Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Placyd zbladł śmiertelnie.
— Pani byś to zrobiła? — zapytał ponuro, zbliżając się do Lucyny i biorąc ją za ręce.
— Bez żadnego wahania! — odpowiedziała młoda kobieta...
— A jak ja cię uduszę... tutaj... zaraz... w tej chwili...
Lucyna wybuchła śmiechem...
— Narobiłbyś sobie dobrodzieju, strasznie dużo kłopotu z moim trupem! Pańscy urzędnicy widzieli żem tu wchodziła i muszą widzieć jak będę wychodzić... No... załatw się pan ze mną po przyjacielsku, skoro nie możesz inaczej.
Joubert się zapienił... oczy wyszły ma na wierzch, ściskał jakby kleszczami ręce Lucyny.
— Puść mnie pan, bo to boli — jeżeli zaś mnie nie puścisz, żądać będę sto tysięcy franków więcej...
Puścił ją w tej chwili, powziąwszy jakieś postanowienie...
Położył ćwiartkę papieru na biurku, umaczał pióro w atramencie i kładąc go w rękę Lucyny rzekł:
— Dam żądane pięć kroć sto tysięcy franków, ale potrzebuję odpowiedniego zapewnienia... Chcę być pewnym, że się ten rozbój nie powtórzy! — Pisz!
— Co takiego?
— Pisz: „Ja, Lucyna Bernier, oświadczam, że w dniu 18 marca roku bieżącego, skradłam Aleksandrynie Thouret, magazynierce przy ulicy Caumartin, dwie sztuczki koronek — i że dobrowolnie rzuciłam podejrzenie o to przestępstwo na Klarę Gervais, która była zupełnie niewinną.“
Lucyna słuchała, ale nie brała się do pisania.
— Na co pani czekasz? zapytał Joubert.
— Na pięć kroć sto tysięcy franków.
— Jedno za drugie.
— Zgoda, ale chcę widzieć pieniądze tu na tym stoliku wyliczone. Dopiero wtedy napiszę. — Cóż ja szanowny panie ryzykuję? — Jeżeli pan każesz mnie na mocy tego dokumentu zaaresztować, możesz mi wierzyć, że cię oszczędzać nie będę, i zginiesz tak samo jak i ja!
— Zresztą ja wynoszę się z kraju.
Joubert otworzył kasę i rozłożył przed Lucyną pięć kroć sto tysięcy franków.
— Dyktuj pan teraz co pisać... jestem gotowa...
Placyd podyktował.
Lucyna napisała dokument, położyła pod nim datę i podpis, wpakowała bilety bankowe do ręcznej torebki jaką przyniosła ze sobą, złożyła głęboki, ironiczny ukłon Joubertowi i wyszła z gabinetu, zamykając drzwi za sobą.
Człowiek o fizyonomii ptaka drapieżnego, padł na fotel wyczerpany i wzburzony i głośno przeklinał.
Przerwał mu monolog nowy odgłos dzwonka telegraficznego.
Uprzedzano go, że pan Jacquier, kolega z ulicy Bleue, przybył w towarzystwie drugiego jakiegoś pana i życzą się z nim widzieć, w celu pomówienia o interesach.
— O interesach... mruknął Placyd — co za interesa mogą być pomiędzy mną a Jacqnierem, którego nienawidzę?... No, nie podobna go nie przyjąć...
Otworzył.
Wszedł Jacquier w towarzystwie Bonichona.
Skłonili się obaj głęboko.
— Wizyta moja zadziwia pana zapewne?... przemówił Jacquier uprzejmie.
— Nawet bardzo mnie zadziwia — odrzekł sucho Joubert...
— Powód jej jednak jest bardzo ważny.br>
— Proszę mi opowiedzieć w krótkości o co idzie, bo czasu mam niewiele!
Jacquier wziął krzesło, bo widocznie Placyd nie myślał go zapraszać do siedzenia.
Bonichon uczynił to samo.
— Podążę prosto do celu — odezwał się geszefciarz a ulicy Bleue. — Pan żenisz wszak swojego syna?...
— Wszyscy dobrze wiedzą o tem...
— Poślubia młodą panienkę, którą pan szczęśliwszy odemnie... odnalazłeś...
— Szczęśliwszy, a może i zręczniejszy także...
— Jedno i drugie czcigodny kolego...
O! ja zawsze oddaję panu sprawiedliwość... panie Joubert... Pani młoda ma półczwarta miliona posagu....
— Cóż dalej?...
— Pan, ze swej strony, przeznaczasz Leopoldowi wcale także pokaźne wyposażenie...
— Cóż to pana obchodzi?
— Obchodzi mnie to bardzo...
— Nie przypuszczam... Czy chcesz mi pan dać może do zrozumienia, że mój syn jest winien panu?
— Rzeczywiści winien mi jest... nawet sporo i sądziłem, że przyjdzie do mnie przed ślubem i ureguluje się ze mną...
— Wiem, że miał zamiar pokończyć z wierzycielami, a doprawdy nie wiedziałem, że pan należysz do ich liczby... Zabrakło mu widocznie czasu... Ale go chętnie zastąpię... Wiele się należy panu?...
Jacquier wziął portfel z rąk Bonichona, otworzył go, wydobył arkusz papieru stemplowego i podał Joubertowi.
— Oto rachunek jak najdokładniejszy... Naturalnie, że trzymam do dyspozycyi pańskiej wszystkie rewersy... jak również wszystkie kwity pańskiego syna...
Placyd spojrzał na sumę ogólną i zerwał się z siedzenia.
Ręce mu drżały, w oczach ciemno mu się robiło, grube krople potu wystąpiły na skronie.
— Trzykroć dziewięćdziesiąt pięć tysięcy franków! — powiedział zaledwie dosłyszanym głosem.
— Z procentami już za dwa lata, po pięć i pół od sta. Widzi szanowny kolega, że pożyczałem nie na lichwę bynajmniej...
Joubert zapanował zaraz nad sobą. Rzucił niedbale na biurko dokument jaki trzymał w ręku i odrzekł wzruszając ramionami.
— To mnie nic a nic nie obchodzi. — Zapłaciłbym za syna, gdyby suma pożyczona mogła być akceptowaną... gdyby chodziło o dwadzieścia pięć, albo o trzydzieści tysięcy franków naprzykład... Ale tu idzie o sumę skandaliczną poprostu... Tem gorzej dla pana... Prawo zabrania pożyczać małoletnim... Pański dług przepada!..
— Ja znam dobrze prawo szanowny kolego, alem liczył na pański honor, na miłość pańską dla syna...
— Toś się pan grubo omylił.. Ani mój honor, ani miłość ojcowska nie radzą mi zbogacać pana, rujnując moje dziecko...
— Odmawia pan zatem zapłaty?...
— Odmawiam stanowczo.
— To pańskie ostatnie słowo?
— To moje ostatnie słowo proszę pana... Racz się pan udać do sądu handlowego, jeżeli pan sobie życzy...
— Zapewne, że się udam, jeżeli mnie pan zmusi do tego, ale nie do handlowego sądu bynajmniej... Udam się do innej instancji.
— To także nic nie pomoże szanowny kolego...
— Udam się do sądu kryminalnego!
— Do sądu kryminalnego? — powtórzył ździwiony Placyd.
— Niestety tak, i to zaraz jutro szanowny kolego, jeżeli pan będzie się upierał przy niezapłaceniu długów pana Leopolda; zaraz jutro wniosę skargę do prokuratora rzeczypospolitej... Bardzo być może, że stracę moje pieniądze, jakie pożyczone małoletniemu, ale syna pańskiego, jako fałszerza, skażą do ciężkich robót. A wtedy co z małżeństwa?.. To mnie szanowny kolego zupełnie pocieszy po stracie pieniędzy, daję ci na to słowo honoru!.. To będzie odwetem moim za sprawę Maryi-Joanny i Joanny-Maryi!...
— Syn mój jest fałszerzem? — wrzasnął Joubert — a to kto go oskarża?
— Naturalnie, ża ja sam, czcigodny kolego...
— Kłamiesz pan...
— Trochę się niedelikatnie wyrażasz, szanowny kolego, ale na co się to zdało?... Pan wiesz doskonale, że Leopold jest zdolnym do wszystkiego i, że ja nie jestem tak znowu głupim, abym formował podobnego rodzaju oskarżenie, bez pewnych dowodów w ręku...
— Masz pan takie dowody?
— Mam i zaraz je panu pokażę...