Wilkołak/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilkołak |
Pochodzenie | Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 34 |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 30.8.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Harry Dickson, jeszcze raz obrzucił badawczym spojrzeniem człowieka, którego przesłuchiwał policjant w małym posterunku miasteczka.
Przed stołem, za którym siedział sierżant policji, stał i składał zeznania człowiek otyły, wysoki i szeroko zbudowany, o twarzy nalanej, pełnej czerwonych plam i o dużych, ciemnych wąsach. Z początku był ten człowiek arogancki, teraz z każdą chwilą stawał się coraz bardziej wściekły.
— Sierżancie! — przecież wygląda, jakbym ja był winien, a nie jakbym ja składał zameldowanie.
Otyły człowiek dyszał ciężko.
— U licha! Jeżeli mnie pan podejrzewa, to niech mi pan to powie prosto w twarz!
Policjant zaprzeczył gestem desperackim:
— Ależ nie! Nie, i jeszcze raz nie! Nie podejrzewam pana o nic! Spełniam tylko swój obowiązek. Rzecz się stała w Campanuli — prawda? Więc muszę i pana przesłuchać, bo pan jest jej właścicielem.
— Kiedy powtarzam panu, że nie mam o niczym najmniejszego pojęcia. Mój leśniczy nie żyje. Zginął w lesie, gdzie powinien być. Czy go porwał pies, wilk czy tygrys bengalski — to właśnie nie moja sprawa.
— Jak wielkie są pana posiadłości? — zadał pierwsze w ciągu tego przesłuchania pytanie Dickson.
— Są bardzo rozległe. Ale czy to jest okolicznością obciążającą? Płacę podatki co do grosza.
— Nie o to chodzi, — odparł Dickson. — Większość pana majątku — to lasy. Czy w tych lasach wilków nie było?
— Był jeden, ale podobno w roku 1850. Jeszcze mnie wtedy na świecie nie było i pana też chyba nie.
Ziemianin był zły i ostatnie zdanie wypowiedział tonem mocno ironicznym.
— Nie oskarżamy pana o nic. Mr. Podgers, — podjął znów sierżant Hormond. — Niech pan zrozumie, że nie mamy najmniejszych poszlak przeciwko panu.
Sierżant mówił tonem pojednawczym:
— Leśniczy Barnett został pozbawiony życia przez jakąś dziką bestię. Lekarz sądowy orzekł, że rany pochodzą od kłów jakiegoś dużego dzikiego zwierzęcia, wilka chociażby...
— Więc po co ja tutaj jestem potrzebny? — rzucił Podgers. — Złapcie wilka, ofiarujcie go do Zoo i będzie spokój.
— Nie ma pan przyjaciół w Durchill?... — rzucił nagle Dickson.
Pytanie to, wypowiedziane tonem niemal twierdzącym, wcale nie rozgniewało ziemianina.
— Nie, nie lubią mnie moi sąsiedzi i to mi się podoba. — Nienawidzą mnie nawet! I to, moim zdaniem, dobrze o mnie świadczy. Bo i ja lekceważę sobie tych głupców, którzy tutaj mieszkają, tych plotkarzy, ciemnych hodowców owiec i ich żony i ich dzieci. Nie lubią mnie, bo jestem bogaty, to jest najważniejsza przyczyna.
— Jest pan podobno nawet bardzo bogaty.
— Nie przeczę. Jestem właścicielem Campanuli — co za głupia nazwa! — której część widać nawet z tych okien. A czy panu wiadomo dokąd się rozciągają moje ziemie? Do samego morza, piętnaście kilometrów. Kanał też prawie cały do mnie należy.
— Wielki majątek, istotnie, zauważył Dickson.
— Nie na tym koniec. Mam trzy zamki. Pierwszy to „Ognisty Zamek“ Fire Castle, nazywają go tak dlatego, że został zbudowany z czerwonego, jak ogień, kamienia. Poza tym — do mnie należą jakieś głupie ruiny, które ludzie nazywają „Piraci“ — nie wiem dlaczego. Las należy do mnie, łąki i pola też, mam kilka folwarków, a większość mieszkańców wioski, to albo ludzie, którzy mieszkają w moich domach, albo tacy, którzy u mnie pracują. Mogę jeszcze dodać, że berlinki, jakie chodzą po kanale należą w większości również do mnie...
— To też mówią, że jest pan jednym z najbogatszych ludzi w całym Zjednoczonym Królestwie.
Detektyw ze zdumieniem aż kiwał głową.
— Ale tytułu żadnego nie mam i majątku tego nie zdobyłem drogą spadku jak większość bogaczy z arystokracji. Jestem synem szynkarza zawiejskiego. Miałem się poświęcić hodowli owiec jak wszyscy w naszej wsi. Zamiast tutaj, wolałem jednak hodować owce w Australii. A jak się tam dorobiłem. wróciłem tutaj i zacząłem skupować owce. Polityką się nie zajmuję, do parlamentu nie mam zamiaru kandydować. Taki jest Polydor Podgers!
— Jest pan wdowcem, Mr. Podgers, — ciągnął dalej bardzo uprzejmym tonera detektyw.
— Tak jest. Wdowcem bezdzietnym, trzeba dodać. Żona moja, pochodząca z biednej rodziny, zmarła stosunkowo wcześnie. Nie ożeniłem się po raz drugi, bo nie chcę się dostać w ręce pierwszej lepszej awanturnicy.
— Czyżby Molly Dennock była awanturnicą?
— Już i o tym pan wie? A może ja zamordowałem, panie detektywie?
— Nie. Ale złamał pan jej serce, — rzekł surowo detektyw. — A przecież była to dziewczyna dzielna, doskonała nauczycielka, która ufała panu. Gdy pan swych obietnic nie dotrzymał — odebrała sobie życie.
— Proponowałem jej rentę. Mogła mieszkać choćby w Londynie. Dawałem jej dosyć na dostatnie życie.
— Jest pan niezawodnie zdania, że za pieniądze można wszystko kupić i że wszystko można złotem okupić.
Podgersa mocno ta uwaga dotknęła. Ukrył ją pod maską gniewu:
— Nie przyszedłem tutaj, żeby słuchać pańskich uwag!
— Oczywista. Jest pan tutaj, aby udzielić mi pewnych wyjaśnień. Niestety, muszę się zainteresować nawet pana życiem prywatnym.
— Cóż to ma wspólnego ze śmiercią mojego gajowego, albo jak go niektórzy nazywali — mojego leśniczego?
— Ma dużo wspólnego. Barnett był pańskim zaufanym. Używał go pan do załatwiania najrozmaitszych poleceń, nieraz natury bardzo dyskretnej.
— Czy może przez Barnetta starałem się o względy wilczycy i dlatego wilk rozszarpał go?
— Kto wie... Może to porównanie okaże się wcale nie tak bardzo odległe od prawdy...
— Więc jednak posądza mnie pan!
— Nie. Ale nie wiem, czy któregoś dnia nie będzie pan miał sprawy o nadużycia swego stanowiska pracodawcy wobec któregoś ze swych licznych podwładnych.
Sierżant Hormand, którego wyraźnie zaniepokoił ostry ton, jaki przybrała rozmowa, czym prędzej zmienił temat:
— Pozwolą panowie, że jeszcze raz streszczę przebieg wypadków. Barnett wracał od jednego z pańskich hodowców — Simpsona.
— Simpson nie jest moim hodowcą, — rzucił gniewnie Podgers. — Właśnie, że nie chce ze mną się ugodzić! Mieszka tuż u granicy moich dóbr i gospodaruje na własną rękę!
— Mniejsza o to. — zauważył sierżant. — Według pana zeznań — Barnett zachodził często do Simpsona, aby skłonić miss Polę Simpson do przyjęcia pracy w pańskich majątkach.
— Tak jest. Proponowałem jej stanowisko dyrektorki szkoły dla dzieci mych pracowników.
— Czy nie po to, aby spotkał ją ten sam los, co Miss Dennock?
— Miała tylko zająć jej stanowisko w szkole, nic ponadto.
Podgers nachmurzył się. Widać było, że te wspomnienia są dlań bolesne.
— Dalej było tak: — ciągnął sierżant. — Leśniczy opuścił zagrodę Simpsona o zmierzchu. Wracał ze stanowczą odmową młodej niewiasty. Stary Simpson zabronił ponadto Barnettowi, aby się kiedykolwiek pokazał w jego domu. Barnett wracał przez las. Szedł na przełaj. Nazajutrz znaleziono jego zmasakrowane zwłoki. Dzika jakaś bestia rozszarpała mu przede wszystkim gardło. W gęstwinie znaleziono odciski łap dużego zwierzęcia. Odciski przypominały łapy wilka, ale jakiegoś wilka olbrzymiego.
Sierżant zwrócił się do Podgersa:
— Nie mógł pan nam podać żadnych szczegółów, któreby tę sprawę wyjaśniały. O dzikich zwierzętach, przebywających w lasach pańskich, nigdy pan nie słyszał, twierdząc, że najdziksze i największe są zwykle lisy.
Podgers uniósł się:
— Potwierdzam te dane. I nie wiem po co byłem tutaj wzywany!
— Muszę jednak, — kontynuował Hormond mocno wahający się, — muszę zadać panu jeszcze jedno pytanie. — Podobno groził pan Barnettowi wydaleniem, i to przed kilku zaledwie dniami. Miał pan z nim ostatnio stale scysje i nawet dochodziło do awantur.
— A więc śród moich ludzi są donosiciele! Niech się któryś z nich dostanie w moje ręce. Nie będę się z takim panem patyczkował!
— Czy może mi pan podać przyczyny tych nieporozumień?
T w arz bogacza nalała się krw ią:
— Mogę je podać. Nie mam czego tutaj ukrywać. Barnett chciał mnie wystrychnąć na dudka! Zamiast orędować w mojej sprawie — zalecał się do miss Simpson.
— Czyżby miał jakieś szanse u miss Simpson?
— Właśnie, że miał! Barnett, jak powiadały dziewczyny, był przystojny i poza tym był to człowiek, który kiedyś miał duże aspiracje. Studiował podobno na uniwersytecie, nie skończył jednak, miał wykształcenie i umiał mówić o książkach. W tym czasie ja pracowałem w Australii jako wyrobnik. Czytał swoim dzierlatkom wiersze. Ja tego nie potrafię. W ogóle nie rozumiem wierszy. Może pan detektyw z Londynu uzna, że w takim razie ja sam sprowadziłem tutaj jakąś bestię i że ją z zazdrości poszczułem na Barnetta. Takie rzeczy dzieją się podobno w książkach.
Dickson czuł, że Podgers mówił prawdę. Było mu trochę żal tego człowieka, tego dorobkiewicza, ale może i uczciwego człowieka, który na pewno przeszedł bardzo wiele w życiu.
— Hormond — zwrócił się detektyw do policjanta, — zdaje mi się, że pan Podgers już nam niczego więcej w tej sprawie powiedzieć nie może. Oczywista, że nie ma on i nie może mieć z tym wszystkim nic wspólnego.
Te słowa podziałały na ziemianina kojąco. Od razu przestał się irytować. Jestem w każdej chwili do panów dyspozycji. Proszę dysponować wszystkim co posiadam. Jeżeli się uniosłem — niech panowie wybaczą człowiekowi... — głos jego się załamał, — który... nie ma ani jednego przyjaciela. — dodał ochrypłym ze wzruszenia głosem.
Detektyw poczuł teraz dla niego wręcz sympatię.
— Pana, panie detektywie, o którym słyszałem jak wszyscy w Anglii, przepraszam szczególnie. Czy mógłbym prosić panów do siebie na obiad? I pana, panie sierżancie?
Policjant odmówił. Był na służbie.
— Ja przyjmuję to zaproszenie z cała chęcią, — rzekł detektyw. — I dziękuję panu. Po obiedzie poproszę pana, aby mnie oprowadził po swych włościach.
Podgers uśmiechnął się i podał Dicksonowi rękę.
— Cieszę się bardzo. Wszystkie wrota w całym moim majątku są dla pana otworem. Może uda nam się wypłoszyć wilka!
Detektyw zachował na długo w pamięci chwile spędzone za stołem u Poppy Podgersa, jak go powszechnie nazywano. Jesień złociła już z lekka szczyty drzew. W naturze była sytość i dojrzałość. Dni były piękne i ciche.
Na wyspach — ludzie pracowali przy ostatnim strzyżeniu owiec — już ostatnim przed zimą.
Zamek w Campanuli był dziwną budowlą, odrestaurowaną w sposób urągający wszelkim zasadom dobrego gustu. Była to jakaś bezładna mieszanina fragmentów nowoczesnych ze średniowiecznymi. Całość była pono dziełem „znawstwa“ samego Mr. Podgersa.
Podczas posiłku detektyw miał możność obserwowania bardzo licznej służby, płaszczącej się przed swym chlebodawcą, ale jednocześnie przebiegłej i podejrzliwej w stosunku do gości. Od człowieka, który na pewno był stajennym, a który przy stole ćwiartował i krajał olbrzymie kawały dziczyzny aż po lokaja, który podczas nalewania win ze szczególnym pietyzmem informował gościa jakie mu kosztowne wino nalewa — wszyscy byli dziwakami i czynili niepowszednie wrażenie.
Podgers jadł za trzech.
— Nie ma jak jeść, — mówił, mlaskając głośno. — Trzeba panu wiedzieć, że w młodości nie raz głodowałem. Odbijam to sobie teraz...
Potężny schab, począł znikać z talerza gospodarza, gdy lokaj zaanonsował kapitana Sandbury.
Podgers tłumaczył się z uśmiechem:
— Musi mi pan darować, ale przywykłem do tego, żeby przy stole załatwiać również niektóre interesy. Jem tak wiele i tak często, że muszę jedno godzić z drugim. Może pana ten stary Sandbury zainteresuje. To człowiek niepowszedni. Był niegdyś kapitanem wielkiej żeglugi. Nie powiodło mu się w życiu. Dziś jest kapitanem — jeżeli takiego słowa można w tym wypadku użyć — na pokładzie marnego stateczku który z morza wpływa do kanału aż do moich kopalni marmuru. Czasami przeładowujemy kamienie z tego transportowca na pełnym morzu, czasami kierujemy je aż do Leith.
Podgers ożywił się i uśmiechnął się:
— Wie pan co jednak jest w historii tego kapitana, przynajmniej z mojego punktu widzenia, rzeczą najciekawszą?... Nie zgadnie pan! Otóż trzeba panu wiedzieć, że Sandbury był kapitanem tego właśnie okrętu, którym ja po raz pierwszy jechałem jako nędzarz do Australii i na którym mnie karmiono odpadkami z puszek od konserw! Dziś pan kapitan Sandbury jest zdany całkowicie na dwa funty pensji tygodniowo, które mu wypłacam i na wielkie rozkosze go nie stać.
Wielki kawał schabu zniknął w ustach Podgersa, gdy do jadalni wszedł człowiek już stary, o dystyngowanym wyglądzie, twarzy pokrytej zmarszczkami — świadectwem licznych przeżyć. Sandbury ukłonił się swemu pracodawcy nisko. Ten odpowiedział tylko lekkim skinieniem głowy.
— Co słychać, Sandbury? Jak tam pańskie stare pudło? Jeszcze się trzyma wody?
Stary marynarz westchnął ciężko, wzruszył ramionami i nachmurzył się.
— Co się stało, — rzekł Podgers. — Coś pan tak spoważniał?
— Chodzi o to, że moje pudło jeszcze wody trzyma się, ale czy długo będzie mój statek po wodzie pływał — o tym bardzo wątpię.
— Co mi pan tutaj za bajki opowiada! Co ma znaczyć ta karawaniarska mina?
Podgers, zwłaszcza podczas jedzenia, nie lubił mówić o rzeczach przykrych.
— Czyżby pan nic nie wiedział, panie szefie?
— Wiem, wiem o wszystkim co się u mnie dzieje. Ale co pan ma, u licha, na myśli?
— Mam na myśli, że cała flotylla została unieruchomiona przed Rock-Head, że załoga opuściła statek, a sternicy prowadzący pana transportowce, oświadczyli mi, że więcej dla pana pracować nie będą.
Podgers wypił jednym duszkiem szklankę czerwonego wina i spoglądał potem na kapitana szeroko rozwartymi oczami.
— Co się stało? Jakie licho ich tknęło?... Czy im źle płacę? Czy może roboty u mnie jest więcej, niż gdzieindziej? Strajk! Strajk poprostu. I co, chcą, żebym im więcej płacił? O ile więcej? Jakie stawiają żądania.
Sandbury pokiwał głową.
— Nie o podwyżkę im chodzi. Powiadają, że nie będą pracować na ani jednym z pańskich statków. Nie chcą pracować dla człowieka — tak powiadają — który jest w zmowie z szatanem. Statki nasze są opętane przez diabła — tak powiadają ludzie. Najlepszy dowód — powiadają — to fakt, że na pańskich ziemiach straszy jakiś wilkołak.
— Szatan!... Diabeł!.. Wilkołak! Co to za historie? Przecież to dobre dla dzieci. Czy pan detektyw nie wie czasem co to za zwierz ów wilkołak?
Detektyw uśmiechnął się.
— Wilkołak?... Lud w Anglii i w innych krajach wierzy, że wilkołak — to duch nieczysty, wcielony w wielkiego wilka, który straszy ludzi, napada na nich i nawet ich morduje.
— Czy o takiego wilka chodzi moim ludziom? — rzekł Podgers, który czynił widoczne wysiłki, aby nie wybuchnąć. — Kto go widział i kiedy? Kto słyszał o takim stworzeniu.
Kapitan Sandbury wydobył z kieszeni notes, przewrócił kilkanaście kartek i rzekł:
— Jeżeli pan sobie życzy, to mogę podać dokładnie co ludzie gadają.
Zapisałem sobie wszystko.
— Gadaj pan! Tylko prędzej! Aż uszy puchną, kiedy się tych bzdur słucha!
Kapitan odchrząknął i jak człowiek o słabym wzroku czytał ze znacznej odległości ze swego notesu:
— Mamy, proszę pana sześć transportowców: „Kwiat“ — „Płomień“ — „Junak“ — „Młodzik“ — „Rączy“ i „Gwiazdę“, którą ja dowodzę. Fakty wydarzyły się w ciągu mniej więcej dziesięciu dni. Oto one:
„Kwiat“. Mat Moran wysiadł na ląd, ażeby zaopatrzyć statek w świeżą wodę. Koło Niebieskich Źródeł spotkał się oko w oko z olbrzymią rudą bestią, która przewróciła mu wiadra, obaliła go i na szczęście uciekła do lasu. Po kilku minutach Moran słyszał wyraźnie głos z lasu: „Zagłada ludziom z „Kwiatu“!
„Płomień“. W ciągu trzech nocy z rzędu liny cumowe ktoś przecinał i statek wyszedł na wodę, narażając się na rozbicie. Dwukrotnie słyszała załoga z brzegu głos wołający „Do topieli z „Płomieniem“!
„Junak“. Kapitan Forth, gdy wracał na swój pokład, został zaatakowany w odległości mili od Rock - Head przez potężną bestię, która go porwała w pysk i wlokła po błocie. Gdy go wreszcie bestia wypuściła — Fort usłyszał wołanie: „Koniec Junaka!“ — Zaznaczam, że Forth był kompletnie pijany.
„Młodzik“. Cała załoga twierdzi, że każdy z jej ludzi słyszał potężne wołanie z brzegu: „Zginiecie! Wszyscy zginiecie!“
Sprawa, na „Rączym“ przedstawia się najgorzej. Jeffries, sternik, prowadził koło ostatniej no cy. Jeffries jest człowiekiem trzeźwym i spokojnym. Właśnie mijał skały Hounds, gdy coś nim rzuciło o pokład z taką siłą, że stracił na chwilę przytomność. Gdy się z trudem podniósł — ujrzał olbrzymiego psa, o pałających oczach, który w łapach trzymał koło sterowe i prowadził statek prosto na skały.
Jeffries jest człowiekiem odważnym i najmniej przesądnym ze wszystkich pańskich marynarzy. Skoczył bestii do gardła. Wilkołak ustąpił i wyskoczył przez burtę. Nie było wprawdzie od tego miejsca daleko do brzegu i pilot mógłby pognać za wilkiem, ale musiał całą uwagę skupić na sterze, bo statkowi groziło rozbicie. Ale po jakimś czasie usłyszał wołanie: „Zginiesz później, Jeffries. Diabeł was wszystkich porwie!“
Na mojej „Gwieździe“ jeszcze się ta bestia nie pokazała, ale załoga jest już tak przerażana opowiadaniem ludzi z innych statków, że nie można na mój statek liczyć zupełnie.
Podgers nie wytrzymał. Uderzył pięścią w stół z taką siłą, że naczynia skoczyły, a fontanna sosów opryskała Dicksonowi twarz.
— Co to za niestworzone historie z tym waszym wilkiem! Komu pan tutaj będzie bajki opowiadał? Sprzysięgli się przeciwko mnie, nic więcej! Nie mam przyjaciół. Mam tylko wrogów.
Detektyw, który dotąd słuchał tego raportu w milczeniu, zwrócił się do kapitana:
— Czy sprawiłoby panu trudność zwerbowanie nowych ludzi na statki?
— Wielką. Nie znalazłbym najpewniej w ogóle chętnych. Marynarze — to ludzie przesądni. Gdy jakiś zabobon ich się uczepi — nie ma siły, któraby im to wyperswadowała. Poza tym w żegludze śródlądowej i przybrzeżnej brak teraz ludzi.
— Ale mnie nie wolno stać teraz! Moje statki muszą pracować! Mam wielką partię marmuru najlepszej jakości, który muszę jaknajprędzej dostarczyć do Leith. Gdy się spóźnię będę musiał płacić olbrzymie odszkodowanie!
— Mógłby się pan zwrócić do pierwszego lepszego towarzystwa żeglugi, któreby panu ten transport załatwiło.
Kapitan uczynił ręką gest przeczenia,
— Nie zna pan kanału, panie detektywie. Tutaj trzeba znać każdy metr terenu. Kanał jest poza tym tak płytki, że tylko specjalnie przez Mr. Podgersa zbudowane statki mogą po nim pływać.
— Tak jest, — potwierdził Podgers. — Stracę olbrzymie pieniądze na tym strajku, czy jak to nazwać. Moi odbiorcy zwrócą się do konkurencji, która uczyni wszystko, aby już do mnie kupujący się nie zwrócił.
Podgers zwrócił się do Dicksona:
— Mam wrażenie, że ta sprawa zainteresuje pana.
W tej chwili do jadalni wpadł lokaj:
— Mr. Oakside pragnie z panem mówić. Ma bardzo ważną sprawę.
— Niech wejdzie. Czego ten znów chce ode mnie. Oakside jest kierownikiem hodowli.
Tęgi i barczysty człowiek w średnim wieku zjawił się w pokoju.
— Co to za pilna sprawa. Znowu jakieś nieszczęście?
— Już pan wie, sir? Tak jest... Nieszczęście prawdziwe.
— Nic nie wiem. Wymamrotaj pan nareszcie co się słało?
— Nasze reproduktory!...
— Co się stało z nimi?
— Nieszczęście! — powtórzył hodowca,
Podgers zwrócił się do Dicksona, mocno wzburzony:
— Szukałem tych czterech baranów po całym świecie. To najpiękniejsze okazy, jakie można było dostać. Zapłaciłem za nie wściekłe pieniądze.
— Ziemianin wrzasnął: — Co się z nimi stało, gadaj pan, Oakside!
— Piekło się w to wdało. To nie nasza wina.
— Powiesz pan nareszcie wyraźnie!
— Znaleziono je rozszarpane. Ani jeden nie uszedł. Wilk je rozszarpał.