Więzień na Marsie/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Więzień na Marsie |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | Le Prisonnier de la planète Mars |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Krew ścięła się z przerażenia, w żyłach Roberta na myśl, że skorzystano z jego nieobecności, aby zagasić ognisko. Omało nie oszalał z niepokoju.
Zaczął na migi prosić i nakazywać naprzemian swoim towarzyszom, aby szli za nim jaknajprędzej.
Ich obecność wprawdzie nie mogła mu się na nic przydać; lecz szło mu o zyskanie odrazu możliwie wielkiego wpływu na Marsjan, obudzając ich podziwienie!
W głębi duszy błogosławił tych poczciwców, obiecując sobie bronić ich od nieprzyjaciół i wydać wojnę bez miłosierdzia krwawym Erloorom.
Marsjanie, choć nieco zdziwieni, dali się namówić i wkrótce Robert uśmiechnięty mimo niepokoju, prowadził ich znajomemi już ścieżkami przez zarośla czerwonej wikliny.
Droga była dość krótką, lecz w miarę zbliżania się do celu, serce Roberta ogarniał niepokój i musiał użyć całej siły woli, aby nie okazać trwogi tym dwojgu, którzy wziąwszy go za ręce, szli obok uważnie i z uszanowaniem, jak grzeczne dzieci.
Jeszcze jeden zakręt drogi... i krzyk przerażenia wydobył się z ust Roberta.
Ujrzał przed sobą ognisko, niepojętym sposobem zalane prawie zupełnie.
Gęsty dym wznosił się z wielkiego stosu gałęzi wilgotnych, a żar, wydzielając kłęby pary, syczał i trzaskał. W pobliżu nie było nikogo.
Robert skoczył, jak szalony, nie dbając na poparzenia, chwytał żarzące się jeszcze węgle i odrzucał na miejsce suche. Zgarnąwszy je razem, zaczął na nie rzucać, co miał pod ręką: suchą trawę, gałęzie, kawałki drzewa — a przykucnąwszy na ziemi, zaczął z całej siły płuc dmuchać rozpaczliwie na te resztki ogniska.
Wkrótce dym biały, a po nim piękny jasny płomień wzbiły się w górę ze stosu prawie tak wielkiego, jak poprzedni.
Robert powstał zmęczony, zdyszany i otarł uznojone czoło.
— Ładnie pilnowałem mego skarbu — mruknął — ale to już się nie powtórzy!
Spojrzał na swoich towarzyszy: stali z początku wystraszeni szybkiemi ruchami Roberta, a teraz widok płomienia wprawił ich w niesłychane zdumienie...
Uśmiechnął się do nich, uspokoił przyjaźnie, a następnie zaczął się przyglądać zgasłemu ogniowi, chcąc się dowiedzieć, jakim sposobem niegodziwe Erloory (gdyż było to niewątpliwie ich sprawą) potrafiły go zalać.
Zobaczył ze zdumieniem, iż od stosu do trzęsawiska biegł rodzaj kanału, tak prostego, jak gdyby go wyznaczył biegły geometra. Kanał ów okrążał dokoła ognisko i dlatego woda wystąpiwszy z brzegów, tak szybko je zalała!...
Robert stał niepewny, zamyślony. Ta praca, obmyślona i wykonana tak starannie, celowo — zdumiewała go i przerażała.
Przypominał sobie kanały, odkryte na Marsie przez astronoma Schiaparellego w 1877 r. i rozmyślał, dlaczego ich tu dotąd nie spotkał? Przecież są one znane wszystkim obserwatorom nieba, a wymiary ich bywają olbrzymie: długie na 1000 do 5000 kil.; są szerokie zwykle przeszło na 120 kil.
Sposób wykonania tej pracy, wprawne rozmieszczenie wyrzucanej z kanału ziemi, dowodziły zupełnej w tych rzeczach biegłości. Jednak, zdaniem Roberta, robota obecna musiała być wykonaną przez stworzenia niezbyt inteligientne, trzymające się ślepo danego wzoru: robota człowieka myślącego podczas niej i o innych rzeczach, miewa zwykle drobne niedokładności, których unika istota mniej inteligientna, spełniająca swoje zadanie z dokładnością maszyny. Pszczoła, pająk, bóbr — nie popełniają w robocie swojej omyłek; człowiek się myli.
Tu zaś kopczyki torfu i ziemi gliniastej, wyrzucane na brzegi kanału, były z nadzwyczajną symetrją układane i rozmieszczane. Żaden nie był ani na linję większym od drugiego, ani nie stał w większem oddaleniu od drugiego; wszystkie były kształtu stożkowatego i nosiły odciski szponów.
— A jednak — rzekł do siebie Robert — to nie jest robota Erloorów! Z budowy ich oczu znać, że mogą widzieć i szkodzić tylko w nocy...
Przyszło mu na myśl więc, że wampiry mają jakichś groźnych pomocników — lecz to nie zachwiało jego odwagi.
— A więc będziemy walczyć! — zawołał — wolę świat zaludniony potworami, aniżeli pusty! Mam do pomocy, jako swego sprzymierzeńca, wszystką wiedzę, zdobytą przez lata całe nauki na Ziemi! Pomoc to wielka i mogę wierzyć, iż przyjdzie dzień, w którym zostanę władcą lub bóstwem tego nowego świata... Tego zresztą nie pragnąłbym, lecz pokonać złe i szkodliwe istoty — starać się będę ze wszystkich sił.
Zatopiony w tych marzeniach, Robert zapomniał o swych towarzyszach, którzy tym czasem spoglądali trwożnie na ów kanał.
Nieszczęsny mieszkaniec Ziemi, bez swej woli znajdujący się tutaj, zrozumiał, że siłą jego w przyszłości, będzie zaufanie tych ludzi; postanowił więc zdobyć je — i utrzymać. Z miłym uśmiechem przyprowadził ich do stosu, który teraz wybuchał jak pożar i wyciągnąwszy ręce, począł je grzać przy ogniu.
Marsjanie naśladowali go z rozkoszą i tak ochoczo, że ich musiał nieco odciągnąć, aby sobie nie poparzyli rąk.
— Nie omyliłem się — mruknął, patrząc na nich z litością — ci biedacy nie znają dobrodziejstw ognia... Trzeba więc, abym był dla nich Prometeuszem!
I uśmiechał się na myśl o radości, zdziwieniu, jakich napewno będzie świadkiem. Na początek, wziął ze swej «spiżarni» ćwiartkę surowego mięsa i osadziwszy je na kiju bukowym, jak na rożnie, zaczął je piec nad żarzącemi się węglami.
Wkrótce przyjemny zapach uderzył powonienie Marsjan, którzy zbliżyli się z zajęciem, uśmiechnięci, spoglądając pożądliwie na dopiekające się mięso.
— Wybornie! — zawołał Robert, zapominając, że nie może być zrozumianym — oto jest pieczeń z rożna, tak znakomita, jakiej nie kosztowaliście zapewne nigdy! Ale trzeba wszystko robić porządnie — oto tak!
I łącząc czyn do słów, ostrym kawałkiem łupku odkrajał dwa zrazy soczystego mięsa i podał je swym gościom, którzy nie dali się prosić i zajadali z apetytem.
Na ich twarzach malowało się tak radosne zdziwienie, iż znać było wyraźnie, iż biorą Roberta za jakąś wyższą istotę.
Uau chylił przed nim głowę z uszanowaniem, a Eoja całowała pokornie jego ręce.
Podczas, gdy tych dwoje dojadało resztki mięsa, «wyższa istota» naścinała sitowia i trzciny, a uplótłszy z nich naprędce niezbyt wprawdzie zgrabny, lecz mocny koszyk, wyłożyła dno jego kawałkami wilgotnego łupku, na które nasypała popiołu, na to sporo żaru, który został również przykryty popiołem. Ten szacowny koszyk przywiązano na środku długiego kija, którego końce ujęli mężczyźni i puszczono się w drogę powrotną do wioski.
Eoja otwierała pochód, niosąc łuk, strzały i resztę zwierzyny.
Tak wyglądał tryumfalny pochód inżeniera Roberta Darvela.
Przed odejściem na nowy stos narzucił mnóstwo gałęzi, aby na wszelki wypadek było tu jeszcze przez jakiś czas zapasowe ognisko.
Ludność wioski, zgromadzona pośrodku na placu, oczekiwała ich niecierpliwie i przyjęła okrzykami radości, która doszła do szału, kiedy Robert z pomocą Eoi, złożywszy uroczyście węgle na miejscu suchem i wyniosłem, rozpalił wielki ogień, nad którym słup dymu wzniósł się ku niebu.
W godzinę później wioska przybrała wygląd olbrzymiej kuchni: wszędzie porozkładano ogniska, na których pieczono kaczki i dropie, a przed chatą Uau, na skrzyżowanych palach zawieszono całego wołu, wypchanego aromatycznemi ziołami. Pod popiołem pieczono kasztany wodne, wydające po upieczeniu zapach świeżego chleba.
Wioska nie pamiętała zapewne takiej uczty. Przezorniejsi uzbroili się zawczasu w łyżki, aby bez straty czasu wziąć się natychmiast po podziale żywności do jedzenia.
Ogień zaś wzbudził w nich taki zachwyt, że ogrodzili miejsce, gdzie płonęły stosy, mocnym częstokołem i postawili przy nim stróżów z drewnianemi maczugami.