Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jacquier otworzył znowu portfel, wyjął jeden z weksli i położył go przed Placydem.
Ten chciał go chwycić w swoje ręce.
Kolega geszefciarz z ulicy Bleue, usunął w tej chwili dokument i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Tego się nie rusza panie Joubert, to gryzie!...
Placyd usunął się zgnębiony.
Chciał jednakże walczyć jeszcze przeciwko prawdzie.
— Nie, nie! — mruczał — to niepodobna!... Pan podstępem chcesz zmusić mnie do zapłacenia.
W tej chwili drzwi od gabinetu się otworzyły i wszedł Leopold.
— A to się doskonale złożyło — zawołał Jacquier. — Syn pański sam panu powie najlepiej, czy ja kłamię, czy szczerą prawdą powiadam.
Leopold zobaczywszy Jacquiera rozmawiającego z ojcem, przeraził się i chciał uciekać. Nie miał już jednak m to czasu.
Joubert rzucił się ku niemu, wziął go za kołnierz, pociągnął na środek pokoju i zawołał głosem piszczącym:
— Mów nędzniku!... Czy to prawda, żeś podpis sfałszował, że honor twój i życie twoje, znajduje się w ręku tego człowieka?.. Mów!... mów w tej chwili.
Leopold zaczął się trząść cały i upadł na kolana.
— Łaski!... ojcze, łaski!...
— Więc to prawda?... — ryknął Joubert z nieopisaną wściekłością.
Podniósł zaciśnięte pięści i chciał się rzucić na Leopolda, ale się powstrzymał.
— Wynoś się!... wynoś się!... — wołał, bo cię zabiję!...
I podniósłszy za kołnierz niedołęgę, wyrzucił go za drzwi kopnąwszy nogą, a potem zatrzasnął za nim drzwi tak, że o mało ich nie rozwalił.
— No!... — odezwał się do Jacquiera — musisz pan być zadowolony... 2apłacę panu... Na wiele jest ten fałszywy weksel?...
— Na dziesięć tysięcy franków.
— Doliczywszy go do trzech kroć dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy franków, będzie razem czterysta pięć tysięcy franków...
— Przepraszam, pardon!... — przerwał Jacquier z uśmiechem. — Wcale się nie zgadzamy w rachunkach, kochany kolego... Wcale a wcale...
— Jakto?...
— Weksel sfałszowany to nie dług do uregulowania... to dokument do sprzedania...
— Do sprzedania?... — powtórzył Joubert.
— I ręczę, że kupisz go pan bez wahania, że dasz bez targu sumę, jaką wart.
— Wieleż wart?...
— Pięć kroć sto tysięcy franków, kolego!... Razem zatem będę miał u kolegi dziewięć kroć pięć tysięcy franków.
— Dziewięć kroć... pięć tysięcy franków!... — jęknął Placyd, opierając się o biurko ażeby nie upaść. — Nie... nie... nigdy! nigdy!.... Dam sto tysięcy franków za bilet...
— Ani się sprzeczać, ani się targować nie potrzebujemy... — przerwał Jacquier. — Nie ustąpię dziesięciu choćby centimów.. Albo pan płać, albo idę ztąd prosto do prokuratora i podaję skargę na Leopolda.
— Zmiłuj się pan jednakże... to co pan żądasz, to cały mój poprostu majątek... To blizko milion przecie!... Jeżeli oddam go panu, będę do szczętu zrujnowany!...
— Żarty... żarty... czcigodny kolego, masz kolega porządnie gruby worek!... Jesteś kolega co się nazywa bogatym... obrzydliwie jak to mówią jesteś bogatym... Zresztą synek dostaje trzy i pół miliona posagu za panną Joanną-Maryą, a syn to samo jest co ojciec... Leopold przed sądem kryminalnym, to po posagu i po małżeństwie... Załatw się pan zgodnie, bo wierzaj mi, że to najkorzystniej będzie dla pana.
Placyd odzyskał w tej chwili całą sprężystość umysłu.
— Nie mam w domu tyle pieniędzy... rzekł.
— Wierzę, ale ja cenię bardzo pański podpis i przyjmę najchętniej czek na „Kredyt Lioński”, w którym o ile wiem, masz kolego przeszło milion...
Joubert otworzył szufladę biurka, wyjął książeczkę z czekami, wydarł z niej jednę kartkę, wpisał sumę, położył podpis i podał Jacquierowi...
— Jesteś pan zapłacony... — oddawaj zatem papiery i daj pokwitowanie, iż wszystko uregulowane zostało...
Geszefciarz z ulicy Bleue, otworzył po raz trzeci ogromny swój portfel, wyjął wszystkie rewersy Leopolda, oraz weksel fałszywy na dziesięć tysięcy franków, napisał pokwitowanie i wszystko to z głębokim ukłonem podał Joubertowi.
— Jesteśmy w porządku kolego!... — Wiedziałem ja dobrze, że przyjdzie nareszcie godzina odwetu...
Schował czek do portfelu i wyszedł z Bonichonem, a Joubert nie wyrzekł ani słowa.
Pozostawszy sam, popadł w stan nieopisanej wściekłości... — Ryczał, płakał, darł się za głowę, wygrażał pięściami ku drzwiom, któremi wyszedł Jacquier, bełkotał coś niezrozumiale, a wyrazy: „ruina, zemsta” powtarzał nieustannie.
Atak minął po pewnym czasie i Placyd zdawał się zupełnie spokojnym, gdy wszedł doń jeden z urzędników, ażeby mu podać depeszę.
Depesza ta bez podpisu, zawierała tylko te słowa:
„Proszę przyjść bezzwłocznie na ulicę des Saussaies. — Interes terminowy.“
— Muszę tam iść...
Przeszedł do mieszkania, ażeby się ubrać.
Leopold blady i drżący, czekał na ojca ze drżeniem. — Płakał jak dziecko i wyciągnął błagalnie ręce.
— Na co się zda ogłupiać go wymówkami — pomyślał Placyd. — Co się stało, to się nie odstanie
— O! strasznie zawiniłeś! rzekł — Twoja szalona głupota, kosztuje mnie połowę mego majątku... Przebaczam ci to jednakże pod warunkiem, że pomożesz mi do odzyskania straty. — Idź do domu... Bywaj co dzień na wyspach Świętej Katarzyny i pamiętaj, że pojutrze kontrakt podpisujemy!...
Leopold ze spuszczoną głową powrócił na ulicę Saint-Georges, Joubert zaś pociągnął w stronę przedmieścia Saint-Honoré.
Poprosimy naszych czytelników, aby cofnęli się z nami na wyspy Świętej Katarzyny w wilję dnia tego o szóstej wieczorem.
Adryan Couvreur powracając ze swojej pracowni, wsiadł w łódkę i dopłynął do mostu Charenton, a ztąd pojechał tramwajem kursującym do Créteuil.
Wysiadłszy z tramwaju, poszedł drogą prowadzącą na wyspy.
Przed nim szła drogą jakaś niemłoda już kobieta, którą jak mu się zdawało, z ruchów znał zkądś trochę.
Gdy się zrównali, poznał Józefowę służącą niewidomej, uchylił więc kapelusza i zapytał:
— Jakże się miewa pani de Rhodé?...
— O! pani bardzo jest cierpiąca, od czasu tego wypadku... — a przytem martwi się strasznie z powodu przymusowego małżeństwa panienki... — Czy to można wobec tego myśleć o odzyskaniu zdrowia?... Pan to rozumie przecie.,.
— O tak.. tak... rozumiem — odrzekł Adryan z westchnieniem — i dodał drżącym głosom:
— A cóż panna Klara... chciałem powiedzieć panna Joanna-Marya de Rhodé?
— Wie pan także dobrze, jak ona pana szalenie kocha! Ta miłość napewno ją zabije...
Adryan przyłożył rękę do serca, które gwałtownie zabiło.
Józefowa mówiła dalej:
— Kiedy panienka jest z panią, udaje zucha; ale kiedy jest samą, to płacze i przyzywa śmierci!