Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy nie miała kochanka? — zapytał sędzia śledczy.
— Około każdej ładnej i młodej dziewczyny, kręcą się zawsze przerozmaici natręci — odpowiedziała odźwierna, ale miałam rozkaz zamykać im wszystkim drzwi przed nosem.
— Czy Klara Gervais wychodziła z domu w niedzielę?...
— Nigdy, panie naczelniku!... Zanim się dostała do magazynierki na ulicy Caumartin, zarabiała tak mało, że musiała w niedzielę tak dobrze jak każdego innego dnia pracować...
— Ostatniej niedzieli, czyli onegdaj, o której godzinie powróciła?..
— O, ostatniej niedzieli, to, co prawda, przeniewierzyła się samej sobie.
— Jakto, więc nie powróciła prosto z magazynu do domu?...
— Nie, panie naczelniku... Po raz pierwszy w swojem życiu nie powróciła wieczorem, lecz dopiero o północy.. Dałam jej nawet burę za to.
— A ona co odpowiedziała?...
— Że miała robotę w magazynie...
Ma się rozumieć, żem w to nie uwierzyła przecie...
— Dobrze.. Będziesz pani jako świadek powołaną.
Sędzia śledczy powrócił do drugiego pokoiku, w chwili, gdy właśnie rewizya została w zupełności ukończoną.
— Czy nic nie znaleziono?... — zapytał.
— Nic a nic, panie sędzio — odpowiedział naczelnik służby bezpieczeństwa.
— Mniejsza o to i tego się spodziewałem!... Koronki wprost z magazynu przeszły do rąk wspólnika, który oczekiwał na ulicy, na chodniku...
— No panno Klaro Gervais, namyśl się i powiedz prawdę. Będzie ci to policzonem z pewnością. Wskaż nam tego wspólnika...
— Nie miałam go... proszę pana — odpowiedziała młoda dziewczyna. Nie mogłam go mieć, bo niczego złego nie popełniłam.
— Dla czegóż więc okłamałaś odźwierną, która ździwiła się, widząc, że ostatniej niedzieli powróciłaś o północy — i dla czego powiedziałaś jej, żeś pracowała w magazynie cały dzień i cały wieczór?...
Klara zrobiła minę rozpaczliwą.
Odkryto kłamstwo, jest zatem zgubioną,
— Coś robiła i gdzieś się obracała po wyjściu od pani Thouret?... — zapytał sędzia.
— Poszłam na przechadzkę... — wyszeptała sierota.
— Z młodym mężczyzną, z którym rozmawiałaś i który na cię oczekiwał?...
— Nie, panie... Z nikim nie rozmawiałam... nikt na mnie nie oczekiwał.
— Spacerowałaś sama jedna?...
— Tak.. sama... proszę pana...
— To coś niepodobne do prawdy!... Gdzieś spacerowała?...
— W lasku Bulońskim.
— Od wpół do drugiej po południu aż do dwunastej w nocy?... A więc... przypuśćmy.. Wskaż-że mi, gdzie jadłaś obiad.
—. Nie byłam głodną... — bąknęła Klara. — Nie jadłam obiadu wcale.
— Ho! ho! panienko, to ty widzę szydzisz sobie ze sprawiedliwości. Pamiętaj, że fatalnie wyjdziesz na tem...
Panie naczelniku bezpieczeństwa... racz pan kazać odprowadzić tego ptaszka do więzienia św. Łazarza.
Tam będzie dla niej klatka właściwa...
Sierota nie wyrzekła ani słowa...
Rzuciła po izdebkach swych spojrzenie rozpaczliwe i wyszła pod nadzorem agenta, doznając wrażenia, jakby się ziemia rozstępowała pod jej nogami.
W dwie godziny potem jechała w omnibusie więziennym, do legendowego owego więzienia na przedmieściu Saint-Denis, gdzie osadzoną została.
∗
∗ ∗ |
Placyd Joubert, jak czytelnicy nasi widzieli, rozwijał działalność nadzwyczajną.
Zajmował się on jednocześnie i swoim synem i Klarą Gervais, i sprzedażą różnych nieruchomości i interesami bieżącemi swego biura.
Naturalnie, że sprawa spadku hrabiego de Rhodé, zajmowała go przedewszystkiem. Chodziło bo też o przeszło dwa miliony franków!...
Tymczasem nic mu się w tym względzie nie kleiło.
Joanny-Maryi, której na wszystkie strony poszukiwał, odnaleźć nie zdołał i postanowił zastąpić ją innem jakiem dzieckiem, inną jaką dziewczyną, któraby była w jego ręku maryonetką nieświadomą i powolną.
Marya-Joanna była jego marzeniem.
Po klęsce, jaką poniósł w Champignolles, w restauracyi Bordiera, wysłał był w tamte strony nadzwyczaj zręcznego agenta z poleceniem, aby przedsięwziął wszelkie możliwe poszukiwania.
Agent ów od trzech dni, uwijał się niezmordowanie w okolicach Bonneuil, Varenne, Saint-Hilaire, Chennevieres, Champigny i Champignolles, odwiedzał Bordiera i starał usilnie o pozyskanie zaufania właściciela zakładu.
Sprytny, tak starannie zarzucał sieci że zdołał nareszcie przyjść do posiadania tajemnicy, z którą na gwałt popędził do Paryża. Zawiadomił oto Jouberta, że ex-praczka Marya-Joanna z Bonneuil została uwiezioną przez vice-hrabiego de Quercy.
Ten pan vice-hrabia, mieszka w Paryżu, na wybrzeżu Bourbon Nr. 22.
Joubert zatarł ręce z radości.
— Dobrze idzie!... — pomyślał. — Teraz, kiedy Maryę-Joannę mam już prawie w garści, potrzeba by mi posiąść medalion, jaki ma panna Paulina de Rhodé, aby kazać zrobić z niego kopię...
Ani chwili do stracenia.
Nie namyślając się też wcale, udał się do niewidomej na ulicę Świętego Honorego.
Będziemy mu towarzyszyć przez czas pewien.
Nieszczęśliwa matka oczekiwała ze drżeniem na rezultat obietnicy.
Ale dnie jeden za drugim mijały i nie dowiadywała się niczego.
Ani Placyd Joubert, ani ów inny jegomość, który się jej przedstawił jako delegat z biura Opieki publicznej i który zapewniał, że jest już na dobrym śladzie, nie pokazywali się i żadnej o sobie nie dawali wiadomości.
Co to wszystko może znaczyć?...
Milczenie ich dawało niewidomej powód do przypuszczeń najfatalniejszych.
Paulina Rhodé doświadczała udręczeń piekielnych.
Teresa starała się ją pocieszać, ale to było bardzo trudno.
Jedno tylko rozjaśniało czasami ten umysł skołatany przypuszczeniami, że dziecina jej, jest bodaj straconą dla niej na zawsze, a mianowicie wspomnienie owego młodego dziewczątka, owej sierotki, spotkanej u notaryusza przy ulicy Kondeusza i odnalezionej następnie w magazynie mód przy ulicy Caumartin.
To biedne dziecko mające głosik taki dźwięczny, taki przemawiający do duszy, to dziecko, którego usteczka tak błogo musnęły jej czoło i któremu powiedziała:
— Jak tylko odnajdę moję córkę, musisz zostać jej przyjaciółką.
Jakaś tajemnicza, niewytłumaczona niczem sympatya, pociągała ją ku tej pannie Gervais.
W chwili, w której ją spotykamy, myśl o Klarze pochłaniała całą.
— Tereso — rzekła do służącej — dla czego ona nie przychodzi nas odwiedzić skoro przyobiecała?
— Czy ja wiem, proszę panienki?... Może nie ma czasu biedaczka... tam tyle jest zajęcia w tym magazynie!...
— Prawda, ale w święta pracuje tyko do południa... mówiła to przecie sama, gdy mi odniosła kapelusz. Mogła była zajrzeć w ubiegłą niedzielę... jej odwiedziny taką mi sprawiają przyjemność.
— Sprawiają pani przykrość, panienko...
— Przykrość!... A to znowu co Tereso?...
— Gdy Klara jest tutaj, pani czuje się szczęśliwą, ale gdy odejdzie, czyż nie bardziej dokucza panience to nasze smutne osamotnienie?...
— Mniejsza oto... dobrze, że mogę zaznać choć przelotnej chwili szczęścia. To, tak mi się rzadko przytrafia! Kocham to dziecko... Brak mi go straszny, a ponieważ Klara do mnie nie przychodzi, pójdą ja do niej... Pogoda jest, wszak prawda?...
—. Prześliczny czas, panienko.
— To dobrze! ubierz mnie, przejdziemy się i wstąpimy na ulicę Caumartin...
Teresa chętnie się zastosowała do żądania swojej pani, a uwinęła się bardzo prędko.
— Czy mam zamówić powóz?... zapytała, gdy Paulina de Rhodé była już wybraną zupełnie.
— Nie... pójdziemy sobie pieszo. Przestrzeń nie tak daleka, a czuję potrzebę ruchu.
I niewidoma puściła się w drogę, wsparta na ramieniu swojej służącej.
Przybyły do magazynu, bo to był cel ich podróży.
Teresa otworzyła drzwi i wprowadziła Paulinę.
Panna sklepowa podeszła na spotkanie przybywającej.
— Czem mogę służyć pani?.. zapytała.
Posłyszawszy głos nieznany, panna de Rhodé zadrżała.
— Chciałybyśmy — odpowiedziała Teresa — zarzutki koronkowej... ubrania na głowę dla pani...
W tej chwili... odpowiedziała sklepowa, podając dwa krzesła gościom. Poproszę zaraz pani magazynierki... niech panie spocząć raczą.
Podeszła ku drzwiom pracowni i zawołała:
— Pani Thouret!...
— Ależ to nie Klara Gervais!... szepnęła niewidoma do ucha Teresie.