<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki nieznajomy
Wydawca J. K. Gregorowicz
Data wyd. 1872
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drugiego dnia u źródła, hrabina dała znak panu Stanisławowi kołującemu po scieżkąch w oczekiwaniu Domskiéj, która tego dnia wyjść miała, aby się do niéj zbliżył,
— Cóż tu u was słychać? Piknik? (nie chciała od razu zagadnąć o to co ją zajmowało najwięcéj).
— Piknik bez pani? wykrzyknął Grejfer, dzień bez słońca, nie udał się, ziewali wszyscy i rozeszli się o dziesiątéj.
— Któż był a kto nie był?
— Pań mało... życia żadnego, stroje zaniedbane, słowem odbył się tylko dla ceremonji.
— A Domskie?
— Pani Domska prawie ciągle chora, odezwał się trochę zmięszany Grejfer.. córka się bawić nie lubi.
— Wprędce jadą? zapytała hrabina.
— Zdaje mi się — tak — gotują się już do drogi.
— Pan tam często bywałeś?
— Czasami.. panna bardzo miła..
— I bardzo bogata! z przyciskiem dorzuciła hrabina — o tem pan pewnie dobrze wiedzieć musisz?
— Ja? tak dalece.. nie wiem.
— Przecież przez Jaworkowską.
— Tak — coś — słyszałem.. ale panna bardzo wykształcona i wychowanie świetne..
— Cóż potem kiedy tam pana pono Pilawski uprzedził, rozśmiała się hrabina złośliwie spoglądając na niego, i natychmiast nie dając mu ust otworzyć rzekła. Pilawskiego niepodobna nie ocenić.. chyba by kto smaku i instynktu był pozbawiony. Człowiek jakich mało.. wielce sympatyczny i...
— Wiem, że miał szczęście podobać się pani.. rozśmiał się Grejfer.
— Bardzo nawet, panie Grejfer — bardzo.. zawrócił mi był głowę — wprost poczęła hrabina — wcale się z tem nie kryję, ale trafiłam na serce zajęte.
Pan Stanisław zmilczał, zdawał się namyślać — zwrócił twarz ku hrabinie i wybąknął niewyraźnie.
— W mojem przekonaniu wcale pospolity człowiek, wcale pospolity.. ale szczęśliwy.
— Toś się na nim nie poznał — odparła Palczewska. Słyszałam już przybywszy tu, że puszczono tu o nim jakąś bezsensowną plotkę.. rzecz ta się wyjaśni. Wprost potwarz i dosyć niezręczna.. Albert go znał w uniwersytecie.
Grejfer był jak na mękach..
— Ja tam, odezwał się z trudnością dobywając wyrazów z siebie — ja tam — o niczem nie wiem.. ale nie sympatyzuję z nim.. to trudno..
— Myślę że to nawet niepodobna! szepnęła Palczewska złośliwie.
— Jak to pani rozumie? obrażony podchwycił Grejfer.
— Temperamenta, charaktery, wychowanie, upodobania macie panowie różne. Pan stworzony jest do świata i salonu, on do cichego życia domowego i życia pracy. Trudno żeby się on podobał lub pan jemu.
— Wcale się też o to nie starałem, z przymuszonym uśmiechem odezwał się młody człowiek, zresztą jak to zwykle u wód bywa, rozjedziemy się i więcéj nie spotkamy. Co się tycze tych, jak je pani zowie plotek.. ja o nich nic nie wiem... nic nie wiem.
— Bardzo mnie to cieszy.. tak bezsensownego nic byś też pan nie powtórzył — zakończyła pani Palczewska żegnając go skinieniem głowy. Greifer jednak choć odprawiony, niespokojny nie miał ochoty odejść. Czuł potrzebę tłomaczenia się dłuższego, język mu swierzbiał.
— Na podobne gadaniny najlepiéj nie zwracać uwagi chociaż trudno ludzi obwiniać, rzekł z przymuszoną żartobliwością. Pan Karol Surwiński koniecznie w nim chciał widzieć jakiegoś zamaskowanego magnata, nie dziw że drudzy odkryli awanturnika. Po cóż się tak z sobą ukrywać, i dla uczynienia zajmującym osłaniać tajemnicą?
Hrabina szła nie odpowiadając nic, Grejfer dodał jeszcze..
— Na każdego z nas ludzie plotą choć jesteśmy znani i tutejsi, cóż dziwnego że i na obcego również.
Nie odebrawszy i na to żadnego słówka odpowiedzi, skłonił się wreście i powoli odszedł.
W tem pozornie tak spokojnem i wesołem towarzystwie, złożonem z ludzi sobie po większéj części obcych i przypadkowo na krótki czas zgromadzonych, przymuszona wesołość okrywała nurtujące spodem prądy małych intryżek, zachodów i mrówczą krzątaninę tego gatunku ludzi, którzy nie mogą wytrzymać żeby pod pretekstem własnego interesu lub moralności publicznéj, bliźnim nie szkodzili. Przezacny Surwiński pracował nad wyjaśnieniem prawdy, pani prezesowa nad odkryciem fałszu, Grejfer nad sprawą własnéj kieszeni, naostatek hrabina musiała się rozerwać. A że los na pastwę im wszystkim wydał w tym roku pana Pilawskiego i Domską, padali nieszczęśliwi ofiarą. Szczęściem mimo podejrzeń gorliwego czarno-żółtego Mamrotha, o których wspomniał Hercogowinie, bliższe badania okazały fałsz tego domysłu i ocaliły panią Domską od możliwéj jakiéj nieprzyjemności, w czasie wojennym mogącéj mieć następstwa groźne. Mamroth który lubił się gorliwie zajmować — (dla dobra ogółu) — śledzeniem indywiduów zdających mu się podejrzanemi, gdy raz powziął myśl iż przybyła z Berlina osoba, mogła mieć jakąś misję półurzędową, systematycznie wziął się do odkrycia prawdy. Napisał dokąd należało, odebrał odpowiedź, posłał raport i.... nierychło otrzymał zawiadomienie, iż omylił się grubo. Właściwe i kompetentne organa bezpieczeństwa publicznego oznajmiły mu, kto była pani Domska i uspokoiły zupełnie.
Urzędnik ten nadto był sumiennym, ażeby powiedziawszy domysł nieusprawiedliwiony przyjaciołce prezesowéj, nie miał go po bliższem zbadaniu rzeczy odwołać. Spotkawszy więc na przechadzce Hercegowinę, zawsze gotową do zajmującéj i nauczającéj z nim rozmowy, zatrzymał ją i odwiódłszy nieco w stronę, odezwał się. Pani prezesowéj, jeśli się nie mylę, zwierzyłem się z mojego domysłu w przedmiocie damy pod nazwiskiem Domskiéj tu przebywającéj. Jestem pewien, że pani, dawszy mi słowo iż wiadomość tę zatrzymasz przy sobie, zachowałaś ją tylko dla własnéj informacji. Otóż dziś przychodzi mi, sumienie każe, oświadczyć pani, że się omyliłem — tak — omyliłem się.
— W jaki sposób? spytała prezesowa ciekawie.
— Mam z najlepszego źródła, pewną wiadomość kto jest pani Domska.. nie ma w niéj nic niebezpiecznego.
— Ale któż ona jest? kto? proszę pana?
Mamroth się uśmiechnął, dobył papierka z kieszeni i z języka niemieckiego przetłómaczył następującą, kancelaryjnym sposobem wystylizowaną karteczkę. Pani Zuzanna z... Domska, córka zamożnego obywatela z księztwa.. lat 48, otyła.. włosy siwiejące.. Właścicielka Magazynu Mód w Berlinie, na rogu ulicy.. Unter den Linden.. Majątek znaczny, osoba w żadne obce swojemu powołaniu sprawy się niemięszająca, oddana wychowaniu córki.. Elwiry.
Pani prezesowa posłyszawszy o magazynie mód, załamała ręce i parsknęła śmiechem pełnym tego szlachetnego uczucia radości, gdy się uda dobremu sercu znaleść na drodze kamień, którym cisnąć może na niespodziewającego się pociska bliźniego... Zadrgała z radości. Marchande de Modes! Marchande de Modes! poczęła powtarzać biorąc się za boki.. Otóż to nasi koneserowie salonowi! Wzięli ją też jak ten dudek Surwiński Pilawskiego za Grafa, za coś osobliwego, za wielką panią!.. a to....
— Wielką panią ona jest — przerwał Mamroth, piszą mi że bardzo bogata!
— Z igiełki i nożyczek! ze wzgardą zawołała prezesowa..
— No — i córka obywatelska.
— Ale modniarka, nic więcéj jak modniarka! zawołała Hercegowina radując się — wielka mi figura! A tak to chodzi poważnie jak jaka wojewodzina! A tak się to dmie, a tony sobie daje... Modniarka! Teraz zrozumieć łatwo dla czego pani i panna zawsze były tak postrojone... wszak ci to nic nie kosztuje, bo sobie z cudzych obrzynków poszyją fioki.
Mamroth patrzał zdziwiony i posępny.
— Nie rozgłaszaj pani tego, rzekł, nie ma potrzeby.
— Dla czego? cóż to? tajemnica stanu? Czemu ludzie nie mają wiedzieć kto jest ta jejmość?
— Ja panią o to proszę — dodał przyjaciel — i powiem pani to jedno, że jeśli się to rozgłosi — nigdy w życiu ode mnie nieposłyszysz słowa..
— Prezesowa spoważniała nagle. To co innego! co innego, jeśli pan radzca mi zakazujesz..
— Proszę.
— Ale dlaczego, dla czego? Urzędnik usta podniósł zaciśnięte w górę, popatrzał długo, brwi ścisnął i rzekł. Dla tego że ja — proszę..
Prośba była niemal rozkazem.
— No — jakto nikomu?
— Nikomu.
— E! bo pan to nudny jesteś.
Tajemniczo dźwignął ramionami radca, schował kartkę do kieszeni, uchylił czapki i odszedł. Hercegowina postała chwilę, pomyślała i miała iść, gdy oddawna zdala stojący na straży siostrzeniec p. Porfiry, zbliżył się zwolna z uśmieszkiem pełnem poszanowania przyszłego spadkobiercy.
Nie ma w świecie niewdzięczniejszéj roli nad konkurenta do szkatułki, bo nikogo gorzéj w ogóle nie przyjmują, nikt przykrzejszych nie obudza myśli; nikt na kwaśniejsze nie jest wystawiony humory, nikomu słodycz, uległość, cierpliwość nie opłacają się bolesniejszemi gderaniami, nad takiego siostrzeńca. Są może szczęśliwe charaktery starych, umiejące tę niechęć ku przyszłym spadkobiercom pokryć i osłonić, ale ciocia prezesowa była z natury kwaśną, cóż dopiero gdy jéj taki nieznośny Memento-mori, nawinął się na oczy. Nawet wesoła warzyła się natychmiast jak śmietanka w upały. Tym razem też widząc nadchodzącego, ściągnęła brwi.
— Chciałem cioci, dzień dobry powiedzieć..
— A i ja też zbieram ci się coś... powiedzieć także i myślę, że czas potemu.. bardzo czas.. Podniosła groźne wejrzenia...
— Powiedz ty mnie — po co ty tu siedzisz? co ty tu robisz? Już mi się przykrzy widzieć cię gdziekolwiek się ruszę na moich piętach? Czy to ja jestem małe dziecko, czy zgrzybiała baba, żebyście mnie tak nieodstępnie pilnowali?
— Ale uchowaj Boże, przerwał mocno się czerwieniąc Porfiry... wszakże ja.. nie przeszkadzam... ja tu jestem... tak sobie... tak sobie... dla własnych moich.. okoliczności.
— Jakież? po co? zawołała ciocia, młody człowiek powinien coś robić, czemś się zająć, cóż ty robisz? Czas tracisz nadaremnie, bąki zbijasz.
— Proszę cioci prezesowéj, odezwał się nieco zmieszany Porfiry, który długo mówić nie lubił i nie bardzo był zdolny, proszę cioci prezesowéj — ja — ja — nawet mam cel mojéj bytności w Krynicy.. mój własny...
— Jaki? i dla czegoż mi o nim nic nie mówisz? egzaminowała ciotka.
— Bo, cóż miałem mówić przedwcześnie, kiedy jeszcze nie mogłem nic rozpocząć?
— A cóż zamierzałeś rozpoczynać?
Porfiry spuścił oczy i westchnął.
— Proszę cioci przezesowéj, żeby się nie gniewała, bo ja na to mam zezwolenie od mamy, gdyby się co trafiło, ja, proszę cioci prezesowéj, zamierzyłem zakochać się i ożenić...
Usłyszawszy to wyznanie Hercegowina stanęła, wstrząsła się cała, ręce z różańcem splotła nagle, aż stawy w nich jękły i tupiąc nogą spytała.
— Co? co? matka ci tem głowę nabija? Ty! tobie żenić się?
— A dla czegóżby nie? rzekł Porfiry... w moim wieku ludzie bardzo się żenią i kochają.
— Młokos jakiś! a toś się spowiadać z tego powinien! zawołała ciotka. Nic nie masz, nie zapracowałeś w życiu grosza, kąta dla żony nie znajdziesz...
— A, proszę cioci prezesowéj, jabym sobie życzył taką wziąć, żeby ona mnie do swojego kąta zaprowadziła — odezwał się Porfiry — ja inaczéj jak z osobą majętną żenić się nie myślę. Niech ciocia nie sądzi żebym był płochym.
— A któraż cię też zechce? która? przerwała surowa Hercegowina, ni z pierza ni z mięsa...
Młodzieniec spuścił oczy. Do pierza się nie poczuwał tak dalece, ale był przekonany iż z mięsem mógł się pochwalić. Jak go Bóg stworzył to stworzył, ale pamiętał o sobie i starał się rumiano i krzepko wyglądać. Pracą się nie męczył, myśleniem nie nużył, jeść lubił, spać nie zaniedbywał. Ciocia była, za surową, widział się skrzywdzonym i zamilkł. Prezesowa popatrzyła na tę konfuzję młodzieńca, i ruszyła powtórnie ramionami..
— A cóż? może już i projekt gotowy?
Porfiry zamilczał. Mów że — cóż stoisz jak słup?
— Kiedy ciocia nie pochwala?
— Nie pytałeś się mnie w czas? a gadajże przynajmniéj — cóż robisz?.. Jesteś gotów w jaką kaszę wleźć, bo to tu ewangeliczna uczta w téj Krynicy...
Jeszcze raz westchnął pokrzywdzony.
— Cóż ja mam mówić kiedy ciocia prezesowa..... nie każe. Tak dalece się nie zaawansowałem.. a jeślim się cokolwiek i zakochał, gotów jestem odstąpić.
— Kogo? co? zakochałeś się? w kim? mów mi natychmiast..
Siostrzeniec zdawał się mocno z sobą walczyć.
— Proszę cioci prezesowéj, rzekł, nie ma jeszcze tak dalece nic. Na przechadzkach czasem mijałem po kilka razy... i popatrzyłem... to z ławki na przeciw przyglądałem się i wzdychałem, alem jeszcze i słowa do panny nie mówił.
— A gdzież ta panna? jaka? gotoweś jeszcze w żydówce się zakochać? — Ale — proszę cioci prezesowéj, już nie jestem tak głupi, żebym nie wiedząc w kim, puścił się. Ja chodziłem wprzódy do kancelarji.. i wiem kto to jest.
— A powiesz że mi nareście jak się nazywa?
Śliczna panna! proszę cioci — tak pięknéj panny jeszcze nie spotkałem, prócz raz w teatrze we Lwowie, ale tamta była.. osoba... osoba.. niebezpieczna.. ta zaś obywatelka.. i majętna..
— Nazywa się?
— Panna Elwira Domska..
Ciotka śmiać się szczerze zaczęła i nie połajała nawet.
— Jak na początkującego wybór wcale nie zły, rzekła szydersko, tylko nie na twój to rozum, mój Porfirku.
— To jest prawda, szepnął siostrzeniec, że wedle tego co uważałem, stara się tam pan Pilawski który ma odzienie z Londynu i pan Grejfer, który się ubiera w Wiedniu... a nawet Grejfer się tam wkręcił, ale kto to może wiedzieć, kto się podoba. Wszak i ja podobać się mogę.
Ciotka uderzyła się palcem w czoło za całą odpowiedź i parsknęła śmiechem. A daj temu pokój, rzekła, to nie dla ciebie... Jak ci czas przyjdzie żenić się, wyszukać ci musimy żony i pomódz, sam rady nie dasz.
— Ja.... proszę cioci prezesowéj, nie myślę się awansować zbytecznie, a jeślibym, prawdę powiedziawszy, dodał rozumny kawaler, trochę się pokochał, toć mi serce nie uschnie.. Ludzie się i po dwadzieścia razy kochają.. a ja ani razu dotąd...
— Bystro spojrzała nań prezesowa. Zmów koronkę do Przemienienia, powiadam ci, darmo się na pośmiewisko nie dawaj.. jak ludzie zobaczą wezmą cię na fundusz...
Zmilkł Porfiry, ciocia jakoś zmiękła, może naiwność dziecka tego litość w niéj obudziła, uśmieszek błądził jéj po ustach.. Powoli zaczęła daléj iść ścieżyną a siostrzeniec krok w krok za nią, w ostatku dała mu rękę do pocałowania i odprawiła go.
— Nie durz się darmo.. lepiej byś do domu jechał i żniwa pilnował...
— Bardzo jeszcze nierozgarnięty i strasznie chłopiec niewinny, mówiła w duchu ciocia prezesowa... Przypuśćmy żeby téj dziewczynie córce modniarki przyszło do głowy go zbałamucić... wzięła by go jak chciała. Otóż skutek tych mięszanych towarzystw, gdzie się nigdy nie wie kogo się spotyka. Każdy dziś ma prawo tak samo się jak my ubrać, tak samo żyć i tam bywać gdzie i my. Dopilnuj że się tutaj ażeby poczciwi nie policzkowali... z tego wszystko złe że dziś nikt na swem miejscu nie chce zostać... Pnie się każdy.. Obraza pana Boga...
I ciocia prezesowa korzystając z chwili wolnego czasu poczęła się modlić.. bo miała czasem po kilka tysięcy zdrowaś do odmówienia w krótkim terminie. Osoba była pracowita i pobożna.
Najgorzéj wiodło się panu Stanisławowi Grejferowi, chociaż miał za sobą potęgę i protekcję pani Jaworkowskiéj. Grejfer jakeśmy się dziś nauczyli mówić, przerachował się, zapędził i spostrzegł że mógł być skompromitowanym bezużytecznie. Drzwi Domskiéj były mu jeszcze zamknięte, chociaż pani Jaworkowska zapewniała, że u matki jest jak najlepiéj położonym i że wkrótce nawet znowu przypuszczonym będzie do oblicza tych pań. Z dnia na dzień wszakże czekając na to, pan Stanisław doczekać się nie mógł aby go przyjęto. Nie uszło to kołatanie baczności ludzi, którzy z niego po cichu żartować sobie zaczynali, a tego Grejfer znieść nie mógł. Lubił on sobie z drugich szydzić trafnie, ale siebie dotykać nie pozwalał. Co chwila oczekiwany i zapowiedziany powrót Pilawskiego niepokoił go wielce. Przeczucie jakieś zwiastowało mu, że będzie miał przykrą do przejścia chwilę. Byłby może nawet pod pozorem jakimś wyjechał, gdyby się nie wstydził, nie lękał gadaniny że z placu uszedł dla wstydu lub niebezpieczeństwa. Jeśli kiedy to teraz należało mu nadrabiać fantazją i nie okazywać wcale, że zwątpił o sobie.
W parę dni potem gruchnęło rano po Krynicy, iż Anglik przybył i że go już widziano. Gospodarz hotelu rozpowiadał wszystkim, iż koniecznie jaj świeżych zażądał do śniadania. Pilawski przyjechał z nim razem... Byli w jak najlepszéj komitywie i przyjaźni, wspólna podróż zbliżyła ich i uczyniła poufałemi. Sir William stanął w pokojach obok Pilawskiego, drzwi łączące dwa mieszkania kazał otworzyć i cały ranek zszedł im na żywéj gawędzie. Ciekawi którzy chcieli jéj podsłuchać pode drzwiami stracili czas i zachód, rozmawiali bowiem po angielsku i gospodarz upewniał, że brzmienie tego języka do ciągłego dławienia się było podobnem. Pierwsze odwiedziny tych panów około drugiéj godziny były do hrabinéj Palczewskiéj. Gospodarz który wiedział iż wyjść mają i chciał się typowi angielskiemu przypatrzeć, opowiadał o wyspiarzu potem, iż miał piękną twarz, długą, zęby białe trochę zająca przypominające i wspaniałe bakenbardy. Takich panów co imitują Anglików, u nas panie pełno — mówił po cichu — ale to zaraz znać że Anglik prawdziwy..
Dumnym był nieco z tego iż w jego domu stał ten unikat, jakiemu równego drugiego nierychło miała widzieć Krynica.
Od gospody pod Różą do domku pani Emilji na drodze niby przypadkowo spotkali osób kilka, które chciały widzieć anglika, aby toś o nim módz powiedzieć. Hrabina, która już była o przyjeździe uwiadomioną, przyjęła Sir Williama nader wesoło i wdzięcznie, dziękując mu za dotrzymanie słowa. Równie prawie przyjacielsko przywitała Pilawskiego, na samym wstępie oświadczając mu, iż się bez niego nudziła. William był w humorze rzadko się anglikom trafiającym, młodym, wesołym, rozpogodzonym... Rozmowa naprzód padła na Tatry.
— Alp widziałem wiele i wspanialszych, rzekł anglik, wszystkie mniéj więcéj otacza pustynia i ubóstwo, człowiekowi w sąsiedztwie tych olbrzymów osiedlić się i wyżyć trudno. Wszyscy górale są potroszę do siebie podobni... Lecz, dla nas Europejczyków, dodawał, Tatry są najoryginalniejsze, bo stoją do dziś dnia prawie takiemi jakiemi je pan Bóg stworzył. Stan natury nietknięty, nie naruszony... to je dla nas drogiemi czyni. W Szwajcarji wszystko popsuła spekulacja, w Tatrach ludzie i ścieżki nieogładzone i tem ciekawsze... Dziko, głucho, pusto, głodno, można by sądzić być po za granicami Europy i cywilizacji — a to właśnie Tatry szacownemi czyni i to że ich nikt nie zna.
Sir William wychodząc z tego punktu widzenia, wszystko co spotykał znajdował wielce zajmującem, obiecywał nawet, tak był zakochany w téj terra incognita, któréj pragnął być Kolumbem, iż na rok przyszły na dłuższy tu czas przyjedzie, aby na niedostępne drapać się szczyty i opisać swą wycieczkę w roczniki Alpejskiego klubu. Hrabina przyklasnęła temu zamiarowi. William był zgorszony iż fotografii piękniejszych widoków nie znalazł, obiecywał więc z sobą na swój koszt wziąć fotografa, wydać album itp. itp.
Pilawski milczał, więcéj potakując niż przecząc...
On także Tatry znajdował pięknemi i zamiast fotografa życzył im Calam’a.
Wśród téj rozmowy, hrabina odwróciła się do niego i zapytała po polsku: byłeś pan u sąsiadki?
— U kogo?
— U pani Domskiéj! ramionami ruszając do dała Palczewska.
Pilawski zarumieniwszy się nieco, głową potrząsł.
— A to niegrzecznie — rzekła z uśmiechem, zostaw że mi pan anglika na pastwę, a sam idź, już ja wiem że ci pilno.
Pilawski chciał się tłómaczyć, podług zwyczaju tupnęła nóżką, Idź pan, idź — nie wstydź się, a po wizycie wracaj na obiad do mnie. Anglika ja zabawię.
Zawahawszy się nieco, Pilawski wziął za kapelusz i poszedł. Dzień był, co rzadko w Krynicy, pogodny, spiesząc do hotelu, spostrzegł tego dnia po raz pierwszy wyszłe na przechadzkę obie panie, którym z boku, jakby przyczepiony towarzyszył Greifer... Jak tylko je zobaczył, skierował się natychmiast ku nim. Nim się zbliżył jeszcze, widział jak pan Stanisław, który szedł po stronie panny, niepatrzącéj na niego wcale, skłonił się żywo i ścieżką boczną, może dla uniknienia spotkania z nim odszedł.. Wzrok Elwiry zwrócił się zdala ku niemu. Gabriel prawie się przeląkł widząc jéj twarz zmienioną, bladą i wyrazem wewnętrznéj boleści okrytą. Dojrzał też iż matka, zobaczywszy go z wyraźną intencją udawała, że nie widzi i oczy w przeciwną skierowała stronę. Szły powoli ku cieniom i laskowi.
Pilawski pospieszył je przywitać, dziwnym wzrokiem zmierzyła go Elwira, pani Domska oddała mu ukłon lekkiem głowy skinieniem i znowu odwróciła się od niego. Nie spytano go nawet przez grzeczność o podróż, o zdrowie, obie panie osobliwszym sposobem były nieme i zakłopotane. Pilawski widział jawnie, iż tu coś zaszło, czego sobie wytłumaczyć nie mógł, coś jemu szkodliwego. Pobladł i zmięszał się.
Kilka kroków przeszli tak w milczeniu, w ostatku Pilawski się odezwał stłumionym głosem.
— Zapewne przeszkadzam, chciałem tylko przywitać, widząc że i pan Greifer był natrętnym, to mnie ośmieliło.. Może pani chce spocząć? zwrócił się do matki.
Odpowiedziano mu coś niewyraźnie, ale oczy Elwiry w zastępstwie ust, zdawały się zapowiadać że potrzebują rozmowy poufnéj — pociechy.
— Czy pani nie była chora? zapytał Gabriel.
— W istocie, pośpieszyła za córką odpowiedzieć matka. Elwira i była i jest chorą jeszcze — lekarz nakazał spoczynek.. Miałyśmy już wyjeżdżać, tu powietrze nie służy.
Nie chcąc na ten raz narzucać się dłużéj, i widząc że zamiast miłego przyjęcia, jakiego się spodziewał, spotykało go zimne i nienaturalnie milczące ze strony Elwiry, sądząc że może w czem przeszkodził tym paniom, Pilawski ukłonił się i odszedł, smutny, zadumany, przemyślając nad tem jak i gdzieby mógł nie zwracając oczów pomówić z Elwirą. Czuł sercem iż jakieś tłumaczenie, wyjaśnienie było potrzebnem...
Mocno zaniepokojony, chwilę się wstrzymał rozmyślając co z sobą pocznie, czy ma powrócić do hrabiny, czy pójść skupić ducha w samotności, aby wynaleść środek widzenia się z Elwirą. Spojrzał na zegarek, było już prawie dwie godziny jak wyszedł i z anglikiem, do obiadu u pani Palczewskiéj dość jeszcze czasu... Skierował się więc ku Hotelowi. Szedł ścieżką ze spuszczoną głową, gdy jakby przeczuciem podniosłszy ją nagle.. ujrzał naprzeciw siebie kroczącego mężczyznę, który jak tylko go postrzegł w górę podniósł kapelusz i uśmiechnął się z radością wielką. Natomiast Pilawski osłupiał, zbladł, załamał ręce i stanął jak wryty. Widocznem było że to zjawisko niemiłe, pomięszało mu wszystkie szyki...
A było w istocie oryginalne. Młody mężczyzna wykrygowany, wyelegantowany, wyfryzowany, przypominał powierzchownością paryskiego fryzjera z modnego magazynu na bulwarach. Człowiek ten nie szedł ale, rzekłbyś, tańcował idąc, tak stawiał kroki z pamięcią o tem, ażeby wdzięcznie się wydawały. Układ jego cały nienaturalny był, wyłamany, ręce pozaokrąglane, głowa podniesiona z pewnem przechyleniem na bok nadawać jéj mającem melancholiczną fizjognomję wierzby płaczącéj. Lśniły się na niéj włosy utrefione, wypomadowane, rozdzielone starannie i ułożone z obu stron skroni z głębokim namysłem by malowniczo wyglądały. Wąs śpiczasto zakończony dwoma sznureczkami i bródka hiszpańska długa nader starannie wypielęgnowana, przy białéj i bladéj cerze, odbijały jak na źle kolorowanym obrazku. Z pod białego jak śnieg kołnierzyka, niebieski, lazurowy krawat wyglądał, uciśnięty szpilką na któréj zręczny złotnik związał w trofeum szpicrutę, i dżokejską czapeczkę, podkowę i strzemię, godła sportu. O reszcie stroju dobranego właściwie do tych premissów, mówić byłoby zbytecznem. Lakierki były z guziczkami i szyte białym jedwabiem, dalsze ubranie z lampasami kamizelka otwarta wdzięcznie, a przy niéj zwieszał się zegarek z łańcuchem, wedle wszelkiego podobieństwa ze złota talmi, niezmiernéj grubości, dzwigającym pieczęć, medaljon ogromny emaljowany i całą kolekcją ciekawości różnych, między innemi mikroskopijną armatę...
Nim się miał czas ów elegant odezwać do pana i Pilawskiego, Gabriel zawołał głośno:
— Ale po cóżeś tu u licha mnie gonił i po co? po co?
— Przepraszam pryncypała — rzekł zmięszany nieco młodzieniec, były interesa naglące, ja nie mogłem ich brać na moją odpowiedzialność. Pilawski przyskoczył doń żywo, schylił mu się do ucha, poszeptał coś kilka minut żywo i dodał.
— Rozumiesz mnie?
— Rozumiem — cicho szepnął elegant.
— Niezapomnisz?
— Broń Boże!
— Idzie mi o to wielce — dorzucił Pilawski. Nawet jeśli można, wolałbym ażebyś rozmówiwszy się ze mną natychmiast powracał.
Twarz biednego przybylca przeciągnęła się.
— Proszę pryncypała, rzekł smutnie — kiedy już tyle się drogi zrobiło... ja ręczę, że tam wszystko pójdzie jak należy.. niechby mnie wolno było choć dzionek.. dzioneczek....
— Ale ja ci tydzień daję, byle nie tu.... nie tu. Jedź sobie do Szczawnicy, zabaw się! A tu.... gotoweś mi się wypaplać, gotów cię kto zobaczyć, ja będę w trwodze.
— Niech że mi pryncypał zawierzyć raczy.... już kiedy się słowo rzeknie, to się dotrzyma. Człowiek siedzi i pracuje..
— Dam ci wakacje.. dam! zawołał Pilawski... tylko nie tu.
— Ja ich teraz sam nie wymagam, bo interesa są pilne... lecz kiedy już tyle się drogi uczyniło.
Pilawski ręką machnął. Elegant który dotąd stał z kapeluszem w ręku, trzymając go nad głową, nakrył ją i począł iść za pryncypałem swoim z pewnem uszanowaniem, tak się obrachowując aby mu pół kroku naprzód zawsze zostawić. Nieszczęśliwemu Pilawskiemu którego twarz okryła się smutkiem, nawet sąsiedztwo tego młodzieńca, zdawało się niezmiernym ciężarem i przykrością. Szedł jak na ścięcie, wiodąc go za sobą, niespokojnie rzucając oczyma dokoła, czy ich kto nie widzi. W istocie elegant był kompromitującym. Wypiętnowana na nim była ta elegancja z talmi złota, która do prawdziwéj tak się ma jak kolorowana litografja do obrazu Rafaela. Młodzieniec zdawał się tymczasem zadowolniony nadzwyczaj z siebie, przejęty błogo gustownością i pięknością swéj postaci. Szedł wyzywając oczów by nań patrzały, serc niewieścich by je podbijał.. Kiedy niekiedy spoglądał sam, to na wielki medaljon wiszący u dewizek, to na lakierki stębnowane w figle różne, to na zielone, majowe, krzyczące rękawiczki glansowane, pozapinane tak że ogromna ręka ledwie się w nich mieściła. Pilawski wciąż idąc powtarzał jeszcze.
— Ale po co było przyjeżdżać? po co?
— Proszę pryncypała — ja nie mogłem brać tego na moją odpowiedzialność.
Tak weszli do gospody pod Różą, Pilawski pospieszył z nim do swego pokoju, oglądając się jeszcze czy ich kto na schodkach nie spotka, i zamknął się z nim na klucz na długą rozmowę.
Tymczasem postać tak wdzięczna i strojna nie mogła przejść od hotelu warszawskiego przez całą Krynicę, niezwracając ciekawych oczu. Lakierowane buty, zielone rękawiczki, lazurowy krawat, medaljon ogromny, kapelusz jak lustro swiecący... sam chód nawet i krygi powszechną obudziły uwagę. Ujrzał go pierwszy Greifer i zobaczywszy że się witał z Pilawskim, z nim poszedł do hotelu i poufale rozmawiał, jako człek baczny, który ze wszystkiego umie korzystać, natychmiast pobiegł na zwiady. Niewinny ks. Brzoza idący z brewiarzem, powiedział mu na pytanie, iż przypadkiem wie iż ten młodzian przybył wczora w nocy, zajechał do Warszawskiego hotelu, pytał zaraz o Pilawskiego i ubrawszy się do niego poszedł. Ks. Brzoza sam stojąc w tymże domu, mimowolnie się o tem dowiedział. Grejfer czując iż mu to się na coś przydać może, posunął się do dobrze znajomego gospodarza hotelu. A że ten zwykł był utyskiwać na pustki i brak gości, miał dobry assumpt do rozpoczęcia rozmowy. Utyskiwanie trwało.
— Wczoraj ci tu przecie ktoś zajechał.
— A co mi tam z niego! zapowiedział, że nie dla wód tylko za interesem do tego pana Pilawskiego. Zabawi może dwa dni i powraca. Co to za gość, kiedy jak po ogień nie jak po wodę przyjechał.
— Cóż to za jeden? zapytał p. Stanisław.
— Kto go wie? zapisał się Jerzykiewicz z Warszawy.
— No — ale stan — zajęcie? któż? co?
— Dał tylko sztrych w książce.. któż go tam będzie pytał? Co mnie do tego, byle paszport miał. Wygląda to prawda na fryzjera.. tylko że takich teraz elegantów co nie miara, którzy nie lepiéj od niego się prezentują..
— Jerzykiewicz! powtórzył parę razy Greifert. Czy będzie u was jadał?
— Nie mówił, — lecz jeśli na godzinę się nie stawi, czekać nie myślę.
— Jerzykiewicz! powtórzył jeszcze dla wbicia w pamięć nazwiska Grejfert, zagadał potem o czem innem, pożegnał się i poszedł.
Łatwo było rozrachować że przybyły za interesem do Pilawskiego, znał jego i stosunki pana Garbrjela najlepiéj, cenna więc rzecz była dobyć coś z niego. Niemniéj baczny na każde poruszenie żywotne w Krynicy, pan Karol Surwiński już go też widział, już doszedł po co i dla czego przybył, a równie — może więcéj niż pierwszy był interesowanym wywiedzieć się dokładnie od tego, jak sobie wyobrażał oficjalisty pańskiego — o panu. Oba więc czyhali na młodzieńca w lakierkach, obiecując sobie jeść z nim obiad w hotelu Warszawskim.. Jerzykiewicz ani się domyślał nawet iż nań spiski knuto.
Zamknięty na klucz z pryncypałem, zmęczył się rozmową z nim i jakiemiś rachunkami aż do godziny późnéj, tak iż w hotelu Warszawskim czas obiadowy przeszedł. Pilawski zapomniał też o stawieniu się na obiad do hrabiny i przysłano po niego, a że drzwi były zamknięte musiano stukać i dobijać się. Gabriel przestraszony uchyliwszy drzwi zapewnił kamerdynera, iż natychmiast przychodzi, papiery jakieś ze stołu zrzucił do kuferka, eleganta uwolnił a sam pobiegł co prędzéj do pani Emilji — bo zupa była rozdana i nie czekając nań zajadano.. Nie spytano go przez grzeczność gdzie był i dla czego się tak zabawił. Pilawski też nie tłumacząc się siadł. Rozmowa hrabiny z anglikiem była niezmiernie ożywioną.
Tymczasem nieszczęśliwy ów elegant, którego zamiast wdzięczności pryncypała spotkała wymówka, po co przyjechał, zmęczony drogą, utrapiony piekącemi ciasnemi lakierkami, głodny, wyszedł z hotelu pod Różą, nie myśląc o niczem tylko ażeby coś przekąsić.
W Warszawskim dawno było po obiedzie. Grejfer i Surwiński palili cygara w jadalni przechadzając się — obrus jeszcze był na stole.. i dwie solniczki osamotnione jak wyspy na oceanie poświadczały o zjedzonych przysmakach... Gdzieniegdzie walały się okruszyny chleba i czerwony Vöslauer zostawił ślady starannego farbowania jakiemu uległ w fabryce. Pan Jerzykiewicz wszedł, zmierzył okiem stół i westchnął, zanim nadbiegł uprzejmy gospodarz.....
— Czy pan jadł?
— Nic, od rana — nic w gębie nie miałem — smutnie odezwał się Jerzykiewicz.
— Zupą, sztuką mięsa i naleśnikami służyć mogę — rzekł właściciel hotelu. A wino?
— Pół butelki czerwonego, bąknął nieśmiało elegant, i — gdyby tak był kieliszek wódki?
— Żytniéj, kontuszówki czy kminkowéj? przerwał z pewną dumą wyliczając swe zapasy gospodarz.
— Co z brzegu to nieprzyjaciel! weseléj bąknął Jerzykiewicz, i usiadł na krześle. Tu rozpoczęła się operacja zdejmowania obcisłych rękawiczek, z pod których wyszły zmoczone i krwią nabiegłe ręce na światło dzienne.. A że dzień był gorący, zielona barwa glansowanych rękawic umarmuryzowała pięknie dłonie eleganta. Popatrzał na to melancholicznie i zdawał się godzić z przeznaczeniem.
W czasie tego epizodu, Surwiński i Grejfer z cygarami przechadzali się po obu stronach stołu, jeden od drzwi do komina, drugi od komina do drzwi. Surwińskiemu los pobłogosławił tak, iż z jego strony siadł Jerzykiewicz, miał więc nadzieję że prędzéj rozmowę zawiązać potrafi. Greifer rachował na swą zręczność i śmiałość, na obycie się ze światem pod Baranami, w Łańcucie i Krzeszowicach.
Chłopak en manches de chemise, przyniósł naprzód wódkę, któréj spory kielich nalał sobie gość i wypił jak należy, z widocznem zadowolnieniem... Potem solił chleb i jadł głodny. Oglądał się na chodzących kiedy niekiedy, lecz nieokazując ochoty do rozmowy. I Surwiński i Greifer myśleli od czego by począć. Tylko pan Karol czujący współzawodnika w panu Stanisławie — rachował. Jak ja pocznę, to ten się przyczepi, wmięsza i zbierać będzie owoce. Nie — zmilczę, niech on zacznie. Greifer śmielszy stanął naprzeciw Jerzykiewicza, sparł się oburącz o stół, popatrzał i rzekł:
— Pan dobrodziéj dla — kuracji?
Jerzykiewicz mimo ust pełnych chleba z solą, co prędzéj się uwinąwszy z nim — odparł grzecznie.
— O, nie, ja — tego panie dobrodzieju — dla interesów — pryncypała.
Ledwie wyrzekł tego nieszczęsnego pryncypała, pożyczonego z handlowéj nomenklatury niemieckiéj, gdy sobie przypomniał, że powinien był milczeć. O mało się za język nie ukąsił.
— No — źle, rzekł w duchu — ale licha zjedzą żeby ze mnie dobyli co więcéj.
— Pan z Warszawy? spytał Greifer.
Jerzykiewicz pod świeżem wrażeniem potrzeby milczenia, chciał zmydlić. Nie było podobna, w książce stało, że z Warszawy jechał. Pomyślał: no, toć przecie żadna tajemnica.
— A, tak! z Warszawy, z Warszawy, — i dokończył w ducha — więcéj ani słowa!
Z boku stało krzesło, Surwiński na niem przysiadł się, i popatrzywszy na Greifera z pewnym rodzajem politowania, począł:
— Prawda, iż z tych płaszczyzn mazowieckich... do naszéj pięknéj Galicji przybywszy, musi się serce radować. Śliczny kraj, panie!
— Ale drogi, panie, kościołomne! rzekł Jerzykiewicz... kamienie, korzenie, doły, dziury.. i na kości arcy niewygodnie.
— Wózki te góralskie trzęsą, dorzucił Greifer.
— O! trzęsą — ja com do dróg prywatnych nie nawykł.... mówił Jerzykiewicz.
Ale w chwili gdy już czynił to zeznanie, pomiarkował że dopuścił się nieostrożności, po co było się do tego przyznawać? Urwał i zamilkł, wniesiono bowiem zupę bladą, wśród któréj wężowe zwitki makaronu w przyjemny gzygzak się składały. Dobywanie tych misternych zwojów niełatwe, usprawiedliwiało chwilowe milczenie... Greifer tymczasem rozpatrywał się w człowieku.
— To jakiś naiwny chłopak! rzekł — pociągnąć za sznurek, dobędzie się z niego co trzeba.
Surwiński patrzał też szukając w nim a priori, czy był plenipotentem, sekretarzem, kasjerem; archiwistą lub kontrolerem wielkiego nieznajomego.
— Pan nie musisz mieszkać na wsi, jeśliś do złych dróg nie nawykł — odezwał się Greifer — boć one po wioskach wszędzie takie jak u nas?
Pytanie było pułapką — Jerzykiewicz domyślił się tego, ale jak żył nie był nigdy w położeniu takiem, by potrzebował się z czem taić i szło mu to ciężko. Jakże było nie odpowiedzieć, a odpowiadając jak było się nie zdradzić.
— To jest tego, odezwał się po namyśle.. są szosy... panie dobrodzieja — są szosy.
Szczęśliwie mu się to bardzo udało, sam przynajmniéj bardzo był zadowolniony — odpowiedział i nie powiedział nic.
— Dobra nad wielkim traktem, zapisał sobie Surwiński — oczywiście, o ile sobie przypominam.. Międzyrzecczyzna.. Zdradza się kawaler.
Greifer nie był kontent. Podano sztukamięsę, chrzan, ćwikłę i musztardę, Jerzykiewicz zatopił się w dobieraniu przyprawy.. Po zupie czas był napić się Vöslauera.. a że dla prozopopei pił szklanką, gospodarz zaś zamiast pół butelki dał całą, wychylił szklanicę dużą, niezważając na to iż wódka już zupą rozgrzana w głowie szumiała.. Napój ten dodał Jerzykiewiczowi bystrości umysłu i rzekł w duchu. Chcą gadać? to dobrze, ale póki oni mnie będą brali na pytki, trudno mi się przyjdzie wykręcić, zażyję ich z mańki, sam pocznę.
Jakoż począł wychwalać piękności Krynicy... a że znać nie był wprawny do kreślenia krajobrazów, wprędce przekonał Greifera, iż nienależał do wybranych, którzy się po salonach obracać zwykli.
— Chłopak wyelegantowany jak perukarz na niedzielę, a — osioł, rzekł Greifer — cóż on może za rolę odgrywać przy tym pryncypale?
Im więcéj mówił pan Jerzykiewicz, tem się bardziej plątał. Sam Surwiński odkrył, że musiał to być oficialista miejski, zapewne z głównéj kancellarji gdyż o wsi, lasach, polach itp. plótł androny. Greifer się niecierpliwił i powtarzał sobie — osioł!
Tak przeszła sztukamięsa i dojechano do naleśników z powidłami.
Surwiński dotrzymywał placu uparcie. Pan Stanisław zniecierpliwił się. Oba patrzyli na siebie koso. Gdyby mi ten świeżo wypieczony salonowy filar nie przeszkadzał, dawno bym był w domu — mówił Surwiński. Żeby nie ten stary nudziarz, we cztery oczy zrobiłbym z nim co chciał, wzdychał Greifer. Jerzykiewicz zaś, po drugiéj szklance wina, oddawał sobie sprawiedliwość. Jeśli się co chcieli ze mnie dowiedzieć — bardzo się oszukają — oho!
Pan Stanisław znudzony zapalił drugie cygaro, ukłonił się, trzasnął drzwiami i poszedł, Surwińskiemu oczy zajaśniały — przysunął się z krzesełkiem do Jerzykiewicza.
Miał on starą metodę jeszcze zbliżenia się do ludzi, prostą ale skuteczną. Zadzwonił — chłopiec w kamizelce wszedł. Daj ty mi tu butelczynę starego węgrzyna i parę kieliszków... rzekł do niego.
— Parę kieliszków? podumał Jerzykiewicz, cóż to on myśli?
Chwilę trwało uroczyste milczenie, obiad się kończył. Jerzykiewicz niepostrzegłszy się kwaskowatego Vöslauera dopił do dna. Było mu jakoś dobrze na świecie, zapalił cygaro.
— Państwo tam w téj Warszawie dobrych cygar nie macie! rzekł Surwiński — pozwolisz, szanowny panie, że mu będę służył suchem i co się zowie smacznem.
Elegant przestraszył się nieco i począł kłaniać, ale jakże było cygara odmówić.
— Kieliszeczek węgierskiego? zapytał stary.
— Ale panie dobrodzieju — ja tego — ja tego, ja nie tego, bąkał Jerzykiewicz. Prawdziwie żeby nie było zanadto, i cóż ja nieznajomy.. przecież niezasłużyłem.
— Daj mi pan pokój, ozwał się pan Karol, ja stary, wać pan młody — ja tu w domu, waćpan podróżny... u wód, taki zwyczaj — nie rób ceremonji. Jerzykiewicz przyjął kieliszek, skosztował — po Vöslauerze wino mu się wydało przedziwne.
— Co się zowie! zawołał napiwszy się.
— Bo to tu Węgry tuż, zapasem — odezwał się Surwiński. Zabawisz tu pan długo?
— A! nie, choćbym chciał.. muszę wracać..
— Do interesów! dodał p. Karol.
— A no tak... jest tego na głowie.
— U wielkich panów, w wielkich dobrach to tak zawsze, rzekł niby bardzo naturalnie p. Karol chcąc podchwycić oficjalistę wielkiego pana. Spojrzał, a Jerzykiewicz postawiwszy kieliszek, zaczął się śmiać i śmiał się ale śmiał się jak by najdowcipniejszy koncept usłyszał. P. Karol myślą swoją przejęty, był pewien iż śmiech pochodził z tego, że on tak doskonałe odgadł.. i sam też śmiać się z radości począł a nieznacznie kieliszek Jerzykiewiczowi dolał. Staremu aż łzy z oczów popłynęły..
— Na Pilawskiego dosyć spojrzeć, dorzucił cicho P. Karol, pozna w nim każdy łatwo wielkiego pana i pana z antenatów.
— Hę? podchwycił już nie śmiejąc się, ale okrutnie zdziwiony Jerzykiewicz..
Surwiński był pewien że go pochwycił.
— No, tak! tak! rzekł poważnie — nie ma on się tu z czem taić.. nie masz waćpan przedemną robić sekretu. Jam go wnet się domyślił.
— Ale dali pan — zawołał rozgrzany jakoś Jerzykiewicz — mnie tam nic do tego wszelako — tego.. pan dobrodziéj uprzejmym jesteś człowiekiem nie chciałbym go zostawić w błędzie — nie powiem nic, bo mi gadać niewolno tylko tyle, że tak nie jest! tak nie jest!
— Daj już pokój! wiem że ci gadać niewolno... to dosyć — a ja co wiem to wiem!
Jerzykiewicz patrzał i znowu począł się śmiać. P. Karol śmiał się także, dolał kieliszek, i tak zażyli jak to po staroświecku mówiono — w czasu sobie, uśmiawszy się do woli.
— Ja od waćpana niewymagam, ani żebyś mi jego nazwisko mówił, ani żebyś zakaz przestępował. Owszem jeśli p. Pilawski chciał zostać incognito, miał pewnie swe powody ku tomu, szanujmy je... Wielcy panowie mają wyższe konsyderacje..
Jerzykiewicz ręką machnął, kieliszek wywrócił i od stołu wstał, bo mu śmiech usiedzieć nie dozwalał. Na tem się też skończyło. Surwiński go uściskał, dopili do lagrów, pocałowali się, pożegnali i stary miał odchodzić, ale mu pewna uwaga przyszła — zawrócił. Słuchaj asindziéj, rzekł do ucha zdumionemu Jerzykiewiczowi. Uważałeś waćpan tego co tu siedział, tu z początku obiadu? To ciekawiec któryby rad z asindzieja co wyciągnąć — będzie na niego polował, proszę cię nie daj mu się.
Elegant zapewnił, że wcale się w rozmowę nie wda i tak się nareszcie rozeszli.
Korzystając z wieczora Jerzykiewicz z cygarem poszedł przechadzać się po lasku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.