Wielki nieznajomy/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki nieznajomy
Wydawca J. K. Gregorowicz
Data wyd. 1872
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W liczbie osób przybyłych w tym roku do Krynicy znajdowała się i pani Hercegowińska, osobistość równie w tamtym kraju znana jak Surwiński i Ormowska. Od lat kilku co lato przybywała z rozkazu lekarza do Krynicy, leczyć się na jakąś dolegliwość w którą łatwo uwierzyć było można, kto ją tylko zobaczył. Wychudła, była mizerna, żółta i straszna choć rysy twarzy posiadała, że nawet piękną być mogła, ale dawniéj. Hercegowińska żartami zwana Hercegowiną, wdowa z dosyć znacznym majątkiem, niezmiernie skąpa.... straszliwie pobożna, oddana cała praktykom religijnym, troskliwa równie o własne jak o cudze zbawienie, bezdzietna i obdarzona tylko siostrzeńcem, długim blondynem, który pod pozorem troskliwości o ciocię, wszędzie za nią jeździł, co jéj niepospolicie zawadzało... równie lubiła sprawami obcemi zajmować się jak Surwiński. Rywalizując z sobą w tym względzie niecierpieli się, Hercegowina dawała wszędzie do zrozumienia, iż Surwiński był gorzéj niż heretyk, bo człek na wszelką wiarę obojętny i ateusz jawny, pan Karol szydził z wdowy nazywając ją starą skwaśniałą dewotką. Przy każdem spotkaniu z sobą gryźli się i sprzeczali. Karol unikał téj zgagi, ona go szukała, aby mu dogryzać. Pani Ormowska jawnie przeciwko nikomu nie występując, nie dawała też poznać jak dalece antypatyczną dla niéj była ta Hercegowina, unikała jéj tylko będąc wszelako bardzo grzeczną. Wdowa zaś jakby się uwzięła właśnie napadać na spokojny dom Ormowskiéj, niewypuszczała go na chwilę z opieki. Bardzo jéj się tu rządzić chciało. Baronowa była pobożną, ale dawnym sposobem, bez przesady i fanatyzmu, nie nawracała nikogo, nie cierpiała rozpraw religijnych, lecz zarazem tolerowała w każdym przekonania. To właśnie nie podobało się Hercegowinie, która w zamiarze nawrócenia staruszki, dopilnowania panien, chodziła nieustannie i wciskała się co chwila. Była uciążliwą dla wszystkich, ale bojąc się języka, znosić ją musiano. Zewnętrzna postać wdowy zupełnie odpowiadała roli, jaką odegrywała. Ubierała się najniesmaczniéj, a że przy twarzy kwaśnéj i chmurnéj, nie łatwo było dobrać w czemby dobrze wyglądała, najczęściéj chodziła w śmiesznych strojach, które oczy zwracały. W ręku miała nieopuszczający ją nigdy różaniec, a z rana ogromny worek z książkami od nabożeństwa i modlitewkami drukowanemi, które rozdawała lub sprzedawała na dochód stowarzyszeń S. Wincentego à Paulo.. Obawiano się jéj w ogóle jak ognia, natrętną bowiem była, wytrwałą i nieustępującą ani krokiem ani słowem... Walczyła za wiarę do upadłego — chociaż-bodaj, czy wiara na tem wiele zyskiwała. Nie było bowiem przykładu, ażeby się kto jéj dał nawrócić. Dodać należy, iż ze znacznego majątku, o który siostrzeniec miał wielkie powody obawiania się, nigdy dla przekonań najmniejszéj nie uczyniła ofiary. Wyciągała na nie drugich, sama płacąc dług własny, gorliwą pracą tylko... Ubogiemu też siostrzeńcowi obficie wprawdzie dawała obrazki i modlitewki, ale nadto podobno nie więcéj. Nieszczęśliwy ten młodzieniec, zowiący się panem profesorem Żemłą, snuł się jak cień za ciotką... po części z nakazu rodziny, w części z własnego popędu, lecz mu to dotąd wcale się nie wypłacało. Czasem posyłała go ciotką, kazała się przeprowadzać, posługiwała nim, lecz ile razy zachodziły rachunki, liczyła się szczelnie lub — jeżeli z jéj strony co należało, zbywała podziękowaniem. Utrapiona to była służba przy Hercegowinie — a biedny młodzian znosił ją, jak skazany z cierpliwością przykładną. Blondyn, długiéj twarzy, wzrostu słusznego do zbytku, tyczkowaty, sztywny, spokojnego temperamentu. Porfiry był jednym z tych ludzi, którym nigdy bardzo źle na świecie być nie może, bo nie czują do zbytku i zdają się narodzeni na los tych, których francuzi zowią tak trafnie: souffre-douleur. W szkołach bili go i znęcali się nad nim studenci, w domu siostry, ojciec i matka robili z nim co chcieli, na świecie — jakby się do służby narodził, każdy się nim wysługiwał. Porfiry słuchał wszystkich, czy kto miał, czy nie miał mu prawa rozkazywać. Natury wielce flegmatycznéj, miał jedno tylko upodobanie — nic nie robić, gdyby można palić dobre cygaro, jeść rzeczy słodkie i długo sypiać. Nie kłócił się z nikim i nigdy, uśmiechał do każdego, schodził z drogi wszystkim... stawał w kątku... i zdawał nie mieć wielkiéj ochoty do życia. Żył bo się urodził i musiał — lecz żeby mu to tak bardzo| smakowało, nie widać było po nim.
Z powodu ciotki już pobożnym być musiał, wszakże i w pobożności nie przesadzał, spełniał ściśle co nakazywała, ziewając po trosze, nie rozgniewał się zbytnio nigdy. Zresztą najlepszy człowiek w świecie, niezawadzający, cichy, łagodny. Panny przezywały go rozmaicie, śmiały się z niego, draźniły... jedna uczeńsza w historji naturalnéj ochrzciła go przydomkiem: ryby — z powodu zimnéj krwi zapewne... rozsądniejsze widziały w nim nieocenione przymioty na męża — i gdyby ciocia zapewniła mu spadek, niezawodnieby się o niego rozbijały. Co do tego dziedzictwa po cioci bogatéj i skąpéj, wątpliwości zachodziły wielkie. Starali się oń OO. Jezuici, Kapucyni i Dominikanie, a naostatku Porfiry sam czując, iż najmniéj było prawdopodobieństwa, ażeby się ono jemu dostać mogło. Pilnować się jednak — musiał. Pani Hercegowińska mieszkała zwykle w Krakowie, on też tam często przebywał, jeździła do Krynicy, wlókł się tam za nią, nie naprzykrzał się wszakże, dawał tylko znak życia, jakby mówiąc jéj — otom jest. Ciocia wcale za to nieokazywała wdzięczności, niekiedy go nawet odprawiała do domu.. Ale bo byś się nie włóczył tak mawiała.. jak ogon ciągniesz się za mną...
— Ciocia Prezesowa nie może mieć za złe, iż troskliwość... Daj mi pokój z tą troskliwością. Ja to wiem... Gdybyś mnie chciał słuchać, wstąpiłbyś do nowicjatu.. i to by było najlepiej.
Porfiry na wszystko zrezygnowany, do klasztoru miał wstręt, z którem się tylko wydawać nie lubił. Odpowiadał więc zawsze ciotce, iż usiłuje w sobie wyrobić powołanie. To jednak nie przychodziło. Właśnie tego dnia gdy panią Ormowskę do drzwi jéj domu odprowadził pan Karol — spodziewając się znać rychłego powrotu siedziała, oczekując na nią w salonie i modląc się tymczasem Hercegowina... Surwiński przez okno, spostrzegłszy jéj kapelusz bronzowy do grzyba podobny, tem rychléj w progu pożegnał baronowę. I ona i panny skonfuzjowane były zoczywszy natrętnego gościa na przesmyku, wymknąć mu się już nie było podobna.. Ormowska weszła pierwsza poważnie się witając.. Wdowa złożyła szybko książkę, i pobiegła na spotkanie.
— Całuję rączki mojéj dobrodziejki — do nóżek upadam zawołała, ośmieliłam się tu spocząć i przyznaję się do spisku, żem koniecznie napaść panią baronowę chciała.
— Bardzom, wdzięczna! szepnęła Ormowska — panny zdaleka dygały.
— A! panieneczki kochane, aniołki moje drogie dodała — ślicznie pozdrawiam... Lusia i Musia pod pozorem przebrania się uciekły. Baronowa musiała zasiąść do rozmowy, potrzebowała też mocno spoczynku.
— Była pani dziś na mszy świętéj? ks. biskup Łętowski miał właśnie o szóstéj... wielkiéj powagi i mąż...
— A! przyznam się że — nie mogłam.
— Szkoda wielka... zawsze msza pastérza naszego... wielce ducha podnosi. Potem nastąpił zwrot nagły...
— Wie pani baronowa — znowu dziś goście nowi.
— Coś słyszałam..
— O kim? o téj pani z córką?
— Tak jest — i o tym młodym panu.
— Młody pan nazywa się Pilawski, z Warszawy... a ta pani Domska z córką Elwirą z Berlina...
— Już mi to mówił Surwiński.
— A! Surwiński! już już! proszę! Wściubski... już chodził na zwiady... bo mnie to sami przyszli powiedzieć z pod Róży, radząc się, czy nie znam.. ale nie znam..
— Słyszę to coś zamożnego i wygląda przyzwoicie — szepnęła nie wiedząc co mówić baronowa.
— Kto to tam może wiedzieć kto to jest, moja dobrodziejko, wzdychając rzekła wdowa, a teraz taki świat że się niczemu nie godzi wierzyć. Zwodnicze pozory, kłamią ustami, sukniami, twarzami, mową... udają i komedje grają...
— Przecież nie wszyscy — cicho dodała baronowa.
— A! pani moja! wyjąwszy panią... i mnie.. żwawo odparła Hercegowińska... któż nie zwodzi kto nie kłamie. Bałamuty!
Westchnąwszy nad ułomnościami ludzkiemi, zacna pani poczęła jak z woreczka sypać rozmaite dowody, iż w istocie nie darmo taki surowy na cały ogół wyrok wydała, a baronowa zmuszona słuchać, a przez grzeczność odpowiadać, starała się przynajmniéj obwinienia łagodzić i wiadomości podawać w wątpliwość. Nużące wszakże opowiadanie, które w miarę, jak jéj się sprzeciwiano, wdowa coraz jaskrawszemi naprowadzała barwami — byłoby zapewne długo potrwało, gdyby w téj chwili ścieżką, która obok domku wiodła ku kaplicy, a zapewne przez nieświadomość innéj drogi, nie przesunęły się dwie nowe postacie... Hercegowina ujrzała je, domyśliła się czy poznała u nich panią Domską — i pożegnawszy się pręciuchno pośpieszyła w nadziei, że gdzieś zbłąkane panie spotka, drogę im ukaże i znajomość zawiązać potrafi. Nie przyznała się do tego baronowéj, która uszczęśliwiona, że się jéj pozbyła — a pożegnała nie myśląc dopytywać o przyczyny tak nagłéj ucieczki.
Ścieżyną która około domku prowadziła, można się było wprawdzie dostać do kapliczki, lecz nie była to do niéj ani zwyczajna, ani najprostsza droga. Dwie panie szły śmiało nie przypuszczając, ażeby w takim kącie jak Krynica zabłąkać się można... Były to w istocie pani Domska i panna Elwira. Pierwsza z nich osoba niemłoda i widocznie cierpiąca, smutnéj twarzy, ale pełnéj wyrazu energji i powagi.. Panna Elwira słusznego wzrostu, wysmukła, zręczna była i niepospolicie piękna. Matka ubrana czarno, ale bardzo starannie i z wielkim smakiem, wyglądała również jak córka na osobę przywykłą do wytworności i wykwintu. Elwiry ubranie, które tyle w kobiecie znaczy, bo jest skazówką smaku a często i charakteru, było nie bijące w oczy ale dla znawcy wielce znaczące. Najmniejszy w nim szczegół obmyślany, harmonijnie dobrany, nic pospolitego i rażącego. Twarz miała pociągłą, nie zbyt białą, ale bardzo świeżą i rumianą, oczy czarne, pięknie osadzone.. usta nie zbyt znać skłonne do uśmiechu, czoło dosyć wyniosłe, a cały ogół uderzał wyrazem nakazującym szacunek. Są oblicza ośmielające, odpychające, to było zarazem miłe lecz i obudzające obawę... Żaden najśmielszy młodzik nie ośmielił by się lekkomyślnie pannę Elwirę zagadnąć... ani rachować na pobłażanie. Nie była surową i kwaśną, jak się to często zdarza osobom mniéj dobrze wychowanym, które za bardzo wielkie panie chcą uchodzić chwilowo, a była poważną, i prawie jak matka smutną. Młodość tylko temu wyrazowi nadawała powab zagadkowy... Dwie panie wkrótce postrzegły, że ścieżka ta nigdzie ich doprowadzić nie mogła, a ku kaplicy zbyt była stromą i niewygodną, obeszły więc do koła trawnik i zabierały się szukać innéj, gdy na ścieżynce którą szły, — i gdzie się złapać je spodziewała Hercegowina — spotkał je ów wielki nieznajomy, który może też nie bez zamiaru i myśli, wyszedł na tę przechadzkę.
Panna Elwira zobaczywszy go trąciła z lekka matkę, szepcząc jéj coś nieznacznie na ucho, rumieńcem okryła się jéj śniada twarzyczka i oczy poczęły błądzić po stronach, jakby się wejrzenia tego pana spotkać obawiały. Ten szedł prosto ku paniom, a o kilka zbliżywszy się kroków, z widocznie uradowaną twarzą zdjął kapelusz.
— To prawdziwie niespodziane szczęście, rzekł z uśmiechem — nigdym nie sądził iż panie w Krynicy widzieć będę.
Panna Elwira podniosła oczy wreszcie, skłoniła się z pewną ceremonjalnością, nie odpowiedziała z razu nic — a matka pierwsza przywitała nieznajomego.
— Więc i pan do Krynicy?
— Jakże paniom poszła reszta drogi, odezwał się mężczyzna, bo to w tym kraju, po tych górach i kamieniach a jeszcze słabowitym i delikatnym osobom nie łatwo podróż odbywać.
Panna Elwira ochłonęła jakoś, rumieniec zszedł powoli, namyśliła się i poczęła wyręczając matkę.
— Dałyśmy sobie radę cudownie, rzekła. W Krakowie jakkolwiek nie znalazłyśmy znajomych nastręczono nam powóz wygodny do najęcia... poczta dokonała reszty... dojechałyśmy bez przypadku a moja matka nawet nie zbyt czuje znużenie podróżą.
— Bo też tu, dodał spiesznie, jakby usiłując przedłużyć rozmowę i zbierając się towarzyszyć paniom w dalszéj przechadzce pan Pilawski — powietrze jest dziwnie orzeźwiające — lekkie do oddychania, przywraca stracone siły... Ja nie mogę się niem nasycić. Nawykły żyć w duszącéj miasta atmosferze...
— I my tak samo — rzekła pani Domska wzdychając..
— Tu zdaje się iż samembym powietrzem tem wykarmić się potrafił, tak mi ono smakuje — dokończył Pilawski.
— Okolice w istocie bardzo piękne — mówiła Elwira. Te łańcuchy gór w oddaleniu, wzgórki, potoki, kamienie — wszystko to malownicze, jak na obrazku... Przyznaję się, że ten kraj wydaje mi się uroczo.
— Ja już kilka razy byłem w różnych okolicach Galicji, podchwycał nieznajomy, a zawsze coraz nowe, w nich odkrywam piękności. Jeśli mi czas pozwoli, chcę korzystać w tym roku i zwiedzić Szczawnicę, Żegestów, Pieniny a może nawet Tatry.
Elwira westchnęła smutnie.
— Panowie, rzekła — jesteście we wszystkiem od nas daleko szczęśliwsi, możecie jeździć gdzie się wam podoba, oglądać wszystkie cuda świata, a my..
— Mnóstwo pań zwiedza Tatry...
— Tak — szepnęła Elwira — ale z nami i za nami tyle nudnych przyborów się wlecze, tyle warunków, tyle za nieodbite uważanych a uprzykrzonych wygódek.. my potrzebujemy towarzyszek... my...
— To prawda, rzekł Pilawski, lecz niech mi pani wierzy, wszystko się to opłaca — bo paniom smakuje inaczéj, lepiéj każdy widok, każda nowość, wrażenie każde, gdy my w prędce wyżyci i znużeni — obojętniejem.
— To się nawet nie tylko do wrażeń podróży, ale do całego życia zastosować może — przerwała matka — my świeżość uczuć i wrażliwość zachowujemy daleko dłużéj niż panowie. Stanowi to i szczęście i niedolę naszą...
— Ale my też, dorzucił Pilawski, inne mamy obowiązki, inne cele, twardsze do spożycia zadania.. nam przypada rola obrońców, rycerzy, strażników...
— Czasem ona spoczywa i na naszych słabych ramionach, dodała matka.. Westchnęła znowu. Panna Elwira szła jakby zakłopotana, milcząca, końcem parasolika rysując coś po żwirze i oczy trzymając wlepione w ziemię. Rozmowa wszedłszy na te ogólniki przerwała się wkrótce, młody towarzysz szedł ciągle za paniami i zdawał się równie zakłopotany jak one.
— Pani dobrodziejka daruje mi — odezwał się w końcu, iż ośmieliłem się nie będąc jéj znanym i prezentowanym, na mocy tylko kilku miłych godzin spędzonych w ich towarzystwie w wagonie — odnowić przypadkowy a tak dla mnie szczęśliwy stosunek. U wód pospolicie wiele się formalności światowych pomijać zwykło, to mi dodało odwagi. Jednakże, nie mając tu nikogo co by mnie mógł zaprezentować, a nie chcąc dłużéj być zagadką muszę się sam przedstawić...
Zdjął kapelusz. Nazywam się Gabriel Pilawski... mieszkam (tu się zaciął) w Warszawie.
— Obowiązaną jestem wywzajemnić się panu — rzekła ze smutnym uśmiechem matka — nazywam się Domska, mieszkamy w Berlinie... Córka moja Elwira.
— Teraz rozumiem już dla czego panie do Krynicy z Berlina, jechały na królestwo — uśmiechnął się kawaler.
— Inaczéj byśmy się tu dostać nie mogły, przemówiła śmieléj córka — matce mojéj nakazano wody koniecznie, miałyśmy jechać nad Ren, tymczasem tam wojna wybuchła... Do Galicji nawet na Drezno lub Wrocław jechać nie było podobna.. musiałyśmy transito przebywać królestwo.
— Na czem ja skorzystałem... cicho dodał Pilawski...
— My też, bośmy poznały kraj nam dotąd tylko z opowiadań znajomy...
W czasie tych preludiów poufalszéj rozmowy, która się zawiązać miała — Hercegowina szła nieco opodal z różańcem, który zdała się odmawiać, lecz zwróconą miała pilną uwagę na ruchy, dolatujące ją wyrazy, twarze i najmniejsze oznaki mogące zdradzić przedmiot téj pogadanki. Paliła ją ciekawość, zbliżać się nadto wszakże nie mogła, aby się nie wydać niedyskretną, zaznajomić już nie było sposobu.. krok w krok iść nieprzyzwoicie; po chwili więc zawróciła się i chcąc dać dowód przyjaźni baronowéj, szybszym krokiem pobiegła jéj pierwszéj zdać sprawę..
Właśnie pani Ormowska z Lusią i Musią i staruszkiem księdzem Brzozą miały siadać do stołu, gdy zdyszana jejmość wpadła..
— Nie przeszkadzam — zawołała, tylko słóweczko — wiedzą państwo? Ten pan Pilawski znajomy jest z tą panią Domską.. Byłam przytem jak się spotkali.. bardzo czule, bardzo czule.. Panna się zarumieniła.. Przysięgłabym że konkurent, że je tu gonił.. że to miłosna intryżka.
— Ale moja pani Hercegowińska, dobrodziejko! zawołała baronowa, dla czegoż intryżką to nazywasz? Przyzwoity człowiek... Stara się o pannę... w oczach całego świata... toż przecie nie intryga.
Oczy się zaiskrzyły wdowie.
— Kochana baronowo, bardzo przepraszam — odparła gorąco, nie cofam mojego słowa... przepraszam! tak, intryżka... kawaler stara się o pannę w jéj domu, a nie lata za nią po wodach, aby zniknąć w tłumie.. i skryć się od oczów ludzi! w ten coś jest!
Baronowa zniecierpliwiona trochę ruszyła ramionami. Ale moja pani..
— Przepraszam, przepraszam, przy swojem stoję, intryżka.. zażenowanie mamy, panny.. kawaler niby przypadkiem spotyka się.. bo to dosłyszałam. Była mowa o Warszawie, o Berlinie.
— Siadasz pani z nami do stołu... bo zupa stygnie! odezwała się Ormowska znudzona.
— Nie — ja dziś z suchotami! upadam do nóg... niech państwo siadają... I wybiegła..
U wód w ogólności, czy kto się chce bawić czy nie, przyjętą jest rzeczą, że baliki i tańce być muszą i że pewna część młodzieży chwyta ster ich, wiedząc że się tem pannom przypodoba — i wieczory, pikniki, tańcujące wieczerze, skaczące podwieczorki następują jedne po drugich. Panny zaś i panie, byle potańcować mogły, nawet w czasie najsroższéj wojny — wiele gotowe przebaczyć niedostatecznemu oświetleniu sali, niezbyt równéj podłodze, a nawet nie koniecznie dobranéj muzyce. Trafiło mi się czytać z dawnych lat, dziennik pewnego oficera, który z obozu niezbyt oddalonego posłany do miasta, wkrótce spodziewającego się oblężenia — całe noce wywijał mazura... Zrana oblawszy się zimną wodą wracał na plac boju, i raz tak od walca poszedł wprost prawie do kurhanu. Więc i w tym roku choć w wojsku austryjackiem i pruskiem, wielu krewnych bliskich mieli goście Kryniccy, płeć piękna nie potrafiła się oprzeć pokusie zabaw — bardzo skromnych, ale niemniéj rozrywających... umysły i niecierpliwe nóżki tancerek...
Nim jednak przyszło do wielkich stanowczych narad nad wyznaczeniem terminu pierwszego wieczora, męzkie towarzystwo do którego należała inicjatywa, naprzód musiało się skupić i obliczyć, i przyjść do pewnego porozumienia. Jądro jego stanowili naturalnie miejscowi młodzi panicze, którzy się znali między sobą. Z tych każdy niemal porobiwszy u wód już znajomości, wprowadzał kogoś, prezentował i wyjednywał mu u innych prawo obywatelstwa; w ten sposób zlepiało się owo grono, z które go łona wyjść miał komitet... urządzający zabawy i obejmujący pewien rodzaj supremacyi nad towarzystwem. Od niego późniéj zależało, które z pań miały być proszone, pominięte, która wybrana gospodynią i t. p.  Wszystko to małe napozór wydają się rzeczy, ale na deptaku u zdrojów — o! jakże wielkie przybierają rozmiary, ile obudzają współzawodnictw, gniewów, fochów, uraz — ba, nawet cichych pojedynków i nagłych wyjazdów... Zrazu zwykle idzie wszystko jak po maśle i klei się wybornie... najmniejszéj dysharmonijnéj nuty... zgoda najprzykładniejsza... nagle — jakby komar zabrzęczał tylko.. ktoś komuś coś powiedział, ktoś komuś się nie tak ukłonił, jakaś pani poczuła się obrażoną danem drugiéj pierwszeństwem.. maleńkie to ukąszenie, sprowadza bąbel.. a gdy ten zniknie, długo jeszcze skóra czerwona swędzi. Z niczego rodzi się nieporozumienie, niczem się podżega, usłużny pośrednik godząc jątrzy, i — rozjeżdżają się goście pokwaszeni na siebie na wieki wieków. Szczęściem, że prawdopodobnie drugi raz w życiu się nie spotkają.
W téj chwili Krynica była jeszcze błogim przybytkiem pokoju, nikt na nikogo koso nie patrzał. Kilku z Krakowa młodzieńców dystyngowanych tworzyło kółko owe, do którego zwolna nowe miały się wiązać ogniwa. Znalazł się bardzo przyzwoity i miły obywatel z królestwa pan Aksakowicz, u którego młodzież wieczory spędzała. Grywano wista skromnego i gawędzono poufale. Majętny człowiek, choć na złe czasy okrutnie stękał — Aksakowicz, zajmował mieszkanie obszerne „pod złotą jabłonią” i u niego najwygodniéj się zbierać było, ku wszelkim naradom. Aksakowicz miał tę jedną wadę tylko, że gościnny do zbytku, nie zważając na kurację, lubił bardzo węgrzynem częstować. Dopuszcza wprawdzie skromne jego użycie woda krynicka — ale wara od zbytków. Aksakowicz utrzymywał że to, in quo nati sumus, węgierskie, nigdy szkodzić nie może, w żadnym razie, nawet na śmiertelnéj pościeli. Z tego powodu opowiadał zawsze dykteryjkę o nieboszczyku swym dziadku, który był opuszczony od lekarzy, zdesperowany.. przyjął już sakramenta i miał konać, gdy mu przywiązany jego stary sługa, przyniósł butelkę dwudziestoletniego tokaju, zaklął go aby wypił kieliszek.. i — cóż powiecie?? kończył Aksakowicz.. wypił jeden, namówił się na drugi, zasnął, wypocił się — nazajutrz, sztukę mięsa jadł i zdrów był i dwanaście lat potem żył jeszcze. Jakby ręką odjęto chorobę!
Na mocy tych doświadczeń, szanowny obywatel wierzył w węgrzyna i nie szczędził go.. Nie można było nawet wiedzieć z pewnością, czy do Krynicy do wód przybył, czy w myśli skorzystania z sąsiedztwa Węgier, aby tam parę okseftów sobie zamówić dobrego, tłustego maślaczu.
Wieczorem do poczciwego Aksakowicza przychodził kto chciał, dom był przy głównéj ulicy, naprzeciw restauracji prawie, niedaleko Dr. Zieleniewskiego, w ognisku życia, — więc póki świeciło w oknach, bez ceremonji zaglądał każdy. W obszernéj salce niewytwornie przybranéj, ale przecież z firankami i storami — była kanapa, stół owalny duży, krzeseł podostatkiem, a u drzwi mniejszy stolik, na którym od rana do nocy zmieniały się butelki i kieliszki.. Przy nich pudełko austryjackich cygarów i papierosów La-ferma. Tu zbiegały się nowiny, naradzała młodzież, tu najpierwéj arkusze z podpisami na składki przychodziły, w tym progu zjawiali się najprzód ci przybysze wszelkiego rodzaju, ślepi koncertanci, głusi sztukmistrze, kulawi bohaterowie, o których sławie nikt nie wiedział — starający się wyzyskać turf krynicki dla ubogiéj kieszeni. Aksakowiecz nie dawał wiele, ale nie odepchnął nikogo.. Nie cierpiał samowolności, od któréj, jak mawiał, człek tetryczeje — rad był wszystkim.. przytem grał namiętnie wiseczka; — zapomniałem dodać, że były dwa stoliki równie gotowe zawsze, jak ten trzeci stojący u drzwi.
Jednego z następnych wieczorów grano właśnie, a grając gawędzono. Aksakowicz starszéj daty człowiek, fajkę palił z długiego cybucha.. Naprzeciw niego siedział wyprostowany, szerokich ramion, martwéj twarzy, nieco łysy, niezbyt młody, ale widocznie chcący się jeszcze liczyć do młodzieży, major baron Hotkiewicz.. Miał on charakterystyczną postawę austryjackiego wojskowego, jakby stworzoną do białego munduru i kapelusza z pióropuszem szmaragdowym.. Mówił on źle wszystkiemi językami tego świata, a miał ten defekt, że je wszystkie z sobą zwykł był mięszać. W jakimkolwiek z nich mówić zamierzał, zawsze mu czegoś brakowało, co w drugim znajdował na podorędziu.. posługiwał się więc po wojskowemu, czem napadł.. Co na placu to nieprzyjaciel. Stojąc dłuższy czas w Medjolanie i mając tam artystyczne stosunki w teatrze, nauczył się troszkę po włosku; niemiecki język stanowił chleb powszedni, z domu był wyniósł polski, dziś go znacznie zapomniał, rodzice jego mieszkali w rusi galicyjskiéj i tego więc coś pochwycił. — Po łacinie w szkołach go zmuszono nałykać sentencji i wyrażeń. Umiał też niezgorzéj po węgiersku, nieźle po czesku, i wcale przyzwoicie po francuzku. Myśl spętana tylu różnemi kółkami, na które się nawijać była zmuszoną, plątała się między niemi. Ale baron sobie radę dawał, i w ten lub inny sposób dał się zawsze zrozumieć.
Trzecim przy stoliku wista był milczący, grzeczny, ale nudzący się grą, siostrzan pani Hercegowińskiéj, Porfiry Zemła.. który dawał na siebie, po każdéj partji i robrze, majorowi i gospodarzowi wygadywać co chcieli; kłaniał się, uśmiechał, tarł po głowie... a wnet omyłki te same, o które go tylko co strofowano popełniał. Nie miał żadnéj do gry zdolności.
Przy drugim stoliku mieli grać, ale jeszcze nie byli siedli, koryfeusze złotéj młodzieży.. W téj chwili nawet stali kupką na cichéj naradzie; młody pan Stanisław Greifer krakowianin, doktór praw, który nie wiedział jeszcze co z życiem i patentem zrobi... Tymczasem się bawił. Rodzice byli majętni, jemu uśmiechało się życie, stosunki miał arystokratyczne, zacząwszy od baronów i Krzeszowic, aż do... najszczelniéj zamkniętych pałacyków Sławkowskiéj ulicy.. przystojny, dobrze wychowany, — czegóż się miał do roboty spieszyć. Wedle teorji jego, stosunki w życiu były wszystkiem, pracował na pozycję socjalną jak nieboszczyk Hieronim Patûrot. Obok niego stał słynny sportsmann hr. Żelazowski, który wprawdzie swojego własnego stada, ani nawet konia nie miał, ale cudzych znał pochodzenie i przymioty na palcach. Ambicją jego było, zostać wyrocznią w sprawach turfu i nikomu się w tem nie dał wyprzedzić. — Na każdych kursach z kartką na kapelusiku grał pierwszą rolę, starał się być bardzo widocznym, rządził się, chodził, wywoływał... z czego już poniekąd był znanym i sławnym.
Ten nałóg królowania w stajniach, dawał mu imponujący ton między ludźmi w salonie. Obchodził się z nimi jak z końmi, a nawet może łagodniéj z ostatnimi, bo się ich więcéj obawiał. Dwa czy trzy szczęśliwe pojedynki, tytuł, stosunki pokrewieństwa ze Lwowskim pałacem „pod kawkami“.. darzyły go niezmiernym aplombem.. Mina też hr. Żelazowskiego straszliwie butna, wzrost, łysina majestatyczna.. zdala już zapowiadały znakomitość. Jakim się tu sposobem przyplątał pan Hamermann, obywatel z Poznańskiego, skromny człowiek, który był z profesji gospodarzem, i jeśli nie mówił o owcach, rozprawiał o bydle i krzyżowaniu ras, a jeśli nie krzyżował, to traktaty całe o elektach i superelektach wykładał, nigdy prawie nie wychodząc z tych tematów ulubionych, chyba by coś dorzucić o wzorowéj administracji pruskiéj — tego nie wiem. Dosyć, że stał z cygarem w ustach i pan Hamermann.. Naostatek chodził zwolna zamyślony, ręce w tył, głowa zwieszona na piersi, pan Surwiński.
— Do składki na nasz piknik, mówił hr. Żelazowski, policzmyż się, ilu pewno rachować można.. Bo to panowie moi.. skromnie, pięknie, Krynica nie wiele wymaga, wieczorek w szopce.. salka sama nie dopuszcza wielkiego występu.. a pomimo to.. pomimo to.. wstydu sobie zrobić nie możemy.. więc kosztować będzie. Za salkę, jak ona jest to jest zapłacić coś trzeba.. bufet obmyślić.. herbata, ciastka, no — i bukiety dla dam — konieczne.. i butelczyna wina i ordery do kotyljona... i to, i owo kosztować będzie. Liczmyż się.. ilu nas.
Greifer liczył na palcach.
— Ale, ale, rzekł Żelazowski — cóż to jest za Pilawski? Kto? co? zkąd? jeszcze się z nikim nie poznał? nikomu nie prezentował?
Usłyszawszy nazwisko, przypadł jak oparzony pan Karol Surwiński.
Nie Pilawski — ale Piławski..
Pila czy Piła.. ależ któż i zkąd? co?.. dodał Żelazowski, w strachu ażeby kto inny na to pytanie odpowiadając nie zabrał głosu — p. Surmiński wcisnął się do kółka. — Za pozwoleniem, rzekł — o tem zdaje mi się, że tylko ja jeden coś powiedzieć mogę.
— A no — to gadajże, zawołał sportsmann.
Pan Karol uderzył się w piersi, uśmiechnął i rzekł poważnie, stłumionym głosem — to — to jest, któryś z hrabiów P..... incognito.
Wszyscy się rozśmieli i oczy zwrócili na p. Karola, który spoważniał.
— Znacie mnie panowie, rzekł, że ja na wiatr mówić nie zwykłem, jeśli co twierdzę, to na pewnych podstawach. — Otóż powiadam panom.. że mam poszlaki, sygnały, niemal pewność, iż ten pan Piławski.. pseudonym.. nie kim innym jest.
— Ale co znowu! co znowu! ofuknął hr. Żelazowski, przecież ja ich ile jest, do jednego znam.. osobiście znam.
— Ja także — skromniéj dodał Grejfer.
— Kochany hrabio — ironicznie dorzucił pan Karol, jak to można powiedzieć, ja ich wszystkich znam!! Familja rozrodzona; są ze złotego, są ze srebrnego, są z czerwonego źródła i innych, są gałęzie i gałązki, są samozwańcy przez inne piszący się litery.. Samych najprawdziwszych, od magnatów począwszy do chudopachołków.
— Jakich chudopachołków? wykrzyknął Żelazowski.
— A, bo są najprawdziwsi hetmanowicze.. co pary koni nie mają, dodał dosadnie pan Karol. Cóż to pan myślisz, że znasz lepiéj ich genealogiję ode mnie, com zęby zjadł..
— Na genealogji? szepnął Greifer..
— Nie — na chlebie — rzekł pan Karol — alem stary..
— Jakto? ty? przyznajesz się żeś stary? rozśmiał się od stolika Aksakowicz..
— Stosunkowo do hrabiego! poprawił się pan Karol.
— Dajmy już pokój; ale jakie masz dowody! zapytał hrabia uderzony tą pewnością, z jaką Surwiński przy swojem się upierał. —
— Z dowodów spowiadać się nie chcę, gdy mi wiary nie dajecie i zaczynacie od opozycji — rzekł urażony Surwiński, przekonacie się może zapóźno, że miałem słuszność.
— No, dobrze — dobrze — ale cóż za tem idzie? odezwał się Żelazowski. Z nikim się nie poznał, trzyma się na uboczu. Juścić my pierwsi ku niemu wystąpić nie możemy, nie mamy powodu... niewypada..
— Czyńcie panowie jak uważacie właściwem, odparł, ciągle obrażonym się czując pan Karol.
— Bez kwestji — wtrącił Grejfer; gdy ktoś z imieniem i pozycją w świecie przybywa w miejsce nowe, jeśli ród i zasługi dają mu pewne prawa... towarzystwo winno pewne też względy, — lecz z drugiéj strony, jeśli chce zachować incognito, jeśli pewności nie ma, jeśli widocznie stroni.. jeśli nawet lekceważenia rodzaj okazuje...
— Ale dla czegóż lekceważenia? mruknął Karol.
— A juściż — rzekł żywo Żelazowski — boć to obowiązek człowieka należącego do pewnych sfer, ażeby przybywszy zameldował się — swoim.
Pan Surwiński począł coś nucić pod nosem i wysunął się z kółka.
— Rzeczywiście, szepnął Grejfer — nie można przeczyć, iż wygląda arystokratycznie — znać iż człowiek majętny... lecz znowu Surwińskiemu, często się nie wiedzieć co śni...
— Śni się! śni się! dokończył Żelazowski... Niechce on nas, chodzi sobie pojedynkiem.. niech chodzi, nie potrzebuje towarzystwa, towarzystwo się też myślę — bez niego obejść potrafi. Zatem.. liczmy się.
— Za pozwoleniem, wyrwał się Hamermann.. jest jakaś pani z Berlina słyszę.. nie wie kto z panów jéj nazwiska? ciekawym?
Surwiński poskoczył.
— Ja wiem, ja wiem... Pani Domska z córką Elwirą.
— Domska, Domska.. chyba Dąbska, Dębska, Dębińska, Dębowska... ale Domska!! Nie — u nas żadnéj takiéj rodziny nie ma.. rzekł Hamermann. Dębskich znam, starszy ma niezłą owczarnię, ale za syna podupadła.. baranów nie odmienia... Jam mu to prorokował.. lepsze czy choćby równe, ale muszą być z innéj owczarni... inaczéj karłowacieją i zwodzą się — to rzecz naturalna...
Wszyscy się uśmiechali, Hamermann wszedłszy z Dębskich na owce, już o pierwszych zupełnie był zapomniał.
— Osoba bardzo znać majętna — począł Surwiński wkraczając w rozmowę — córka piękna niepospolicie. Osobliwsza rzecz — my ich nie znamy, tego mniemanego Piławskiego i téj pani Domskiéj — a oni między sobą... znajomość mają!... Uśmiechnął się. I to ma swe znaczenie! Czasem chcąc bliższe z kim zawrzeć stosuneczki, zjeżdża się umyślnie incognito w kątek zapadły, między obcych ludzi. Hm... Sapienti sat. Więcéj nie mówię.
Wszyscy po sobie spojrzeli.
— Moi drodzy, ozwał się w téj chwili robra skończywszy Aksakowicz — co nas tam cudze sprawy obchodzą? kieliszek dobrego, wytrawnego węgrzyna nie byłby od rzeczy? hę?
— A no! rzekł hrabia — zgoda..
Gospodarz poszedł nalewać co prędzéj... i tak towarzystwo jakoś rozweselone, o trosce chwilowo zapomniało.. Piławski i Domska przestali ich zajmować.. z wyjątkiem Surwińskiego, który smokcząc z kieliszka, w milczeniu domysły i kombinacje układał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.