<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Świdwicki nie zmyślał, mówiąc, że nie wie, jak się zowie rewolucyonista, któremu zapewnił przytułek, albowiem panna Polcia istotnie uczyniła z tego tajemnicę. Uradzili tak z Laskowiczem po drodze. Młody student, dowiedziawszy się, że Świdwicki, do którego go dziewczyna prowadzi, jest znajomym Grońskiego i pani Otockiej, stropił się w pierwszej chwili ogromnie. Przypomniały mu się listy, jakie pisał do panny Maryni i nienawistny stosunek do Krzyckiego, na którego jego partya dokonała przed niedawnym czasem zamachu. Osobiście nie brał wprawdzie w nim udziału i myśl nie wyszła od niego, ale natomiast nie miał najmniejszej wątpliwości, że komitet wydał wyrok śmierci wskutek jego raportów, wskazujących na Krzyckiego jako na główną przeszkodę w propagandzie — i pamiętał, że nie uczynił nic, by zamachowi zapobiedz, a nawet rad był w duszy, że nienawistny mu człowiek, a zarazem domniemany współzawodnik będzie z jego drogi usunięty. Przez pewien czas odczuwał nawet z tego powodu »umycia rąk« pewien wewnętrzny niesmak, na wieść jednak, że zamach się nie udał, doznał, jakby uczucia zawodu. I oto teraz szedł szukać schronienia u człowieka, który był krewnym pani Otockiej, i który mógł słyszeć i o listach do Maryni i o całym stosunku z Krzyckim. Był to zbieg rzeczy wprost fatalny, mogący z miejsca udaremnić najlepsze chęci panny Polci.
Zważywszy to wszystko, począł Laskowicz prosić dziewczyny, by nie wymieniała jego nazwiska, podając za przyczynę to, że w razie gdyby policya go znalazła, — Świdwicki byłby mniej odpowiedzialny.
Panna Polcia przyznała mu zupełną słuszność po chwili jednak zauważyła, że jeżeli pan Groński odwiedzi kiedykolwiek Świdwickiego, to tem samem wszystko się wyda.
— Tak, odpowiedział student, ale ja tego schronienia potrzebuję na kilka tylko dni; potem poszukam sobie innego, albo może moja władza wyprawi mnie zagranicę.
— Jaka władza? — zapytała panna Polcia.
— Taka, która chce wolności i chleba dla wszystkich, i która nie pozwoli na to, żeby nad panienkę wynosił się ktoś stanem, albo pieniędzmi.
— Nie rozumiem. To niby jak? żebym ja nie była sługą i nie miała pani?
— Tak jest.
Pannę Polcię uderzyło to, że w takim razie byłoby jej bliżej do »panicza«, ale nie mając czasu dłużej nad tym rozmyślać, powtórzyła.
— Nie rozumiem. Później rozpytam, a teraz chodźmy.
I szli dalej pospiesznie, w milczeniu, póki nie znaleźli się przed drzwiami Świdwickiego. Na odgłos dzwonka otworzył im on sam. Ze zdziwieniem, ale i z uśmiechem obaczył w ciemnawej sieni pannę Polcię, następnie dojrzawszy Laskowicza zapytał:
— A ten tu po co? — i kto to jest?
— Czy możemy wejść i czy mogę pomówić z panem na osobności? — zapytała dziewczyna.
— Proszę. Im bardziej na osobności, tem mi będzie przyjemniej — odrzekł Świdwicki.
I weszli. Student został w pierwszym pokoju. Gospodarz wprowadził pannę Polcię do drugiego i zamknął za sobą drzwi.
Laskowicz począł rozglądać się po dużej izbie pełnej nieładu, książek i rycin, a pod ścianami pełnej butelek z białemi i niebieskiemi etykietami. Na okrągłym stole pod oknem, założonym dziennikami, stała butelka z napisem: Vin de Coca. Mariani — i kilka popielniczek z niedopałkami cygar i papierosów. Meble w izbie były ciężkie i widocznie niegdyś kosztowne, ale brudne. Na ścianach wisiały obrazy, między nimi portret pani Otockiej, jako młodej jeszcze panienki. Z jednego kąta wychylał się znany posąg neapolitańskiej Psyche z obciętą czaszką.
Student postawił doniczkę z włoskiemi liliami na stole i począł nasłuchiwać. Chodziło o jego życie. Gdyby bowiem odmówiono mu schronienia, byłby niechybnie tego dnia aresztowany. Przez zamknięte drzwi dochodziły od czasu do czasu wybuchy śmiechu Świdwickiego i rozmawiające głosy, przyczem głos dziewczyny brzmiał chwilami prośbą, chwilami gniewem i oburzeniem. Trwało to dość długo. Wreszcie drzwi się otworzyły i pierwsza wyszła panna Polcia, widocznie zła i z zaczerwienionymi policzkami, a za nią Świdwicki, który rzekł:
— Dobrze. Skoro śliczna Polusia tak sobie życzy, to nie powiem nikomu, kto mi przyprowadził tego pana Ananasa, i będę go przechowywał w różowej wacie, ale pod warunkiem, że Polusia będzie mi choć trochę wdzięczna.
— Ja jestem wdzięczna — odpowiedziała z rozdrażnieniem dziewczyna.
— A oto dowody — rzekł Świdwicki, pokazując rysę na wierzchu dłoni. — Kotby lepiej nie zadrapał. Ale byle na Polusię popatrzeć, to zgadzam się i na to. Na przyszły raz znajdą się i cukierki.
— Do widzenia.
— Do widzenia — jak najczęściej.
Dziewczyna wzięła doniczkę z kwiatami i wyszła. Wówczas Świdwicki wsadził ręce w kieszenie i począł przypatrywać się Laskowiczowi tak, jakby miał przed sobą, nie człowieka, ale jakieś osobliwe zwierzę. Laskowicz patrzył także na niego i przez tę krotką chwilę zdążyli się sobie wzajem niepodobać.
Wreszcie Świdwicki począł pytać:
— A szanowny pan dobrodziej z jakiej partyi: socyalistów, anarchistów, czy bandytów? Proszę! bez ceremonii! — O nazwisko nie pytam, ale trzeba się jakoś poznać.
— Należę do Polskiej partyi socyalistycznej — odpowiedział z pewną dumą student.
— Aha! Tedy do najgłupszej. Doskonale. To jakby ktoś powiedział: do ateistyczno-katolickiej, albo do narodowo-kosmopolitycznej. Bardzo mi przyjemnie powitać pana.
Laskowicz nie był bynajmniej z natury pokorny, a przytem w jednej chwili zrozumiał, że ma przed sobą człowieka, z którym potulnością nic nie wskóra, więc spojrzał wprost w oczy Świdwickiemu i odpowiedział prawie pogardliwie:
— Jeśli pan możesz być katolikiem i Polakiem, to ja mogę być socyalistą i Polakiem.
Lecz Świdwicki rozśmiał się:
— Nie, panie naczelniku, rzekł: Katolicyzm to jest zapach. Można być kotem i mieć słabszy lub mocniejszy zapach, ale nie można być kotem i psem w jednej osobie.
— Nie jestem żadnym naczelnikiem, tylko trzeciorzędnym agentem — odparł Laskowicz. — Pan, widzę, dałeś mi schronienie, a sobie prawo drwin ze mnie.
— Najzupełniej! najzupełniej! — ale też za to nie będę wymagał żadnej wdzięczności. Możemy zresztą zmienić rozmowę. Siadaj pan, panie trzeciorzędny agencie. Co słychać? Jak się ma Król Jegomość?
— Jaki król?
— Ten, któremu służysz i który dziś ma najwięcej dworaków, — ten, który najbardziej ze wszystkich nie znosi prawdy i najłatwiej łyka pochlebstwa; — ten, którego w zimie czuć wódką, a w lato kwaśnym potem, — ten krostowaty, wszawy, parszywy, cuchnący i miłościwie, a raczej niemiłościwie dziś nam panujący: król — Motłoch!
Gdyby Laskowicz usłyszał najpotworniejsze bluźnierstwo przeciw wszelkim świętościom, jakie dotychczas czciła ludzkość, nie wstrząsnęłoby go było tak, jak to, które wyszło z ust Świdwickiego. Było to dla niego jakby uderzenie pałką w głowę, albowiem przez myśl mu nigdy nie przeszło, by ktoś ośmielił się nawet powiedzieć coś podobnego. W oczach mu się zaćmiło, szczęki zwarły mu się konwulsyjnie, ręce poczęły drgać. W pierwszej chwili ogarnęła go niepohamowana chęć strzelić w łeb Świdwickiemu z browninga, który miał przy sobie, a potem trzasnąć drzwiami i pójść, gdzie go oczy poniosą, lub przyłożyć sobie lufę do ucha i roztrzaskać własną głowę, ale zbrakło mu sił. Całą noc pracował w drukarni, potem uciekał po dachach i przez ulicę, jak dziki zwierz, był zmęczony, czczy i wyczerpany strasznemi wrażeniami dzisiejszego poranku, więc nagle zachwiał się na nogach, zbladł jak trup i byłby padł na ziemię, gdyby w pobliżu nie stało krzesło, na które obsunął się ciężko, jak martwy.
— Co to jest? Co u dyabła panu jest? — zawołał Świdwicki.
I począł go ratować. Wylał z butelki jakąś resztkę koniaku i zmusił go do wypicia, a następnie, podniósł go z krzesła, poprowadził do drugiego pokoju i prawie przemocą położył na własnem łóżku.
— Co u dyabła! powtórzył: jak się pan czujesz?
— Lepiej! — odpowiedział Laskowicz.
Świdwicki spojrzał na zegarek.
— Za dziesięć minut powinna przyjść baba, która mi usługuje. Każę ci przynieść jeść. Tymczasem leż spokojnie.
Laskowicz posłuchał tej rady, gdyż nie mógł inaczej. Leżąc jednak, marszczył przez jakiś czas czoło i widocznie pracował myślą, poczem rzekł:
— Ten król... o którego pan pytał — jest... głodny!
— A niech go dyabli wezmą! — odpowiedział Świdwicki. Burżuje go nakarmią, a on za to popodrzyna im przy sposobności gardziele. Ale nie bierz pan zbytnio do serca tego co mówię, bo ja takie same, albo i lepsze rzeczy, mówię wszystkim partyom. Wszystkim! — rozumiesz pan!...
Dzwonek przerwał im dalszą rozmowę. Laskowicz drgnął.
— To moja baba: poznaję po dzwonku, — rzekł Świdwicki. — Dziś wcześniej jak zwykle. Dobrze. Zaraz każę przynieść jeść.
Jakoż po kwadransie jadło stanęło na stole. Pokrzepiony Laskowicz przyszedł całkowicie do siebie i nie myślał już o porzuceniu nowego schronienia. Świdwicki począł otwierać i przerzucać rozmaite szuflady, nakoniec znalazłszy pasport, podał go Laskowiczowi i rzekł:
— Zanim pan dobrodziej zostaniesz dyktatorem całej Polski, nazywasz się Zarańczuk, pochodzisz z Besarabii i służysz u mnie od roku. Jeżeli cię złapią, a z tobą i mnie, powtarzaj jeden wyraz: mamałyga! mamałyga!
W taki sposób odbyło się wprowadzenie Laskowicza do Świdwickiego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.