały także przedmiot do rozmyślań niemałéj wagi. Niemiłą téż była doktorowi pogarda, z jaką żona jego odzywała się o wszystkich w ogólności zawodach z lekarskim włącznie, wyłączając tylko i czcią tak pełną zapału darząc zawód artystów; niemiłém pojawienie się nagłe kuzyna, którego uważała za rodzonego brata; niemiłém przypomnienie o pani prezesowéj, o zmarszczoném jéj czole, poruszających się szczękach i wyrazach, któremi go na dobranoc żegnała. Wszystko zaś to razem zebrało się w jednę gromadę wielce nieprzyjemnych faktów i objawów, które tém bardziéj działały na wyobraźnią doktora, że posiadały wszelki pozór początku czegoś, co prawdopodobnie nie miało miéć końca.
Przewracając się z boku na bok i rozważając wszystkie szczegóły dnia przebytego, doktor Władysław słyszał ustawicznie grzmiący w oddali orkan, taki orkan, który, gdy raz wpadnie na drogę, jaką postępuje człowiek, to już pewno w gruzy zamieni wystawiony przez niego pałac czarodziejski, siedlisko jego szczęścia. Nic téż dziwnego, że przy tym groźnym odgłosie, mąż Kornelii zapomniał całkiem o téj burzy, która szumiała na dalekim świecie, i jakkolwiek bardzo szczerze zajmował się zwykle polityką europejską, tym razem jednak losy dwóch wojujących wielkich mocarstw wcale mu nie przychodziły do głowy. On lękał się, mocno się lękał, czy własny dom jego nie stanie się placem ustawicznéj walki, i czy wypadkiem rodzinne jego życie nie zamieni się z raju, za jaki uważał je dotąd, w czyściec, przez który grzeszne dusze przechodzić muszą, nim dojdą do nieba.
Kiedy nakoniec przed samym porankiem doktor Władysław kleił do snu oczy, w myśli jego zjawiło się pytanie: azali pani Ludwika nie miała słuszności, utrzymując, że Kornelia posiada naturę umkliwą. — Pytanie to przeraziło go, natury umkliwe bowiem przedstawiają tę niedogodność, że są, jak mary niepochwytne i nieokreślone, a tą niepochwytnością i nieokreślonością swoją utrudniają, rzec można nawet, uniemożebniają zadanie męża-nauczyciela i kierownika.
Téj nocy, nie wiedziéć dlaczego, sen figlarz przed uśpioną wyobraźnią doktora Władysława przyniósł obraz Józi. Zobaczył on ją w jéj codziennéj popielatéj sukni, u któréj nie było ogona; widział jéj kryształowe oczy, pogodne czoło, uśmiech szczery i swobodny, a zarazem spokojny i myślący; rozmawiał z nią, a ona ani śmiała się, ani płakała; czytał dziennik, a ona mu go z ręki nie wyrywała... Słowem, śnił o młodéj, zapomnianéj już prawie dziewicy, długo, długo, a gdy obudził się, przetarł oczy i przypomniał sobie dzień wczorajszy, poczuł się w bardzo złym humorze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.