<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Dokładnie o czwartej Władysław stawił się u panny Anney. Przyjęła go wzruszona i na powitanie podała mu obie ręce, które począł przyciskać kolejno do ust i czoła. Następnie siedli przy sobie i przez długi czas słyszeli tylko zdwojone bicie własnych serc i szept stojącego na biurku zegara. Spoglądali wzajem na siebie i żadne nie mogło zdobyć się na pierwsze słowo. Za chwilę życie mogło im się rozpromienić jakby nową zorzą, zajaśnieć radością i szczęściem, ale na razie było im ciężko, kłopotliwie i tem kłopotliwiej, im dłużej trwało milczenie.
Wreszcie Krzycki, w poczuciu, że jeżeli będzie dłużej milczał, to wyda się śmiesznym, zdobył się na odwagę i ozwał się przerywanym głosem, którego brzmienie wydało się jemu samemu obcem:
— Od dzisiejszego rana mam trochę nadziei... a jednak serce mi tak bije, jakbym nie miał żadnej... I oto nie mogłem słowa przemówić, pókim nie złapał tchu... ale to nic dziwnego, gdy chodzi o całe życie... Pani przecie dawno odgadła, jak ja głęboko... jak z całej duszy panią kocham... pani to dawno wie — nieprawda?...
Tu zaczerpnął nanowo powietrza, odetchnął głęboko i mówił dalej:
— Dziś w kościele powiedziałem sobie tak: jeśli ona mnie wysłucha, jeśli mnie nie odepchnie, jeśli zechce zostać moją na całe życie... moją żoną... to ślubuję Bogu przed tym ołtarzem, że ją będę kochał i czcił, że jej nie pokrzywdzę nigdy, i że dam jej tyle szczęścia, ile w mocy mojej. I przysięgam, że to jest prawdą... Tylko od pani zależy, żeby tak było... od jej zgody... od pani wiary we mnie...
To rzekłszy, podniósł znów do ust ręce panny Anney i przywarł do nich w długim błagalnym pocałunku, a ona pochyliła się ku niemu tak, że włosy jej musnęły jego czoło i odrzekła cicho:
— Ja zgadzam się i z całej duszy wierzę — ale to nie zależy tylko odemnie.
— Tylko od pani! — zawołał Krzycki.
I sądząc, że panna Anney ma na myśli jego matkę, jął mówić z rozjaśnioną twarzą i głęboką radością w głosie:
— Matka moja chce przedewszystkiem mego szczęścia, i ręczę, że przyjdzie tu błagać panią razem ze mną i razem ze mną dziękować za tę wielką niewypowiedzianą łaskę, a tymczasem ja na klęczkach dziękuję...
Chciał obsunąć się przed nią na kolana i otoczyć ramionami jej nogi, lecz ona poczęła go wstrzymywać i mówić z gorączkowym pośpiechem:
— Nie, nie! Niech pan nie klęka... pan musi mnie przedtem wysłuchać... Ja się zgadzam, ale mam wyznać takie rzeczy, od których wszystko zależy... Niech pan się uspokoi.
Krzycki podniósł się, siadł znów przy niej i rzekł z niespokojnem zdziwieniem:
— Słucham, najdroższa pani...
— I ja się muszę trochę uspokoić, odpowiedziała panna Anney.
Poczem wstała i, zbliżywszy się do okna, przyłożyła czoło do szyby.
Przez czas jakiś trwało znów milczenie.
— Co to takiego, pani moja? — ozwał się Krzycki.
Panna Anney oderwała czoło od szyby. Twarz jej była już spokojniejsza, ale oczy przyćmione jakby łzami. Zbliżywszy się do stołu, siadła naprzeciw Władysława:
— Nim powiem to, co trzeba już teraz powiedzieć — rzekła — mam do pana jedną wielką prośbę... I jeśli mnie pan... kocha naprawdę... to pan mi nie odmówi.
— Pani, gdyby pani życia żądała odemnie, to takżebym nie odmówił, daję na to słowo! — zawołał Krzycki.
— Dobrze. Niech pan da słowo... potem będę już pewna...
— Daję je z góry — i przysięgam na nasze przyszłe szczęście, że spełnię każde pani życzenie.
— Dobrze — powtórzyła panna Anney. — Więc naprzód proszę na wszystko, by pan nie czuł się wcale związany tem, co mi pan przed chwilą powiedział...
— Żebym się nie czuł związany? Jakim sposobem? To przecie może nie obowiązywać tylko pani — ale nie mnie...
— To też ja pana uwalniam od wszelkich zobowiązań i uważam, że nic nie było powiedziane. Pan przyrzekł, że mi niczego nie odmówi, a to jeszcze nie wszystko...
— Jeszcze nie wszystko?
— Tak. Chodzi mi także i o to, ażeby po tem co powiem, pan mi nie dawał żadnej odpowiedzi... i przez tydzień nie wracał do mnie i nie starał się mnie widzieć...
— Ależ na Boga, co to jest! — zawołał Krzycki. — Dlaczego ja mam mieć tydzień męki? Co to znaczy?
— I dla mnie będzie męka — odrzekła miękkim głosem. — Ale trzeba — trzeba! Pan musi na wszystko sobie odpowiedzieć, wszystko rozważyć, wszystko w sobie rozplątać i rozstrzygnąć — i postanowić... i mieć na to czas... Potem pan wróci... albo nie wróci, a tydzień to na to raczej mało...
I widząc wzburzenie na twarzy Krzyckiego dodała śpiesznie i jakby z przestrachem:
— Pan przyrzekł... pan mi dał słowo!...
Władysław pociągnął ręką po czuprynie, poczem jął trzeć dłonią czoło.
— Dałem słowo — rzekł wreszcie — bo go pani żądała... ale dlaczego?
A panna Anney pobladła; przez chwilę drgały jej usta, jakby napróżno chciała słowa z piersi wydobyć i dopiero po chwili odpowiedziała:
— Dlatego... że ja niegdyś... nie nazywałam się Anney...
— Pani nie nazywała się Anney?
— Ja... jestem... Hanka Skibianka...
Krzycki wstał, zatoczył się jak pijany i począł patrzeć na nią błędnym wzrokiem.
A ona dodała prawie szeptem:
— Paniczu... — to ja... ze młyna...
I łzy jęły jej spływać cicho po zbielałej twarzy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.