<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wety Parnaskie
Pochodzenie Wojna chocimska, poemat w 10 częściach. Merkuryusz nowy. Pełna. Peryody. Wiersze drobne
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wety Parnaskie.


Do czytelnika.

Nie wszytkie wiersze smakuj, dobry czytelniku,
Nie na wszytkie czoło marszcz, głupi poprawniku.
Wszakże nie wszyscy z wetów jedno jedzą radzi,
Jednym paszty, drugim sér twardy nie zawadzi.
Trafiłem po obiedzie, a patrząc na zgraję
Laureatów, com mógł wiąć, to téż tobie daję.

Galantomo.

Boga zapomnij, nie słuchaj sumienia,
Będziesz dobrego u dworskich imienia.

Prałaci.

Kiedyby nie zakonnicy,
Biskupi i kanonicy
Małoby kościół wspierali,
Bo się dla intrat ubrali.
Kto się gniewa mówić może:
Odpuść rytmom i mnie, Boże.

Luthericolae.

Tłómaczów pisma nie chcą miéć Lutrowie.
O jako święci sami doktorowie
Według litery trzymają biblije,
A każdy nie tak, jak tam piszą, żyje.

Szlachta zmyślona.

Byle się podpisał na ski,
To musi być zaraz naski
Bo zadać się każdy boi,
Że chłop: gdy się pięknie stroi.

Astrologowie.

Większych błaznów ja nie widzę,
Choćbym podpił tak nie brédzę,
Jak ci, co wypatrują
Oczy w gwiazdach i drukują
Szalbierstwa kalendarzowe; —
Wstydziłbym się pisać nowe.

Niemcy po węgiersku.

Wzięli Węgrom swobody, panów wyścinali,
Nie dziw, że na ostatek i strój odebrali.

Turcy.

Turcy rzeźwi,
Zawsze trzeźwi,
Z musu prawda,
Boby lada
Czausz to zoczył,
Że zamroczył
Oko Bachem;
Kto ze strachem

Mocno wzięty,
Brałby w pięty;
Zaś Polacy
Nie są tacy,
Choć się sami
Rzną szablami,
Gdy podpiją,
Przecie piją.

Damy farbowane.

Farbowana w twarzy mina
Świadczy, żeście proch i glina.

Mniszek i panek.

Mniszek choć będzie mnichem, albo panem panek,
Tytuł przecie niespełna, jak bez ucha dzbanek.

Ateistowie.

Ateistowie,
Dyabli synowie,
Gdyby nie ślepi,
Że nie usklepi
Ręka drugiego
Ludzka pięknego
Nieba i słońca
Nie da do końca;

Takby leżeli
W błędzie. Jeżeli
Taka machina
Nie jest dziedzina
Boga mocnego
I przedwiecznego,
Sami nie żywi
Psi niecnotliwi.

Ateusz.

Bezbożnemu królowi w pogańskim kościele
Tablic z woty przyjaciel pokazawszy wiele,

Mówże teraz, że nie masz Bogów w niebie — prawi —
Któż tych z chorób, któż z różnych przypadków wybawi?
„Gdyby tych malowano, co pospołu z woty,
Odpowie mu ateusz — stracili żywoty,
Nie kościół, pełne miasto widziałbyś w godzinie
Tabliczek, tak ich więcéj, niźli żyje, ginie.“

Klasztory bogate.

Wsi kilkadziesiąt, mnichów cosi mało;
Nie urodzajem znacznym się to stało.
O fundatorów intencye święte!
O fundowanych łakomstwo przeklęte!

Trynitarze.

Nowych nam niebo zakonników dało,
Którzy nie mając nic, dają nie mało,
Kiedy oddają z kajdanów junaki
Polsce potrzebne na odpór wszelaki.
Zaprawdę więcéj miéć będziemy siły
Niż z bogatego Tyńca i Mogiły.

Reformaci pieszo.

Wąziuchna droga, co do Nieba wodzi,
A zaś gościńcem rad koń i wóz chodzi.

Kaznodzieja salariatus.

Ewangelią świętą czytasz, dobrze radzisz,
Słucham, ale sam się ty codziennie z nią wadzisz.
Nie mam za złe, boć płacą zawsze za kazanie,
Za to nie liczysz, żebyś pełnił przykazanie.

Biskupi polscy.

Póki na dworze nie wykręci korka,
Albo którego nie wysypie worka,
Infuły nie masz a przedtém ci byli,
Których w jaskiniach ledwie wychodzili.

Muszki u dam.

Na białość damy czarne lepią płacie,
Chodzi jéj gęba w strzyżonym bławacie,
Który się kochasz, mądrzeż bój się tego,
Aby nie miały co lampartowego.
Uważaj i to, że która pstrociny
Lubi, co raz jéj milszy jest kto iny.

Na damy.

Damy powiadają, że mężczyźni mają,
Wielkie wolności.
Pletą głupie wrony, większe mają ony
Prawa miłości.
Mają i szerokie nie tylko głębokie
Mowy w dyskursach.
Bo ci powiadali, którzy spróbowali
Ichże skrytości.
Razem dać nie mogą, szacuje je drogo
Progres w afektach.
Ale przecie dadzą, kiedy się usadzą,
Czas do rozmowy.
Lubo się krótkiemi także i małemi
Brzydzą dyskursy;
Gdy tylko czas mają, same odkrywają
Serca skrytości
I podnoszą obie, chcąc wygodzić sobie,
Oczy ku niebu.
Gdy jeszcze postrzegą, który jest wielkiego
W rzeczach rozsądku.
Sama go se wprawi i nic nie zabawi
W służbę z początku.

Pamiątka luterska.

Kazał Luterek w pozłocistéj ramie
Obraz ojcowski powiesić w swym domie.
Ktoś rzekł: „O! blaskiem nie chwal się, nieboże,
Ociec piekielnych glanców uść nie może“.

Wyprawa do cudzych krajów.

Rzucasz czuprynę, perukę kupujesz,
Kupże i głowę, niżeli wędrujesz,
Bo jeżeli tam po nią tylko jedziesz
Z taką z Paryża, jakąś miał, przyjedziesz.
Jeśli po mody albo po perfumy,
To do szaleństwa skłonnyś przez te fumy.

Tymże foristierom.

Kwili sarmacki orzeł, dawno kwili
Na was, panięta, żeście polubili
Bardziéj cudzy kraj niż ojczystą ziemię,
Lechejskie plemię.

Kwili na szkody, które ztąd ponosi;
Każdy z was złota co może wynosi,
A za nie niesie obyczaje nowe,
Zwady gotowe.
Jeszcze nie ma tak za złe tym, co piją
Wandal, Adryéj że siągają szyją,
Bo im potrzebne języki w blizkości
Rzumiéć gości.
Lecz na tych żali, których Tyras myje,
Że tam smakując, gdzie się Phoebus kryje,
Jeżdżą usłyszéć Mussi Senior allo
Widziéć cavallo.
A tym zaś sprawy stambulskie rozumiéć
I Bakcessaraj wytłómaczyć umiéć,
Należałoby w sąsiedztwie poblizkim
Upadku blizkim.

Posty pańskie.

Dziwną rzecz powiedziano, że Jego Mość suszy
A on zjadł szczukę, ćwika, dwa pstrągi; po uszy
Aże same się najadł, pił zaś do wieczora,
Wieczerzą jadł i tak był syty jako wczora.

Kalwin z Nucerynem.

Heretyk niegdy Gierałtowski możny
Kiedy u niego Nuceryn pobożny
Jadł raz, po różnych wyrzekł blasfemijach:
Czém papistowie w malowanych kijach:
Obrazy wprawne i ołtarze czcicie,
A bałwochwalstwa złego nie boicie.
Wzięna odpowiedź śmieszną głupia mowa
(A była blizko malowana głowa
Syna pańskiego, płaskonosa, chmurna):
„Byłaby wiara katolicka durna,
To jest naganna, gdyby się kłaniała
Szpetnikom takim murzyńskiego ciała“.
Rozjadł się na to Kalwin, wstał od stołu,
Odbiegł kuropatw i pieczeni z wołu.

Do Łagiewnickiego.

Łagiewnicki, nie pożywaj,
Po grodach się nie przewijaj
Sprawę z Wojnicką przegraną

Ślubami przez Witkowskiego
Drugą o żonę zabraną
Trzecią o coś schowanego,

W skrzyniach, któreć wyrzucono
I samego wypędzono
Z Gorzenia, już nie twojego
Jako dawno przedanego

Mijałeś, więc od Groryczkowca
Od browaru stroń, i mowca
Obmowny, mów tylko tyle:
W karczmach być muszą me chwile.

Starostowie.

Starosta od starania rozumiem rzeczony:
Czyni co z niego, stara o zagony
I o intraty, a choć lecą mury,
Inwentarskie mu liczyć dosyć kury.

Niepłodne.

Żeńskie połogi
Ostre są głogi,
Co nie rodziły.
Ze wszytkiéj siły?
Życzą ich sobie
Choćby być w grobie.
Słyszę o jednéj
Żądzy niezbędnéj,
Że choćby okiem
Niezwykłym krokiem
Urodzić miała,

Życzy tak śmiała.
Więc choć mąż zdolny,
Od niéj nie wolny:
Zażywa ziela
Doktorek wiela,
Czasem i w szepty
Wda dla recepty,
Gdy medyk radzi,
Że nie zawadzi
Na to pragnienie
Różne korzenie.

Dama dworska.

Nie wierzę, co mi wczora powiedano,
Że jednę panią gdzieś wyrozumiano,
Żeby wolała być o jedném oku,
Niźli jednego męża miéć do boku.

Seholasterya krakowska.

Scholastyk z księstw dziesięciny
Za nie bierze, jeszcze drwiny
Takie robi, że gdzie może,
Co raz podwyższa za zboże,
W snopach kwoty podobane
Lub od stu lat pojednane.
I tak panowie i chłopi,
Choć u nich nie był nie kropi,
(Bo więcéj nie chcecie robić)
Muszą corocznie nań robić.

Cyrulicy w miasteczkach.

Dłużéj chociaż w Padwi leży
Pacyent, tu zaś odbieży
Wnet choroba oraz z duszą,
Którą konowali duszą,
Więc chorym możesz winszować,
Że czas mały się mordować.

Polska wolność — ość.

Ością jestem królującym,
Ością panom przodkującym,
Którzy chleba nazbyt mają,
Gdy starostw wiele trzymają.
Ale téż i ością-m sobie;
Sama przez się być mi w grobie.

Wolny głos sejmikowy.

Masz głos i mówić możesz, ziemianinie,
Ale wolniejsi panowie w swym czynie.
Ty mówisz, oni zaś, co chcą, uradzą,
A ciebie kształtnie za łeb już prowadzą.
Kiedy czapkują, w bankiet jeśli ciągną
Zarówno z ręką cnéj wolności siągną;
Ty zaś za obiad i wina sklenicę
Wywracać dajesz prawa swe na nice.

Deputat na trybunał.

Prawo nie każe o tę starać się funkcyą,
Ja i staram i, gdzie wiem, łożę korrupcyą;
Przecie dotąd czekając w zysku mam otuchę,
A gdybym prawa słuchał, ułapiłbym muchę.

Wolność szlachecka.

Na sejmiku proszowskim swobodnym ktoś głosem
Naszę wolność szlachecką z orlim równał nosem.
Póki młody w swéj porze i w swéj orzeł tuszy
Tak zwierza jak i ptaka, cokolwiek się ruszy,
Lub się drop, lub się zając trafi dziedzierzysty,
Każdą rzecz zdole; nie dziw, bo ma nos kończysty.
Ale skoro starością nazbyt się mu skrzywi,
Że kulą stanie z haku, już się nie pożywi,
Aż zdechnie. Póki polska wolność była w mierze,

Póty jéj orzeł różne prowincje bierze.
Jako miarę przerosła i poszła w swą wolą,
Leda „kaknecy“ (?), leda jastrzębie ją zdolą;
Nie przybywa mu garła, owszem to wykrztusi
Wielką sromotą, co był nabrał w Prusiech, w Rusi.
Patrząc tylko nad to nic nie może być gorzej,
Że ten, który go żywił nos, odtąd umorzy.

Targosz ćwiertowany.

Tak za niewinnych połebki,
Za cudze owe połetki,
Daj swoje teraz, nieboże,
Tać śmierć do nieba pomoże
Z tym przez kilkadziesiąt ćwierci
Bywszy, nie żałuj swych ćwierci.

Piwo wadowskie.

Dwa grosza dają za garniec, dam tyle
Drugie, bym nad nim nie marszczył niemile.

Wdowa.

Bezpieczne wdowy
W pogrzeb mężowy
Są przy żałobie.
Patrzają sobie
Golca, gdy oczy
Cebula zmoczy,
Gdy płacz ścierają,
Już poglądają
Przez palce na nie.
Posmykne sanie
Potem te rzewne
Jako przez krewne
Tak przez sąsiady
Baby i dziady
Pomocy mają,
Kiedy ich rają

Same na akty.
Choć przez złe traktaty,
I na odpusty
I na zapusty
Jadą odważnie
Rzkomo poważnie.
Wszędzie dlatego,
Aby którego
Męża złapały
I zapisały
Tysiące swoje.
Choć dzieci dwoje
Lub więcej z pierwszym,
Bo mąż jest milszym
Niż krew jej samej
Tak wyuzdanej.

Duma domatorska.

Miła wiosko, wdzięczne sady,
Lasy, stawy, bez zawady
Sąsiada dogryźliwego
I kredytora przykrego.

Cieniu miły, wdzięczny cieniu
Choć przy mierném dobrem mieniu.
Tak się tobą kontentuję
W tobie wielki pokój czuję,
Że w pokoju mam, co żuję.
Trochy zażywam w skromności,
Swoim żyję bez zazdrości.
Gdy jem z folwarku kapłona
Ognisk pańskich za nic łona,
Za nic dziki lub złocone,
Za nic potazie zmyślone.
Zdrowsza własna flaszka wina
I prawdziwsza po niéj mina.
Niż tokajka, co nią truje
Ów, co fortuny muruje,
Ów, co stawia galarety,
Chcąc napełniać swe sepety,
Lubo z sejmów lubo z cnego
Trybunału zaprawnego.
I mnie nie trzymają mury
Nie gabinetowe sznury
Nie niedola ani wczasy
Ale nowych figlów czasy
Machiawelskie wykręty,
Na publikach jak okręty
Płynące do portu tego,
Który jest Charonta złego.
Bronią mi powywracane
Statuta przodków, pisane
Cnotą, i owe dekrety
Co za nie noszą telety.
Niechże insi złotą liczbę
Liczą, niechaj idą w ciżbę
Do kontraktów zakazanych
I honorów ztargowanych;
Ja sam siedzę przy téj niwie,
Która nienabyta chciwie
Nie siedzącemu za stołem,
Ani władnącemu kołem
Wpadła w rękę ni z praktyki
Uwikłała kogoś w wniki,
Twardsze niżli bułatowi
Maceda nieborakowi.

Ufam Bogu, że z niéj będzie
Potomek cieszył, zasiędzie
Za chlebem i paść się dobrym
Nie skropionym łez cynobrem,
Łez gwałtownych, co w Kocycie
Topią przewrotne nabycie.
Stawa choć starta na tarle
Cudza bułka kością w garle.
Więc wy, mili satyrowie,
Fauny, Nimfy, mojej głowie
Darn darujcie, nućcie owe
Piosneczki choć Admetowe
Przy tych mi sen oko ściągnie,
A w ciszynie nie dosiągnie
Żaden kłopot, żadna zgraja
Spraw zepsowanego kraja.
A gdy Parka przerwie nici
I ostatnie wyda wici,
Sypcie ziemię aż mogiła
Stanie; nie proszę o siła.

Do imćpana stolnika oraz i sędziego grodzkiego krakowskiego.

Fraszki ślę, zacny sędzia krakowskiego grodu,
Które-m przed lat trzydziestą pisał jeszcze z młodu,
Nie teraz; wedle dawnéj gdybyś rzekł reguły,
Szaleją ludzie starzy i bez kanikuły.
Sędzia grodu nie długo zdarzy Bóg i ziemię,
Stępując w starożytnych przodków twoich strzemię,
Jednak jakobym widział, co w tém sercu będzie
Czytając: nie fraszkami obsyłają sędzię.
Lekkim i niepoważnym ludziom to należy,
Ale przecie nie racz ich potępiać do wieży,
Raczéj gdzie żartom pora, odłóż ich do stołu,
Boś i sędzia i stolnik krakowski pospołu.
Jeżeli groźny Minos oczy na nie zmruży,
Przyjmie je gdy do stołu Jowiszowi służy.
Ganimedes i owszem z przyjacioły, gdzie ty
Siędziesz, ujdą swobodne twe żarty za wety.
Nie gardź i temi, choć w nich knotu niż oleju
Więcej, ale przyjm z chęcią, mój drogi Andrzeju,
I w tém jako we wszytkiem nierówna fortuna
Nie zdadząć się samemu czytać, importuna
Zabawisz, niechaj taki czas ladaczem zdradza,

Kto rzeczy poważniejszéj drugiemu przeszkadza.
Cóż kiedy ludzie niźli fraszki wolą trunki!
Nie zejdą-li się czytać, zejdą na ładunki;
I toć-by mógł z fraszkami w jeden tłómok zaszyć,
Fraszką kogo nabiwszy pistolet przestraszyć.
A co wiedzieć, na co się te zejdą papiery,
Ty ode mnie racz, proszę, przyjąć afekt szczery,
Jako od brata, który choć posyła fraszki,
Przecie go nie poczytaj między dojutraszki;
Jeślić w pisaniu wierszów Talia nie zdole,
Bądź łaskaw na kolegę przy krakowskim stole.

Nowy szlachcic ze staremi klejnotami.

Rumelska ferezya, stare pod nią rysie,
Sam je kołnierz wydaje, pamiętają, gdy się
Z Noem wiezły w korabiu, i nie dziw, że mólem
Przejedzone pospołu z kołpakiem sobolem.
Dopiéroż koń nie młody, bo zjadł do krzty zęby
Na nim Abram do Sary syłał w dziewosłęby,
Rząd z siodłem nieboszczyka jeszcze Pryamusa,
Kiedy mu Grecy w Troi dobyli lamusa.
Turkusami sadzona boku strzeże szabla,
Toć to był tą tyrańsko Kain zabił Abla.
Stary koral w pierścieniu, jedném rzekszy słowem,
Stare wszytkie klejnoty na szlachcicu nowym.
Panie pogasły wszytkie bez téj jednéj cnoty,
Zjadszy obiad, gdzieindziéj jedzie na zaloty.
Choćby-ć gorzał od głowy aż do stopy złotem,
Szwagierstwa z Ormianinem nie chce ani z Szotem,
W cudzych się rzeczach świecisz, widzę to na jawie,
Żeś ich nie sprawiał, ale przepadły w zastawie.

Roztworzone wino z wodą ale nie w Galilejéj.

Opak tu niż się działo w galilejskiéj Kanie:
Bo się tam prosta woda dobrém winem stanie,
Tu wodą dobre wino wstyd czyniące piwu.
Nie nasza rzecz, ustąpmy świętym bożym dziwu,
Pijmy wino, któreśmy pić poczęli zrazu,
Choćbyś tu wody z stoku, choćbyś przyniósł z jazu,
Pewnie lepsze nie będzie według mego rymu
Daj nam samego wina bez tego ipsymu,
Chyba jego nie stało? Każ-że przynieść miodu;
Nie masz go? Dobre piwko z pszenicznego słodu.

Jeśli i tego nie masz, bez wszelkiéj ogródki,
Napijem się, poczciwy gospodarzu, wódki.
Niech nadstawi piwnice ten dutką ten gądek,
A wody nam nie daj pić, idzie o żołądek.
Drugi raz jeślić się dać córkę za mąż uda,
Nie spuszczaj się, mój drogi sąsiadu, na cuda.
Prosząc gości, poradź się swéj śpiżarnie skobla,
Tam wstydu nie masz, kędy według stawu grobla,
Że kiedy koniec nizki, wysoki początek
I szpetnie gdzie postawa wielka, mały wątek.

Białogłowska chciwość.

Szlachcic z domu wyjechał; będąc już za wroty,
Wspomni sobie z plebanem żenine zaloty,
„Wróć się — rzecze jednemu — rozkaż paniéj, żeby
Ponieważ tu beze mnie ksiądz nie ma potrzeby,
Nie puszczała go w dom swój“. Więc że posłał franta
„Jegomość, żebyś waszeć na tego taranta
(Pies leżał naśród izby) nie wsiadała, prosi“
Połajawszy go pani, musi to być cosi —
Myśli sobie — za sekret i uciecha sroga
Siedzieć na psie, bo cóżby do mnie ta przestroga;
Więc izbę założywszy, wkoło psa się krząta
To głaszcze, to go trzepie, już poszła dziesiąta
Chleba z masłem partyka, naostatek całem,
Podniósłszy do gołego, osiędzie go ciałem.
Rozje się niesiadany pies i w oba udy
Pożre, że ją jak martwe z miejsca wzięto dudy.
Prędko się powróciwszy spyta się o żonę.
Że chora, cicho do niej idzie za zasłonę,
Ale ta jakoby złym opętana duchem,
Rzuci się i do niego obróci obuchem.
Pyta się sługi, co jéj, o co się tak dąsa?
I słyszy, że ją tarant okrutnie pokąsa.
Będzie zaraz obwieszon, inszego sposobu,
Pomsty nie mam, a żona, trzeba-by was obu,
Czemużeś zakazując napowiódł mnie głupią,
Żem chciała na psie jeździć. „Niechaj mi wyłupią
Oczy — mąż jéj odpowie — jeżeli to było
I w pomyśleniu mojem; pewnieć się przyśniło“
Toż skoro wyda posła i co przezeń wskazał,
Co rychlej go zawołać pan sobie rozkazał.
„Powiedaj — rzecze — pocom cię wracał do paniéj,

Żeby nie u niéj ale ksiądz siedział w plebaniéj“
„W tém usłuchać, rozumiem, podobniejsza była,
Żeby na psie, jakom jéj radził, nie jeździła,
Czego ludzie nie czynią i wadzi to zdrowiu;
W tém cię nie chciała słuchać, w tamtém pogotowiu.“

Chłop z łaciną.

W Ostrogu zwano mieszczanina chama.
Ten, żeby mu syn nie próżnował doma,
Śle go do szkoły; gdy ćwierć roku minie,
Każe mu téż co czytać po łacinie.
Chłopiec tablicę wziąwszy, jako słusza:
Homo jest człowiek a anima dusza.
A tu na niego ociec z wielkim gniewem:
Trupem mnie czynisz albo niemem drzewem,
Wolę niż żaka z ciebie mieć pastuszę:
Jakiż człek chama, kiedy nie ma dusze.

Włoch w Polsce.

Włoch Porcyusz, majętność trzymając od Krosna,
Przyjechał do folwarku, gdy nastała wiosna;
Więc, że na gęsi owsa dziesięć wyszło korcy,
Bardzo mu to nie miłe i łaje dozorcy.
Ten się sprawuje, żeby pozdychały w zimie.
A Włoch: cóż jada lecie gęś, czy tylko drzemie?
Trawę — rzecze gospodarz — Toż ów: trzeba rano
Wstać oszukać mnie, niechże zimie jedzą siano;
Daremne to wymysły, próżne twoje kawy;
I ja téż wiem, że siano bywa zawsze z trawy.

Osiecka sprawa.

Będąc król Zygmunt z królową w kościele,
Postrzeże z góry Pretfica, że śmiele
Z panną żartuje; więc gdy było po mszy,
Rzecze do niego. Nikt nad cię wiadomszy,
Idź daj tę kartę marszałkowi Tryźnie;
Gdzie pisze: proszę zaraz w gotowiźnie,
Niech dojdzie sto plag korbaczem na ławce,
Dla mojéj łaski téj kartki oddawcę.
Niech się nie sprawia, niechaj się nie kręci
I na to zwykłe przyciśnie pieczęci.
Przeczuł onego zdrajca obiecadła,
Zwłaszcza kiedy pies wie, że ruszył sadła.

Radby wakansu w skok ustąpił komu,
Albo z Warszawy umknąć pokryjomu.
Potka się z Szwedem a królewskim ziomkiem
I pokojowym tuż przed samym zamkiem:
„Braciszku — rzecze — nim się wrócę z Pragi,
Zkąd wyprawuję listy wielkiej wagi,
Racz się tej, proszę, podjąć robocizny,
A odnieść kartkę do marszałka Tryzny“.
Poznawszy Walter sygnet z pańską ręką,
Z wielką się podjął legacyéj wdzięką.
Czyta marszałek; raz w papier, nań drugi
Patrząc: „przez co-żeś do takiéj posługi
Przyszedł, kochanku, za one sekrety,
Z królem grasz passa a ze mną pikiety.“
Prosi go siedzieć, potém miasto wódki
Daje mu kartkę czytać bez ogródki.
Miasto piernika i jakiéj słodyczy,
Ławkę, kobierzec, korzeń niosą byczy.
O wielki chodzi Szwedowi wstyd z bólem,
Prosi, żeby się mógł obaczyć z królem.
Prosi o małej godziny kawałek;
Że dać nie może, sprawia się marszałek.
Tamten, że Pretfic dał kartką oto tę;
Ten, że mu wszelką odcięto sprawotę.
Po długiéj tedy dyspucie z stron obu,
Nie mogąc naleźć inszego sposobu,
Dano Niemcowi pikietę bez oka,
Aż wystąpiła przez pludry patoka,
Że nieboraczek do gospody ledwie
Zaszedł w godzinę potem czyli we dwie.
Pyta król Tryzny, jeśli go z kredytu
Uwolnił wedle posłanego kwitu.
I owszem — rzecze — aż napełnił worki.
Niech mają pokój panieńskie rozporki,
Trzeba było dać przykład wiekopomny.
Na to maszałek: „Zawsze-ć się zdał skromny,
Zawsze się Walter fraucymeru wstydził,
Cóż mu się stało, że teraz pobrédził?“
O Pretficu król mówi nie Walterze.
„Ba, jużci słyszę, lecz myłka w tej mierze,
Bo Pretfic zgrzeszył, Waltera aż do sta
Plag dziś potkała za twym kwitem chłosta“.
Zaś! pojrzy nań król, a cóż drwicie, panie,

Wzdy wam miał Pretfic oddać to pisanie.
Pretfic — bo tam stał i w rzeczy nic nie wie —
Rzecze mu z śmiechem uwalanym w gniewie,
Oddałżeś kartkę z naszym charakterem,
Komuć kazano? „Z panem się Walterem
Potkawszy — rzecze — moim lubym bratem,
Nim z Pragi wrócę, miał ją oddać zatem.
Wszak doszła ręku mości dobrodzieju“,
A król: Nie chciałeś błaźnie przywileju.
Ten się kłaniając: „Pieczęć twarda — rzecze —
Że się do niéj wosk przez pergamin wlecze“.
Poszło to w żarty a Walter swą chłostą
Został upitskim nazajutrz starostą.

Niemiec z Polakiem.

Niemiec na zadzie przez las, Polak w przedzie
Gdzieś w niedaleką drogę społem jedzie.
Trafi się gałąź, Polak jéj tém chyżej
Przytrzyma, że się Niemiec dobrze zbliży,
Potém ją szybkim wypuściwszy skokiem,
Niemca na miejscu czyni jednookiem.
„Dziękuję-ć, gdybyś był tego sposobu
Nie zażył, pewnie pozbyłbym był obu“.

Kazanie wielkopiątkowe.

Pił pleban w wielki czwartek z wikarym do świtu,
Więc gdy wedle starego na ambonę kwitu
Iść przyszło, rzecze pleban: „mój księże wikary
Żal mi Pana Jezusa bez końca bez miary,
Że słowa rzec nie mogę; proszę, miły panie,
Chciejcież za mnie powiedzieć tak smutne kazanie“.
Ten téż gdy głowę strudzi gorzałczanym dymem,
I mnie-ć go żal i mnie-ć był pewnie nie ojczymem.
Tak nic nie powiedziawszy obadwa przed żalem,
Poszli spać do komory miasto Jeruzalem.

Pleban odrwił sufragana.

Na wizytę sufragan wpadszy niespodzianie,
Dwoje dzieci malutkich u księdza zastanie.
Toż go pocznie obracać: sromota to, księże!
Ten palec na krucyfiks włożywszy przysięże,
Że to synowcy jego rodzonego brata.
I bierze się na wywód. On téż odrwiświata

Nie zrozumiawszy, rzecze: Zdarłeś mi się z wędy,
Inaczéj-byś w Lipowcu przytarł rewerendy.

Głuche prawo.

Głuchy był instygator, sędzia i pozwany;
Tamten skarży, że złodziej od niego zdybany
W komorze, lecz go nie mógł uznać po księżycu,
Dziś go doszedł dopiero po wiadomém licu.
Ten się sprawia i stawia oczywiste świadki,
Że złego słowa nie rzekł, że nie wspomniał matki,
I przy sobie i w domu nie miał pistoletu.
Tu sędzia każe wyniść stronom do dekretu,
I tak pisze: ponieważ skarży ukrzywdzony,
Że mu ten sąsiad wypasł w ogrodzie zagony,
Ten się broni, że w płocie nie zagrodził dziury;
Źli obadwa bo i ten winę popadł, który
Złego chowa pastucha, i ten, co nie grodzi,
Żaden niech, póki grzywny nie da, nie odchodzi.

Bankiet u skąpego.

Często bez ceremonii w domu moim gości,
Które razem chcąc oddać sąsiad mi ludzkości,
Kupiwszy u karczmarza skopowiny ćwiartkę,
Pisze do mnie na jutro zapraszając kartkę.
Ledwie się przywitamy: gotuj chyżo — rzecze —
Do stołu, aż z kolebki mamka obrus wlecze.
Rzekłbym, że żółta jucha od niedzieli świętéj,
Ale sam zapach świadczy, że to nie cymenty.
Rzepy siła na talerzu: toż na brudnym trzopie,
On powiedał, że w barszczu, kość niesie w ukropie
Parobek, co wymiatał gnój od cieląt z grodze.
Nie pożywiłaby się mysz, tak pies ogłodze.
Wtém coś, aleć chléb przecie na stole podobno
Kładą, bowiem od skórki ośrodka osobno
Chcę ukroić, jakbym też nóż przez gwałt pchał w grzebie.
O nieszczęsny — rzekę sam cicho sobie — chlebie!
Toż onę skopowinę ledwie w pół przewarzy
Kucharka, niesie na stół czy w czerni czy w szarzy.
Ale i mnie wywodzą w pole i me oczy,
Gospodarz mnie na rosół uprasza ochoczy.
U dobréj gospodyni krowy — myślę sobie —
Tak smacznego rosołu nie piłyby w żłobie.
Toż marchew, która ztąd ma osobne zaloty,

Że kawałek słoniny w jarzynie aż poty
Od niedzieli warzony na mnie właśnie czekał,
A było to we czwartek, drobniuchno usiekał,
Dość chędogo na desce starodawnych sani,
Baby, mamki, piastunki, iskały się na niéj.
Ten ci koniec bankietu, jam jadł bardzo mało.
Przyznam, że mi się więcéj blwać niźli jeść chciało.

Na Gdańszczany.

Ktoś Gdańszczany z kredytu chwaląc i porządku,
Życzył też sobie o nich mojego rozsądku,
Krótko ja: dobrzy, mądrzy — rzekę — z każdéj miary
Wszytkie mają przymioty oprócz jednéj wiary,
Gdyby jéj jak gorczyczne ziarno mieli tyle,
Przenieśliby biskupią górę na trzy mile.

Mnich z babą.

Do skąpéj baby i już wiekiem nużnéj,
Przyszedł zakonnik, proszący jałmużny.
Ta go niesmacznym konfundując sztychem.
Pyta: potkał-li na grobli się z mnichem?
Potkałem — rzecze — lecz w takim terminie,
Jako z waszmością ta baba w kominie.

Panny lwowskie.

Z wojska jadąc, w przedmieściu stanąłem Halickiem,
Panna widzę, bo w wieńcu, ale z sporym cyckiem
Rzepę struże w donicy przy piecu na skrzyni,
Aż dziewczę wpadszy: z podla moja gospodyni,
Prosi WMci bardzo, panno Magdaleno,
Na godzinę do siebie albo raczéj jeno
Waszeć da ssać dziecięciu, bo panny Doroty
Nie masz, a panna Halszka poszła na zaloty,
Bo się nam ledwie Wojtuś z płaczu nie rozpuknie.
Śmieję się w sobie: a ta skoro ją ofuknie,
Idź precz a powiédz paniéj brzydka mocy — prawi —
Kiedy kto błazna pośle, że mu nic nie sprawi.

Stultitiam patiuntur opes.

Szpetnyś jak Ezop, jak Korydon głupi,
Zły jak dyabeł: a gdzie się to skupi,
Daremny ciężar na ziemi, ni Bogu
Świeczki, jak mówią, ni dyabłu ożogu.

Szpetnyś, zły, głupi, ale żeś bogaty,
Pięknyś i dobry i mądry z intraty.
Nie trzeba szkoły, mogą być z natury
Wszytkie natury i szczęścia tytuły.
A choćby utrzeć nie umiał kto nosa,
Gdy ma pieniądze, grzeczny przecie z trzosa.

Handel żydowski.

Pytam, potkawszy Żyda, gdy się w drogę wlecze:
Dokąd? do Jarosławia; a z czém? z głową — rzecze.
Bodajże cię zabito, niecnotliwy żydzie,
A któż głowę zostawi, kiedy w drogę idzie?
Chciéj mnie WMć zrozumieć, Mci panie, proszę,
Kto inszy ją dla kształtu, ja z potrzeby noszę.

Nie przystoi Żydowi z gołemi rękoma.

Zgadnijcie teolodzy, ja będę dowodził,
Czemu się Izakowi syn kosmaty rodził.
Że musiał, chcąc starszego młodszy odrwić, ręce,
Słuchając matki, w skóry obłóczyć koźlęce.
I dziś chce-li Żyd czyję widziéć twarz wesołą,
Choć łeb goły, niech ręką nie wita go gołą.
Jeśli tak Jakób ojca, jeśli odrwił brata,
Ostrożnie trzeba z Żydem, choć ręka kosmata.

Żyd szromowaty.

Obaczywszy srogi cios u Żyda przez szczękę,
Znać, żeś nie czytywał ksiąg Mojżeszowych — rzekę,
Kędy wam dla wielkiego do sukien sekretu,
Pętlice rozkazano przyszywać, a nie tu,
Żebyście pamiętali zawsze, patrząc na nie,
Zakon boży i jego z nieba rozkazanie,
Ty, żebyś swą pętlicę każdego mógł czasu
Widziéć, trzebaby nosić źwierciadło u pasu.
Nie ja zły, krawiec winien, ale zjadł téż kata —
Rzecze Żyd — że go doszła za pracą zapłata.

Pan z włodarzem.

Powróciwszy szczęśliwie do domu z obozu,
Każę wołać włodarza, ledwie zsiędę z wozu:
Co tu słychać, włodarzu? wszytko dobrze — powiem
Najpierwsza, kiedy nas Bóg udarował zdrowiem.
Moje stado jak się ma? więcéj go czy tyle,

Jakom odjechał? a ten: zdechło dwie kobyle.
A więcéj co? Wszytko dobrze — rzecze. —
Co najlepszych ogarów połowa się wściecze.
Po kacie-ć, myślę, dobrze! Cóż téż zacz pszenice?
Nie masz nic, dobrodzieju, kąkol a ostrzyce.
Cóż jeszcze więcéj? Wszytko dobrze, Mci panie.
Żyto jest? Bóg wie, jeśli na sianie dostanie.
Wolałcibym ja — rzekę — żebyś ty był chorzał.
Jeden kmieć nam poszedł precz, drugi wczora zgorzał.
Nie słychać nic lepszego? — a ten znowu:
Wszytko dobrze. — Cóż? stawy doczekały złowu?
— Obadwa się zerwały w tamten miesiąc; gdyby
Nie powódź, mielibyśmy pewnie dobre ryby.
Bodajże cię zabito; wszytko mówisz dobrze,
A nie masz nic dobrego; nuż laską po ziobrze.

Na Lutra.

Rybitwow pan wybierał, żeby bożem słowem,
Apostołowie ludzkim bawili się łowem.
Znać, że kochał myśliwych, gdzie się i ci liczą,
Którzy w morzu niewody ciągną ze zdobyczą.
Nie w stawie jako wydra, jako złodziéj czyni,
Co nie tylko w sadzawce, ale kradnie w skrzyni.
Jeżeli Luter wydrę z łacińskiego znaczy,
Bardzo pięknie się nowy apostoł tłómaczy,
Który kiedy się nie śmie na morze odważyć,
Woli łowu w sadzawce narybionéj zażyć.
I nadało mu się to, co takim robią:
Niech czeka, że go oraz z rybkami oskrobią.
Na morze świata było, jeśli się przepościół,
Nie w katolickiéj, Lutrze, ciągnąć sieci kościół.

Do ojców Societatis.

Nie pokój na świat przyniósł, Jezus mówi,
Tu się przypodobują właśnie Jezusowi
Ojcowie, którzy jego przezwiskiem się piszą.
I prawdziwie w terminie tym z nim towarzyszą
Chybaby wszędy na nich narzekano darmo,
Gdziekolwiek wstawią nogę, zaraz trąbią larmo.
Jeśli słabe kazania Piotrowego skutki,
Więc jego mieczem dodać do wiary pobudki.
Tylko zaś nie wiem, jako przywieść to do pary,
Gdy Pismo wiarę liczy między boże dary.

Przymuszać kogo, żeby wziął, czego nie może,
Zda się, że taki człowiek wpada w słowo Boże.
I wierę, szkoda-by się ludziom o to kusić,
Gdy co Bóg z łaski daje, człek w człeka chce wmusić.

Na Francuzy.

Między cierniem lilia i tego dołoży
Z pieśni Salomonowych kościół Matce Bożej;
I sam był cierniem dotąd, aż wielkim zawodem
Bóg go krwią syna swego zaszczepił ogrodem.
Czemuż Francuz lilią na swym herbie słynie,
Stawszy się darniem w pańskim z liliéj dziardynie.
W jeden zapach się kwiaty chrześcijańskie zgodzą,
Sami tylko Francuzi i kolą i smrodzą;
Choć się chrześcijaninem pierwszym ich król mieni,
Wzdy się nie tak jak insze to ziele zieleni
I z pogaństwem przeciwko chrześcijanom trzyma.
Niechże też nie ma za złe, skoro przyjdzie zima,
Kiedy insze do lochów dla odmłody wniosą,
On zgore w piecu miasto odwilżenia rosą,
Z przyrodzenia ten korzeń i prędko się kazi
I insze, co daleko gorsza rzecz, zarazi.

Rozprawnisia.

Prosił mnie na ugodę z jednym sąsiad drugi,
Przyjadę, nie mogąc się wymówić z usługi.
Ledwie on pocznie krzywdy i swoje urazy,
Aż mu się w rzecz werwała żona kilka razy,
Ale gdy się ów przecie w oracyéj krzepi,
Nakoniec: milczcie panie — powiem — ja to lepiéj
Uszy mnie bolały kaw onych słuchający
I powiedała, ale kłamstwa było więcéj.
Wziąwszy potém na stronę owego sąsiada:
Źle — rzekę — kiedy krowa wołowi dobada;
Nie prawo ale sama gwałt cierpi natura,
Kiedy kogut na grzędzie milczy, pieje kura.

Katolik z Lutrem, cesarz z Tekielim.

Kozieł i baran, chociaż bydło jednéj trzody,
Przez długi czas nie mogli przyjść z sobą do zgody.
Kozieł się na barana a niesłusznie gniewa,
Że więcéj owiec niż kóz wchadzało do chlewa.
I baranowi z kozłem to było poswarkiem,

Bał się, żeby mu owiec nie zaraził parkiem.
Więc jako się spróbują z sobą razów kilka,
Nie mogąc kozieł zdołać, zawoła na wilka,
Który skoro potęgę wszytkę swoję zgarnie,
Kopie się nie mogąc wniść drzwiami do owczarnie.
I już zgoła wielki błąd był koło barana.
Aż też i on przybierze na pomoc brytana,
Ten z białym spadszy orłem jednym-że herapem
Wytrząsnął cząbr wilkowi pospołu i z czapem,
Wilk, że wpoły odarty, do swojéj wlazł budy,
A kozła już poczęto wyprawiać na dudy.
I bezmała, że na tem koniec zgody stanie:
Mięso będzie przy wilku, skóra przy baranie.

Reformaci chudzi.

Widząc przy reformacie bladym, cienkim, suchem,
Otyłego i z wielkim kanonika brzuchem,
Już tamten (myślę) swój łój wymaczał na knoty,
Przetworzywszy afekty w Bogu miłe cnoty;
Kanonikowi jeszcze żal zalanych nerek,
Dochowa (tuszę) śmierci przerastałych szperek,
Nie doczeka się knota z reformatem jużci;
Ale nie wiem, do jakiéj lampy swój łój spuści.

Do Reformata.

We wszytkiem Chrystusowi, póki żył w tem ciele,
Reformaci się w swoim stosują kościele.
Naprzód, że zawsze pieszo, zawsze chodzą bosi,
W tem się różnią, że Chrystus swoje włosy nosi,
Jako nam go malują na twarzy, na głowie,
Oni golą oboje; cóż na to odpowie?
Bo ja twierdzę, że usta raczéj trzeba z głową
Niżeli nogi nosić modą Chrystusową.

Trefunek z Wyrwancyéj.

Senator wieś arendą puścił szlachcicowi,
Więc dosyć pijanemu czyniąc kontraktowi,
Gdy owemu kwota kop w polu nie donosi,
Mnie też na Wyrwancyą żebym jechał prosi.
Jakom żyw (choć mi dawno pięćdziesiąt lat minie)
Wymawiam się o takim nie słyszeć terminie,
Już mój siwy włos wolny od takiéj przysługi.
Ale kiedy ten pisze prosząc mnie raz drugi,

Jadę, aż ono woźny zawiązawszy oczy
Z każdéj kopy po snopku dla próby wywłoczy
I tęć to wyrwancyą arendarze zową,
Którą skoro gospodarz odprawi połową,
Prosi nas do obiadu, to wymawiam sobie,
Żeby broda z czupryną nie była na próbie.
Lecz patrząc, gdy gorzałkę przyjaciele piją,
Dość mnie — rzekę — odprawić jednę wyrwancyją,
Wiedźcie konie, nim mnie kto u stołu zasiędzie,
Bo jako widzę, że tu bez drugiéj nie będzie.
I zgadłem, bo daleko jeszcze do wieczora
Prowadzą cyrulika do onego dwora.

Koszty ogromne na pospolite ruszenie pod Gołąb.

Powiedali nam starzy gospodarze naszy
Że niczem prędzéj szczurków z domu nie wystraszy,
W którym się ta gadzina śpiąca rozpaskudzi,
Tylko gdy ich kołacząc w próżną beczkę budzi.
Więc jakim gospodarze płoszą z domu szczurki,
Takiego kształtu zażył król Michał na Turki.
Rozumiejąc, że ich tem z Podola wypłoszy.
Kazał kotły na czterech uczynić doboszy.
Nie większe pod Wieliczką w karbaryéj solą,
Bo jeden skórą ledwie oszyje bawolą,
Każdy z nich osobnego potrzebował wozu,
Jak z Warszawy pod Gołąb ruszy do obozu,
Gdzie dał pospolitemu ruszeniu „randewo“
Wyciosawszy na pałki jaworowe drzewo.
Pewnie tak srogich bębnów przestraszony echem,
Uciekłby był poganin z Kamieńca przed Lechem,
Rozumiejąc, że tyleż serca, tyleż ma sił,
Aleć Broniowski krwią swą ochoty przygasił.
Więc złożywszy w Warszawie one sądy walne,
Dawszy haracz poganom, w mozery tubalne
Uderzą, ale, że wiatr mroźny począł dmuchać,
Nie dały się rycerstwu cnemu długo słuchać.
Osadziwszy Hanenka bowiem dla rokoszu
Przy boku pańskim, sami, którego w Mazoszu
I dziś pełno z jassyrem, rzekłbyś od Dunaju,
Pośpieszą się do domu z lubelskiego kraju.
Stanęło potém w radzie, żeby kotły one
Przy Jagiełłowych mieczach były powieszone.
Lecz kiedy przyszło mury łamać do archiwu,

Inaczéj wniść nie mogły, przysądzono piwu.
Niech nie będzie nikomu ten postępek dziwny,
Alboż nie gorzałczany obóz i nie piwny,
Z którego, choć się z Turkiem z swoją szkodą kuma,
Na wieki się korona polska nie wyszuma.

Niepotrzebny skrupulat.

Gorący dzień był w święto; podobno mniéj zgrzeszę,
W rzece się po nieszporze kąpiąc — rzekę klesze.
Drogoby ta WMci stanęła uciecha,
Wielki grzech dziś się kąpać — odpowie mi klecha —
I nie bardzo bezpieczno, bo grzech pomsta trapi,
Siła czart ludzi w święto kąpiących się łapi.
Już było po nieszporze, wietrzyk pocznie dmuchać;
Idę sobie słowika za browarem słuchać,
Bowiem w gęstéj rokicie zwykle przed wieczorem,
Kilku się ich ozwało nad blizkiem jeziorem.
Aż się i z głową w błocie ów skrupulat narza,
U Żyda się gorzałką spiwszy arendarza.
Ujrzawszy go nazajutrz: wierę nie do mody,
W święto wleźć w błoto, komu zabroniwszy wody.

Drwa do lasa, ryby do Wisły.

Szlachcic jeden na Szlązku zakupiwszy stawy.
Opuścił karpie Wisłą na sejm do Warszawy.
Czynił mu post nadzieję i zjazd on tak ludny.
Gdyby Neptun nie pojrzał złem okiem obłudny,
Już szczęśliwie przepłynął, już i Pragę mijał,
Już pod mury warszawskie do palu zawijał,
Kiedy się sieć na haku ukrytym poszarpie
I rozpuści do Wisły w niéj zaszyte karpie.
Jemu szkoda a ludziom oszukanie jawne,
Bo miasto wiślnych ryby kupowali stawne.
Często z nami fortuna obchodzi się srogo,
Co miał przedawać, to sam dziś kupuje drogo.

Moskiewska odpowiedź.

Widzący cesarz August młodzieńca na dobie,
Jakby mu z oka wypadł podobnego sobie;
Wprzód się dziwi a potem wziąwszy go do grodu.
Pyta, któreby miejsce było jego rodu?
Powie ten: że Mantua i chce stawić świadka.
A cesarz: bywała téż w Rzymie twoja matka?

Matka nie — postrzegszy frant sztuki, odpowiedział —
Ale ojciec więcéj tu niż w domu przesiedział.

Moskiewska odpowiedź.

Ktoś spytany, gdzie oka postradał? krótko się
Sprawił, więcéj nie rzekszy, tylko: że przy nosie.

Na weselny akt w Krakowie pod Barany.

Temi czasy pod świętéj tytułem Agnieszki,
Nowy zakon w Krakowie zjawił się na mniszki,
A samemu założyć zdało się go Bogu.
Pytasz? tam gdzie o jednym dwu baranów rogu,
Owca raczéj z baranem na całego miasta
Widoku, bowiem w rynku w jednę głowę zrasta,
Święty zakon i zkąd ma swoje przechwalanie
Każda do trzeciego dnia profeską zostanie,
Na regułę przysięże a tytuł odmieni,
Aż mniszka, a co większa, że oraz i ksieni,
Kiedyby jeszcze znała silentium która,
Na świecie-by nie było lepszego klasztora,
Żem go świętéj Agnieszki nazwał, pytasz czemu,
Bowiem Agnus Baranka znaczy po naszemu.

Człowiek nad apetyt jeść nie może, pić może.

Siedząc Włoch na bankiecie gdzieś między Polaki,
Natkał rozmaitemi żołądek przysmaki;
Więc gdy przez gospodarską po uczcie ochotę,
Przed każdego kieliszków pewną kładą kwotę,
Że do nich przymuszają, aż się drudzy dawią,
Rozumie, że znowu stół misami zastawią,
Tak-że go do jedzenia jako i do picia
Musić będą; więc skrycie umknąwszy obicia,
Uciec, niżeli umrzeć, z tego woli gmachu.
I przyznał się nazajutrz do swojego strachu.

Wino przemycone.

I święte się i świeckie na to pismo zgadza,
Że wino troskę z serca, z głowy żal wysadza.
Nie darmo ludzi smętnych i zjętych frasunkiem,
Jako mówi przypowieść, tym częstują trunkiem.
Wziął kupcowi czterdzieści kilka beczek wina
Pan na Wojniczu, co się pisze z Ossolina,
Że przemycił, już czwartéj części go dopija.

Obaczę go w pół roku: aż melankolija,
Aż ból głowy, żal sercu, frasobliwa mina...
Pytam, zkąd okazya? powiedzą mi: z wina.
Mylą się — rzekę — pisma, mylą się prorocy,
Chyba swéj przyrodzonéj wino zbyło mocy,
Które zawsze powinno człowieka weselić.
Nie rychło się domyślę: trzeba wino dzielić,
Bo insze jest kupione, insze gwałtem wzięte,
Prawdę i świeckie, prawdę pismo mówi święte.

Do nowego szlachcica.

Szlachcicem-eś na sejmie cnoty swéj pochopem,
A cóż? kiedy masz brata rodzonego chłopem?
Piszesż się Eques, aleć to potrzeba wiedziéć,
Że nie można na jednym koniu dwiema siedziéć.
Co mi dasz od porady? Takim postąp torem,
Jako niekiedy Poluks postąpił z Kastorem.
Nieśmiertelnym bywszy miał śmiertelnego brata,
Pozwolił że stanęła Jowisz alternata,
Że skoro jeden umarł i duszę położył,
Zaraz wszedł na Zodyak, zaraz drugi ożył.
I dziś kto na bliźniętach w górnéj się zna sferze,
Wraz nigdy jeden miejsce lecz po drugim bierze.
Proś króla niech koleją chodzi ta ozdoba:
Ty jeden rok a drugi bądźcie szlachtą oba,
Inaczéj w małéj herby i tytuły cenie,
Kiedy cepy u brata twojego na ścienie.

Na swoje wiersze.

Wszyscy, którzy me wiersze czytają i słyszą,
Chwalą je prócz poetów, co je sami piszą;
Ci je ganią, lecz mnie to bynajmniéj nie smęci,
Bo nie dbam o kucharzów, gdy goście kontenci.

O fraszkach.

Spowiedałem się księdzu na jubileuszu
Fraszek swoich. Ledwie to dojdzie jego uszu,
Upewnił mnie po śmierci za nie czyścem długim
Skrupulat: to znowu się spowiadam przed drugim,
Aż ten baje o piekle. Tam do kata — rzekę —
Wolę, że się oczyszczę, niżeli upiekę.
Więc wróciwszy do domu na onę pokutę,
Każę sobie założyć na kominie hutę.

Jeszcze się z niemi żegnam, ba i nie bez żalu,
Nim je na swoje miejsce wyprawię do palu,
Aż mój stary przyjaciel do drzwi zakołace.
„Do takiéj-li zniewagi twoje przyszły prace?
Nie czyń tego, Wacławie, o muzy gra chodzi,
Wierz-że mi, że-ć to u nich na potem zaszkodzi,
W początku świata były fraszki, były żarty,
Byle w nich Bóg miał pokój: czyli twoje karty.
Treny tylko a wojny? Wiesz, że raz pogodno,
Drugi dżdżysto, raz ciepło, a drugi raz chłodno,
Raz dniem, drugi raz nocą, niebo świat przeplata:
Podobała się Bogu taka alternata.
W tych księgach, bodaj ten mnich i z swoją przestrogą!
Przy poważniejszych rzeczach fraszki ujść nie mogą?
Sławnym wierszem z żabami Homer wojny mysze,
Nikczemnego Komora Wirgiliusz pisze.
Czytałeś Klaudyusza w uczonym Senece,
Synezyusz Łysinę, Plutarch tak dalece
Świerczka chwali, Heinsyusz, niżeli ci zdrowszy
W rozumie chrześcijanin, księgę pisał o wszy;
Wielką Naso miłości część swych rymów święci,
Czytają i ludzie to oddają pamięci.
Co my żartem piszemy, chociaż nas w tém winią,
Toż sami księża, prawda, że nie wszyscy, czynią
I dźbła nam wyjmują, sami w oku mając kłody,
Bezmała-by nie lepiéj sobie radząc wprzódy.
Szkoda palić, lecz wedle najpierwszéj spowiedzi,
Niechaj przeczyści, niechaj autor je przecedzi.
Precz plugawe paszkwile, precz przymówki głupie,
O łysinie albo co o francuzkim strupie.
Wolno pisać Wenerę, wolno Kupidyna,
Nie namawia lecz przeszłe rzeczy przypomina.
Niejeden mąż, niejedna żona się nauczy
Cudzym przykładem lepiéj swoich chować kluczy,
Acz dziś ludzie na słowa połykają ślinki,
Pewnie ich nie zawstydzą najgorsze uczynki.“
Dałem sobie rozradzić, czemubyśmy radzi,
Wskok słuchamy, próżno się na racye sadzi.

Nowe święto.

Kościół, niedziela, dzwonią, stój — rzekę woźnicy —
Idę, aż po egzorcie już na kazalnicy
Wspomniawszy ksiądz umarłych do pacierzy z kartek:

Będziecie uroczyste święto miéć we czwartek.
Słucham, zkąd się w ten tydzień nowe święto zjawi,
Minęły, co miały być. — Sol in Canero[1] prawi,
Przeczytawszy czerwonym w minucyach drukiem.
Ztąd znać, że po łacinie wielkim był nieukiem.
Śmieję się. Taką rzeczą — rzekę — jeśli się to
Ostoi, przybędzie nam w każdy miesiąc święto.

Na książkę „Gościniec do nieba“.

Mijając sklep, gdzie księgi przedawają różne,
Wstąpię i każę sobie pokazać nabożne.
Dosyć się żyło ziemi, niebu też potrzeba;
Aż mi drukarz podaje „Gościniec do nieba“.
Sam mnie odraża tytył, wyjmę rękę z mieszka,
Nie gościniec, ciasna tam wiedzie — rzekę — ścieżka,
We wszem-li się świętemu pismu wierzyć godzi;
Grzeszy śmiertelnie, grzeszy, kto tak ludzi zwodzi.

Z panem sprawa.

Przyjdę do IMci po dług mój za ziarno,
Aż ów wyjrzawszy oknem: będzie tam dziś parno:
Srogie sucha, ustały na rzekach przewozy.
Nie masz dziwu, były też — rzekę — zimne mrozy.
I znowu mu się kłaniam uchyliwszy czoła,
On mnie prosi na obiad, teraz do kościoła,
Wymawiam się, że tęskni beze mnie chałupa.
Powieda mi, jako był wczora u biskupa,
I jako mu miał za złe, że nie częściéj bywał
Oo tam kto mówił; a mnie jakoby podszywał.
Czekam tedy obiadu, już godzinę trąbią,
Nim kucharze wydadzą jedno, drugie ziąbią.
Usiędę, to okrzepło, to ze krwią na poły,
Dałbym te za pieczenia pardwy i kwiczoły.
Pytam krajczego, co to? Bekas to, potazie,
Wina dosyć, krzyk, wrzawa, we łbie jak na jazie.
Toż skorom palcem trunku w garle dosiągł usty,
Mknę do gospody zażyć z bigosem kapusty.
Nazajutrz wstanę rano, chcąc uprzedzić gości,
Jedni mówią: śpi, drudzy: nie masz jegomości,
Już to widzę wczorajszy obiad interesem;

Bodaj nie miał nikt sprawy cnotliwy z komesem.
Tak z żadną kilka niedziel straciwszy otuchą,
Pojechałem do domu, gdy się jak przed muchą
Pies, kiedy mu gorąco, w leda dziurę ciemną
Znać, że mu było parno i że krył przede mną.

Ciało z duszą.

Tuczy specyałami ciało, duszę zdobi
Robactwu, bezrozumny człek w grobie chorobi (sic),
Choćby tysiąckroć duszę, którą prezentować
Bogu winien na sądzie, miał drożéj szacować.
Tę-by w dobre uczynki słusznie stroić trzeba,
Któréj się robak nie tknie, ziemia nie zagrzeba.
Już takiemu domowi prędko grozi zguba,
Kiedy pani w pomierle (sic) wszytkiem rządzi czuba.
A ono, co tysiąc lat jednem oka mgnieniem,
Co słońce z świeczką, co dzień jasny z nocnym cieniem,
Co stosowana szczypta ziemi z niebem całem:
To ma dusza każdego człowieka przed ciałem.
Pani jest, ba królowa, rozum starszy sługa,
Ciało osłem; trawy mu trzeba i kańczuga.

Trefunek w Mazowszu.

W wielki piątek chcąc dodać słuchaczom impetu
Na początku kazania każe ksiądz z muszkietu
Strzelić głośno za ścianą nabiwszy sowito.
Sam wszedszy na ambonę, zawoła: zabito.
Da ów ognia, ludzie się sypią jako z kosza,
Bo tam nigdy bez zwady, kto świadom Mazosza.
Samé baby zostały, więc się jedna pyta:
Dobrodzieju, kogoż to śmierć wzięła zabita?
A ksiądz: Pana Jezusa Chrystusa naszego.
Baba zaś: chwałaż Bogu, że nie Godlewskiego,
Bo dobry, cnotliwy człek, daj mu, Boże, zdrowie.
Wtem ludzie zejdą i ksiądz kazania dopowie.

Weksel nowomodny.

Dał kowal w pysk tkaczowi, że mu spuchły wargi.
W nadziei basarunku do wójta do skargi.
Śle wójt po winowajcę, a kiedy ten zwłacza,
Tęskno czekając dłuży do roboty tkacza.
Jużbym ja, panie wójcie, niejeden zwił kłębek,
Ale cóż mi da kowal za ten mój pogębek?

Grosz — rzecze wójt — tak bierą wedle prawa ini.
A ów go pięścią w gębę, jednoż to uczyni,
Kiedy tu sobie ten grosz odbierzecie — rzecze —
A mnie się do roboty czasu nie przewlecze.

Na gęste nobilitacye.

Z Warszawy, bom po to słał, piszą mi umyślnie,
Że się chłopstwa sroga rzecz do szlachectwa ciśnie.
Nie mogłem tylko z wielkim serca wyrzec bólem,
Że szlachcic został (chłopi chcą być szlachtą) królem.
Toć się téż szlachcie postrzydz trzeba było w chłopy,
Kiedy na tak dostojne wstąpił Piast ich stropy,
A im się było natenczas przetworzyć.
Nie wiesz, matko, że kozie dość ogona po rzyć.

Do książęcia chudopysznego.

Książęciem się zwać, słuszność wywróciwszy nicem,
Każesz, a ja-bym cię zaś nie zwał i szlachcicem,
Gdyby nie z urodzenia, bo i ociec, i ty,
I dziad, nie widział w polu chorągwie rozwitéj.
Niepotrzebnie, co prawda, w téj się pysznić mitrze,
Kto ją albo za piecem, albo za psy wytrze.
Ale temu w niéj pięknie, komu wprzód w żelezie,
Na usłudze ojczyzny czupryna oblezie.
Jeśli wedle tytułu fortuna nie płuży,
Kogo nie stać na pułki, za towarzysz służy.
Piękniéj szereg na koniu zajeżdżać chodziwym.
Niż z bykowym korzeniem książęciu nad żniwem.
Dosyć z siebie uczynił służący za pazia,
Stał się kniaziem z książęcia, daléj czem? kpem z kniazia.

Zła żona.

O czém-żeś się zamyślił, mój cnotliwy bracie,
Podobnoś pojął żonę; pojęła ona cię,
Po pracach obozowych, po niewczasach szkolnych,
Prędko się ożeniwszy nie chciałeś dni wolnych,
Nie chciał zażyć swobody nad wszytkie niewczasy,
Nad wszytkie prace w twardsze dawszy ręce prasy.
Pojąłeś żonę? Panią przybrał sobie raczéj,
Jeśli cię wprzód nad sobą panem nie obaczy,
Czy małoż bystrych źrebców łochmaniąc narowy
Trudu? jeszcze go trzeba koło białéj głowy;
Bo jeśli z nią będziesz chciał w równi ciągnąć forę,

Zrozumiawszy nad tobą pewnie weźmie górę;
A jeśli siodłowego na lejc nie uprzedzisz,
Sam pod stołem przy dyszlu aż do śmierci będziesz.
Sam z góry, sam do góry, aż się skóra pada,
Tu się wspinasz, tam trzymasz, ale próżna rada,
Przyjdzie więdnąć nieżywszy pół wieku z kłopotem.
Źle gdzie wilk z lisem, gdzie pies w jednéj izbie z kotem.
Na kogo się uweźmie, albo w kim zakocha,
Nie masz końca i miary białogłowa płocha.
Jedno sobie obieraj z tego dwojga ziela:
Pana chcesz mieć w domu swym, czy nieprzyjaciela
Pana? przestań sam nim być, odpraw stare sługi;
Upewniam, że suchych dni nie doczeka drugi.
Nieprzyjaciela? zawsze bądź gotów do boju,
W domu miéj księdza, w drodze nie jedź bez podwoju.

Pruska polszczyzna.

Jadąc przez Prusy, w karczmie stanąłem popasem.
Ledwie wnijdę do izby, aż z srogim hałasem
Wpadszy kucharka, krzyknie: że przed samą stajnią
Robak porwał kulbakę a kus bieżał za nią.
Tu gospodarz wypadnie wołając sobaki,
Ja za nim, aleć spełna na koniech kulbaki.
Pytam się, co się stało? widząc gospodynią,
Aż chłopiec kus, wilk robak, a kulbaka świnią.

Wesołowskie zaloty.

Grzeczna panna we dworze, gospodarz ochoczy,
Więc kilku z kompanii celniejszych wyboczy,
Jako minie chorągiew: rad im szlachcic będzie,
Toż dobra myśl gdy skrzypek i drugi zagędzie,
Jedni w taniec, drudzy we gry, insi w karty.
Przysiadszy się do panny kawaler wytarty:
Widzisz mnie życzliwego sobie kawalera,
Nie żałuj, śliczna panno, na buty talera,
A owa: i to moda niesłychana póty,
U nas w butach do panien jeżdżą, nie po buty.
I owszem — rzecze żołnierz — czas utwierdził długi,
Że na rękę dać trzeba, kto przyjmuje sługi.
Ta zaś: nie potrzebuję; tom i ja daremnie
Przystał, kiedyś tak datna, nie masz sługi ze mnie.

Prima Aprilis.

Prima Aprilis albo najpierwszy dzień kwietnia
Do rozmaitych żartów moda staroletnia,
Niejeden się nabiega, nacieszy, nasmęci,
Po próżnicy: przeto go mieć trzeba w pamięci.
W ten dzień szlachcic drugiemu pieniędzy trefunkiem
Pożyczył, wziąwszy kartę od niego warunkiem,
Gdzie położywszy kwotę i termin zapłacie,
Zwyczajnie pisze prima Aprilis na dacie.
Minął czas, minął drugi, ów mu nie chce wrócić,
Zaczem przyszło do prawa, przyszło się im kłócić.
Prezentuje kredytor sędziemu swe karty,
Dłużnik się prze i mówi, że to były żarty,
By nic — inszego prima sprawi się Aprilis.
Uwierzył głupi żartom: a sędzia, jaki lis!
„Nie tylko w kwietniu, ale gdy bez cudzéj szkody
I w maju wolne żarty, a ty panie młody
Płać za to, żeś swojemu pismu był przeciwny.“
Znał się na żartach, potem gdy z długiem dał grzywny.

Polskie blomuzie.

Opiwszy się, jak świnia i gębą i nosem,
Bzygnie na stół usarski towarzysz bigosem;
Aż Francuz: nie to u nas w Paryżu blomuzie.
Przyjmcie w Polsce jakie są, mój panie Francuzie.

Czemu białegłowy brody i wąsów nie mają.

Pytają się badacze natur ludzkich zgryźni:
Czemu gołe niewiasty — brodaci mężczyźni?
Bo wszytkie okrom gęby, ja rozumiem, członki
Z mężowemi najgorzéj zgodzą się małżonki.
I gdzieby się włos został w białogłowskiém mięsie,
Jeśli w nocy wyrośnie, we dnie się wytrzęsie,
Bo kiedy ustawicznie jako pytel trzepie,
Musiałby na karuku być albo na lepie.

Trefunek w kościele.

Śpiewał ksiądz przed ołtarzem w dzień Świątek Zielonych,
Że duch święty w językach zstąpił rozdzielonych,
Któremi choć gorzały apostolskie głowy,
I włosy były całe i każdy z nich zdrowy.
To kiedy ksiądz, jakom rzekł, powtarza nabożnie,

Trzymając żak na drążku świecę nieostrożnie,
Przytknie mu ją do głowy; rozumiałem zrazu,
Że dla téj świętéj sprawy lepszego obrazu,
Że to ksiądz z nabożeństwa czyni dla, pamiątki,
Jako zstąpił Duch święty na Zielone Świątki.
Lecz gdy się aż na pleszu pożar oparł gołem,
Ów za głowę, nie chcąc być, porwie, apostołem,
I po kościele pełno, miasto miry, swędu.
Prawdać, że to grzech podczas świętego obrzędu,
Gdy się ksiądz coraz maca za pogorzelisko,
Śmiałem się i ci, którzy byli przy mnie blizko.
Księże, niecierpliwością zgarszacie nas waszą,
Czemuż apostołowie tak rychło nie gaszą;
Aż ten po nabożeństwie idąc od ołtarza:
Ogień Ducha świętego grzeje, a ten parza.

Czemu księża łakomi.

Każdy się z nas uskarża, każdy się z nas dziwi,
Że tak barzo łakomi księża i tak chciwi.
Póki klerykiem to nic, jak wnidzie do cechu,
I żywych i umarłych drze pleban do zdechu.
Aż ja widzę w Krakowie przy téj ceremoni.
Gdy biskup święcąc księdza, smaruje mu dłoni,
Czemuż nie głowę? więcéj należy na głowie.
Aż mi ktoś: święty sekret, nie pytaj się, powie,
Więc już cicho do siebie, skoro mnie tak zgromi:
Prawdziwie-ć — rzekę — księża temu są łakomi.
Lepiéj mu było głowę, niż ręce namazać,
Pilniéj niż groszów chować, uczyłby się kazać.

Veto albo nie pozwalam.

Powiedałem ci nieraz, miły bracie, że to
Po polsku „nie pozwalam“ po łacinie „veto“.
Wiem, niechże wedle sensu swego kto przekłada,
To będzie z łacińskiego „Ve“ po polsku „biada“.
Jakobyś rzekł biada to, gdy zły nie pozwala
Na dobre i tém słówkiem ojczyznę wyzwala.
Źle zażywasz, bękarcie, wolności sekretu.
Powetuje-ć pokusa kiedyś tego wetu.

Do jéjmści pani strojnostaréj.

Minęło lat sześćdziesiąt, cóż ci, babko, potem,
Stare kości kanaczyć i obciążać złotem.

Bo na chropawéj skórze niźli wszytkie brzosty,
Choć piękne perły, własne pojątrzone krosty;
Ogon się też za tobą włóczy, proch ze smrodem
Na poły zostawując po sobie odwodem.

Dowcip białogłowski.

Gdy cesarz miasto szturmem brał z rebelizanty,
Pozwoli białymgłowom wszytkim wynieść fanty,
Które udźwignąć mogą, i w tem ubezpiecza,
Bo mężczyzny za winy przysądził do miecza.
Więc każda swego męża wziąwszy na ramiona,
Choć się też nogi wleką, idzie z bramy żona.
Patrzy cesarz zdaleka, a potem śle posły,
Co za sepety owe białogłowy niosły.
Tedy jedna, któréj mąż był książęciem w mieście:
„Co uniesie darował zwycięzca niewieście;
Zostawiliśmy złoto, perłyśmy rozsuły,
Otworzyły z zdobyczą żołnierzom szkatuły,
Nad mężów droższych fantów nie mając, tych zdrowo
Wynosimy z fortecy, na cesarskie słowo“.
Patrząc cesarz na one mężów swych piastuny,
Nierzkąc zdrowia, ale ich ocalił fortuny
I dla wiecznéj pamiątki z ich imion podpisem
Tym każe swe pałace ozdobić abrysem.

Jeden błazen siła błaznów robi.

Kiedy kuglarz skaczący śmiałkuje po linie,
Spadł, co się często w takim przytrafia terminie,
Że złamie obie, wszyscy żałują go, nodze.
Jeden się tylko błazen, patrząc, śmieje srodze,
Azaż się to — rzecze ktoś — błaźnie, w żalu godzi?
Większy-ć ten, co po sznurze nie po ziemi chodzi.
Błazen rzecze: niźli ja i cieszę się z tego,
Bom rozumiał, że nie masz nad mnie już większego.
On to czynił dla dziwu naszego — odpowie. —
A błazen: toście wszyscy wespół z nim błaznowie.
Większa-ć rzecz niż do liny nogi przysposobić,
Tysiąc błaznów jednemu błaznowi narobić,
A w jednego głupiego, niechaj się założą
Ze mną, że tysiąc mędrców rozumu nie włożą.

Szlachectwo od ptaków.

Trzech towarzystwa do mnie zbieży na czas krótki,

Od usarskiéj chorągwi. Nim przyniosą wódki,
Pytam tego, najwyżéj co siadł, o przezwisko,
Gawroński-m jest — odpowie, drugi przy nim blizko
Gąseckim się mianuje, Kaczorowskim trzeci.
Zamykaj, chłopcze, okna, nim który odleci.
Drwią ze mnie — myślę sobie — tylko jeszcze dudka
Niedostaje, nadzwyczaj zima to malutka,
Na nowe lato wiosna nie słychałem, oni
Gdy lecą z cieplic, gęsi, kaczory, gawroni,
Aż skoro czytam regestr, któż was — rzekę — skupił?
Potem na przeprosiny z niemi-m się i upił.

Dewotka.

Pytam, kto jest pijany? obaczywszy babę.
Powiedzą mi: dewotka, uważam syllabę:
Tać prawdziwie, pomyślę, dwie literze z przodka
Odjąwszy, nie zostanie jeno sama wodka.

Pańskie oko konia tuczy.

Wielkim u wszytkich, wielkim i u mnie to cudem,
Że sam jeździsz na koniu, bywszy tłustym, chudem —
Pytam u siebie w domu jednego szlachcica:
„Bo ja sam siebie pasę, konia zaś woźnica“.

Defluitacya podgórska.

Jeden szlachcic zawisłki (sic), drwiąc z Podgórza, pyta:
Którą wodą do Gdańska swoje spuszczam żyta?
Odpowiem; nie myślę ja o Wiśle, o Sanie,
Ani dla cła dział na mnie rychtują w Jordanie,
Bug daleki, zła droga wozić na Dunajec,
Tą wodą przez gębę kęs wyżéj Podhajec,
Pędem bieży za węgieł, moje chodzi żniwo,
Po trzy grosze gorzałka, po dwa grosza piwo,
Nie przeszkodzą mi sucha, nie przeszkodzą mrozy,
Zawsze bezpieczne, zawsze mam wolne przewozy,
Wiatr po dudach, kiedy przy nich rznie gądek wesoły,
Pełna go będzie karczma z bzdzinami na poły.

Nowa moda druku.

Pochołek choć mu nieraz bezpieczeństwo ganią,
Zawsze się w rzecz lub z panem lubo wdawał z panią.
Mówiliśmy coś z grzeczną damą ode dworu,
Aż mój służka, jak tuż był, wnet do rozhoworu.

Owa gdy ją chciał w pewnéj materyi ćwiczyć,
Toż precz, boś błazen i trzech nie umiałbyś zliczyć;
A ów: umiem, darmo mię Wmć błaznem mieni.
Tu pani chyżo kredki dobywszy z kieszeni,
Trzy laseczki na stole napisze wyraźnie.
Kiedyś — rzecze — tak mądry, porachuj-że, błaźnie.
Zliczy ów trzy, a pani: jeszcze koniec nie tu,
Zrób z tych trzech zaraz dziewięć. Takiego sekretu
Nie rozumiem — odpowie — zrób go Wmć sama.
Toż uderzywszy dłonią w owe kreski dama,
Pokaże mu drugie trzy, i takim-że razem
Trzaśnie go bez zakładu w tłustą gębę płazem.
Kazawszy dać zwierciadło, niechaj, prawi, patrzy,
Na stole i na dłoni i swéj gębie ma trzy,
Trzy razy trzy, takowym dziewięć będzie drukiem.
Potem wódki kieliszek dała munsztułukiem.
A rozprawniś nieborak wziąwszy w pysk tak marnie,
Dyabeł — rzecze — bez prasy wymyślił drukarnię.

Na kabaty białogłowskie.

Bodajże też zabito tych krawców z ich modą!
Czy nie dosyć nas żony choć bez rogów bodą,
Że im jeszcze wszywają do kabatów rogi?
Ale nabodąc (sic) biedę, złożyć się niebogi
Nie umieją, gdzie trzeba; bo nigdy tak sprawny
Jako róg przyrodzony nie będzie przyprawny.

Cud w kościele proszowskim.

O kulach do kościoła na obiedwie nodze
Przylazszy w Proszowicach szlachcic chory srodze,
Siedząc w kole podle mnie pedogrę mi gani,
Tymczasem się do kordów porwali pijani.
Hałas, ci się na kościół, ci na cmentarz suli
A mój sąsiad obiedwie porzuciwszy kuli
Nie ciężą mu podszyte futrem suleaty,
Przeskoczył dość wysokie do ołtarza kraty; —
Czego sprawić tak długie nie mogły lekarstwa.
A ja zawstydziwszy się swego niedowiarstwa,
Żeby jaką obrazy mogły mieć moc w sobie,
Pytam, do którego się obiecał w chorobie,
Tymczasem nim odleją nogi jego złotem,
Żeby kule zawiesić na pamiątkę wotem.
Alić on skoro było po onym pogromie,

Wracając się do środka, po staremu chromie.
Widzę, że strach i nogi, nie tylko ma oczy,
Gdy zląkszy się kaleka, jako jeleń skoczy.
Fortel na recydywę w futro nogi zaszyć,
A przez kilkoro stajań chorego przestraszyć;
Bo i ten gdyby dłuższe do przeciąga pole,
Upewniam, żeby jutro bez kul siedział w kole.

Czemu więcéj białéj niż męzkiéj płci.

Czemu choć ich tak wiele rodząc kładzie zdrowie,
Chociaż pismo od mężczyzn słabszemi je zowie,
Białychgłów jest na świecie więcéj niżeli tych.
Nie badając sekretów przyrodzenia skrytych,
Tak ktoś o to pytany, nie wiele myślęcy,
Odpowiedział: bo złego niż dobrego więcéj.

Bachus.

Onoż trudzielnik, co żyje niewczasem,
Bachus przyjechał do nas z tołumbasem,
Cera mu wieczną młodością zakwita,
Znać, że mu tylko mierzchnie, tylko świta,
Z bluszczu na głowie pleciona korona,
Nagi-ć, ale tam kryją winne grona,
Zkąd wziął Akteon widząc od Dyanny
Jelenie rogi. Śmiele patrzcie panny
I o wyniosłe nie bójcie się czoła,
Wie Kupido gdzie wasza-ć płeć gomoła.
Biały, rumiany, jako pampuch tłusty,
Łacno go poznać, bo pełen rozpusty.
Więc miasto konia, pipa między udy,
Z jednéj ma bęben, z drugiéj strony dudy,
Na szponcie siedzi a czop przed nim starczy.
Toczcie co żywo a on wam nastarczy,
Pięknyś jest, piękny, lecz i straszny razem,
Nigdyby więcéj Mars ostrem żelazem,
Jakoś ty winem przez spore kieliszki,
Ludzi powalił, nalawszy im w kiszki.
Leży a dusza po same kolana
Nie ma gdzie oschnąć w winie uszargana.
Niech Aleksander ufa w Bucefale,
To to bohater na pełnym antale,
Więc boi-li się kto nieprzyjaciela?
Przystąpisz tylko do jego achtela,

Będziesz miał serce, że gdyby nie dusza,
Poszedłbyś w piekło zaś po Tezeusza.
Jeśli kto głupi, dobry sposób na to,
I Dyogenes zgaśnie tu i Plato.
Rozumie pismo i obce języki,
Tłómaczy dawne Perypatetyki,
Jeśli niemowny zaraz będzie basem,
Jako Cycero niegdy z Cyneasem.
O czem się ani Merkuremu śniło,
Prawił, co widział, co było nie było,
Jeśli kogo żal i frasunek nudzi,
Tu wszytkie z głowy niesmaki wystudzi.
Gotowy w taniec śmierć wziąć z kosą ostrą,
Z fortuną siądzie, jak z rodzoną siostrą.
Krótko: kto nieuk, smutny, tchórz i niemy,
Ach czego trzeźwi do siebie nie wiemy,
Podpiwszy wszytko idzie nam smarowniéj
Wnet-eśmy mądrzy, grzeczni, śmieli, mowni,
I czego żadne nie dokażą czary,
To Bachus może przez swoje nektary,
Których nam hojnie użycza, lecz i te
Bez czar nie mogą od ludzi być pite,
Nawet tłómaczy człecze przyrodzenie:
Szlachcic w podurkę, chłopek do kieszenie,
Znać furyata do razu po zwadzie,
Rozdaje szczodry, jeśli ma co w składzie,
Serdeczny konia w kręte grzeje wiry,
Ofertów nie wie kiedy przestać szczery.
Leżą sekreta; by ich jutro jako
Cofnąć, zapłacisz i dziesięciorako.
Kto spać nie może opium to pewno,
Opić się słusznie, uśniesz jako drewno,
Nie trzeba maku, drugi się tak zdrzemie,
Że się na wieki spaniu nie odejmie.
Więc Bachusowi wszyscy czołem bijmy,
Pókiśmy trzeźwi, to sobie podpijmy,
Chwalmy go wszyscy i czyńmy mu dzięki,
Niech skrzypią gęśle i cymbalne dźwięki,
Niech się drą kozły, bo już więcéj łąki
Deptać nie będą, niechaj beczą bąki.
Tobie to, tobie, nasz cnotliwy Bachu;
Lecz patrz, żebyś nas nie nabawił strachu.
Smaczne twe dary i same się słodzą,

Ale po trzeźwu biesowi się godzą.
A póki wdzięczne grają nam multanki,
Za jeden wieczór damy dwa poranki.

Votum anthoris.

Nie pragnę zbiorów
Ani honorów,
Nie chcę i świata
Przez długie lata
Zażywać, ale
To moje cale

Jest chcenie, żeby
W moje potrzeby
Był Jezus przy mnie
Z Maryą i mnie
Ztąd wyprowadził,
W niebie osadził.

Nagrobek Najjaśniejszemu K. Imci Janowi III.

Tu ów wielki z dzieł swoich Jan trzeci spoczywa,
Król, szlachcic, żołnierz, Lechów ozdoba prawdziwa,
Pod którym złoty pokój wolność wszelka miała,
Wolą chyba nie wolna, tam gdzie ginąć chciała.
On z tureckich, tatarskich trupów słał mogiły,
Co pewnie nie każdemu nieba pozwoliły.
Cnota mu laury wiła, dał Wiedeń odbity
Salvatora zwycięzcy tytuł znamienity.
Wielka spocznijże, ręko; dość masz być ratunkiem,
Cesarza i prawice bozkiéj wizerunkiem.
Wieki więcéj napiszą, iż snadno nam dadzą
Monarchę, rzadko męża z tą sławą i władzą.

Kwestye z odpowiedzią.

Czémże panny pijają, kiedy świecę zgaszą?
R. Flaszą.
A któż pannom dodaje, kiedy nikt nie widzi?
R. Żydzi.
A cóż panny winują, gdy dopełnią miary?
R. Czary.
Czem-że się na nie leczą? Lekarstwem doznanem
R. Dzbanem.

O Matuszu.

Jedna polityczna pani,
Sługom swoim to więc gani,
Że skoro czego nie stało,
Nie masz mówić im się zdało:
„Wielka nieostrożność wasza,
Nie kocham tego niemasza;

Więc kiedy czego nie stanie,
Mówcie: przebrało się, a nie
Wiejskim obyczajem grubym
Na plac z słówkiem mnie nielubym.“
W tęż, gdzie to mówi, godzinę,
Śle po woźnicę dziewczynę;
A że był odszedł ze dworu,
Wedle swéj paniéj humoru
Ukłoniwszy jéj się dusza:
— „Przebrało się i Matusza“.

Do Jurysty.

Psi od pyska a ludzie siwieją od głowy;
Waszmość zaś począł sposób przyrodzenia nowy,
Gdy na głowie włos czarny, na brodzie otręby,
Przyznaj się: wyszczekane podobno i zęby.

Pijaństwo bez wina.

Niechaj się nikt nie myli, żeby tylko winem,
Albo więc trunkiem ludzie upijali inem.
Żadnym masłokiem, który dla szaleństwa piją,
Ani tak drwią gorzałką jako opiniją.
Małoż w miłości? mało ich szaleje w gniewie?
I rozpuszczony język sam gada, co nie wie.
A czegóż nierozumnie o sobie nie broi
Pycha naprzód, kiedy kto głowę nią opoi,
Lub imaginacya mocno przedsięwzięta?
Ten chorobą bywszy zdrów, ten się czartem pęta;
Prostak z mądrym, chudy się chce pachołek z pany
Równać, tego nie widząc, że kawi pijany.
Drugi się bojąc śmierci do gardła jéj lezie,
Drugi omylony w swéj wiesza się imprezie,
A cóż mówić o żalu, o zbytnim frasunku?
Żaden z najmocniejszego tak nie bredzi trunku,
Kiedy i Boga bluźni. Pod tąż kładę wiechą
Nagłą a wielką serce pijane pociechą:
Drugi ledwie nadzieję nie samę rzecz trzyma,
Nie wie, jako ma stąpać, i tak się nadyma,
Tak się przenosząc okiem równych swych kokoszy,
Często skutek nadzieją skołoźrywą spłoszy.
Tu łakomce, tu liczę nieuważne śmiałki,
Wszyscy bez wina, miodu drwią i bez gorzałki,
Ci już nie drwią, co śpią sami jako drzewa,

Których tu świecka swacha winem swém zalewa.
Cokowiek drwią, co bredzą żyjąc tu cieleśnie,
Nie na jawi, wszytko drwią i bredzą we śnie.

Podczaszym poeta.

Prawieś trafił z urzędem, królu panie! że cię
Nikt nie przestrzegł, dziwno mi; podczastwo poecie?
Wilkowi owca? Strachu nabierze się wełna,
I ciebie wątpię, żeby każda doszła pełna,
Winem pisorymowie i ich wiersze stoją,
Nie dziw, kiedy ich wodą w Helikonie poją,
Piją wszyscy a piszą; dopieroż podczaszy
Zapomni kałamarza prędzéj niźli flaszy.
Ale bodaj się rzeczy nie trafiały gorsze,
Albo przy dobrych wierszach kieliszki nie sporsze.

Urząd podczaszego.

Dowiedziawszy się moi przyjaciele starzy,
Że mnie król podczaszego urzędem obdarzy,
Zbiegną do mnie z braterskim łaski pańskiéj winszem;
Dziękuję. Zjadszy potém, nie mając czem inszem
Bawić ich: podaj księgę, będę czytał fraszki.
A ci: panie podczaszy! podobniéjby flaszki.
Przynieś-że, chłopcze, wina; gdy nie ujdą wiersze,
Pocznij beczkę, już-to tu zabawy nie pierwsze.
Że mi nie strychem pada, ukaż nam przywiléj,
Nie tak piją podczaszy; więc mi, chłopcze, przyléj,
Taż-to — rzekę — z urzędu pociecha, ta chluba!
I goście i gospodarz pijani jak buba.
Z piwnice (to najmniejsza) poszło z winem piwo;
Nazajutrz głowa boli, na żołądku ckliwo,
Jakoby mię najcięższą zmordowano chłostą,
Weźm podczastwo, daj, królu, być leda starostą.

Bankiet włoski.

I sam będąc w Krakowie i przez swoje sługi
Prosił mnie Włoch na bankiet z sobą raz i drugi,
Żebym od jego syna jachał w dziewosłęby.
Głupi, kto swéj na cudzy chleb żałuje gęby,
Pomyśliwszy, stawię się. Gdy przyszło do stołu,
Po konfektach wyglądam kapłona z rosołu,
Obrus z śniegiem, z zwierciadłem talerz o met chodzi,
Piękne wszytko; ja spluwam, apetyt się rodzi,

Aż z rzodkwią młode masło przetykane chwastem.
Pierwszym przed mnie gospodarz kładzie antypastem.
Aż niosą zuppenwasser, polewkę z pietruszki,
Przyprawny móżdżek z główką i cielęce kruszki
Ślicznem kwieciem upstrzone. Z sobotniego postu
Nie wąchać, ale mi się dziś jeść chce poprostu.
Kładzie przed mnie dobyte z onéj główki członki,
A ja wyglądam z czosnkiem wołowéj wędzonki,
Ledwie drzwi skrzypną, albo sztuki mięsa z grochem;
Że główki nie rad jadam, przysięgam przed Włochem.
Aż na upstrzonéj misie w rozmaite wzory
Dwanaście wróblów niosą nam z kalafiory.
I na ząb mi nie padnie, choć-em ich zjadł kilka,
Trudno się mięsa najeść, gdzie kość jako szpilka.
Nastąpią malowane galarety, za tem.
Myślę, co daléj czynić mam z tym odrwiświatem,
Czy ja krowa na głąby? czy koza na kwiatki?...
Gniewam się i co tylko mu nie wspomnę matki.
A wtem dadzą pieczone ostrygi i żaby;
Rozumiejąc prawdziwie, że wieprzowe schaby,
Albo jakie misternie opieczone ptastwo,
Siągnę z nożem do misy, aż ono plugastwo!...
Wytrząsa Włoch z skorupy, kosteczki osysa,
Aż druga znowu po téj następuje misa:
Para w niezasuszonych gołąbiątek pałkach,
Tam są rznięte kogutom grzebyki przy jajkach,
Toż kochane blamaże; na samo przezwisko
Miasto jedzenia już mi do ublwania blizko.
Wety potem z dawnego nastąpią zwyczaju,
Naprzód rozmaitego sałaty rodzaju,
Szpinaki z selerami, szparagi z karczochem,
Białe grzanki jakimiś posypane prochem,
Parmezanu jak papier i orzechów garstka.
Wziąwszy potem kieliszek mniejszy od naparstka,
Z rozlicznemi figlami jako kryształ czysty,
Bon proface, seniore! de lachryma Christi.
Pije do mnie, ja sobie po polsku tłómaczę:
Że za stołem od głodu ledwie nie zapłaczę;
Więc co przytknie do gęby, to patrzy, to słucha,
Więcéj nie połknie tylko jako jedna mucha.
Za każdym razem mlaśnie i oka przymruży;
A mnie też bardziéj ckliwo, im smakuje dłużéj.
Zaczém, ledwie mi oddał, wszytko oraz całkiem

Tym kieliszkiem mizernym połknąłem michałkiem.
Obaczywszy to ów Włoch, pojrzy na mnie krzywo,
Że tymże haustem wino, którym piję piwo.
Więc że drugiego czekać trzeba było długo,
Dziękuję za ów obiad, obiecuję mu go
Odwdzięczyć; prowadzi mnie na ostatnie schody,
Zbieram nogi coprędzéj do swojéj gospody.
Już czeladź po obiedzie. Złodzieje, czemuście
Zjedli? Jeszcze została słonina w kapuście,
Jest i bigos cielęcy. A ja krzyknę głosem:
Dawaj po włoskiéj uczcie kapustę z bigosem.
Walę łyżką oboje, toż wysławszy boki,
Wypiwszy garniec wina, przysięgnę, że póki
Włosi w Krakowie i ja póki żywy będę,
Do włoskiego bankietu naczczo nie usiędę.
Nazajutrz każę chłopcu, żeby miał nóż myty;
„Pójdę znowu do Włocha, pójdziesz ze mną i ty“.
Dopieroż ten niecnota pocznie kląć i łajać:
A kiegoż tam nieszczęścia nożem — rzecze — krajać,
I po gębie tam mało prócz jednego nosa,
Gdzie jeść nic, tylko wąchać delicata cosa[2].

koniec




  1. Słońce wstąpuje w znak Raka.
  2. Oprócz czterech ostatnich fraszek umieszczonych w „Bibliotece Ossolińskich“ (tom VI r. 1865) i siedemnastu następnych: Białogłowska chciwość, Chłop po łacinie, Włoch w Polszczę, Osiecka sprawa, Niemiec z Polakiem, Kazania wielkopiątkowe, Pleban odrwił sufragana, Głuche prawo, Na Gdańszczany, Mnich z Babą, Stultitiam patiuntur opes, Handel żydowski, Pan z Włodarzem, Panny lwowskie, Kwestye z odpowiedzią, O Matuszu, Do Jurysty, które już były ogłoszone, chociaż z pewnemi odmianami, w Jovialitates z r. 1747, — reszta Wetów po raz pierwszy pojawia się w druku z rąkopismu znajdującego się w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego, według kopii sporządzonéj w Krakowie pod okiem Dra Władysława Wisłockiego, któremu za uprzejme podjęcie się téj sprawy powinne dzięki tu oświadczamy. Drukujemy wszakże cześć tylko Wetów parnaskich, zawartych w tym rękopiśmie, nie mogąc podać ich w całości, w czém na przeszkodzie stanęła zbyt ślizka treść znacznéj ich liczby. (P. — R.)