<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pustynia.

Robert Darvel powstał, chwiejąc się na nogach a w głowie czuł zawrót szczególny:
— Planeta Mars!
Te słowa magiczne dźwięczały mu w uszach za każdym podmuchem wiatru, w melancholijnym szmerze liści, jednostajnym szumie morza.
— Planeta Mars!
Wymówił te słowa głośno i przeląkł się. Zdawało mu się, że zmieszane głosy odpowiadają mu z głębi gęstwiny.
Odwrócił się mimowoli i spojrzał dokoła oczami, rozszerzonemi pod wpływem strachu przed Nieznanem.
Miał uczucie, że jakieś niekształtne istoty, wykrzywiając się po za krzakami, powtarzają cicho, naigrawając się:
— Ah! Mars... Mars!...
Zrobił kilka kroków w kierunku polanki, gdzie światło dwóch księżyców rozlewało się, czyste, spokojne, przecinając jasną smugą rudawe cienie żółtej łozy i czerwonych buków.
Miał ogromną ochotę biec, uczuwał potrzebę ruchu, — lecz nie śmiał tego uczynić, gdyż miał wrażenie, że ktoś idzie wciąż za nim krok w krok i czuł ciepło jego oddechu na swojej szyi.
Słychać było jak stworzenia jakieś gryzły w konarach drzew owoce; pnie, powalone wiatrem, jęczały za jego powiewem, w dali źródło szemrało łkając. Wszystkie te odgłosy powiększały grozę Roberta. Wspomnienia z czytanych opowiadań o dziwacznych mieszkańcach innych planet obiegły go tłumnie.
Czy Mars jest zamieszkanym przez ludożercze zwierzęta o kształtach potwornych, czy przez istoty z wyższą kulturą, rozporządzające cudownemi środkami nieznanej ludziom wiedzy?
Myśli te kłębiły się w jego mózgu i miał duszę tak zalęknioną, jak pierwsi ludzie po znalezieniu się w pierwotnych latach. Wielkie nietoperze przelatywały przed nim cicho na swoich aksamitnych skrzydłach a on myślał o skrzydlatych djablikach, złośliwych karłach i nocnych straszydłach, spędzających dzień cały w grotach lub wypróchniałych drzewach, a wychodzących nocą, na podobieństwo bajecznych wampirów, aby wysysać krew ze śpiących ofiar.
Uczucie samotności i opuszczenia opanowało go z taką siłą, że tracił zmysły. Cicha noc i las spokojny, przejęty wonią dojrzałych liści i ziemi wilgotnej, wydawały mu się pełnemi niebezpieczeństw: strach samotności mroził mu serce. Dawna ojczysta planeta, Ziemia, którą teraz mógł z trudnością odnaleźć tylko jako nikłą, świetlną plamkę w olbrzymich przestworzach nieba, przedstawiała się jego zrozpaczonej duszy, jako siedlisko rozkoszy, uprzywilejowany kącik we wszechświecie!
Tam byli ludzie!
Robert byłby się uważał za bardzo szczęśliwego, gdyby się mógł znaleźć sam jeden, bez mieszkania, stosunków, bez pieniędzy nawet — na najuboższem z przedmieść Paryża lub Londynu, lub na najsmutniejszym stepie syberyjskim, nawet więźniem okrutnych dzikusów z wyspy Jawy lub Nowej-Gwinei.
Patrzył nieprzytomnie dookoła i brała go ochota niepowstrzymana wtulić się w jaką rozpadlinę skały lub wgłąb krzaków, jak zwierzę lękliwe i tam czekać dnia.
Nagle znalazł się przy strumieniu, którego jasna powierzchnia błyskała iskrami w świetle dwóch księżyców, Phobosa i Deimosa, płynąc między dwiema olbrzymiemi skałami koloru rdzy.
Brzegi jego porastało sitowie i trzcina, wraz z roślinami o liściach mięsistych, rozłożystych, a zwinne ryby złocistego koloru, ruchliwe jak pstrągi, uwijały się w jego falach. Wielkie drzewa z ciemnemi liśćmi przeglądały się w wodzie.
Nigdy Robert nie widział krajobrazu tak pięknego i w tak łagodnem oświetleniu. Odwaga jego wracała, wstydził się poprzedniego przygnębienia.
Ukląkłszy na wilgotnej trawie, zaczerpnął w dłonie wody ze strumienia, która mu się wydała wyborną i uśmierzyła gorączkę.
— Nie! — zawołał dumnie — nie poddam się tym głupim obawom! Będę godnym losu, który sam sobie wybrałem: chciałem na własną odpowiedzialność poznać nowe światy... Przeciw niebezpieczeństwu i nieprzyjaciołom jestem zaopatrzonym w skarby odwieczne wiedzy ludzkiej; czy zwyciężę, czy będę pokonanym, zawsze osiągnę cel, do którego dążyłem: wypełnię kartę, którą zapisać chciałem i posłannictwo moje bezużytecznem nie będzie! Nie mam więc prawa ani skarżyć się, ani obawiać!
Robert, ożywiony tym wybuchem uniesienia, odzyskał całkowicie swe władze umysłowe. Szczególność położenia podniecała jego energję i rzeźkim krokiem szedł w dalszą drogę.
Zostawiwszy daleko po za sobą źródło i polankę, zagłębił się w długą aleje, o gruncie pokrytym brunatnym i miękkim jak aksamit mchem.
Gdyby ziemscy przyjaciele młodego inżyniera mogli go teraz ujrzeć idącego wielkiemi krokami, bez oznaczonego kierunku, ścieżynami dzikiego lasu, nie poznaliby go z pewnością. Wychudły jak szkielet, o ramionach zgarbionych, twarzy zniszczonej, włosy i zarost miał w nieładzie i prawie siwe. Całym jego ubiorem był worek bawełniany, służący mu przedtem za całun; drżał pod nim, choć jeszcze nie było bardzo zimno. Zbolałe swe nogi okręcił pasami z kory drzewnej, tworząc z nich rodzaj sandałów. Nakoniec, nadmiernie długie, zaostrzone paznokcie, nadawały mu raczej wygląd człowieka z epoki kamiennej, aniżeli sławnego inżyniera, którym w swoim czasie zajmowały się wszystkie pisma.
Obecnie, mając już pewność, iż opuścił rodzinną planetę oraz że to, co brał za las kanadyjski lub syberyjski, było cząstką powierzchni Marsa, szedł wciąż wielkiemi krokami. Robił to zarówno dla rozgrzania się, jak i dla szybszego dostania się do mieszkańców marsyjskich, o których chciał wreszcie dowiedzieć się czegoś pewnego.
— Jeśli są dobrzy i rozumni, — mówił do siebie — postaram się, aby mię zrozumieli a zapewne nie odmówią mi pomocy. Jeśli zaś są źli i głupi, będą się mnie bać i tembardziej będą zmuszeni mi pomagać.
Uspokojony nadzieją, choć niezbyt pewną, szedł wciąż naprzód, lecz wkrótce zmęczenie owładnęło nim całkowicie, a nogi pokaleczone, mimo sandałów z kory, bolały go straszliwie.
Ułamał więc wielką, prawie prostą gałąź, która miała mu służyć za laskę i obronę w razie napaści.
Ze zdziwieniem poczuł, że oderwanie od pnia jodły o szpilkach czerwonawych — tej wielkiej gałęzi, nie sprawiło mu żadnej trudności; wywijał ciężką pałką z taką łatwością, jak gdyby to była lekka laseczka.
— Do licha! — zawołał nagle — toż zapomniałem, że Mars jest prawie sześć razy mniejszym od Ziemi! Na mocy prawa przyciągania, siła moich muskułów się zwiększa. Niech się Marsjanie mają na baczności, bo jeśli zaczną ze mną bójkę, będę stanowczo od nich silniejszym! Powiedziawszy to, uśmiechnął się z tego dziecinnego trochę przekonania o swojej wyższości.
Po namyśle jednak, przypomniał sobie mnóstwo drobnych faktów, utwierdzających go w przekonaniu, że zmniejszona siła przyciągania planety zwiększyła jego siłę fizyczną.
— Na Ziemi — myślał — nie potrafiłbym nigdy, będąc tak osłabionym, jak po obudzeniu się mojem — wydobyć się ze środka pocisku i całunu, oraz wedrzeć się na skały i dojść do lasu. Nie mógłbym tam również przebyć tak wielkiej odległości, jak dziś, będąc tak znużonym!
I rzeczywiście, stawiał teraz prawie bez wysiłku kroki ogromne, czuł że się niejako unosi nad ziemią.
Kiedy chciał przeskoczyć pień powalonego drzewa, zagradzający mu drogę, skoczył z łatwością na parę metrów.
Stwierdzenie tego faktu dodało mu otuchy, a jego ruchliwa wyobraźnia podszepnęła mu, aby tej siły i rzeźkości nowej użył na wydanie wojny zwierzętom leśnym.
Pogrążony w tych rozmyślaniach, szedł wciąż naprzód z wielką szybkością, przez okolicę jasno oświetloną dwoma bliźniemi księżycami, której zarysy czyste i spokojne, będące mieszaniną koloru różowego w różnych odcieniach na tle srebrzystem przedstawiały widok czarujący, niewidziany dotąd nigdzie.
Aleja, w którą się zapuścił, kończyła się na szczycie pagórka, z którego był widok rozległy. Poblizkie góry, wznosząc się łagodnem półkolem, uwieńczone lasami — otaczały jezioro, którego wody poprzecinane wyspami, zasilane były kilkoma wodospadami z gór.
Wszystko w tym krajobrazie: drzewa, grunt, mchy, liście — było jaskrawego koloru: czerwone, pomarańczowe, ciemno-fijołkowe lub jasno-żółte; zieloność zaś była tam reprezentowaną nader skromnie, przez niektóre tylko rośliny i nie była wcale kolorem głównym.
Natomiast były tam gatunki topoli o liściach zupełnie białych i krzaki podobne do jodły, których cienkie szpilki były szczególnego odcienia niebieskiego i błyszczały, jak lakierowane. Cała ta masa roślinności, koloru złota, krwi lub rdzy, oświetlona cudownem, fosforycznem światłem dwóch księżyców, budziła przygniatające uczucie wspaniałości i smutku. I w tym złocistym lesie białe i niebieskie drzewa wyglądały jak widma, poruszające smutnie rękami, lub jak młode zabłąkane księżniczki, których białe szaty rozwiewał lekko wiatr leśny.
Ponad tem wszystkiem niebo czyste — dokoła zaś śmiertelne milczenie, zaledwie zakłócane nieokreślonemi szmerami lasu i ziemi, które niedawno tak zatrwożyły Roberta: łkanie wiatru w gałęziach, szelesty skrzydeł, jakieś gryzienie, chrapanie — odgłosy ukrytego życia miejsc dzikich i odludnych.
Robert podziwiał długo ten wspaniały krajobraz; jego milczenie i wspaniałość przenikały go mimowoli i czuł jakiś dziwny strach.
Chciałby głośno wypowiedzieć swoje uczucia, lecz żal i rozpacz ściskały mu gardło.
Przygnębiony poczuciem samotności, rozglądał się gorączkowo dokoła i byłby wszystko na świecie oddał, byle mieć teraz przy sobie przyjaciela, ba, zresztą obojętnego człowieka, a nawet — wroga! Niechby tylko był ktoś, z kim możnaby się podzielić przygniatającem i uroczystem wrażeniem.
Usiadł na mchu pięknym i miękkim, rdzawo-złocistym, który wszędzie tam napotykał — i próbował raz jeszcze przezwyciężyć ogarniające go przygnębienie.
Trwożyło go i to, że pomimo wytężania wzroku na wszystkie strony, nie odkrył nigdzie śladu mieszkań ludzkich; ani dymu, ani światła, ani lepianek najuboższych, choćby dzikich ludzi — nic, coby zdradzało obecność istot inteligentnych. Samotność zupełna, dzika i wspaniała, krajobraz dziewiczy, którego wiekowych puszcz nie tknął ani ogień ani topór — I nic więcej!
Mimowoli nasłuchiwał, czy wśród tego głuchego milczenia nie dosłyszy nawoływań myśliwych, zabłąkanych w borze, piosenki pasterskiej, lub jakiegokolwiek głosu ludzkiego — i na tę myśl serce jego biło gwałtownie.
Zaczął marzyć: przypominały mu się polowania w dżunglach, w towarzystwie przyjaciela naturalisty, Ralfa Pitchera. O! jakże chętnie byłby oddał dziesięć lat życia za to, aby mieć teraz przy sobie tego prawego i dzielnego towarzysza przygód.
Co też on sobie myśli teraz, tam, nad Tamizą? Zapewne obwinia go o zapomnienie i niewdzięczność..., a może już o nim zapomniał wpośród tysiącznych zabiegów walki o byt...
Robert na tę myśl posmutniał jeszcze więcej. Ach! gdyby Ralf był tu przy nim, cóżby to była za rozkosz obejmować w posiadanie tę nową planetę i podróżować wpośród cudów nieznanego kraju!
Ale był samotnym i myśląc o tej dalekiej Ziemi, która teraz była dla niego tylko drobnem światełkiem, czuł, że go odwaga opuszcza; nieprzezwyciężone wspomnienia napływały tłumnie do jego duszy znękanej, opanowując całą jego istotę.
Westchnął, myśląc o czarującej Albercie, która go kochała i której już zapewne nie ujrzy nigdy; ona także musiała go już zapomnieć, mając go za umarłego lub przepadłego bez wieści.
Cała przeszłość jego stawała mu przed oczami, przeciągała przed nim, jak korowód widziadeł: dzieciństwo, spędzone na wsi pod Paryżem, śmierć rodziców, którzy mu nie zostawili ani majątku, ani opiekunów; nauka, której się oddawał z zapałem, jego wynalazki, przygody w Syberji oraz na przylądku Kap, pobyt w klasztorze i podróż po bezmiernych przestworzach nieba.
— Eh! — wykrzyknął nagle — na nic się nie zda rozmyślanie o przeszłości... trzeba walczyć odważnie przeciw teraźniejszym niebezpieczeństwom!
Owinął się swoją bawełnianą opończą, wziął laskę i poszedł dalej, lekko i chyżo, co wciąż jeszcze było dla niego nowością.
Po namyśle postanowił dojść brzegiem jeziora do lasu zamykającego dalszy widnokrąg i dosięgnąć doliny, będącej po drugiej stronie gór; przypuszczał, że tam znajdzie jakie ludzkie istoty.
Po godzinie szybkiego pochodu uczuł głód gwałtowny, który sprawiał mocne bóle żołądka; nie znajdując nic innego, począł żuć młode pędy drzew. Idąc dalej nad brzegiem wody, spostrzegł kępkę roślin, które, różniąc się tylko brunatnym kolorem i wielkością swoich owoców, były zupełnie podobne do orzechów wodnych, rosnących w stawach zachodniej Francji.
Musiał się zadowolić tym posiłkiem ckliwym i mdłym, obiecując sobie wynaleźć środek do zdobycia ognia, któryby mu dał możność przygotowania posilniejszego pożywienia.
Podjadłszy jako tako, okrążał w dalszym ciągu jezioro, wciąż z tą samą lekkością, którą zawdzięczał zmniejszonej sile przyciągania.
Ta noc szalonego pochodu wydawała mu się nieskończenie długą, a nie spotykając spodziewanych cudowności, doznawał gorzkiego rozczarowania.
Głód mu dokuczał, lecz szczęśliwym trafem znalazł wreszcie nieco grzybów, a później bukwy, pod wielkiemi, czerwonemi bukami — i zaspokoił nieco swój głód.
O wschodzie zorzy, zimnej i drżącej, gdzie wschodzące słońce przeświecało jakby przez dymy kończącego się pożaru, Robert dosięgnął szczytów łańcucha pagórków po drugiej stronie jeziora.
Widok stamtąd był niezmiernie rozległy: bagniska niezmierne, jak morze, rozpaczliwie jednostajne... wszędzie małe jeziorka i kępki krzaków naprzemian, powtarzające się do nieskończoności. W powietrzu krążyły ptaki, lecz w całym tym krajobrazie przesłonionym drobnym deszczykiem i oświetlonym niepewnem światłem, nie dojrzał żadnego śladu mieszkań ludzkich.
— Co za tragedja! — wykrzyknął z rozpaczą — jestem sam jeden w świecie niezamieszkanym, gdzie nawet na nic się nie przyda unikać zguby i gdzie mię w przyszłości oczekuje tylko zdziczenie w samotności!
Miał ochotę wołać głośno, krzyczeć i mówił do siebie:
— Przeklęci niech będą marzyciele i szaleńcy, którzy przypuszczają, iż planety niebieskie zawierają istoty i rzeczy prawdziwie nowe i nieznane! Rozumiem teraz: Wszechświat jest wszędzie prawie jednakowy! Nic nowego pod słońcem i, niestety, nawet po za słońcem... Jestem ukarany za moją głupią dumę — umrę tu jak zapowietrzony — bez przyjaciół i pociechy, w samotności i rozpaczy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.