<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przebudzenie.

Szalone przedsięwzięcie obmyślone przez Roberta udało się lepiej, niż można było przypuścić. Stalowy pocisk przebył z szybkością myśli warstwy powietrzne ziemskiej atmosfery, a choć wskutek tarcia o nie rozgrzał się do czerwoności, ostygł jednak, a nawet pokrył się lodową powłoką, przelatując przez ciemne i posępne przestrzenie eteru. Lód ten stopniał jednakże, gdy pocisk znalazł się w atmosferze, otaczającej Marsa, przesyconej ciepłem i wilgocią.
Ze wszystkich planet, on i księżyc są nam najlepiej znane. Mars jest przeszło sześć i pół razy mniejszym od Ziemi, a obwód jego wynosi tylko 16/100 objętości. Najnowsze teleskopy z ulepszonemi reflektorami, a szczególniej badania Schiaparellego i K. Flammariona pouczyły nas, że Mars ma wiele cech wspólnych z Ziemią. Pory roku następują mniej więcej w tym samym, co i u nas porządku; lecz każda z nich, wskutek tego, iż rok marsyjski trwa 687 dni, jest przeszło dwa razy dłuższą aniżeli u nas.
Na Marsie, jak i na Ziemi, są dwa pasy umiarkowane, jeden gorący i dwa zimne. Te ostatnie, z powodu lodów, pokrywających je w zimie, są widzialne przez teleskop, dzięki białości lodu, odróżniającej je od czerwono-zielonego koloru reszty planety, a nawet były fotografowane.
Rozległość tych zwałów lodowych zależy od pory roku, a zatem i stopnia ciepła. Nasi ziemscy astronomowie widują je zwiększającemi i zmniejszającemi się systematycznie w ciągu tamtejszego roku. Uczeni posiadają pewność, iż Mars jest otoczony atmosferą, bardzo podobną do naszej, choć mniej gęstą (skupioną) i tak samo jak nasza, zawiera ona wielką ilość pary wodnej.
Przez cały ciąg długiego roku marsyjskiego w atmosferze tej krążą gęste chmury, widzialne dokładnie z Ziemi; otaczają one, jak gdyby olbrzymiemi pierścieniami, Północ i Południe planety, w strefach najbardziej od równika oddalonych, gdzie trwają przez kilka miesięcy.
Przypuszczano zawsze, iż chmury (obłoki) unoszą się nad nizinami i bagnami. Zmieniają one miejsce wskutek wiatru, zgromadzają się i rozpraszają; jest też pewnem, że ich skład różni się bardzo mało od układu chmur ziemskich.
Obserwatorjum paryskie posiada oddawna bardzo dokładne mapy i fotografje mórz i lądów marsyjskich. Morza te, widziane przez teleskop, przedstawiają zabarwienie zielone, mniej lub więcej wyraźne. Wywnioskowano stąd, iż obfitują one w alkaliczne związki chloru i wydają się nam ciemniejszemi z powodu swojej głębokości. Co do lądów i wysp, tworzących po obu stronach równika nieprzerwany łańcuch (pasmo) zajmując przestrzeń większą od oceanów, to przedstawiają one mieszaninę kolorów czerwonego i pomarańczowego, będących charakterystycznemi kolorami tej planety. Ta barwa jaskrawa zjednała jej nazwę, którą w pogańskiej mitologji nosił bóg wojny; jemu też była ona poświęconą.
Morza, szczególniej w części północnej, nie są większe od Śródziemnego lub Kaspijskiego; są to wielkie jeziora lub cieśniny w rodzaju Kaletańskiego, które są arterjami komunikacyjnemi dla lądów, rozdzielonych wodami. Niema tam wcale oceanów, mogących się porównać z Atlantyckim lub Spokojnym; tylko morza północne i południowe są podobne do naszych.
Mars posiada też góry, lecz niższe od ziemskich i w mniejszej ilości. Istnienia ich dowodzą jasne plamy, ukazujące się w równomiernych odstępach czasu; są to bezwątpienia szczyty gór, pokryte śniegiem, trwającym dłużej, niż czas właściwej zimy.
Szczególną cechą Marsa jest to, że nie zauważono na nim żadnych rzek; natomiast powierzchnia jego lądów jest poprzerzynaną olbrzymiemi kanałami, których długość wynosi od tysiąca do pięciu tyś. kilometrów, a szerokość dochodzi często do stu dwudziestu kilometrów. Kształt tych kanałów, geometrycznie regularny, dowodzi, iż są one dziełem istot, obdarzonych inteligencją. Cel istnienia jednak tych kanałów, odkrytych w r. 1877 przez astronoma Schiaparelli’ego z Medjolanu, nie jest dotąd dostatecznie wyświetlonym, ku wielkiemu zmartwieniu astronomów. Najdziwniejszem jest to, iż obok linji utworzonej przez niektóre z tych kanałów, powstaje inna, równoległa i zupełnie podobna do tamtej, lecz znikająca po pewnym przeciągu czasu.
Drugą szczególną cechą Marsa jest to, iż posiada on dwa księżyce, choć mniejsze od naszego, którym astronomowie nadali nazwy: Phobos i Deimos. Pierwsza z tych minjaturowych planet ma średnicy tylko 10 kilometrów i kończy swój obieg w 7 godzin i 39 minut; druga, Dejmos, jest nieco większą: średnica jej wynosi 12 kilometrów i przebiega swoją orbitę w 30 godzinach i 18 min.
Obie te planety, które przeczuł Walter w swojem dziele Micromegas a także i Swift, słynny autor Podróży Gulliwera — odkrył astronom amerykański Hall.
Z powodu swego oddalenia, słońce udziela Marsowi o połowę mniej światła i ciepła, aniżeli Ziemi — lecz wynagradza to długością roku, dłuższego dwa razy aniżeli ziemski,
Obserwacja plam, istniejących na powierzchni planety, dowiodła, iż dokonywa ona obrotu około swej osi w 24 godzinach, 37 minutach, 33 sekundach; skutkiem tego, dzień tamtejszy przewyższa ziemski mniej więcej o pół godziny,
W ten to świat nieznany, pośród ciemnej nocy, spadł pocisk — trumna, ciągnąc za sobą w ciemnościach, jasną smugę, jak bolid. Kołyszące się fale Oceanu smagane deszczem, zamknęły się nad metalowym pociskiem, lecz wbrew przewidywaniom bramina a nawet i Darvela, żadne uderzenie nie dotknęło wydłużonych końców i nie otworzyło wieka, co dałoby więźniowi możność powrotu do życia i wolności.
Dzięki swemu wydrążeniu, drewnianej powłoce, oraz zmniejszonej sile przyciągania, pocisk nie spadł na dno wody, ale też i nie powrócił na jej powierzchnię. Pozostał w wodzie, na łasce fal, które wraz z wichrem podrzucały go na wszystkie strony.
Trwało to przez trzy dni, aż wreszcie jakaś fala większa od innych, uderzając o nadbrzeżne skały czerwonego porfiru (granitu), wepchnęła pocisk w rodzaj groty, będącej po nad poziomem wody i pozostawiła go zawieszonym, jakby cudem, w zagłębieniu skał, wyszczerbionych przez fale.
Uderzenie to było dostatecznem dla sprężyny: wieko drewnianej powłoki odskoczyło.
Gdy Robert odzyskał zmysły, doznał strasznego uczucia, że go pogrzebano żywcem. Fluid, którym Ardavena nasycił całun przed włożeniem go do trumny, ocalił Robertowi życie, dając mu przez kilka minut nadludzką siłę.
Jednem szarpnięciem długich, zaostrzonych jak szpony, paznokci, rozdarł owijający go worek bawełniany i ruchem instynktowym wyrwał z nozdrzy wosk, tamujący dostęp powietrza. Potem, wciąż bezwiednie, nadał językowi zwykłe położenie i odetchnął głęboko.
Ale wysiłek ten okazał się zbyt wielkim: Robert stracił przytomność i zapadł w sen, zbliżony do letargu; nie miał nawet czasu zebrać myśli, ani zaniepokoić się swojem otoczeniem.
Zbudziło go uczucie miłego ciepła; zdawało mu się, iż łagodne promienie słońca ogrzewają mu plecy. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą masę skał czerwonych, fantastycznie powyzębianych — i otwór groty głębokiej, sięgającej prawie do środka ziemi.
Zagłębiony jeszcze w swojej stalowej trumnie, obrócił jednak głowę w drugą stronę i... skamieniał z przerażenia. Teraz mógł sobie zdać sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło każdej chwili. Pocisk zatrzymał się na kilku wystających zrębach skały, w niezupełnej i przypadkowej równowadze: jedno niezręczne poruszenie mogło go pogrążyć w otchłani fal zielono-szarych, oświetlonych słońcem dziwnem, czerwonawem choć przysłoniętem mgłą. Wydawało mu się ono mniejszem, niż zwykle.
Należało jak najprędzej wydobyć się z tak niebezpiecznego położenia. Robert skurczywszy się, próbował z niesłychaną ostrożnością wysunąć się na zewnątrz tak, aby uniknąć upadku w otchłań morską, huczącą tuż pod nim.
Udało mu się to nareszcie — był ocalonym!
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu czuł w całem ciele nadzwyczajną siłę i sprężystość.
Rozciągnął się, uszczęśliwiony swem ocaleniem na czerwonawym piasku, zaścielającym dno groty i dopiero teraz poczuł przytłumiony, lecz ciągły szum w uszach. Dotknął ich rękami i poczuł, że są nalepione gałkami wosku! Wyrzucił więc tę zawadę i szum ustał. Teraz rozróżniał doskonale odgłos fal, rozbijających się o skaliste wybrzeże i wycie wiatru.
Dokuczał mu głód i zimno, oraz ogarniał go zawrót głowy, podobny temu, jaki się uczuwa na znacznych wysokościach. To małe osłabienie wynagradzało jednak powiększenie siły muskularnej.
Olśniony tem wszystkiem, Robert zamknął oczy i próbował zebrać rozpierzchłe myśli. Miał wrażenie, iż spał przez czas długi, a pierwszą jego myślą było, iż znajduje się na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, gdzie zapewne przybył z Ardaveną na jakąś wycieczkę.
Osłabienie powoli przechodziło i Robert, choć z niesłychanym wysiłkiem, próbował sobie przypominać przeszłe wydarzenia, lecz na razie bezskutecznie.
Podszedł następnie do malutkiego jeziorka spokojnej wody między skałami i nachyliwszy się, spojrzał weń: ze zdumieniem zobaczył tam twarz nieznaną, wychudzoną straszliwie, cały tors miał wygląd szkieletu. I skąd mu się wzięły te nadmiernie długie paznokcie?
Śni, czy też oszalał?
Ścisnął rozpaczliwie rękami skronie, a potem zaczął chodzić po wybrzeżu, przyglądając się morzu i niebu pokrytemu chmurami. Chodził wciąż wielkiemi krokami, myśląc, że jest pod władzą jakiejś zmory.
Nagle spojrzenie jego padło na pocisk, z którego się niedawno wydobył: wierzchnia jego powłoka zwęglona, odcinała się ostro czarną swoją barwą od czerwonego piasku wybrzeża, na którym leżała.
— Tak, — wyszeptał — to musi być sprawka Ardaveny! Jakżebym chciał powrócić już do Kelambrum, gdzie jestem tak szczęśliwym pośród mego laboratorjum i ogrodu! Ale zażądam wytłomaczenia tego wszystkiego od bramina, gdyż w tem wszystkiem jest coś niepojętego!
Jego osłabiony mózg nie był w stanie wysnuć myśli jaśniejszych i wyraźniejszych: głód, pragnienie i zimno odbierały mu siły i przytomność. Owinął się szczelnie w swój bawełniany całun, zaczerpnął ręką nieco wody z jeziorka, w którym się przed chwilą przeglądał i poniósł ją do ust. Lecz musiała to być woda morska, zarzucona tam w czasie burzy — gdyż była szkaradną, słono-gorzką.
Miałże tu umrzeć z głodu i pragnienia, w tej grocie, wydrążonej w skałach porfiru, między niebem i ziemią?
Spojrzał dokoła oczami błyszczącemi gorączkowo i zobaczył we wgłębieniu skały kępkę roślin niebieskawych. Był to, jak sądził, rodzaj kopru morskiego, nieznanej mu odmiany. Wyrwał garść tej rośliny i począł ją żuć, wysysając z rozkoszą sok orzeźwiający a wypluwając twarde włókna. Powtarzał to dopóty, aż darcie w żołądku dało mu uczuć, że jak na teraz, zjadł dosyć.
Był przez czas tak długi pozbawionym pożywienia, iż kilka łyków soku roślinnego upoiły go prawie: głowa mu ciężyła, chód miał niepewny a oczy same się zamykały. Zdobył się jednak na tyle siły i przytomności umysłu, iż wyciągnął w miejsce bezpieczne i suche, na piasek, metalowy pocisk, z którego się niedawno wydostał, jak pisklę z jajka.
Ustawiwszy go między dwiema skałami, ułożył się w nim skurczony, owijając się swym całunem i zasnął wkrótce mocnym, orzeźwiającym snem. Lecz po przebudzeniu, niestety! tak samo nie mógł zebrać rozpierzchłych myśli, jak i przedtem — cierpiał też straszliwie wskutek głodu.
— Ciągle jedno i to samo! — wykrzyknął z rozpaczą — od kiedy się obudziłem, myślę tylko o jedzeniu... Gdybym przynajmniej mógł znaleźć w blizkości coś jadalnego!
Długi sen powrócił mu jednak nieco sił — zawrót głowy, który dokuczał przedtem — przeminął. Czuł tylko teraz ogromny apetyt i nadzwyczajną lekkość w całem ciele: robił z łatwością skoki na sześć do siedmiu metrów! Chwilami zdawało mu się, że ma skrzydła i musiał czuwać nad sobą, aby się nie ześliznąć, przez nieuwagę, po nadbrzeżnych skałach aż do morza. Przy wejściu do groty, odkrył w skałach rozpadliny rodzaj stopni wyżłobionych przez fale; przyszła mu więc myśl zejść tędy aż nad wodę i jeśli nie będzie zbyt głęboką, pójść dalej, trzymając się skał. Może natrafi na brzeg gościnniejszy, skąd będzie mógł powrócić do ulubionego Kelambrumu, od którego, pomimo wszystkiego, nie sądził się zbyt oddalonym.
Nagle wydał okrzyk radości, a głos jego odbity przez skały, wydał mu się tak mocnym, jak odgłos myśliwskiego rogu: zatrzymał się, zdumiony jego dźwięcznością i siłą. Powodem tej radości była spora ilość okrągłych muszli w rodzaju małżów, przytwierdzonych do skały mocnemi włóknami, tuż nad poziomem wody.
— Jestem ocalony! — zawołał.
Zebrawszy sporą ilość mięczaków, powrócił do groty, aby się niemi uraczyć. Czuł powracające z każdą chwilą siły.
Dwa dni następne były wypełnione naprzemian spożywaniem mięczaków i snem. Jedno i drugie było pokrzepiającem, lecz zanadto jednostajnem.
— Przecież nie mogę tu pozostać na dłużej i tkwić na tem wybrzeżu, jak mewa w gnieździe — i za całe pożywienie mieć mięczaki — rzekł do siebie Robert drugiego dnia nad wieczorem, — to byłoby zanadto śmiesznem!
Większą część nocy spędził na rozmyślaniu. Szczególniejsze podejrzenia zaczęły mu się nasuwać. Niezwykły wygląd nieba, obecność pocisku metalowego, który mu służył za łóżko, brak ludzkich istot na tym oceanie mgłami pokrytym, — to wszystko niezbicie dowodziło, że się znajdował bardzo daleko od Indostanu i że skorzystano z jego snu kataleptycznego, aby go wyrzucić na to puste wybrzeże.
— A może — myślał z przestrachem, — chcąc przyswoić sobie moje wynalazki, kazał mię przenieść na północ Syberji, ażeby się odemnie uwolnić?
Podtrzymywała w nim to przypuszczenie ta okoliczność, iż pomimo utraty chronometru, pożyczonego Ardavenie, zauważył niebywałą długość dni i nocy. Ten domysł jednak go nie zadawalniał.
— W krajach polarnych, — myślał dosyć logicznie — jeśli dni są długie, to noce bywają krótkie — i odwrotnie; tu zaś jest inaczej. Jest w tem coś niewytłomaczonego!
Co prawda, Robert nie mógł o tem wszystkiem sądzić jasno: od czasu gdy ustało działanie środków odrętwiających, zadawanych mu przez fakirów, odczuwał ciągłą potrzebę snu; budził się tylko dla jedzenia i zasypiał prawie natychmiast.
Pewnego wieczoru musiał już dostatecznie siły odzyskać, gdyż sen nie przychodził a noc wydawała mu się nieskończenie długą. Postanowił, jak tylko się rozwidni, wejść na najwyższą ze skał nadbrzeżnych.
Usypiał jednak, budził się i znów usypiał, a ciemności wciąż go otaczały. Przez chwilę myślał, iż się znajduje wśród nocy podbiegunowej, trwającej długie miesiące — i zadrżał ze strachu.
Nakoniec czerwonawa jasność zmniejszonego słońca zaczęła przebijać się przez zasłonę mgły.
Robert wstał, zjadł śniadanie i nie namyślając się dłużej, zaczął się wdrapywać na skały z czerwonego porfiru, wznoszące się nad grotą. Zużył na to przeszło godzinę czasu, zatrzymując się dla odpoczynku na wszystkich spotykanych płaszczyznach, poczem znów piął się w górę, korzystając z najmniejszego krzaczka, lub kępki czerwonawej trawy, aby się wciągnąć nieco wyżej.
Doszedłszy do szczytu wybrzeża, zatrzymał się zdumiony. Wysoki las, o liściach czerwonych i żółtych, w którym rozróżniał buki i leszczynę, kołysał się dokoła niego. Nie było jednak śladu drogi, ani nawet ścieżki, któraby wiodła do jego wnętrza. Czerwonawe jeżyny, maliny o rumianych liściach, mchy brunatne rosły razem, tworząc nieprzebytą gęstwinę roślinności. Na widnokręgu przesłonionym mgłami, morze rozciągało się między dwoma przylądkami porfiru, zamykającemi dalszy widok.
Zdziwiony przeważającym w tym krajobrazie kolorem czerwonym, Robert doznał dziecięcej prawie radości znalazłszy się w głębi lasu. Myślał, iż jest w Kanadzie, ponieważ czytał, że w tym kraju znajduje się wielka ilość roślin o czerwonem uliścieniu.
Obmyślił natychmiast plan dalszego postępowania.
— Przejdę ten las — rzekł sobie — w linji prostej, idąc ciągle na południe, kierując się słońcem i gwiazdami. W ten sposób muszę się znaleźć w południowej części tego kraju, gdzie są wielkie miasta i koleje żelazne. Choćby mię porzucono w blizkości strefy podbiegunowej, to przecież po jakich ośmiu dniach drogi muszę napotkać jaką wioskę Eskimosów, albo karawanę myśliwych, handlujących futrami lub poszukiwaczy złota.
Przed puszczeniem się w drogę, Robert postanowił zrobić dłuższy odpoczynek w lesie. Zjadł nieco wielkich malin złotego koloru i czarnych porzeczek, nazbierał czerwonych orzechów, fijołkowych borówek; następnie puścił się w drogę. Za jego zbliżeniem się, podrywały się różne ptaki, podobne do wróbli i drozdów; znalazł też polankę pokrytą białemi gąbczastemi grzybami, z których miał wyborne śniadanie.
Ku wielkiemu zdziwieniu Roberta, słońce, zdawało się nieruchomem w osłonie z mgły. Ten las odziany szatą rudawych liści, przedstawiał mu się jak Eden w jesienny poranek bez końca. Żółte owady skakały w trawie i tylko krzyk ptaków przerywał ciszę.
Roberta ogarniała dziwna odrętwiałość. Marzył o życiu w niezmąconym spokoju, wpośród tego krajobrazu milczącego i sennego. Morze śpiewało swoją jednostajną piosnkę, uderzając o skały nadbrzeżne.
Zwyciężony raz jeszcze przez senność, oparł się o wystające korzenie czerwonego buku i usnął znużony na mchu.
Gdy się obudził, słońce już było nizko. Wielkie obłoki liljowo-zielone stały na zachodzie i perspektywa zarośli czerwonawych godziła się tak cudnie z barwą obłoków i odblaskami konającego słońca, że Robert obawiał się, aby cały ten przepych otaczający go nie rozwiał się jak złuda czarodziejska.
Lecz słońce, po wahaniu się tak długiem, że Robert nie przypominał sobie nic podobnego, zasunęło się za chmury atramentowego koloru a żywe światło księżyca zajęło miejsce znikłej gwiazdy dnia. Robert zachwycał się świetlikami błyszczącemi w krzakach, lecz odwróciwszy się w stronę morza, pozostał bez ruchu, zdumiony zjawiskiem, które miał przed oczami.

Dwa księżyce świetnej białości, ogromnych rozmiarów, odbijały się w falach morza!
...Robert stał bez ruchu, zdumiony zjawiskiem, które miał przed oczami.
— Przecież nie śnię, ani nie oszalałem — szepnął.

Przymknął oczy, opuścił się na mech i rozmyślał. W jednej chwili stanęła przed nim cudowna i straszna prawda: ta metalowa trumna, czerwone liście, słońce zmniejszone, oraz dwa księżyce: wszystko się zgadzało!
— Jestem pierwszym człowiekiem, który się znalazł na Marsie! — wykrzyknął głosem, w którym dźwięczała duma i zgroza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.