Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór, który leczył Klarę, nie miał w tym czasie zbyt wiele zajęcia w Paryżu.
Zaproszenie na obiad otrzymane od Placyda, przypomniało mu potrzebę odwiedzenia pani de Rhodé, pojechał więc także na wyspy.
Leopold wypełniał ściśle zalecenia ojca i bywał co dzień u narzeczonej.
W chwili przybycia doktora, znajdował się w ogrodzie, i siedział w altanie z niewidomą i jej córką.
Paulina de Rhodé powiadomiona przez Joannę-Marye o wejściu lekarza, podała mu rękę na powitanie.
Ścisnął tę rękę i znalazł ją zgorączkowaną.
— Czy pani nie dobrze się jeszcze czuje?... zapytał.
— Słabą nie jestem — ale jestem jeszcze trochę cierpiącą, odrzekła zapytana... To następstwo fatalnego wypadku.
— Wypadku? — powtórzył doktór, a to jakiego wypadku?
— O mało się nie utopiłam!...
— I gdyby nie mój zbawca, którego prawdziwie Opatrzność mi zesłała, byłabym dzisiaj w żałobie — dodała Klara...
— Z jakiej-że przyczyny jednak nastąpił ten wypadek?
— To — wtrącił głupowato Leopold, to prawdziwa butelka atramentu. — Nikt nic a nic tego wszystkiego nie rozumie.
— Zdarzyło się to — zaczęła znowu Klara, podczas owej szalonej burzy nocnej, dla uniknięcia której pan doktór i pan Joubert wyjechaliście zaraz po obiedzie... Podczas tej nocy i tej burzy matka wpadła do wody.
— Ale zkądże to się wzięło, że pani wstała i wyszła?... zapytał doktór niewidomej.
— Nic nie wiem... nic nie pamiętam — i nic nie rozumiem. Przypuszczam, że może przez sen...
— Gdyby nawet tak było, to zawsze by pani pamiętała cośkolwiek... Czy się pani wcześnie wtedy spać położyła?...
— Wcześniej niż zwykle... byłam nadzwyczaj senną... doznawałam jakiejś ociężałości ogólnej... Nie byłam w stanie rozebrać się nawet zupełnie...
— To coś dziwnego i szczególnego!... wykrzyknął doktór...
— Dziwnego i szczególnego... dla czego panie doktorze?...
— Symptomata, które pani mi opisuje, są właśnie takiemi, jakie krople przepisane panie Joannie-Maryi powinny były spowodować. Czy pani, panno Joanno, nie doświadczała tego samego?
— Ja panie doktorze, nic a nie... zupełnie nic... nie czułam...
— I spała pani pomimo burzy?...
— Bardzo niespokojnie wprawdzie, ale spałam. Budziłam się parę razy.
Doktór się zastanowił.
Nagle Klara krzyknęła.
— A pamięta pan doktór — rzekła, że pan Joubert stłukł swoję szklankę, chcąc trącić się z panem?...
— Pamiętam doskonale...
— Józefowa przyszła wymaczać obrus i rozłożyć na rozlane miejsce serwetę...
— Tak jest — a pan Joubert aby jej to ułatwić, podniósł pełne jeszcze szklanki...
— Otóż przyszło mi na myśl, czy stawiając je z powrotem na stole, nie pomylił się przypadkiem i nie postawił przed mamą tej, która była dla mnie przeznaczona... To bodaj najprawdopodobniejsze.
Doktór wstrząsnął się i brwi zmarszczył.
— Toby istotnie tłómaczyło tę nieprzezwyciężoną senność — odrzekł — ale nie mogło spowodować nigdy w świecie, aby matka pani wstała z łóżka, przeszła ogród w stanie lunatyzmu i poszła się rzucić do Marny.
— Znaleźliśmy nazajutrz kawałek szlafroczka, zaczepionego na ciernistym krzaku nad brzegiem...
— To coś szczególnego — powtórzył doktór.
— Doktorze — wtrącił Leopold — a czy te krople nie mogły spowodować stanu lunatycznego, o jakim pan przed chwilą wspominałeś?
— Nie! stanowczo nie!... Krople narkotyczne sprowadzają ociężałość... bezwładność prawie...
— A więc w takim razie... w takim razie... było chyba jakieś usiłowanie morderstwa! — dodał Leopold.
— Pan tak samo zatem sądzi jak i ja — odpowiedział lekarz. — A pani jakiego jest zdania?..
— Trudno mi wierzyć w usiłowanie morderstwa — odrzekła młoda dziewczyna.
— Dla czego?
— Nie istnieje przedewszystkiem przyczyna zbrodni, bo matka nie ma i nie mogła mieć żadnego tak okrutnego nieprzyjaciela... Powtóre... Józefowa przed pójściem spać, pozamykała drzwi wszystkie — a rano kiedy wstała, znalazła je pootwierane, co dowodzi, że mama otworzyła je z wewnątrz.
— Wszystko to bardzo tajemnicze... nie mogę nic tego zrozumieć.
Józefowa przerwała rozmowę, oznajmiając, że szwaczka z Paryża czeka na panie w salonie.
Niewidoma wraz z córką wyszły z altany.
Dwaj panowie zostali sami.
— Więc pan doktór podejrzewa zbrodnię?... — zapytał syn Jouberta.
— Tak... nie można przypuszczać żadnej innej przyczyny.
— Ale jak mówiła panna Klara... czyli... Joanna-Marya, gdzież powód do niej? co za interes?... Nieszczęśliwa pani de Rhodé, nie ma nieprzyjaciół... a oprócz mojego ojca... nie ma także przyjaciela nawet żadnego.
Gdyby Leopold był obserwatorem baczniejszym, byłby spostrzegł, iż czoło doktora zmarszczyło się znowu na wspomnienie o Placydzie Joubercie.
Nie odpowiedział nic.
Zastanawiał się tylko głęboko.
Dla czego to ten Joubert, rozważał doktór, wypytywał mnie o skutki tych kropli? a między innemi i o to, czy zmieniają wyraźnie napój, do którego są domieszane? Na co mu była ta wiadomość potrzebna?...
Dla czego na początku zaraz obiadu chciał pić zdrowie panny Joanny-Maryi i dla czego ta szklanka została tak niezgrabnie stłuczoną?...
Widzę w tem wszystkim coś bardzo podejrzanego...
Joubert wszak sprowadził do tego domu i niewidomą i jej córkę...
Do małżeństwa, jakie ma być zawartem — on zmusza Joannę-Maryę. To bije rażąco w oczy! — To milczące cierpienie dziewczątka, to moralne nie dające się pokonać cierpienie, mówi o tem wyraźnie!... — Z pewnością odgrywa się tutaj jakiś jeden z dramatów, nieznanych ale okropnych.
Leopold nie był zdolnym do podtrzymania urywającej się rozmowy — pozostawił więc doktora jego myślom i zapanowało milczenie.
Po kwadransie niewidoma z córką powróciły.
Joubert, który tylko co przyjechał do willi, przyszedł razem z niemi.
Podał na przywitanie rękę doktorowi, ale ten zaledwie, że jej dotknął.
Placyd nie zauważył tego i zapytał:
— Otrzymałeś szanowny panie zaproszenie na obiad... w dzień podpisania kontraktu?...
— Otrzymałem... — I naturalnie przyjmuję takowe i winszuję narzeczonym przyszłego związku, w którym zapewne będą bardzo szczęśliwi...
Wymawiając te słowa, bacznie się wpatrywał w Klarę.
Zauważył, że zadrżała.
Przybycie Placyda na wyspy Świętej Katarzyny, miało dziś jak wiemy swój cel specyalny. — Nie stracił też ani minuty, aby cel ten osiągnąć.
— Jak się to różnie dzieje w tem życiu!... — zaczął. — Kto by to był powiedział — nieprawdaż moje panie, kiedyśmy się zebrali wszystko troje, w kancelaryi regenta, że byliśmy przeznaczeni stanowić jednę rodzinę?
— Prawda... prawda... — odrzekła Paulina. — Kiedy pierwszy raz posłyszałam głos Joanny-Maryi, anim się domyślała, że to dziecko moje mówi do mnie!...
— Wyobraź sobie doktorze — prawił dalej Joubert — co to za gmatwanina najdziwaczniejszych okoliczności! Spadło na mnie dziedzictwo. — Przyjaciel, który mnie naznaczył głównym spadkobiercą i egzekutorem głównym swego testamentu, włożył na mnie obowiązek doręczenia kilku legatów innych, a pomiędzy legataryuszami znajdowała się i pani de Rhodé i panna Joanna-Marya, którą nazywano Klarą Gervais...
— O! jakże często o tem myślę — wtrąciła żywo niewidoma — iż całe moje szczęście obecne, zawdzięczam temu zapisowi! — Bez pomocy Estivala, który mi przeznaczył medalik.. mały... skromny medalik srebrny, nie byłabym nigdy odnalazła mojej córki!