<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I radość zabija...

Trzeba nam teraz powrócić na Ziemię, choć nie z tą szybkością, z którą Robert dosięgnął Marsa, ponieważ nie mamy jak on, potężnej pomocy duchownych indyjskich, ani cudownego przyrządu, który służył braminowi do skupiania w jeden pęk rozproszonej woli tych ludzi.
Ralf, co zresztą jest bardzo naturalne, powoli oswajał się z nieobecnością swego przyjaciela Roberta; jednak zniknięcie jego, następnie ów list tajemniczy, zostały mu w pamięci jako wydarzenia szczególne, niewytłomaczone, o których, nie chcąc się niemi zajmować, myślał jednak ciągle.
Chciał odsunąć od siebie myśli o tem wszystkiem; wracały one jednak, opanowywały go, zasłaniając wszystko inne: bywały noce, w których Ralf budził się nagle, z wrażeniem, iż widział przy sobie Roberta, w którego oczach czytał surowe wymówki.
Pod wpływem tej zmory Ralf powrócił do starego domu przy ulicy Yarmouth.
Z dnia na dzień, pod działaniem wiatru i deszczu, budynek ten stawał się większą ruiną.
Brama wjazdowa, całkowicie spróchniała, opadała kawałami; wyrwane zawiasy zwisały na gwoździach — zamki znikły, sprzedane zapewne na wagę przez jakiegoś nocnego włóczęgę.
Ralf mógł więc wejść swobodnie w podwórze, zarosłe rozchodnikiem, wytrwałemi ostami i kaczyńcem, przyjacielem ruin. Wkrótce przejrzał wszystkie piętra tej starożytnej budowli, lecz nigdzie nie znalazł najmniejszej wskazówki.
Narażał się przytem na skręcenie karku na obluzowanych i połamanych schodach lub wpadnięcie w jeden z otworów, które deszcz wyżłobił na wylot w sufitach. Widocznem było, iż wkrótce dom ten stanie się zupełną ruiną, z której pozostaną tylko grube mury i granitowe kominki z ciężkiemi herbami, pochodzące z czasów królowej Elżbiety, lub Anny. Później zapewne zjawi się tu jakiś spekulant, parowe pompy, automobile, zastępy murarzy, którzy na miejsce tych szczątków wzniosą kilkunastopiętrowy dom dochodowy, zaopatrzony w instalacje elektryczne, windy i ogrzewanie centralne.
Tak myślał Ralf, schodząc. zadumany z głównych schodów, z poręczą z kutego żelaza: nagle zatrzymał się, ujrzawszy na spróchniałych stopniach coś błyszczącego. Schylił się i ujął w palce spory opal, wielkości małego ziarna bobu.
— Niewiele to warte, — mruknął — półtorej korony, gdyby się sprzedało; a kupując, najwyżej dwa suwereny...
Tu urwał i pobladły nagle, zaczął się przypatrywać drogiemu kamieniowi mieniącemu się zielono i różowo.
Poznał go! Była to główka szpilki, którą Robert zwykle nosił w krawacie.
— Wciągnięto go tu i zamordowano! — zawołał z gniewem i smutkiem.
— Ależ nie, — dodał po chwili — to jest niemożliwe! Jakżeby wtedy wytłomaczyć pochodzenie owego zagadkowego listu? Któż inny mógł go napisać?
Ralf opuścił ulicę Yarmouth silnie wzruszony i przez cały wieczór umysł jego pracował nad tem zagadnieniem; wreszcie wpadł na pomysł tak prosty, że zaczął sobie czynić wyrzuty dlaczego wprzód o tem nie pomyślał!
Nazajutrz udał się do biura nieruchomości; tam po długiem wyczekiwaniu dowiedział się, iż ów dom przy ulicy Yarmouth, po stuletnim blizko procesie między indyjskimi i angielskimi spadkobiercami, od kilku miesięcy był własnością duchownego indyjskiego, nazwiskiem Ardavena.
Spadkobierca ów cieszył się wielkiem poważaniem swych współziomków, tak dla swej wiedzy, jak i wielkiego majątku.
Była to pierwsza poszlaka, pierwszy ślad!
Ralf postanowił prowadzić dalej swoje poszukiwania i zapewniwszy sobie protekcję znakomitego profesora Zoologicznego Ogrodu a swego przyjaciela, wysłał do rezydenta angielskiego w prowincji Kelambrum długi list, prosząc o szczegółowe informacje, co do osoby bramina Ardaveny, oraz przypuszczalnej obecności w klasztorze młodego inżyniera francuskiego.
Trzeba dodać, że położenie majątkowe Ralfa obecnie bardzo się polepszyło: w jednej z ostatnich swoich podróży szczęśliwy los uczynił go właścicielem znacznego skarbu, który mu pozwolił zaniechać roboty mniej korzystne.
Obecnie zamiast wypychania buldogów, lisów i papug, mógł się poświęcić całkowicie studjom z historji naturalnej i porobił wiele oryginalnych odkryć.
Podpisywał już własnem nazwiskiem uczone, pełne nowych spostrzeżeń rozprawy, które dawniej był zmuszony sprzedawać znanym uczonym, a ci osiągali jego kosztem sławę i zyski.
Powoli wyrobił sobie dobre imię między prawdziwie uczonymi ludźmi, ogarniętymi czystą i bezinteresowną namiętnością wyświetlania prawdy.
Jego książka „O znikaniu ras zwierzęcych“ narobiła wiele hałasu — portret jego pomieściły wielkie czasopisma francuskie i angielskie. Jednak pomimo tych zapowiedzi przyszłej sławy, Ralf trzymał się uparcie swego sklepiku z wypchanemi zwierzętami. Miał w tem rodzaj zabobonu; przytem, będąc manjakiem, jak większa część uczonych, miał wstręt nieprzezwyciężony do wszelkich zmian w życiu.
Żył teraz równie skromnie jak przedtem, zachowując swoje kapitały, złożone w Banku Królewskim, na jakie gienjalne przedsięwzięcie. Obecnie doszły one, razem ze wzrastającemi ciągle procentami, do poważnej sumy 150.000 funtów szterlingów[1].
Gdyby Ralf mieszkał w jakimkolwiek innym kraju, to tak dziwaczny tryb życia ściągnąłby na niego różne kłopoty — w Anglji, przeciwnie, podnosił jeszcze jego popularność: zdobył sobie opinję oryginała, odwiedzano jego sklepik, którego wnętrze nieraz fotografowano.
Wielkie damy z arystokracji prześcigały się w powierzaniu mu zamówień, a herbowe samochody nieraz się zatrzymywały, ku wielkiemu zakłopotaniu pani Pitcher — przed ich skromnym sklepem.
Ralf był więc człowiekiem znanym i cieszyła go myśl, że władze, do których się zwrócił po szczegóły co do bramina Ardaveny i Roberta Darvela, nie mogą mu tych wskazówek odmówić.
Po wysłaniu listu uspokoił się, a nawet uczuwał radość, jakiej nie doświadczał oddawna. Pracował z zapałem, badając przez mikroskop jajko ptaka Epiornis, nadesłane mu przed kilku dniami z Madagaskaru, gdyż i na tych spostrzeżeniach opierał teorję nową i nader ciekawą.
Wieczorem, dla odświeżenia zmęczonego umysłu, zaszedł raz do tawerny[2] nad brzegiem Tamizy, gdzie się spotykało publiczność różnych narodowości i gdzie miał zwyczaj czytywania zagranicznych czasopism. Najprzód jednak wziął do ręki wielki dziennik londyński «Times» (Tajms — czas), a wzrok jego, przejrzawszy pobieżnie artykuł wstępny, padł na wielkie, czarne litery, tworzące następujący nagłówek:

ŚMIERĆ Z RADOŚCI.
O własnych siłach. — Dramaty spekulacji. — Nieużyteczne miljardy. — Miss Alberta nie umrze. — Jest nadzieja jej ocalenia.

«W chwili oddawania numeru pod prasę, dowiadujemy się o śmierci Johna Téramond, znanego i szanowanego ogólnie bankiera, którego zgon budzi żal ogólny między członkami giełdy londyńskiej. Śmierć ta nastąpiła w niezwykłych okolicznościach. Podczas wojny transwaalskiej, jak wiadomo, zmarły bankier należał do najśmielszych graczy na giełdzie. Po zawarciu pokoju, wbrew radom swych przyjaciół, włożył wszystkie swe kapitały w kupno złotodajnych gruntów, zbadanych poprzednio przez inżyniera francuskiego, Roberta Darvel, którego nieboszczyk darzył zupełnem zaufaniem, a z którym w końcu się poróżnił z błahych powodów.
«W początkach, wszystko szło doskonale; miny złotodajne, zgodnie z przewidywaniem francuskiego inżyniera, wydawały wielką ilość kruszcu, a bank J. Téramonda wypłacał akcjonarjuszom bajeczne dywidendy.
«Wkrótce jednak żyły złota się wyczerpały, koszty prowadzenia robót, oraz reklamy urządzanej przez Bank, przewyższyły dochód. Wtedy akcje kopalni poczęły spadać gwałtownie; wykreślono je z listy papierów poważnych, a posiadacze ich zarzucili nimi giełdę, pragnąc ich się pozbyć za byle co.
«Każdy inny człowiek, zniechęcony stratami, byłby w ostatniej chwili wycofał choć część włożonych kapitałów i poszukał korzystniejszego interesu.
«Lecz zmarły bankier, głuchy na czynione sobie uwagi i przedstawienia, z niesłychaną zawziętością trwał przy swojem. Wykupywał wszystkie akcje, których się pozbywano coprędzej, w czem mu nikt nie przeszkadzał, gdyż wieści z kopalni były coraz gorsze. Natrafiono teraz na pokład marglu, który, podług zdania wielu doświadczonych górników, miał stanowić granicę złotodajnych warstw.
«Bankier wierzył jednak w przyszłość kopalni, roboty były wciąż prowadzone bez przerwy, na co poświęcał resztki swoich kapitałów.
«W ostatnich czasach położenie bankiera było uważane za beznadziejne: jego przepyszna galerja obrazów została sprzedaną, jak również wspaniałe obszary lasów w północnej Szkocji, gdzie urządzał z książęcym przepychem polowania, gdy nagle wczoraj jedna depesza telegrafu bez drutu, z przylądka Kap, zmieniła raptownie postać rzeczy.
«Po przebyciu pokładu marglu, gdzie się żyły złota kończyły, natrafiono na bogactwa, których obfitość przypomina czasy bajecznej wydajności pierwszych kopalń kalifornijskich: bryłki najczystszego złota, wydobyte stamtąd, ważyły po kilka kilogramów.
«W chwili, gdy ta nowina spadła jak piorun z jasnego nieba, na giełdę, pan Téramond kazał właśnie wystawić na sprzedaż swój pałac. Odebrawszy kilka jeszcze depesz, potwierdzających to niesłychane powodzenie, nie mógł się oprzeć gwałtownemu wzruszeniu i padł martwy, jakby rażony piorunem.
«Radość go zabiła!
«Tego samego wieczoru akcje banku zrobiły skok z trzech funtów szterlingów na sto sześćdziesiąt i można łatwo przewidzieć, iż zwyżka ta jutro i dni następnych będzie jeszcze większą.
«Zmarły bankier zakończył życie w chwili, kiedy do jego kasy miała wpłynąć olbrzymia suma przeszło miIjarda funt. szterlingów.
«Jedyna spadkobierczyni tego olbrzymiego majątku, miss Alberta Téramond, na wieść o tragicznej śmierci ojca, padła zemdlona i noc całą była między życiem i śmiercią.
«Obecnie jednak zdrowie jej polepszyło się o tyle, że lekarze sądzą, iż uda się ją uratować.
«W końcu nadmieniamy, że istniał zamiar małżeństwa francuskiego inżyniera, odkrywcy złotodajnych gruntów z miss Albertą, lecz nieporozumienia, jakie wynikły między p.p. Téramond i Darvelem, nie pozwoliły go urzeczywistnić.»

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ralf odczytał powtórnie ów artykuł i zamyślił się głęboko.
Cały dzień następny spędził zamknięty w swem laboratorjum, co mu się tylko wtedy zdarzało, gdy był pochłonięty jakąś ważną myślą.
Po trzech dniach, ubrany starannie i wyświeżony, zjawił się w pałacu Téramond, prosząc o przyjęcie go przez miss Albertę.
Początkowo doznał odmowy, gdyż młoda dziewczyna była cierpiącą i pogrążoną w smutku; poleciła prosić go, aby powtórzył swe odwiedziny później, gdyż obecnie nie przyjmuje nikogo.
Odpowiedź była stanowczą, lecz niezrażony Ralf powiedział służącemu, aby zawiadomił swą panią, iż gość chciałby jej udzielić ważnych wiadomości o inżynierze Robercie Darvel.
Słowa te wywarły skutek magiczny: w kilka chwil później wprowadzono Ralfa do małego saloniku, obciągniętego biało-zieloną materją, o sprzętach delikatnych i wytwornych.
Naturalista był pewnym, iż ujrzy bankierównę, jako modną lalkę, której życie zapełniają sporty, stroje i przyjęcia.
Ze zdumieniem zobaczył twarz poważną, o zamyślonych, niebieskich oczach, z włosami koloru jasnej miedzi. Wypukłe czoło, energiczny zarys podbródka i nosa, nadawały tej pięknej twarzy wyraz siły woli, odziedziczonej po zmarłym spekulancie.
Alberta wskazała swemu gościowi krzesło i rzekła głosem przenikającym a stanowczym, mimo wielkiej słodyczy:
— Panie Pitcher, jesteś pan jedynym człowiekiem, którego przyjęłam w tych ciężkich dniach, jakie przeżywam obecnie. A robię to z dwóch powodów: pan Robert Darvel wspominał mi o panu, a także znam pana z jego prac. Wiem, jak wielkim a zarazem skromnym uczonym pan jesteś i jestem pewną, że nie trudziłbyś mię pan dla błahego powodu.
Te słowa proste i niewymuszone przywróciły Ralfowi natychmiast całą swobodę umysłu.
— Nie omyliła się pani — rzekł głosem przyciszonym — musiałem koniecznie panią zobaczyć; to, co powiem, może panią zadziwić, lecz zaręczam, że opowiem dokładnie zdarzenie prawdziwe.
Tu Ralf opowiedział tajemnicze zniknięcie Roberta, zagadkowy list oraz swoje ostatnie poszukiwania.
Miss Alberta słuchała, nie przerywając, a twarz jej w miarę opowiadania Ralfa ożywiała się; bolesne opuszczenie kątów ust znikało.
Wyprostowawszy się i podniósłszy głowę, rzekła:
— Wierzę najzupełniej we wszystko, co mi pan opowiedział i wzrusza mię przywiązanie pana do swego przyjaciela. Nie myśl pan, że to mówię bez powodu. Ciężkie chwile, jakie przeżywał mój ojciec przed tryumfem, który przypłacił życiem, dały mi drogo okupione doświadczenie. Wtedy opuścili nas wszyscy: wobec blizkiej ruiny doświadczyłam i gburowatości wierzycieli i pogardliwego obchodzenia się służby.
— Teraz — dodała, wznosząc dumnie głowę — powracają wszyscy! Prześcigają się w pochlebstwach, uniżoność zajęła miejsce szorstkości — wszyscy są przekonani, że pokierują łatwo młodą dziewczyną, nie mającą doświadczenia w interesach. Jakże się mylą! Mój ojciec zostawił mi nietylko swoje miljony, ale odziedziczyłam po nim także jego przezorność i siłę woli: przedsięwzięłam już wszelkie środki dla zabezpieczenia moich kapitałów i żaden z tych drapieżnych ptaków, krążących około moich pól złotych i cieszących się nadzieją — nic nie zyska! Majątek mój liczy się na miljardy: lecz go użyję podług własnej woli. Gdyby mój ojciec żył jeszcze, wiem, że pozostawiłby mi zupełną w tym względzie swobodę: kochał mnie bardzo i raz jedyny między nami tylko doszło do sprzeczki, gdy mu zrobiłam zarzut niewdzięczności względem pana Darvela, którego kochałam i kocham. Wiem teraz już, co mam zrobić: powzięłam to postanowienie jeszcze przedtem, zanim pana poznałam.
— Co pani chce przez to powiedzieć?
— Chcę odnaleźć Roberta Darvel’a i zostać jego żoną; przyrzekłam sobie, że nie wyjdę za nikogo innego.
Serce Ralfa wezbrało radością; nie marzył o podobnem przyjęciu, a prawy i szczery, nieco szorstki, anglo - saksoński charakter Alberty, podobał mu się niewypowiedzianie.
— Pani — rzekł — widzę, że się zgadzamy zupełnie; nie przybyłem tu szukać pomocy pieniężnej, gdyż, choć w porównaniu z panią jestem ubogim, mam jednak w banku trochę pieniędzy, więc nie mówmy o tem...
— Więc czegóż pan chcesz? Jestem gotową dać panu czek bankowy na sumę, jakiej pan zażąda.
— Ależ tu nie chodzi o pieniądze — rzekł Ralf zniecierpliwiony. — Poznawszy panią, prosiłbym o nie bez namysłu, gdyby ich było potrzeba, lecz tu idzie o co innego. Pani jest teraz wszechwładną: najmniejsze jej życzenie będzie z pośpiechem spełnione. Proszę więc tylko o napisanie do Kelambrumu, a jestem pewny, że na odpowiedź nie będzie pani czekać. Czemże jest biedny wypychacz ptaków, a nawet mędrzec, wobec królowej złota, jaką pani jesteś?
— Jest w słowach pana wiele słuszności; napiszę natychmiast i poproszę pana o wysłanie tego listu. Pozwolę sobie jednak uzupełnić myśl pańską: trzeba wyznaczyć nagrodę w kwocie 5 tys. funt. sterlingów dla tego, kto będzie mógł dostarczyć wiadomości o panu Darvel.
— Nie pomyślałem o tem — zauważył naiwnie Ralf.
— Jestem prawdziwą córką swego ojca, nieprawdaż? Doświadczyłam teraz na sobie, jaką potęgą są pieniądze!
Usiadła przy swem biureczku z oliwnego drzewa, wykładanem srebrem i konchą perłową i za chwilę list był gotów.
Ralf powrócił do siebie, pełen nadziei.
W parę tygodni później był jeszcze w łóżku, gdy mu matka przyniosła, podług zwyczaju, dziennik poranny i listy wraz z imbrykiem, pełnym kawy.
Była to dla Ralfa jedna z najmilszych chwil dnia; popijając powoli wonny, gorący napój, przeglądał pośpiesznie naukowe sprawozdania, namyślał się, układał plany prac swoich i wstawał zwykle dopiero wtedy, gdy mu przyszła jakaś nowa i ważna myśl do głowy.
Przeglądał właśnie z wielkiem zajęciem fotografje spektroskopowe różnych planet, kiedy wzrok jego padł na list ze stemplem cesarstwa anglo-indyjskiego; otworzył go spiesznie i zaczął czytać. Było to zawiadomienie urzędowe, datowane z Kelambrumu.
Wiadomości, zawarte w dokumencie, zredagowanym w stylu suchym, urzędowym, pogrążyły młodego naturalistę w głębokie zdumienie.
Wysłaniec angielskiego rezydenta zdawał, jak umiał, sprawę z katastrofy, wywołanej szalonym pomysłem bramina Ardaveny, której widownią był klasztor Kelambrum. Stwierdzał on stanowczo obecność młodego a nieznanego mu z nazwiska inżyniera francuskiego w czasie tego wypadku i zapewniał, że padł on ofiarą zuchwałego doświadczenia, czynionego w niewiadomym celu. Ten sam los spotkał kilkuset jogów, czyli braminów niższych stopni.
Zaledwie przeczytawszy list do końca, Ralf wyskoczył z łóżka, a ubrawszy się pośpiesznie, zbiegł szybko ze schodów i wskoczywszy do pierwszego lepszego samochodu, kazał się wieźć do miss Alberty.
Powrócił stamtąd bardzo zamyślony, lecz i zadowolony zarazem.

∗             ∗

Po ośmiu dniach, wszystkie dzienniki angielskie rozbrzmiewały niesłychaną, sensacyjną wiadomością.
Oto miss Alberta Téramond, świeżo zbogacona miljarderka, nabyła za ogromną sumę statek, zbudowany podług najnowszych wymagań techniki i zbytku, a przeznaczony dla jednego z Vanderbildtów[3] i udała się na nim w podróż. Dokąd? Nikt tego nie wiedział.
Niektóre dzienniki zapewniały, iż będąc równie czynną, jak jej ojciec, pojechała, aby sprawdzić naocznie dochody z kopalni złota; inne utrzymywały, iż wyjechała tylko w podróż dla rozrywki po morzu Śródziemnem.
Co jednak w tym tajemniczym wyjeździe rozbudzało do najwyższego stopnia już podnieconą ciekawość ogólną, to fakt, że młodej dziedziczce towarzyszył znany przyrodnik, Ralf Pitcher.
Najruchliwsi reporterowie wahali się z podaniem do druku swoich domysłów o małżeństwie skromnego wypychacza ptaków z miljarderką. Lecz cóż mogło być w tem innego?
Gubiono się w różnych przypuszczeniach.




  1. Około 1.500.000 rubli.
  2. Oberża, restauracja, knajpa.
  3. Znanych bogaczy amerykańskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.