<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Następny ranek po urodzinach panny Maryni był niezwykle posępny. Zachodni wiatr napędził ciężkich, czarnych chmur, które zwisły nad miastem, zapowiadając burzę. Powietrze uczyniło się duszne i parne. Gdy Krzycki wszedł do kościoła, było w nim zupełnie ciemno. W kaplicy Matki Boskiej rozpoczęła się prawie razem z jego przyjściem cicha wotywa, ale i tam nikłe promyki świec zapalonych przed ołtarzem źle rozświecały pomrokę. Krzycki począł szukać oczyma panny Anney i poznał ją po jasnych włosach, wychylających się z pod kapelusza. Klęczała w pierwszej ławce, mając ręce złożone do modlitwy i oparta na roztwartej książce. Ujrzawszy Krzyckiego skinęła głową i usunęła się, by zrobić mu miejsce, nie przerywając modlitwy. On chciał przemówić do niej, ale nie śmiał, i tylko, klęknąwszy, przy niej, przysunął nieco ku sobie książkę, tak, ażeby mogli modlić się z niej razem. Było jednak tak ciemno, że nie mógł nic wyczytać — a po chwili przekonał się, że nie może się wcale modlić. Ogarnęło go niezmierne wzruszenie, zrozumiał bowiem, że rozpoczyna się jakby nowy okres jego życia, i że ta chwila, w której, za zgodą panny Anney klęknął przy niej przed jednym ołtarzem, by wspólnie prosić Boga o błogosławieństwo, więcej znaczy, niż wszelkie wyznanie, i że to jest pierwsze uświęcenie ich miłości i wspólnego na przyszłość życia. Przejęło go uczucie szczęścia, ale zarazem jakaś uroczysta trwoga na myśl, że wszystko przestaje już być tylko snem, tylko marzeniem, tylko widziadłem szczęścia i tylko upragnioną nadzieją, a poczyna spełniać się i stawać. Przez głowę jęły mu się przesuwać pytania, jak potrafi znieść to szczęście, co z niem zrobi i jak mu odpowie i — z tych pytań rodziło się w nim poczucie ogromnej, przejmującej lękiem odpowiedzialności. Było to podobne, jakby do jakiejś troski, której dotychczas, jako swobodny człowiek, nie znał, lub przynajmniej nie stanął z nią oko w oko. A widział przed sobą i troski bardziej bezpośrednie, natychmiastowe. Zbliżała się chwila rozmowy z matką, były jeszcze jakieś tajemnicze przeszkody, o których wspominał Groński; — należało wszystko rozważyć, ułożyć, załatwić rozmaite sprawy, pousuwać przewidywane trudności. Zaiste, jeśli kiedy, to teraz warto i trzeba było powierzyć się łasce bożej, wezwać wszechopatrznej pomocy i oddać jej w ręce przyszłość. Krzycki zauważył, że podobne uczucia i podobne myśli musiały zawładnąć i panną Anney, gdyż twarz jej była cicha, skupiona, poważna, a nawet smutna. Płomyki świec odbijały się w jej wzniesionych oczach i przez chwilę zdawało się Krzyckiemu, że widzi w tych oczach łzy. Widocznie całą siłą duszy polecała jego i siebie Bogu. I tak klęczeli przy sobie, ramię przy ramieniu, serce przy sercu — połączeni już, szczęśliwi i trochę trwożni. Krzycki, potłumiwszy wicher myśli, począł się wreszcie modlić — i mówił Bogu: »uczyń ze mną co chcesz, ale jej daj szczęście i spokój«. I ogromna, wezbrana fala miłości zalała mu piersi. Modlitwa jego stawała się zarazem ślubem i wewnętrzną przysięgą, że tej najdroższej w świecie istoty nie ukrzywdzi nigdy i że te oczy nigdy na niego nie zapłaczą.
Tymczasem wotywa dobiegała końca. Gdy ksiądz odwracał się od ołtarza, w napół pustej kaplicy słychać było jego słowa, jakby senne i jakby szeptane wśród westchnień — jak zwykle bywa w czasie porannych mszy. Ale chwilami głuszyły je grzmoty, gdyż na zewnątrz rozpoczęła się burza. Okna kaplicy pociemniały jeszcze bardziej; i od czasu do czasu rozświecała szyby sina błyskawica, poczem mrok czynił się jeszcze gęstszy i tylko w ołtarzu migotały niespokojnie płomyki świec. Ksiądz odwrócił się raz jeszcze: Dominus vobiscum! — potem Ite missa est — następnie przeżegnał zgromadzonych i wyszedł. W ślad za nim wyszła garstka ludzi, słuchających mszy. Zostało tylko ich dwoje. Wówczas ona poczęła mówić szeptem przerywanym przez wzruszenie: »Pod twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko«, a dalsze słowa: »naszemi prośbami nie racz gardzić, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać — o Pani nasza« mówili już razem z Władysławem i w ten sposób skończyli całą modlitwę.
Potem zapadło milczenie, które po długiej dopiero chwili przerwał Krzycki.
— Musimy poczekać — rzekł półgłosem — burza jeszcze trwa.
— Dobrze — odpowiedziała panna Anney.
— Droga moja, najdroższa pani...
Lecz ona przyłożyła palec do ust i znów zapadło milczenie.
Nie czekali jednak zbyt długo, gdyż burze letnie nadlatują i przelatują, jak ptaki. Po upływie kwadransa wyszli z kościoła. Ulice były zalane dżdżem, ale w przerwach porozganianych i podartych chmur świeciło już słońce jasne i rzekłbyś, mokre. Oczy panny Anney mrużyły się pod nadmiarem blasku, a twarz jej była jakby zbudzona ze snu. Lecz skupienie jej i powaga nie przeszły. Natomiast Krzyckiego na widok słońca, ulicznego ruchu i życia ogarnęła natychmiast ogromna wesołość i otucha. Spojrzał raz i drugi na swą towarzyszkę — i wydała mu się cudna, jak sen — urocza jak nigdy i kochana, po prostu bez miary i granic. Czuł, że byłby zdolny chwycić ją w tej chwili w ramiona, pokazać słońcu, chmurom, miastu, tłumom ludzkim i krzyknąć: oto moje bogactwo, mój skarb, oto moje radosne życie! Lecz przypuszczając słusznie, że panna Anney nie zgodziłaby się na podobną manifestacyę, potłumił w sobie tę chętkę i zwrócił myśl ku sprawom pilniejszym:
— Pani moja uwielbiona — rzekł — muszę już wypowiedzieć te słowa, które mi palą usta. Kiedy będę mógł przyjść?
— Dziś, o czwartej — odpowiedziała. — Ja także mam powiedzieć panu takie rzeczy, od których wszystko zależy.
— Wszystko zależy od pani — i od niczego więcej.
Lecz jej jasne policzki oblały się jaskrawym rumieńcem, w oczach zabłysnął jakby przykry niepokój i odrzekła:
— Dałby Bóg... Pan nie wie... Pan nie wie — powtórzyła z naciskiem. — Będziemy sami... Ale teraz musimy się pożegnać.
Władysław odprowadził ją do doróżki, ucałował jej ręce i pozostał sam. Słowa jej potwierdzające to, o czem wspominał na skutek rozmów z panią Otocką Groński, zaniepokoiły go jednak, ale na krótko, gdyż był zbyt rozkochany, by mógł przypuścić poważnie, że coś może tę miłość zmniejszyć, lub odwieść go od zamiarów. Na samą myśl o tem wzruszył ramionami.
— Kobiety — rzekł sobie — zawsze są pełne skrupułów i do istotnych trudności dodają urojone.
Poczem wrócił w najlepszym humorze do domu, gdzie prócz Grońskiego zastał i Dołhańskiego.
— Patrz — zawołał Groński — oto kawaler Dołhański! powitajże do kosmatą ręką, bo się żeni.
— Nie? naprawdę? — zapytał rozbawiony Władysław.
— Z panną Kajetaną Włócką — dodał z zimną krwią i nadzwyczajną powagą Dołhański.
— A to składam życzenia. Z całego serca! Kiedyż ślub?
— Bardzo prędko, z powodu powietrza, głodu, ognia i wojny, oraz tym podobnych wyjątkowych okoliczności. Za tydzień... Bez zapowiedzi, za indultem. A po ślubie tegoż wieczora za granicę.
— I mówisz to wszystko poważnie?
— Najpoważniej w świecie. I uważ wyśmienite następstwa.
Tu Dołhański rozłożył palce i zaczął wyliczać:
— Primo: kredyt mój zmartwychwstał, jak fakir indyjski, który zakopany przez całe miesiące w ziemi, budzi się po odkopaniu do nowego życia; secundo: Górki są bez grosza długu i bez towarzystwa; tertio: posag mojej narzeczonej przeszedł moje oczekiwania, a quarto: narzeczona wyładniała ze szczęścia tak, żebyście jej nie poznali.
— Co też ty mówisz! — zawołał naiwnie Krzycki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.