Więzień na Marsie/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień na Marsie |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | Le Prisonnier de la planète Mars |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ku wielkiemu zdziwieniu Ardaveny, Robert nie okazał na widok tego zdumiewającego doświadczenia podziwu, jakiego się bramin spodziewał.
Młody człowiek powrócił do swego mieszkania, nie wymówiwszy ani słowa i zamknął się w laboratorjum, gdzie pozostawał przez dwa tygodnie, nie chcąc widzieć nikogo.
Kiedy wyszedł wreszcie, miał wygląd człowieka, pochłoniętego jedną wyłącznie myślą; przesadzając po kilka stopni odrazu, przebiegł schody, dzielące go od celi Ardaveny i otworzył drzwi szybko.
— Zwycięstwo! Już znalazłem! — zawołał.
— Co takiego? — spytał bramin.
— Sposób porozumiewania się z planetą Marsem a nawet dostania się tam. Pozatem będziemy mogli dopełnić mnóstwo zdumiewających rzeczy, wobec których wasze cuda będą drobnostkami!...
— Słucham — rzekł zimno Ardavena.
— To jest rzecz zupełnie prosta — tylko trzeba było wpaść na tę myśl. Będąc obecnym przy posiedzeniach waszych fakirów, doszedłem do tego wniosku: jeśli wola jednego człowieka, skupiona przez kilka minut, wystarcza do natychmiastowego wyzwolenia go od siły przyciągania planetarnego — cóż byłoby niemożebnem dla woli tysięcy energicznych ludzi, skupionej przez czas długi? Jestem pewny, że w ten sposób możnaby oswobodzić dany przedmiot, — i to na czas określony, — od praw, rządzących przyrodą.
— Bardzo pięknie! — szepnął bramin, którego spokojna i nieprzenikniona zwykle twarz pobladła i wyrażała głębokie przejęcie, tym razem nie ukrywane — ale potrzebnym byłby jakiś przyrząd, któryby skupiając w sobie promieniowanie tej rozproszonej siły, pozwolił ją następnie skierować na jakiś cel moralny lub materjalny!?
— Plan tego przyrządu już mam — przynajmniej w teorji! Rozmyślałem nad tem przez dni piętnaście i mam już szkic Kondensatora energji. Jego siła przedłuży życie konającym, wskrzeszać będzie umarłych, zatrzymywać w pochodzie armje całe, lub wylewy rzek — przez nią można się będzie przenosić z jednego końca świata na drugi z szybkością myśli, lub iskry elektrycznej!
— W jakiż to sposób?
— Czyż myśl ludzka nie jest ruchliwszą i szybszą, niż fluid elektryczny? Znane są wypadki zatrzymywania umierających, u wrót śmierci prawie, przez silną wolę jakiegoś przyjaciela lub krewnego, który błaga, lub rozkazuje im żyć jeszcze. Czegóżby zatem nie mogła dokazać siła podobna, podniesiona do stutysiecznej potęgi przez usiłowanie mnóstwa umysłów, skierowanych ku jednemu celowi?!
— Zapewne, ale gdzież ów przyrząd?
— Już go mam prawie! Składa się on z ogromnej ciemni optycznej, która różni się tem od znanych dotąd, że jest całkiem okrągłą, a wnętrze jej będzie wysłane żelatyną fosforyzowaną, której formułę chemiczną już oznaczyłem. Żelatyna ta posiada niektóre własności materji mózgowej.
Właśnie ta delikatna powłoka, której przygotowanie będzie nader kosztownem, odgrywa względem ludzkiej woli skupionej — rolę akumulatorów względem energji elektrycznej.
Naczynie szklane wielkich rozmiarów, w kształcie baryłki, a napełnione tąż samą substancją, wzmocnioną jeszcze przez kąpiel w płynie naelektryzowanym i umieszczone na przedzie aparatu będzie zbiornikiem całej energji ludzkiej, skierowanej do niego.
— Dlaczego nadajesz swojej ciemni kształt okrągły? — zapytał Ardavena, słuchający młodego inżyniera z zapartym oddechem.
— Bo, jak z żelatyny fosforyzowanej próbowałem stworzyć coś zbliżonego do substancji mózgowej, tak przy pomocy ciemni optycznej chcę naśladować budowę oka, jako jedynego organu ludzkiego, zdolnego odbierać rozkazy woli i przekazywać je innym organom.
— Rozumiem doskonale! Jednakże, naładowawszy wolą komórki tego sztucznego mózgu, w jaki sposób będzie można ją przekazywać na pewną odległość?
— Zaraz to wyjaśnię! Po za aparatem znajduje się rodzaj fotela, którego boczne poręcze są zakończone metalowemi kulami; w każdej z nich jest mnóstwo małych otworków, jak w sitku polewaczki. Z nich to właśnie wychodzą elektro-nerwowe włókna, zanurzone drugim końcem w masie żelatynowej. Dla użytkowania z naładowanego kondensatora, potrzeba tylko, usiadłszy na fotelu, położyć ręce na kulach.
Po kilku chwilach czyniący to doświadczenie może już rozporządzać całą energją, nagromadzoną w przyrządzie. Jego wola i twórczość zostają natychmiast spotęgowane przez wolę tych wszystkich, którzy uczestniczyli w naładowaniu kondensatora. Potęga jego władz umysłowych jest w ten sposób przedłużoną prawie do nieskończoności.
— Proszę, wytłomacz mi to dokładniej!
— Widziałem, jak jeden z tutejszych fakirów spojrzeniem swojem obezwładnił człowieka innego tak, że ten nie mógł nietylko powstać, ale nawet się poruszyć. Zaręczam, że ten sam fakir, trzymając ręce, oparte na kulach mego kondensatora, mógłby obezwładnić cały tłum, tylko...
— Ach! jest więc i zastrzeżenie! — rzekł bramin szyderczo.
— Raczej przestroga! Człowiek, siedzący na aparacie, wchłaniający w siebie i ciskający jak groty zebraną wolę, energję tylu ludzi, doświadczy strasznego wyczerpania, które odczuwać jeszcze będzie przez szereg dni następnych.
Można się nawet obawiać, iż wskutek takiego wysiłku mózgu zostanie idjotą lub szalonym.
— Wprawdzie, spodziewam się obmyśleć środek dla usunięcia tej niedogodności — dodał Darvel po chwili — lecz na razie nie znam go jeszcze.
— A zatem, do pracy — młodzieńcze! Proszę, nie szczędź niczego, byle tylko spełniły się nasze nadzieje!
Ardavena postąpił już kilka kroków ku drzwiom, kiedy nagle zawrócił się i rzekł:
— Jeszcze słówko! Powiedziałeś przed chwilą, że znalazłeś sposób dostania się na Marsa?
— Tak jest; i nie będzie to wcale trudniejszem, aniżeli inne rzeczy, które wymieniłem, mówiąc o zasadzie lewitacji: jeżeli jeden człowiek może własną wolą wznieść się na kilka stóp w górę, to dojdzie tam, dokąd zechce, jeśli tylko zbiorowa wola wielu ludzi będzie dość potężną!
Robert zabrał się gorączkowo do pracy. Po kilku dniach szkielet „kondensatora energji“ był ukończony: miał kształt kulisty, z olbrzymiem okiem pośrodku. Całość spoczywała na metalowej podstawie, otoczone] balustradą, na której znajdował się fotel dla wykonywującego doświadczenia.
Przygotowanie żelatyny fosforyzowanej, której siła została zwiększoną przez kąpiel w płynie naelektryzowanym, było dość trudnem i musiano je kilkakrotnie powtarzać.
Nakoniec, usilna praca i cierpliwość zwyciężyły. Kondensator został ustawionym na jednym z olbrzymich dziedzińców wewnętrznych klasztoru; przykryto go bawełnianą oponą, dla ochrony od skwaru słońca i oczu ciekawych.
Wieczorem, w dniu, kiedy roboty te ukończono, Ardavena i Robert przechadzali się w blizkości przyrządu, dokoła którego żelatyna roztaczała blask blady, lecz widoczny w ciemnościach.
— Obawiam się, — rzekł Robert — aby w ostatniej chwili nie zaszła jakaś przeszkoda, spowodowana drobnem przeoczeniem, co mogłoby zepsuć pierwszą próbę.
— Ja zaś, — rzekł bramin — wierzę mocno, że się to uda. W jaki sposób będziesz robił doświadczenia?
— Co do tego nie może być dwóch zdań. Najprzód, przez doświadczenia próbne zbadamy siłę aparatu, a powiększając stopniowo czas ich trwania, dowiemy się, jakie ciśnienie i jak długo może on wytrzymać.
— A gdybyśmy spróbowali teraz? — zagadnął bramin.
— Nic nie stoi na przeszkodzie! Proszę umieścić się przed owem okiem, czyli objektywem i skupić we wzroku całą swą siłę woli.
Ardavena usłuchał Roberta z pośpiechem. Przez całą godzinę wpatrywał się nieruchomy w potrójną kryształową soczewkę, która zdawała się wchłaniać tajemnicze wyziewy jego myśli i mózgu.
Robert, nieruchomy jak posąg, patrzył z bijącem gwałtownie sercem i nakoniec — o radości! — ujrzał, jak bladawe światło, otaczające kulę kryształową, staje się coraz silniejszem. Zaczęły po niem przebiegać drobne płomyczki, które przechodziły w błękitnawe błyskawice, w miarę jak żelatyna wchłaniała w siebie potężną wolę bramina.
— Dosyć! — rzekł nagle Robert. — Nie trzeba na pierwszy raz ani się męczyć, ani zmuszać przyrządu do dłuższego działania.
— Teraz — rzekł poważnie Robert — jestem pewny mego odkrycia!
— To jeszcze nie wszystko! — rzekł bramin z uśmiechem zagadkowym. — Musimy się jeszcze dowiedzieć, czy będę mógł rozporządzić moją wolą z równą łatwością, jak ją tu zgromadziłem? I czy jedna chwila wystarczy na wyładowanie tej siły, skupionej w przeciągu godziny? To właśnie chciałbym wypróbować jak najprędzej — choćby zaraz!
— Jeżeli pan sobie życzy — rzekł Robert — możemy!
Ardavena usiadł na fotelu i kładąc ręce na metalowych kulach, zakończających jego boczne poręcze, a pocentkowanych drobnemi ognikami, utkwił wzrok w Robercie.
Dwa promienie, dwie błyskawice ciemno-niebieskiego koloru wytrysły z jego źrenic, a inżynier, rażony jak piorunem, tym straszliwym wzrokiem, padł bez, życia na ziemię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ardavena zerwał się z fotelu pod wpływem gwałtownego wzruszenia a spoglądając na nieruchome ciało, leżące u jego stóp, zawołał z tryumfem:
— Nie ujrzysz już nigdy tego świata, szaleńcze! Będziesz ukaranym za twoje nierozważne zaufanie, którym mnie obdarzyłeś! Jestem teraz posiadaczem twoich odkryć i tajemnic; a ty pójdziesz, na mój rozkaz, zwiedzać i zdobywać światy nieznane, których cudów wyobraźnia ludzka ogarnąć nie może!
Chytry bramin, rozpromieniony radością, która mu piersi rozsadzała, wziął na ramiona nieruchomego Roberta i zaniósł go do krypty, zamieszkanej przez Fara-Sziba i jego towarzysza.
Na widok przełożonego obaj wstali z uszanowaniem z maty, na której siedzieli, a Fara-Szib spytał:
— Czego potrzebujesz, mistrzu?
— Widzisz tego człowieka? Powierzam ci go; czuwaj nad jego życiem, gdyż jest mi ono potrzebnem. Niech nie dozna żadnej krzywdy!
Musisz go wprowadzić w ten sam stan, w jakim się znajdowałeś przez parę miesięcy, gdyś był pogrzebiony żywcem. Trzeba, ażeby przez czas możliwie długi nie potrzebował powietrza, ani posiłku, oraz aby w przypadku zranienia nie czuł żadnego bólu.
— To jest niepodobieństwem. Ja byłem do tego przygotowany przez długie lata, spędzone na umartwieniach i rozmyślaniu; lecz obawiam się, że to ciało, tak mało uduchowione, nie wytrzyma próby.
— Chcę tego! — rzekł bramin stanowczo.
— Spróbuję, mistrzu!
— Ile potrzeba na to czasu?
— Przynajmniej miesiąc.
— Dobrze. Pamiętaj o mojej woli!
Po tych słowach wyszedł Ardavena, wracając do swej celi, z płomiennym wzrokiem i twarzą rozjaśnioną uśmiechem tryumfu.