Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział I.

„Kochany panie Pip!“
„Piszę na prośbę Józefa z zawiadomieniem, że jedzie do Londynu z Uopselem i chciałby się z panem widzieć, jeśli się pan na to zgodzi. Zajeżdża do hotelu Bernarda we wtorek, o dziewiątej rano, jeśli zatem pan chce go zobaczyć, niech pan zostawi polecenie u szwajcara. Siostra wciąż w tym samym stanie. Co wieczór, siedząc w kuchni przy ognisku, wspominamy pana i wciąż zadajemy sobie pytania, co też pan myśli, co robi. Jeśli pan uzna ten list za zuchwały, proszę o wybaczenie przez wzgląd na wspomnienie poprzednich szczęśliwych dni. Ot i wszystko, drogi panie Pip.

.Pańska pokorna sługa Biddi.“

„P. S. Prosił, bym dodała: „żarty“. Mówił, że pan to zrozumie. Mam nadzieję a nawet pewną jestem, że chętnie pan go zobaczy, bo chociaż pan jest dżentelmenem, ale ma serce zawsze dobre, a przytem Józef to czcigodny człowiek. Przeczytałam mu cały ten list, prócz tych ostatnich słów a on jeszcze raz prosił mnie, bym dopisała: „żarty“.
List ten otrzymałem w poniedziałek, to znaczy, że Józef powinien był zjawić się jutro rano. Otwarcie muszę wyznać uczucia, z jakiemi oczekiwałem przyjazdu Józefa.
Nie z zadowoleniem w każdym razie, choć byłem złączony z nim silnymi węzłami, ale z niepokojem a nawet z niezadowoleniem; przedstawiałem sobie jasno niewłaściwość takiego spotkania. Jeślibym, mógł go powstrzymać, zapłacić mu za to, ale napewno nie chciałby pieniędzy. Pocieszało mnie tylko, że przyjedzie do hotelu Bernarda a nie do Hammersmit i napewno nie spotka się z Drummelem. Zauważcie, że nie balem się, by go zobaczyli Herbert i Poket, których szanowałem, ale aby nie spotkał go Drummel, którym gardziłem. Tak to zwykle dzieje się w życiu: popełniamy wołające o pomstę głupstwa i podłości przez wzgląd na ludzi, którymi z głębi serca gardzimy.
Od pewnego czasu zacząłem ozdabiać pokoje nieestetycznie i brzydko a ta ciągła walka z brzydotą hotelu Bernarda kosztowała niemało. Co prawda pokoje znacznie zmieniły swój wygląd a ja zyskałem wielki szacunek sąsiedniego tapicera i właściciela składu mebli. Wynająłem nawet grooma i to jeszcze jakiego! — w butach ze sztylpami. Prawda, że miał wiele narowów i z nas dwóch prędzej mógłbym się nazwać jego służącym, bo ubrawszy go w niebieski kaftan, żółtą kamizelkę, krótkie spodnie i sztylpy, musiałem się jeszcze troszczyć, aby miał jak najmniej roboty a jak najwięcej jedzenia. Wciąż zatruwał mi życie.
To męczące straszydło otrzymało nakaz stawienie się we wtorek o ósmej w przedpokoju, Herbert zaproponował, że postara się o coś smacznego dla Józefa na śniadanie. Byłem bardzo zadowolony, widząc w Herbercie to zainteresowanie i pomoc, podejrzewałem jednak, że czyni to dlatego, bo Józef nie do niego przyjeżdża.
Jakkolwiek było, pojechałem wieczorem do Londynu, by przygotować przyjęcie; na drugi dzień wstałem wcześniej, by dojrzeć, czy pokój gościnny i stół są gotowe. Niestety ranek był ponury.
W miarę upływu czasu tem bardziej stawałem się niespokojnym i z pewnością uciekłbym, jeśliby groom mój, spełniając me polecenie, nie siedział przy drzwiach. Wreszcie usłyszałem kroki Józefa, poznałem go po ciężkim, nieskładnym chodzie, dzięki odświętnym butom, które zawsze były mu niedogodne i po mozolnem odczytywaniu napisów na drzwiach innych mieszkań. Kiedy zatrzymał się przy naszych drzwiach, słyszałem jak wodził palcem po napisie, rozpoznając literę po literze a potem zupełnie wyraźnie słyszałem jego oddech przy dziurce od klucza. Wreszcie lekko zapukał do drzwi i Peper (tak nazywano mego grooma) oznajmił: „pan Hardżeri“. Zdawało mi się, że przez wieczór będzie wycierał sobie nogi i że będę zmuszony wyjść, aby go oderwać wreszcie od wycieraczki; ale wszedł w końcu,
— Jak się masz, Józiu?
— Pip! jak ci się powodzi?
Z radosną twarzą położył kapelusz na podłodze, schwycił mnie za ręce i zaczął potrząsać niemi w górę i na dół, jak patentowaną pompą.
— Jestem szczęśliwy, że cię widzę, Józiu! Daj mi swój kapelusz.
Ale Józef schwycił go obiema rękami, jakby gniazdo z jajami i nie chciał słyszeć o rozłące ze swą własnością.
— Jakeś ty... wyrósł! zmężniał... i... tak... wyszlachetniał.
Parę chwil namyślał się, zanim wymówił to słowo.
— Doprawdy król i całe państwo powinno się tobą szczycić.
— I ty, Józiu, dobrze wyglądasz.
— Dzięki Bogu! zawsze takim byłem. Siostrze twojej nie gorzej, niż było przedtem. A Biddi zawsze tak samo rozumna. Wszyscy mają się tak, jak dawniej, jeśli nie lepiej. Tylko Uopsel dostał bzika.
— Zwaryował?
— A jakże, rzucił kościół i poszedł na scenę. To właśnie sprowadziło go do Londynu wraz ze mną. Chciałby, abym się odważył, jeśli pan zechce mu zrobić ten zaszczyt...
Podał mi zwinięty afisz, jednego z małych teatrzyków stolicy, głoszący o debiucie: „znakomitego prowincyonalnego artysty amatora, którego pierwszy występ w tragicznym utworze naszego narodowego wieszcza sprawił wielkie wrażenie w kołach zwolenników dramatycznej sztuki“.
— Byłeś na przedstawieniu?
— Byłem. — odrzekł z wyrazem tryumfu.
— I rzeczywiście zrobił wrażenie?
— To jest... jakby powiedzieć... wrażenie było niemałe i skórki pomarańczowe sypały się na niego gradem; szczególnie, widzisz, gdy zobaczył widmo... I sam osądź, jak mógł dobrze oddać swą rolę, gdy, podczas samej rozmowy z widmem, krzyczą mu „amen“. Przypuśćmy, że człowiek ten miał to szczęście, że był przedtem osobą duchowną — mówił, zniżając głos, tonem współczucia i politowania: — ale to przecież nie powód, by mu przeszkadzać w podobnej chwili. A jeśli nawet cień ojca nie zajmuje całej uwagi, to cóż zajmie? Przytem jeszcze jego żałobna czapka była na złość tak mała, że pióra ją przeważyły i spadła mu z głowy.
W tej chwili twarz Józefa przybrała wyraz przestrachu, jakby sam miał przywidzenie. Po tem poznałem, że Herbert wszedł do pokoju. Przedstawiłem mu Józefa a on wyciągnął doń rękę, lecz Józef cofnął się, uparcie trzymając swe gniazdo.
— Pokorny sługa pański, pozwoli mi pan wyrazić nadzieję, że pan i Pip...
Tu wzrok jego zatrzymał się na Peperze, stawiającym chleb na stole i już był gotów zaliczyć go do naszej kompanii, lecz spostrzegł mój wzrok i zmieszany dokończył:
— To jest, chciałem zapytać się, jak panowie... jak panów zdrowie, jak żyjecie w tym ciasnym i dusznym kącie? I choć może ten hotel bardzo jest ładny dla Londynu, ale, — dodał szeptem — jabym nawet i świń w nim nie trzymał, jeślibym naturalnie chciał je wyhodować, by mięso było smaczniejsze.
Oddawszy taką pochwałę naszemu mieszkaniu i wyraziwszy, mimochodem, chęć nazywania mnie panem, Józef został zaproszony do stołu i znalazł się w kłopocie, gdzie ma złożyć kapelusz. Widząc jego kłopot można było pomyśleć, że kapelusz jego może spoczywać tylko na przedmiotach rzadko spotykanych na świecie.
— Czego pan sobie życzy, kawy czy herbaty? — spytał Herbert.
— Bardzo dziękuję. Co pan woli?
— A więc kawy?
— Dziękuję panu — odpowiedział Józef, jawnie zasmucony propozycyą — jeśli się tak panu podoba, nie mam zamiaru się sprzeciwiać. Ale czy pan nie sądzi, że kawa zbyt nasyca?
— To znaczy herbaty? — rzekł Herbert, nalewając mu filiżankę.
W tej chwili kapelusz Józefa, wiszący przy kominku, spadł; Józef zerwał się, podniósł go i powiesił na to samo miejsce, jakby prawidła towarzyskie wymagały, aby kapelusz wkrótce spadł znowu.
— Kiedy pan przyjechał?
— Zdaje mi się, że wczoraj wieczorem? — rzekł Józef, kaszląc w pięść, jakby już od swego przyjazdu nabawił się kokluszu. — Nie, nie, to było nie wczoraj; ale tak, pozwól pan, pozwól pan, tak, wczoraj wieczorem.
— A widział już pan jakie osobliwości Londynu?
— O tak panie, zaraz z Uopselem poszedłem na żelazne koła, tylko nie są one zbyt podobne do tych obrazków, które rysują na ogłoszeniach, przybitych wszędzie na sklepach, te... tego... wie pan, są bardziej....
Uwaga jego została przerwana nowem spadnięciem kapelusza. Rzeczywiście ten nieszczęsny kapelusz wymagał ciągłej baczności. Wogóle była to bardzo ciekawa zabawa. To zrywał się i zręcznie podejmował go z podłogi, to łapał sztucznie w locie. W końcu upuścił kapelusz w naczynie do płukania, skąd musiałem go wyciągać.
Józef, skończywszy zabawę z kapeluszem, wpadł w taką zadumę, tak strasznie wytrzeszczał oczy i kaszlał, tak śmiesznie siedział na krześle i upuszczał z połowę swego jedzenia na kolana, że z duszy się ucieszyłem, gdy Herbert poszedł do City.
Brakło mi rozumu i serca, aby poczuć, żem sam zawinił; jeślibym się obchodził z Józefem nie tak oschle, nie postępowałby tak dziwnie; już zaczynałem się na niego gniewać i tracić cierpliwość.
— Jesteśmy sami, panie... — zaczął.
— Józefie, jak możesz nazywać mnie panem?
Uważnie patrzył na mnie i coś w rodzaju wyrzutu błysnęło mu w oczach. Mimo mego kiepskiego humoru odczułem, że w spojrzeniach jego przeglądała godność.
— Jesteśmy sami, a ponieważ mam zamiar pozostać tu niedługo, lepiej gdy od razu przystąpię do celu mego przyjazdu, który dozwolił mi widzieć pana. Choć niech mi pan uwierzy, nigdybym nie niepokoił dżentelmenów w ich własnych domach, gdybym nie chciał panu usłużyć.
Tak nie chciałem się spotkać ze wzrokiem Józefa, że nic nie odpowiedziałem na jego słowa.
— Jest taka sprawa. Siedzę parę dni temu u „Trzech żeglarzy“ gdy nagle przyjeżdża Pembelczuk swoim wózkiem. On — ciągnął, oddalając się od przedmiotu — często mi dokucza: wiesz pan, przekonuje całe miasto, że jest pańskim towarzyszem i przyjacielem od samej młodości.
— Głupstwo, Józefie! Wszak wiesz, że tyś był mym jedynym towarzyszem i przyjacielem.
— Oczywiście, wiem to nie gorzej od ciebie, choć to już wszystko jedno — powtórzył, zlekka wstrząsając głową. — A więc Pembelczuk przychodzi do mnie do „Żeglarzy“ — pan wie, co to za przyjemność dla robotnika napić się piwa i wypalić fajkę — mówi mi: „Józefie, pani Chewiszem chciałaby z tobą pomówić“.
— Pani Chewiszem?
— „Chciałaby z tobą pomówić“.
— Józef na chwilę się zatrzymał i popatrzył na sufit.
— I cóż, Józefie? Mówię dalej.
— Na drugi dzień zatem ubrałem się i poszedłem do pani Ch.
— Pani Ch.? Pani Chewiszem, chcesz powiedzieć?
— Tak do pani Ch., pani Chewiszem wszystko jedno — odpowiedział z takim wyrazem, jakby dyktował testament. — I spytała mnie: „Panie Hardżeri, czy pan koresponduje z Pipem?“ Ponieważ odebrałem raz list od ciebie, odrzekłem: „Tak“. „A więc czy nie mógłbyś pan w liście donieść mu, że Estella przyjechała i chciałaby go zobaczyć“?
Czułem, że patrząc na Józefa, silnie się czerwienię. Jedną z przyczyn, wzbudzających mój rumieniec, było poczucie, że gdybym wiedział z jakiem poleceniem przyjechał Józef, inaczejbym go z pewnością przyjął.
— Prosiłem Biddi, wróciwszy do domu, by napisała o tem, ale jakoś niechętnie brała się do tego. „Wiem, mówi, że będzie bardzo zadowolony, gdy usłyszy to od was samych, a przytem i wybyście chcieli go zobaczyć. Dziś święto; jedźcie sami“. Skończyłem już panie — dodał, wstając z miejsca. — Życzę, byś żył i był szczęśliwym i stawał się coraz sławniejszym.
— Ale przecież nie odjeżdżasz zaraz?
— Tak, idę już.
— Ale przyjdziesz na obiad, Józefie?
— Nie...
Oczy nasze spotkały się i „panie“ zamarło na ustach Józefa.
— Nie, stary przyjacielu! świat jest pełen pożegnań i rozłączeń! Jeden na świecie jest kowalem, drugi obrabiającym miedź, trzeci — złotnikiem; i między tymi ludźmi powinny być różnice, lecz nie należy się tem rozgoryczać. Jeśli kto był dziś winny, to napewno ja. Ja i ty równocześnie nie możemy być w Londynie i wogóle nigdzie, tylko między przyjaciółmi, którzy nas rozumieją. Nie dlatego, bym był hardym — nie, ale chcę zawsze właściwie postępować i dlatego nigdy mnie więcej nie zobaczysz w tem ubraniu. Niewłaściwie czynię gdy wkładam je. Niewłaściwie czynię, gdy pozostawiam swą kuźnię, kuchnię i moczary. Będziesz miał znacznie lepsze o mnie pojęcie, przypominając sobie mnie w mem codziennem, zbrudzonem ubraniu z młotkiem w rękach, lub fajką w zębach. Znacznie lepiej mnie ocenisz, jeśli kiedykolwiek zechcesz ze mną się zobaczyć i zajrzawszy przez okno kuźni, ujrzysz kowala Józefa w znoszonym, zwalanym sadzą fartuchu i usłyszysz, jak stuka młotem o kowadło. Bardzo, bardzo mi ciężko i przykro, ale zdaje mi się, że wreszcie odszukałem prawdę. Więc żegnaj, Pip, niech Bóg będzie z tobą, stary Przyjacielu. Bóg z tobą!
Nie, nie myliłem się, miał rzeczywiście jakąś wrodzoną godność. Jego świąteczne ubranie nie szkodziło mu już w mych oczach, podobnie, jakby nie mogło mu zakryć drzwi królestwa niebieskiego. Po cichu pocałował mnie w czoło i wyszedł. Gdym przyszedł do siebie i pobiegłem go szukać w sąsiednich ulicach, już ślad jego zaginął.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.