Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy jednakże — zapytał Joubert — oskarżenie jest uzasadnione?...
— Zdaje się, że tak niestety, ponieważ ją zaaresztowano... — odpowiedziała pani de Rhodé. — Ale dziecko szesnastoletnie, samo jedno na świecie, pozbawione w zupełności rodzicielskiej opieki, pozbawione rady życzliwej, zasługiwało chyba na trochę życzliwości i względności... Należało jej przebaczyć!... Ta kobieta... ta magazynierka, to potwór, nie mający serca wcale a wcale. Biedna sierota jest już teraz zgubioną... nie ma już nic dla niej na świecie... czeka ją tylko hańba i nędza... Pomyśl pan, łaskawy panie, że moja córka, że to moje dziewczątko, jest także osamotnione zupełnie, że nie ma także zapewne nikogo życzliwego... no i niechajżeby się znalazła w położeniu podobnem... Gdybym odszukała ją zbezczeszczoną, nie przeżyłabym tego!...
— Nie trzeba trapić się podobnemi przypuszczeniami, szanowna pani, zauważył Joubert zupełnie uspokojony.
— Trapi mnie to pomimo woli... spokojność mi to zatruwa.
— Miej pani w Bogu nadzieję... Wkrótce bodaj zażywać pani będzie szczęścia niczem nie zamąconego.
— Dobrze... dobrze... ale powtarzam spiesz się pan... spiesz się pan bardzo!..
— Będę się starał, proszę pani... niech pani liczy na mnie...
I Placyd opuścił ociemniałą, uściskawszy ją za ręce.
Medalion zabrał ze sobą.
Wyszedłszy od Pauliny de Rhodé, wsiadł do fiakra i kazał zawieźć się na ulicę świętego Sulpicyusza, gdzie znajduje się znaczna liczba magazynów wyrobów kościelnych.
Wybrał jeden z takowych i nabył w nim za czterdzieści sous medalionik srebrny najdokładniej podobny do tego; który miał w kieszeni jako model.
Gdy się zrobi w nim trzy dziurki w formie trójkąta — wszystko będzie skończone.
Zaopatrzony w ów medalion, Joubert pociągnął ku ulicy Saussaies i wstąpił po drodze do domu, w którym prowadził fabrykę biletów fałszywych loteryi przemysłowej i loteryi tunetańskiej.
— Co tam nowego?... — zapytał Marchota, który wpuścił go przy zachowaniu zwykłych ostrożności. — Nie widzieliśmy się okrągło dni piętnaście... Jak idą interesa?...
— Idą... idą... jako tako... Żądających coraz więcej... obsługujemy ich najakuratniej.
— Rachunki...
— W porządku... Możesz pan sprawdzić...
I podał małą jakąś książeczkę Joubertowi, który przejrzawszy ją rzekł:
— Mam u pana sto piętnaście tysięcy franków.
— Nie... trzecią część tylko tego... i twój tylko własny udział. Tem co się nam należy, jużeśmy rozdysponowali.
— Czyżby moja kasa nie miała już u was zaufania? — zapytał Placyd, przypatrując się uważnie Marchalowi.
— Owszem... ufamy panu zupełnie, ale znaleźliśmy sobie do spółki z Baudoin’em interes prawdziwie świetny... Trafia nam się niezmiernie korzystne kupno majątku ziemskiego za granicą. Prosiłbym pana nawet, abyś raczył mieć dla mnie przygotowane moje trzysta tysięcy franków... Miałem pisać do pana w tym względzie...
Joubert przygryzł wargi.
— Że pan masz u mnie trzysta tysięcy franków, temu bynajmniej nie przeczę... pieniądze te stanowią pańską własność wyłączną, żeby ich zażądać jednakże w taki opryskliwy sposób, trzeba mieć ku temu całkiem inne przyczyny niżeli kupno dóbr zagranicą, w które naturalnie nie wierzę... Czy nie przewidujesz czego niedobrego?... Czy nie zwrócono czasem uwagi na bilety fałszywe?...
— Niech Bóg broni... Może się to jednakże przytrafić każdej chwili.. I ja i Beaudoin chcemy, żebyśmy na wszelki wypadek mieli jakiś kąt zagranicą... Bądż pan zatem przygotowany, że Beaudoin tak samo jak ja poprosi o swój kapitał...
Będę gotów na każde żądanie... Czy możesz oddać mi dziś trzecią część stu piętnastu tysięcy franków?
— To znaczy trzydzieści ośm tysięcy trzysta trzydzieści trzy franki i trzydzieści trzy centimy... Oto je masz, kochany wspólniku.. bez trzech centimów tylko.
Joubert przeliczył pieniądze, schował je do kieszeni i rzekł:
— Teraz chcę cię prosić o jednę wielką łaskę...
— Służę ci z całego serca... O co chodzi?...
Geszefciarz z ulicy Geoffroy-Marie, wydobył z portmonety i położył na stole grawera dwa medaliony srebrne.
— Chodzi — rzekł, aby wywiercić na tym pierwszym takie trzy dziurki jakie są na tym drugim... w sposób naturalnie taki, aby żadnej pomiędzy niemi różnicy nie było...
— Głupstwo... odparł grawer... Wywiercę trzy dziurki, a następnie włożę nowy medalion w pewien rozczyn chemiczny i nadam mu pozór starości.
W dziesięć minut potem mała ta praca została wykonaną, i Joubert z największą radością przekonał się, że skutek przeszedł wszelkie jego oczekiwania...
∗
∗ ∗ |
Bonichon, agent Jacquiera, nie tracił bynajmniej czasu.
Ubrany bez zarzutu, w obcisłych rękawiczkach, starannie wygolony, z teczką adwokacką pod pachą, wyglądał, że mógł się śmiało przedstawić dyrektorowi zarządu Opieki publicznej, i żądać w imienin Placyda Jouberta wierzytelnego odpisu notat mogących dopomódz do odnalezienia i sprawdzenia tożsamości Maryi-Joanny, dziecka znalezionego na barykadzie i umieszczonego na naukę u praczki w Bonneuil.
Dyrektor zaciekawiony był bardzo tym interesem, romansowym trochę, wydał więe rozkaz bezzwłocznego zadość uczynienia żądaniu i był tyle uprzejmym, że napisał i doręczył Bonichonowi kilka słów do komisarza policyjnego, w kancelaryi którego sporządzanym był znany już czytelnikom naszym wywód słowny, obejmujący szczegóły skonstatowane po wejściu wojsk wersalskich do Paryża.
Poświadczona kopia tego aktu została mu na następny dzień przyrzeczoną.
Pozostawało tylko udać się do merostwa jedenastego okręgu i wyjąć aktą śmierci Prospera Richaud i jego żony.
Istotnie nazajutrz, znalazł się w posiadaniu wszystkich dokumentów potrzebnych. Nic mu nie brakowało prócz medalionu.
Ten medalion tkwił mu wyraźnie w pamięci. Odznaczał się on formą bardzo prostą i jak najpospolitszą.
Ogromna liczba dzieci, a zwłaszcza dziewczynek z ludu, nosi medaliki podobne — a agent Jacqniera wiedział o tem bardzo dobrze.
Wyszedłszy z merostwa Bonichon udał się na bulwar Voltaire’a.
Przechodząc około kościoła świętego Ambrożego, napotkał gromadkę dzieci bawiących się w guziki na placu. Zbliżył się do kilku dziewczynek i wdał z niemi w rozmowę.
Jedna z nich najwyższa, miała na szyi na sznureczku zawiązany medalik.
— Moje dzieci odezwał się Bonichon, wyciągając z kieszeni sztukę czterdziestosusową — które z was chce zarobić dwa franki?...
— Malcy grać przestały, ale żaden nie odezwał się ani słowa!
Agent Jacquera powtórzył zapytanie.
Dziewczynka około siedmioletnia, od innych śmielsza, przystąpiła wtedy i zapytała rezolutnie.
— Co trzeba zrobić za to?...
— Ustąpić mi jeden z tych medalików dwudziestocentimowych, jakie zakonnice rozdają wam w szkole na lekcjach katechizmu. Potrzebuję go dla pewnej chorej dziewczynki, która domaga się koniecznie...
— Marynia ma taki... objaśniła dziewczynka, wskazując na najwyższą z towarzyszek, która dobywając jednocześnie medalik rzekła:
— Czy taki, panie?...
Właśnie taki — odpowiedział Bonichon!... Ustąp mi go panieneczko i przyjmij te czterdzieści sous.
— Chętnie go panu oddaję — zawołała zaczepiona, zdejmując medalik z szyi. Ponieważ to jednak dla małej i słabej dziewczynki, zapłaty nie żądam wcale... Schowaj pan swoje czterdzieści sous...
— Oszczędność przedewszystkiem!... pomyślał Bonichon, chowając do kieszeni pieniądz i medalionik.
Następnie wielce rozradowany, szedł zdać sprawę Jacqnierowi z tego co zrobił....
∗
∗ ∗ |
Placyd Joubert, ze swej strony, nie zasypiał gruszek w popiele.
O dziesiątej rano, tegoż samego dnia, udał się pod numer dwudziesty drugi na wybrzeże Bourbon, i zapytał o vice-hrabiego de Quercy.
Odźwierny wskazał drzwi prowadzące do apartamentu młodego człowieka, zamieszkałego na parterze i dodał:
— Nie wiem, czy pan vice-hrabia który jest sam tylko w domu, zechce panu otworzyć...
— Sprobuję...
Joubert zadzwonił.