Więzień na Marsie/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień na Marsie |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | Le Prisonnier de la planète Mars |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ralf Pitcher siedział w swym gabinecie smutnie zamyślony: od czasu tajemniczego zniknięcia swego przyjaciela, Roberta, nie mógł odzyskać humoru i bezustannie rozmyślał nad sposobami odnalezienia zaginionego.
Tak go zastała matka, która na widok smutku ukochanego syna, rzekła z odcieniem zniecierpliwienia.
— Znowu rozpaczasz i gnębisz się tym Robertem! Doprawdy, nie rozumiem jak możesz się tak przejmować losem człowieka, który, być może, zupełnie o ciebie nie dba...
— Ach, matko! Co za przypuszczenie! — oburzył się Ralf.
— Mój drogi, skoro nie dał znaku życia o sobie do tej chwili...
— Widocznie nie mógł. Wiesz matko, iż Robert rozstając się ze mną, miał w kieszeni zaledwie kilka funtów szterlingów i że to był cały jego majątek?
— Skądże znowu? Wszak to człowiek zamożny! Przecież jego przedsiębiorstwa najzupełniej się powiodły; widziałam sama portrety twego przyjaciela w różnych dziennikach angielskich, i fotografje przedstawiające jego siedzibę w Syberji.
— Ach, matko, mylisz się ogromnie: Robert jest zrujnowanym do szczętu!
— A jego wynalazki? — zapytała ze zdziwieniem pani Pitcher.
— Zmuszony był sprzedać je dla chleba spółkom kapitalistów amerykańskich.
— A małżeństwo z panną de Teramond, córką bankiera?
— Zerwane!
— Jakim sposobem stało się to wszystko? — zapytała ze zdziwieniem pani Pitcher. — Nigdy mi o tem nie mówiłeś.
— Sam się dowiedziałem o tem niedawno od Roberta. Jeżeli chcesz, matko, opowiem ci jego dzieje.
— Ależ owszem! Posłucham chętnie, gdyż to jest rzeczywiście ciekawe.
— A więc — zaczął opowiadanie Ralf. — Wynalazki Roberta: lekki motor do statków powietrznych, oraz kocioł opalany spirytusem do okrętów o wielkiej szybkości, uczyniły go bogatym.
Wtedy to poznał bankiera de Teramond i został przedstawiony jego córce, Albercie. Pozyskał wkrótce jej względy a bankier, wiedząc, iż patenty Roberta mogą przynieść wielki majątek, nie był przeciwnym zamiarowi tego małżeństwa.
— Więc dlaczegóż nie doszło ono do skutku? — przerwała pani Pitcher.
— Ach, to właśnie cała historja! Pewnego dnia Robert spotkał w Londynie emigranta polaka, znanego mu z Paryża, nazwiskiem Baliński. Był on pierwszorzędnym astronomem i miał niewzruszone przekonanie, że wszystkie planety są zamieszkałe przez istoty nam podobne; twierdzenie to opierał na licznych dowodach. Pracował ciągle nad naukami, mogącemi mu dostarczyć sposobów porozumiewania się z mieszkańcami najbliższych planet. Zapał jego udzielił się i Robertowi; po ośmiu dniach wyjaśnień i rozpraw, zawarli ze sobą umowę, o czem nawet donosiły niektóre pisma.
Zgodnie ze zdaniem większości astronomów, uważających księżyc za planetę wygasłą, mieli go pominąć a skierować swe usiłowania na Marsa, którego blask czerwonawy wróżył, podług średniowiecznych astrologów — wojny i klęski.
Idąc za radą uczonych, której dotąd nikt w czyn nie wprowadził, postanowili ułożyć na wielkiej równinie jedną z najprostszych figur geometrycznych, tak wielką, aby mogła być widzialną dla astronomów marsyjskich.
— Dlaczegóż mianowicie figurę geometryczną? Tego nie rozumiem.
— Gdyż podstawy tej nauki są z pewnością jednakowe na całym świecie. Znaki liczbowe i kształty liter mogą być rozmaite, lecz trójkąt, koło, oraz prawa, którym te znaki podlegają, muszą być znane marsyjskim uczonym, choćby rozwój ich umysłowy nie był zbyt wielkim.
— Nie widzę jednak jeszcze sposobu porozumiewania się z nimi, choćby geometrja była im znaną — rzekła znów pani Pitcher, która się ogromnie interesowała temi sprawami.
— Ależ to rzecz najprostsza! Przypuśćmy, że na te sygnały odpowiedzianoby takiemi samemi, wówczas ustawiają inne i przy każdym znaku dają jego nazwę. Marsjanie postępują tak samo — i oto otrzymuje się pierwsze podstawy abecadła, które już byłoby łatwo uzupełnić, dając różne rysunki, wraz z ich nazwami. Po kilkomiesięcznej pracy możnaby się już porozumiewać z łatwością. Oto przypuszczalne wspaniałe wyniki tej pracy.
— A na co to mogłoby się przydać? — spytała praktyczna pani Pitcher.
— Jakto? W ten sposób wkrótce moglibyśmy poznać historję, wynalazki a nawet literaturę tych nieznanych dziś braci, którzy może wyciągają ku nam ręce przez otchłanie firmamentu.
Ponieważ Robert miał już pomysł olbrzymiego aparatu fotograficznego, moglibyśmy wkrótce posiadać portrety królów, królowych, wielkich ludzi, a nawet pięknych kobiet z tej siostrzanej planety.
A jaka stąd olbrzymia korzyść dla całej ludzkości! Wkrótce moglibyśmy, małym kosztem, użytkować z prac umysłowych, nagromadzonych przez miljony pokoleń! Rozwiązanie kwestii społecznej, nieskończona długowieczność — mogą być Marsjanom znane oddawna. Ten pomysł, w razie powodzenia, mógłby być dla wszystkich nieobliczonem dobrodziejstwem!
— Bardzo pięknie! — zauważyła pani Pitcher, z uśmiechem słuchając syna, który zapalał się coraz więcej przy tem opowiadaniu, — a jeżeli ci Marsjanie są jeszcze w epoce barbarzyństwa, dzicy, okrutni?...
— Słuszna uwaga. W takim razie my ich będziemy oświecać, ucząc korzystać z naszych umiejętności.
— Bardzo szlachetny zamiar... ale powracając do rzeczy, jakże się to skończyło?
— W najsmutniejszy sposób. Wyjechali obaj na Svberję i z początku szło wszystko wybornie. Baliński, któremu kazano dawniej wyjechać z kraju, został ułaskawionym.
Przybywszy koleją syberyjską do Stretienska, zaopatrzyli się w potrzebne materjały i zgodzili robotników, następnie skierowawszy się ku północy, dotarli do obszernych stepów, gdzie na przestrzeni kilkumilowej zostały ułożone olbrzymie figury gieometryczne. Każda z nich miała wielkości 30 metrów, a ułożone były z kamieni wapiennych, których białość odznaczała się wyraźnie na ciemnym gruncie stepu. W nocy, te same znaki były powtórzone przez potężne lampy elektryczne.
Naturalnie, wszystko to sporo kosztowało!
Kiedy znaki zostały ułożone, kapitały Roberta były już porządnie nadszarpnięte — lecz był on wówczas pełen najlepszej otuchy. Mieszkali jakby w obozie, polowali na lisy i wilki stepowe, łowili jesiotry i łososie, w towarzystwie tubylców, Ostjaków, nieco brudnych, lecz poczciwych, którzy poszliby na koniec świata za paczkę tytoniu lub butelkę wódki.
Lecz Marsjanie jakoś nie dawali znaku życia.
Robert i Baliński poznali się z bogatym właścicielem ziemskim, który z zapałem przyjął ich plany i nadzieje, oraz obiecał dostarczyć potrzebnych środków.
Podług jego zdania znaki były zbyt drobne; chciał je powtórzyć na przestrzeni o wiele większej i spodziewał się uzyskać dla ich ochrony straż rządową.
Nagle wszystko się popsuło. Baliński, w którego ułaskawieniu znaleziono jakąś niedokładność, został aresztowany i odstawiony do jednej z najdalszych gubernji. Roberta również uwięziono na czas jakiś i z trudem udało mu się odzyskać wolność.
Pojechał natychmiast na miejsce robót — lecz, niestety, nic z nich nie ocalało! Wszystko było zniszczone przez włóczęgów stepowych, którzy unieśli ze sobą broń, narzędzia, zapasy żywności i amunicji, nie oszczędzając nawet wielkiego teleskopu, przez który Robert i Baliński mieli śledzić sygnały Marsjan.
— A cóż się stało z robotami?
— Kamień wapienny posłużył do budowy dróg bitych dla wygody kupców, handlujących herbatą i rybą suszoną.
Robotnicy i myśliwi, stanowiący niegdyś orszak Roberta, rozproszyli się na cztery wiatry, nie z próżnemi zapewne rękami...
— A ów bogaty właściciel dóbr?
— I on się zmienił! Przyjął Roberta zimno, objaśniając, że przekonania jego nie pozwalają mu wchodzić w stosunki z ludźmi podejrzanymi i nihilistami.
Szczęściem, zostało biedakowi jeszcze nieco pieniędzy, więc wsiadł do wagonu i przyjechał do Londynu, gdzie spodziewał się zrobić w krótkim czasie jakiś wynalazek, aby mieć z czego żyć.
— Dlaczegoż nie postarał się zobaczyć z p. Téramond; jestem pewną, że ten dostarczyłby mu potrzebnych środków..
— Ach, matko, nie sądź ludzi po sobie! Mój przyjaciel myślał zresztą, jak ty i przybywszy tutaj, udał się natychmiast do bankiera, którego uważał za przyszłego swego teścia.
Wiedział on już częściowo o niepowodzeniu Roberta, to też przyjął go bardzo zimno, zaledwie grzecznie — i rzekł z ironją nieco gburowatą, zwykłą u ludzi, którzy, jak się to mówi, torują sobie drogę pięściami i znają wartość pieniędzy:
„Kochany panie, mój niewielki majątek nie pozwala mi brać udziału w tak olbrzymich, jak pańskie, przedsiębiorstwach. Podziwiam świetne zdolności pana, przy których staniesz się chlubą kraju — ale porozumiewanie się z mieszkańcami innych planet wymaga co najmniej miljarda lub dwóch. Mogę jednak służyć panu dobrą radą: wyjedź pan do Chicago!“
Robert nie odpowiedział ani słowa i wyszedł bez pożegnania, chociaż ciężko mu było bardzo. Nie z powodu strat materjalnych, — o nie! Wiesz przecież, matko, iż mój przyjaciel kpi sobie z tego. Lecz żal mu było miss Alberty, która jest podobno bardzo piękną!
— Hm... i cóż dalej?
— Bardzo niewiele. Zanim wyszedł po raz ostatni za złoconą kratę zamykającą pałacowy dziedziniec, obrócił się i ujrzał w jednem z okien cudny profil swej narzeczonej. Pożegnali się skinieniem głowy — i biedny Robert odszedł zgnębiony, chociaż ze spojrzenia miss Alberty mógł poznać, że go nigdy nie zapomni.
Odtąd nie widzieli się więcej!
— Tak, to rzeczywiście niewesołe! — rzekła pani Pitcher.
— A teraz to dziwne jego zniknięcie! Nie rozumiem co to znaczy! Mógł choć napisać do mnie! Tak się ucieszył spotkaniem ze mną... Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi i nigdy żadnego zajścia nie było między nami. Musiało go chyba spotkać jakieś nieszczęście!
— Czyż nie czyniłeś żadnych poszukiwań?
— Co znowu! Zaraz na drugi dzień, zaniepokojony o Roberta, włożyłem nieprzemakalną pelerynę i zaopatrzywszy się w rewolwer i grubą laskę wyszedłem.
— Pójdę wprost na ulicę Yarmouth, gdzie ma mieszkać ów Ardavena, autor listu. Dobrze, żem to nazwisko zapamiętał — tam się z pewnością czegoś dowiem! — myślałem sobie. Po dwugodzinnej wędrówce, dosięgnąłem tej ulicy i zatrzymałem się, zdyszany, przed spróchniałą bramą, z której farba dawno już opadła. Napróżno jednak uderzałem w nią młotkiem i stukałem do okiennic, rozsypujących się pod ręką.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zwróciłem się z pytaniem do owocarki, którą ten hałas sprowadził na ulicę. Patrząc na mnie drwiąco, rzekła z wybitnym akcentem irlandzkim:
„Napróżno pan tu kołacze, to tylko strata czasu! Ten dom od dawna jest niezamieszkany! Przypatrz się pan tylko tym potłuczonym szybom, wklęsłemu dachowi! Jest to tylko stara rudera, chociaż coś jeszcze warta!“
Nie zadawalając się tem objaśnieniem, wypytywałem jeszcze kolejno kupca, rybaka, dwóch policjantów, wreszcie zamiatacza ulic, lecz pomimo datku pieniężnego — niczego się nie dowiedziałem.
Zgnębiony, wróciłem do domu i dałem znać do policji.
Następnych dni ponowiłem poszukiwania — lecz ani moje starania, ani wysiłki najbieglejszych ajentów policji rządowej i prywatnej, nie dostarczyły żadnej wskazówki co do losu Roberta. Tyle tylko się dowiedziałem, że dom pod № 15 przy ulicy Yarmouth był rzeczywiście oddawna niezamieszkany. Jak wiesz, matko, upłynął miesiąc od zniknięcia Roberta. Zaprzestałem poszukiwań, lecz co noc śnią o zaginionym przyjacielu i gorzkie sobie robię wymówki, że mu na ową schadzkę nie towarzyszyłem.
To mi zatruwa życie, dotąd spokojne i szczęśliwe.
— No, nie martw się tak bardzo! Może jeszcze otrzymasz jakie wiadomości o twym przyjacielu. Niepodobna, żeby tak zginął bez śladu! — pocieszała Ralfa matka, gładząc jego gęstą czuprynę, jak gdyby był małem dzieckiem.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pewnego rana, obudziwszy się ze snu, Ralf ze zdumieniem ujrzał na stoliku, obok pióra i kałamarza, które zwykle były w sąsiedniej pracowni — zapisany papier. Zawierał on skreślone pismem Roberta słowa:
„Nie niepokój się tem, co się ze mną stało. Rozstrzygam nadzwyczaj ważne zagadnienia, lecz wkrótce powrócę. Usilnie proszę, nie martw się o mnie i nie próbuj się dowiedzieć, w jaki sposób przesłałem ci wiadomość o sobie.
Robert Darvel.“
— Eh! — zawołał naturalista — to są żarty! Robert powrócił i pewnie wszedł do mnie oknem, aby mi spłatać tego figla!
Ale okno było o dwadzieścia stóp nad ziemią, a pod niem, w małym ogródku, spędzał noce pies zły i silny, który nie znał nikogo, prócz swoich państwa.
Poczciwy Ralf miał kilka dni rzetelnego strachu. Wszystko, co wiedział o życiu zagrobowem, spirytyzmie, widzeniach — odżyło w jego pamięci!
— Jeśli ten dom jest nawiedzany przez duchy, to będzie miłe życie!
Lecz w charakterze jego było tyle optymizmu i prostoduszności, iż w końcu powiedział sobie, że Robert zapewne dokonał jakiegoś cudownego wynalazku, za pomocą którego dał mu znać o sobie.