<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiry |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem, w dzień urodzin Maryni, Krzycki i panna Anney znaleźli się przez chwilę opodal od reszty towarzystwa, przy pianinie przybranem w kwiaty. Oczy Władysława błyszczały radością i szczęściem. Czuł się szczęśliwy, że skończyła się jego niewola i że może znów patrzeć na tę swoją panią, którą ukochał całą siłą młodego serca.
— Wiem — mówił jej — że pani była dziś rano na mieście i kupowała kwiaty. Dowiedziałem się o tem od pani służącej, która przyniosła list do pana Grońskiego. Potem poszła pani do kościoła. Pytałem, do którego, gdyż chciałem tam iść. Ale służąca nie wiedziała.
— To mnie dziwi, bo ona wie, że zawsze chodzę do Świętego Krzyża i czasem, a nawet często, biorę ją ze sobą. Bywam tam codzień na rannej Mszy.
— Powiedziała mi, że nie wie — odrzekł Władysław. — Czy pani tam będzie i jutro.
— Tak. Chybaby była wielka niepogoda.
Krzycki zniżył głos:
— Dlatego o to pytam, że mam wielką i serdeczną prośbę... Niech mi pani pozwoli tam przyjść o tej samej godzinie i przed ten sam ołtarz...
Przez twarz panny Anney przebiegły rumieńce i piersi jej poczęły się poruszać żywiej. Pochyliła nieco głowę i, przyłożywszy brzeg wachlarza do ust, odrzekła cicho:
— Nie mam prawa zabraniać, ani pozwalać, kościół otwarty jest dla wszystkich.
— Tak. Ale jabym chciał klęknąć na chwilę przy pani.. razem... i nie przez zwykłą pobożność, tylko na szczególną intencyę. Co do mojej pobożności, to szczerze powiem, że — wierzę w Boga, ach! zwłaszcza teraz — wierzę i w Boga i jego dobroć, ale dotychczas nie byłem bardzo pobożny... Tak jak wszyscy... Gdy jednak chodzi o całe życie, to nawet człowiek całkiem niewierzący gotów klęknąć i modlić się. Klęknąć przy pani, to jest już ogromne szczęście, bo to, jakby się miało przy sobie anioła. A ja chcę jeszcze o coś więcej prosić: oto, żebyśmy razem, w tej samej chwili, odmówili: »Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...«
Krzycki pobladł ze wzruszenia i na czoło wystąpiły mu krople potu. Na chwilę umilkł, by przeczekać zbyt gwałtowne bicie serca, poczem znów mówił:
— »Uciekamy się« — to będzie znaczyło: nas dwoje. — Nic więcej, droga, najdroższa pani — nic więcej! — Potem sobie pójdę, a po południu, pani pozwoli, że przyjdę do jej mieszkania i wypowiem wszystko, co się we mnie zebrało od czasu, jak pierwszy raz zobaczyłem panią w Jastrzębiu... W rękach pani mój los, ale muszę, muszę już to wypowiedzieć, bo inaczej rozsadziłoby mi chyba piersi. Ale jeśli się pani zgodzi na to wspólne odmówienie przedtem: »Pod Twoją obronę«, to już będę tak szczęśliwy, że nie wiem, jak jutra dożyję...
A ona spojrzała mu wprost i poczciwie w oczy niebieską smugą swych zamglonych źrenic i odrzekła:
— Niech pan przyjdzie jutro do kościoła.
Krzycki zaś począł szeptać:
— I nie módz paść do nóg pani w tej chwili — i nie módz paść do nóg.
Lecz panna Anney musnęła niby niechcący swą przybraną w białą rękawiczkę dłonią jego dłoń, wspartą na brzegu pianina, i odeszła, albowiem nie zapamiętawszy się do tego stopnia, jak Władysław, spostrzegła, że poczynają na nich patrzeć. Z powodu urodzin Maryni zebrało się wieczorem u pani Otockiej dość znaczne grono osób. Zjawił się rejent Dzwonkowski, dalej stary sąsiad z okolic Zalesina, a prócz tego Dołhański i obie panie Włóckie, które po uprzedniej zamianie wizyt zaprosiła pani Otocka. Groński zjawił się oczywiście najwcześniej i niemal grał rolę gospodarza, w czem mu pomagał dawny nauczyciel Maryni, niemniej w niej rozmiłowany skrzypek Bochener, i wreszcie, wyjątkowo w dniu dzisiejszym trzeźwy, Świdwicki.
Pani Otocka zajęta była paniami Włóckiemi. Groński rozmawiał ze świdwickim, o ile nie wodził oczyma za Marynią, która w swej białej, przybranej fiołkami sukni, wysmukła, prawie wiotka, wyglądała istotnie jak alabastrowy posążek. Ale ona to właśnie, a z nią pani Krzycka poczęły się przypatrywać ze szczególną uwagą Władysławowi i pannie Anney. Małe uszka Maryni zaczerwieniły się zupełnie z ciekawości, na twarzy zaś pani Krzyckiej pojawił się niepokój i jakby odcień niezadowolenia.
Lecz panna Anney, przerwawszy rozmowę z Krzyckim, zbliżyła się wprost ku niej i siadła na stojącym obok krześle.
— Pan Władysław taki szczęśliwy — rzekła — że skończyło się jego więzienie.
— Widzę — odpowiedziała pani Krzycka — ale obawiam się, że go rozmowy jeszcze męczą. Co ci tak żywo rozpowiadał?
Panna Anney pochyliła na chwilę głowę i poczęta rozgarniać palcami fałdy swej jasnej sukni, jakby w zakłopotaniu, lecz następnie, powziąwszy widocznie nagłe postanowienie, podniosła swe szczere oczy wprost na panią Krzycką, tak jak przedtem na Władysława, i odrzekła:
— Mówił mi takie miłe i kochane rzeczy, że chce przyjść jutro do kościoła i zmówić: »Pod Twoją obronę« — razem ze mną...
W oczach jej nie było ni zapytań, ni niepokoju, ni wyzwania, ale wielka dobroć i prawda.
Pani Krzycka zaś stropiła się otwartością odpowiedzi, tak, że w pierwszej chwili umilkła. Zdawało jej się, że to, co dotychczas było wątpliwem, zatartem i niewyraźnem przypuszczeniem, rozświetla się nagle i występuje na jaw wyraźnie, ale próbowała jeszcze temu nie uwierzyć, więc po pewnem wahaniu się, odrzekła:
— Władzio byłby inaczej niewdzięczny. On ci tyle winien — i ja także...
Panna Anney zrozumiała doskonale, iż chcą jej dać do poznania, że motywem słów Władysława jest tylko wdzięczność — ale nie miała czasu nic odpowiedzieć na słowa pani Krzyckiej, gdyż w tej chwili przez poręcz krzesła przechyliła się wysmukła figurka Maryni:
— Aninko, czy mogę cię prosić na chwilę?
— Owszem — odpowiedziała panna Anney.
I wstawszy odeszła. Pani Krzycka przeprowadziła ją oczyma i westchnęła. Tyle było w tej ślicznej postaci młodości, zdrowia, blasku, tyle złota warkoczy, błękitu spojrzeń, tyle ciepła i kobiecych ponęt, iż starsza i doświadczona kobieta, jaką była pani Krzycka, musiała w duszy przyznać, że byłoby raczej niezrozumiałem, gdyby Władysław pozostał obojętny na te wszystkie uroki.
I, westchnąwszy po raz drugi, pomyślała:
— Po co ta Zosia przywiozła ją do Jastrzębia!
I poczęła szukać oczyma pani Otockiej, ta zaś w tej chwili zbliżyła się do drzwi, by powitać jakiegoś starego pana o białej lwiej grzywie i z takąż białą brodą, który widocznie na wpół ślepy, stanął na progu i rozglądał się przez złote okulary po salonie.
Dojrzawszy wreszcie panią Otocką, chwycił obie jej ręce i począł całować je z wielkim zapałem, a ona witała go z tym właściwym sobie nieśmiałym wdziękiem, który czynił ją podobną do młodej wiejskiej panny.
— Jakie to słodkie i jakie kochane! — mówiła sobie pani Krzycka.
Lecz dalsze rozmyślania i żale przerwał jej Świdwicki, który zająwszy krzesło opuszczone przez pannę Anney, począł mówić:
— Ależ syn pani dobrodziki, to prawdziwy ułan z pod Somo-Sierry. Co to za rasa! co to za typ! Ja, który wystawiam tak wszędzie piękność, jak wyżeł kuropatwy, zauważyłem go natychmiast u Grońskiego. Tylko mu szablę w dłoń i na koń! Albo na jaką wystawę! po prostu na wystawę, jako okazowy egzemplarz rasy. Ach co za krew z mlekiem! Kobiety muszą za nim szaleć!
Pani Krzyckiej, mimo wszelkich wewnętrznych trosk, miło było słuchać tych słów, albowiem uroda Władysława była dla niej od lat jego dziecinnych źródłem dumy i radości. Ale oczywiście uważała za stosowne nie przyznać się do tego przed Świdwickim.
— Ja nie przywiązuję do tego wagi — odrzekła — i dziękuję Bogu, że nie tylko to można na korzyść mego syna powiedzieć.
A Świdwicki strzepnął palcami i rzekł:
— Przywiązuje pani, przywiązuje! — i ja przywiązuję a i te oto panie tylko udają, że nie przywiązują — zarówno ta młoda Angielka, jak nawet ta mała przeźroczysta porcelanka, choć niby tylko myśli o muzyce... Może najmniej pani Zofia, ale to dlatego, że od pewnego czasu zanadto pilnie wczytuje się w Platona...
— Zosia... w Platona? — zapytała pani Krzycka.
— Tak się spodziewam, a nawet jestem pewien, gdyż inaczej nie byłaby taka platoniczna...
— Przecież chyba nie umie po grecku.
— Ale Groński umie i może jej go tłómaczyć.
Pani Krzycka spojrzała ze zdumieniem na Świdwickiego i przerwała rozmowę. Poznawszy go dopiero tego wieczora i nie mając pojęcia, że człowiek ten dla konceptu, dla lichej igraszki słów i z nałogu, gotów jest gadać zawsze i wszędzie w sposób jak najbardziej nieoględny — nie mogła zrozumieć, dlaczego jej to mówi. Jednakże słowa jego były dla niej jakby promieniem rozjaśniającym rozmaite rzeczy, których dotychczas nie spostrzegła — znalazła nowy dowód, że serdeczne i ukryte jej życzenia pozostaną zawsze marzeniem bez treści — i westchnęła po raz trzeci.
— Ach, więc to tak? — pomyślała sobie w duszy.
Świdwicki zaś począł się śmiać.
— Tak, tak! — rzekł — kuzynka jest bardzo platoniczna, a przytem trochę anemiczna.
I w śmiechu jego była jakaś gorycz, a nawet jakby złość, tak, że pani Krzycka znów spojrzała na niego ze zdziwieniem.
Tymczasem Marynia wyprowadziła pannę Anney do drugiego pokoju. Uszki jej były coraz czerwieńsze, a oczy płonęły dziecinną zupełnie ciekawością — więc przyłożywszy nosek do policzka panny Anney, jęła szeptać:
— Powiedz! — oświadczył ci się przy pianinie? — oświadczył się? powiedz!...
A panna Anney objęła ramionami jej szyję i, ucałowawszy ją serdecznie, odszepnęła jej w same uszko:
— Prawie.
— A co!... przy pianinie! Zaraz odgadłam! Ho, ho! ja się na takich rzeczach znam wybornie! Ale jakto: prawie? jakto: prawie?
— Bo wiem, że mnie kocha...
— Władzio? — powiedział ci to?
— Nie potrzebował nawet mówić.
— Rozumiem, doskonale rozumiem!
Panna Anney, choć oczy miała wilgotne, poczęła się śmiać — i uściskawszy powtórnie małą skrzypaczkę, rzekła:
— Wróćmy teraz do salonu.
— Wróćmy — odrzekła Marynia.
I po drodze poczęła mówić z rozradowaną twarzą:
— Wyście myślały z Zosią, że ja nic nie widzę, o ja — oho!...
W salonie trafiły na rozmowę polityczną. Wysoki stary pan z białą grzywą, który był kolegą i przyjacielem nieboszczyka Otockiego, a zarazem redaktorem jednego z wielkich warszawskich dzienników, mówił:
— ...Myślą, że to jest nowy stan rzeczy, który będzie odtąd trwał, a to jest atak histeryi, po którym nastąpi wyczerpanie i prostracya. Ja dawno żyję na świecie i nieraz już podobne zjawiska widziałem... Tak jest! To jest głupia i zła rewolucya.
Gdyby Świdwicki usłyszał był od jakiego zapaleńca, że to jest mądra i zbawienna rewolucya, byłby niezawodnie zdania starego redaktora, ale ponieważ lekceważył dziennikarzy wogóle, a w szczególności gniewało go to, że staruszek uchodzi w pewnych kołach za powagę polityczną, więc zaczął się natychmiast sprzeczać.
— Tylko bezdenna naiwność konserwatystów — rzekł — może się zdobyć na to, by żądać od rewolucyi rozumu i dobroci. Jest to to samo, co żądać naprzykład od pożaru, żeby był łagodny i rozsądny. Wszelka rewolucya jest dzieckiem namiętności — nie rozumu, — i gniewu — nie zaś miłości. Zadaniem jej jest rozsadzić starą formę głupoty i zła, a wtłoczyć przemocą życie w nową.
— A tę nową, jak pan sobie u nas wyobrażasz?
— Oczywiście, że także jako głupotę i zło, ale nowe. Na takich przemianach polega nasza historya, a nawet dzieje ludzkości wogóle...
— To jest filozofia rozpaczy.
— Albo śmiechu.
— Jeśli śmiechu, to i egoizmu.
— Tak jest. Moje stronnictwo zaczyna się odemnie i kończy na mnie...
Groński cmoknął niecierpliwie, redaktor zaś zdjął okulary i mrugając oczyma, począł je chustką przecierać.
— Przepraszam — rzekł z wielką flegmą. — Pańskie stronnictwo może być bardzo zajmujące, ale ja chciałem mówić o innych.
— Mniej zajmujących...
Lecz stary dziennikarz zwrócił się do Grońskiego.
— Nasi socyaliści — mówił — zabrali się do przebudowy nowego domu, zapomniawszy, że żyjemy stłoczeni tylko w kilku izbach, a w innych mieszkają obcy, którzy na to nie pozwolą. A raczej owszem! Te kilka izb pozwolą zwalić, ale nie dadzą ich odbudować.
— To lepiej cały dom wysadzić dynamitem — wtrącił Świdwicki.
Ale uwagę tę pominięto milczeniem — poczem Groński rzekł:
— Jedna rzecz mnie wprost zdumiewa, a mianowicie to, że konserwatyści zwracają się z największą zaciekłością, nie przeciw rewolucyonistom, ale przeciw patryotom narodowym, którzy rewolucyi nie chcą i którzy jedynie mają dość siły, by do niej nie dopuścić. Rozumiem, że to robi obca biurokracya, ale dlaczego wtórują jej w tem nasi patres conscripti?
Redaktor nałożył okulary, umoczył palec w herbacie szukając filiżanki, następnie podniósł ją do ust, popił i odpowiedział:
— Przyczyną tego jest ich większa ślepota i większy rozsądek.
— Proszę! — zawołał Świdwicki, któremu trochę zaimponowała ta odpowiedź.
A sąsiad z Zalesina, który słuchał chciwie słów dziennikarza, zapytał:
— Jakto, panie dobrodzieju? — nie rozumiem.
— Tak jest — odpowiedział redaktor. — Większa ich ślepota polega na ciaśniejszym widnokręgu, na braku zdolności spojrzenia w dalszą przyszłość, w te czasy i te wieki, które dopiero nadejdą, i dla których sto razy większe znaczenie ma, żeby wielki Znicz nie zagasł — niż drobne doraźne korzyści. Trzeba mieć czucie przyszłych dziejów, a oni tego nie mają. Oni są trochę jak Ezaw, który odstąpił starszeństwo za garnek soczewicy. A nam nie wolno nic odstępować. Absolutnie nic! Natomiast, gdy chodzi o pojedyncze momenta, o stany i stosunki w danej chwili czasu, to oni są sto razy rozsądniejsi, zręczniejsi — robią daleko mniej błędów w szczegółach, i trzeźwiej patrzą. Mówię o tem zupełnie bezstronnie, ponieważ sam należę do bezpartyjnych.
— Którzy nie mają racyi ani w teraźniejszości, ani na przyszłość — wtrącił Świdwicki. — Zresztą zgadzam się, że różnica między realnym poglądem polityków, a uczuciowym patryotów i wogóle zapaleńców, leży w tem, że z politycznego umiarkowania można bić monetę — chociaż czasem fałszywą — ale zaraz, z uczuć zaś politycznych, zbyt gorących i gwałtownych — w przyszłości. Historya stwierdza to na każdym kroku, gdyż to, co lat temu sto, pięćdziesiąt, albo nawet dwadzieścia wydawało się, czy to politycznem, czy społecznem szaleństwem, dziś weszło w życie. I tak będzie w dalszym ciągu.
— Może być — rzekł Groński — ale to jest słuszne o tyle, o ile radykalizm pojęć lub furya uczuć nie przeradza się w teraźniejszości w wielki, a głupi doraźny czyn, jeśli bowiem tak jest, to dzieje się zbrodnia i rodzi się błąd, który zagraża i przyszłości. A tak bywa najczęściej.
— I przypuszczam, że tego właśnie boją się konserwatyści — odpowiedział dziennikarz. — Zbyt gorący, a — należy przyznać — często nieopatrzny i niedorzeczny w swych objawach patryotyzm przeraża ich. Poprzednio obawiali się, by chłopi, którzy czytują »Polaka«, nie wzięli się do kos. Obecnie dostają gęsiej skórki, gdy jakiemuś zapaleńcowi wyrwie się słówko o przyszłem państwie polskiem.
— Państwo polskie! — rzekł, parskając ironicznie Świdwicki. — Powiem panom anegdotę. Pewien urzędnik rosyjski zwaryował i zapadł na manię wielkości. Oczywiście, w czynowniku mania polegała na tem, że sobie wyobraził, iż posiada »czyn« najwyższy ze wszystkich czynów, tak na ziemi jak w niebie. I jak wam się zdaje? — za kogo się uważał?
— Co najmniej — za pana Boga!
— Więcej.
— Wyznaję, że wyobraźnia moja mdleje — odrzekł Groński.
— A widzisz. Tymczasem on wymyślił jednak czyn jeszcze wyższy, albowiem przedstawiał się jako »predsiedatiel Swiatoj Trojcy« — prezes Trójcy Świętej! — Rozumiesz? Jest komitet złożony z Boga Ojca, Syna i Ducha — a on jest prezesem. Czy to nie więcej?
— Prawda — ale dlaczego przytoczyłeś tę anegdotę?
— Na dowód, że dla chorych mózgów niema niepodobieństw i... że tylko takie mózgi mogą myśleć o państwie polskiem.
Groński pomyślał chwilę i rzekł:
— Dwadzieścia milionów ludzi, to jednak jest materyał — i pozwól sobie powiedzieć, że prezydentura Trójcy Świętej jest większem nieprawdopodobieństwem. Co ty wiesz o przyszłości i kto ją może odgadnąć? Możesz conajwyżej powiedzieć, że wobec dzisiejszych warunków, myśl stworzenia czegoś podobnego przemocą, przez rewolucyę, byłaby błędem, a nawet zbrodnią. Ale nasz naród zjedzon będzie tylko wówczas, gdy się da zjeść. Lecz jeśli się nie da? Jeśli przez wielką i szlachetną pracę wytworzy oświatę, karność społeczną, dobrobyt, naukę, literaturę, sztukę, bogactwo, czerstwość, zdrowie, spokojną siłę wewnętrzną, to wówczas co? A któż może dziś powiedzieć, jak się ułożą w przyszłości stosunki polityczne i społeczne? Kto może zaręczyć, że dzisiejsze systemy rządzenia nie zmienią się całkowicie, nie padną i nie będą uznane za tak idiotyczne i zbrodnicze, jak są dziś uznane naprzykład tortury? Kto może odgadnąć, jakie prądy powstaną w tem wielkiem morzu, którem jest ludzkość? Człowiek, któryby powiedział, naprzykład za czasów Cycerona, że gospodarstwo społeczne może się obejść bez niewolnictwa, poczytany byłby za waryata — a jednak dziś niema niewolnictwa. I w stosunkach politycznych może zajść coś podobnego. Dzisiejsze stosunki przemocy mogą się zmienić w dobrowolne i swobodne unie. Wówczas dzisiejsi ciemięzcy może sami powiedzą nam: urządźcie się jak chcecie. W obecnej chwili wydaje się to marzeniem całkiem naiwnem, ale przyszłość nosi w swem łonie takie niespodzianki, o jakich nie śniło się, nie tylko politykom, ale i filozofom. Nie wiem czy tak będzie, ale ty nie wiesz, czy tak nie będzie. A wobec tego widzę potrzebę żelaznej pracy, natomiast zaś nie widzę potrzeby zarzekania się i wyrzekania żadnych ideałów — i powiem ci więcej — że Polak, który na dnie duszy nie nosi ideału niepodległości, jest poniekąd odstępcą — i nie rozumiem, dlaczego nie wyrzeka się wszystkiego.
— Napisz to wierszem i po łacinie — odpowiedział z niecierpliwością Świdwicki — albowiem w ten sposób zawrócisz w głowie mniejszej liczbie ludzi.
Poczem, mając widocznie dość tej rozmowy, dodał:
— Ale mniejsza z tem. Zawieszam słuchawkę i przerywam. Dziś trzeba się zajmować nie polityką, ale solenizantką, a ją takie rzeczy nudzą napewno.
I to rzekłszy, zwrócił się do stojącej z panną Anney Maryni, lecz ta, potrząsnąwszy główką, odrzekła w tej samej chwili z wielkim zapałem:
— Owszem! ja jestem zdania pana Grońskiego.
I zaczerwieniła się po uszy, albowiem wszyscy zaczęli się śmiać. Świdwicki zaś odpowiedział:
— A, jeśli tak, to wszystko załatwione.
Krzycki roześmiał się także z zakłopotania Maryni, choć po prawdzie nie bardzo wiedział, o co chodzi, gdyż cała dusza zebrała mu się w rozmiłowanych oczach, patrzących na pannę Anney. Ona stała między dwoma krzesłami, spokojna, uśmiechnięta, biała w swej białej sukni, hoża jak letni poranek — i tylko, po ostatniej rozmowie, bardziej różana jak zwykle, a on pochłaniał ją po prostu wzrokiem. Rozszalało się w nim serce i zmysły, których nigdy nie umiał hamować. Patrzył na jej promienną twarz, na obnażone ramiona, wykute jakby z ciepłego marmuru, na wypukłą silną pierś, na wężowate gibkie linie postaci, na rysujące się pod lekką suknią zbliżone ku sobie kolana i porwał go wicher żądz, które zmagały się z uczuciem uwielbienia, jakie żywił dla tej dziewczyny, czystej jak łza. Tętna poczęły mu bić głucho, na czoło wystąpił splot żył. Na myśl, że ona będzie mu żoną i że te wszystkie skarby będą jego, ogarniała go pożoga krwi, a zarazem jakieś osłabienie, tak wielkie, że chwilami nie był pewien, czy potrafi się podnieść z krzesła. Jednocześnie zaś kłócił się z sobą, oburzał się z całej duszy na to »zwierzę«, którego nie umiał w sobie okiełznać, i wymyślał sobie od ostatnich słów za to, że nie kocha jej tak, jak ją kochać powinien, to jest taką miłością, która tylko klęczy i tylko uwielbia. Więc w myśli padał przed umiłowaną na kolana, obejmował jej stopy i błagał o przebaczenie, ale gdy wyobrażał sobie, że usta jego całują jej stopy, znów żądze porywały go za włosy. I w tej rozterce czuł się nie tylko jej niegodnym, nie tylko »zwierzęciem«, lecz zarazem jakimś niedowarzonym i komicznym mydłkiem, pozbawionym tego rozumu, spokoju i panowania nad sobą, jakie prawdziwy mężczyzna mieć powinien.
Ogarniało go też zdziwienie, że to wszystko może zapowiadać tyle rozkoszy, a zarazem tak męczyć. Szczęściem dalszą jego mękę i dalsze rozmyślania przerwała muzyka, na której wieczór w domu pani Otockiej musiał się skończyć. Bochener siadł do fortepianu, zapalczywy rejent Dzwonkowski jął przedmuchiwać flet, a panna Marynia stanęła obok ze skrzypcami — i gdyby obecni nie byli przyzwyczajeni do jej widoku, mogliby zdumiewać się zmianą, jaka w niej zaszła. Śliczna, ale dziecinna twarz rozbawionej i ciekawskiej dziewczyny, nabrała w jednej chwili wyrazu powagi i głębokiego spokoju. Oczy jej stały się jakby zamyślone i smutne. Na czerwonem tle salonu jej wązka biała postać wyglądała jak stylizowany rysunek na kościelnym witrażu. — Było w niej coś po prostu hieratycznego.
Rozpoczął się tercet. Łagodne tony poczęły kołysać wzburzoną duszę Krzyckiego. Zmysły jego usypiały zwolna i żądze gasły. Serce zaległa mu cisza. Miłość jego zmieniała się w wielkiego skrzydlatego anioła, który wziął swą Umiłowaną na ręce, niby dziecko, niby uśpioną lunatyczkę i poszybował z nią w niezmierne przestworza, przed ołtarze uczynione z blasków zórz wieczornych i z wieczornych świateł gwiazd.
Godzina była późna, gdy Groński, Świdwicki i Władysław wyszli od pani Otockiej. Na ulicach mało spotykali przechodniów, ale za to co krok patrole wojskowe i policyjne, które zatrzymywały ich, pytając o paszporty. Świdwicki tym razem nie udawał pijanego, albowiem wpadł w zły humor właśnie dlatego, że u pani Otockiej musiał poprzestać na dwóch kieliszkach wina. Więc ukazując policyantom, prócz paszportu, na swój frak i biały krawat, pytał ich opryskliwie, czy socyaliści albo bandyci ubierają się w podobny sposób.
— Żeby jednych i drugich piorun pobił — mówił uderzając laską w chodnik. — W dodatku wszystko zamknięte, nie tylko restauracye po hotelach, ale nawet apteki, w których w ostateczności można dostać vin de coca, albo spirytusu. Apteki strajkują! Tegośmy dożyli! Powinni jeszcze zastrajkować doktorzy, a wówczas zastrajkują mimowoli i grabarze. Niech wszystkich i wszystko dyabli porwą! W domu nie mam ani butelki, więc przez całą noc oczu nie zmrużę, a jutro będę jak z krzyża zdjęty...
— Choć do nas — rzekł Groński. — Znajdzie się może jaka butelka i czarna kawa.
— Ocalisz życie, nie tylko mnie, ale i memu »towarzyszowi«, zwłaszcza, jeśli się znajdą dwie butelki.
— Poszukamy. Ale o jakim towarzyszu mówisz?
— Prawda, że to wy jeszcze nic nie wiecie. Opowiem wam przy kieliszku.
Do mieszkania Grońskiego nie było daleko, więc wkrótce zasiedli we trzech wokoło stołu, na którym znalazła się butelka szlachetnego Chambertina i maszynka z parującą w rozkoszny sposób kawą czarną.
Świdwicki nabrał ducha.
— Te panie — mówił — to są istne anioły i z tego zapewne powodu jest się u nich jak w raju, gdzie szczęście polega głównie na wpatrywaniu się w światłość wiekuistą i słuchaniu chórów archanielskich.
Tu zwrócił się do Krzyckiego:
— Zauważyłem, że panu i Grońskiemu to wystarcza — ale dla mnie to absolutnie za mało.
— Tylko nie zacznij ostrzyć sobie języka na tych paniach — odpowiedział Groński — bo natychmiast każę sprzątnąć butelkę.
A Świdwicki objął ją obu rękoma.
— Ja je uwielbiam — wszystkie trzy! — zawołał z komicznym pośpiechem.
— O jakim to mówiłeś towarzyszu?
Świdwicki pociągnął wina i przymknąwszy oczy, oceniał przez chwilę jego wartość.
— Mam tam u siebie od dziś rana jakiegoś wisielca — rzekł — którego poszukuje policya i którego, jeśli u mnie znajdą, powieszą prawdopodobnie nas obu.
— Dałeś mu jednak schronienie?
— Dałem mu schronienie, albowiem przyprowadził go ktoś taki, komu nie mogłem odmówić.
— Założę się, że jakaś niewiasta.
— Oczywiście. Mogę dodać, że przystojna i jedna z takich, które wywołują we mnie odpowiedni prąd elektryczny. Ale nie mogę powiedzieć jak się nazywa, gdyż prosiła mnie o tajemnicę.
— Nie pytam — rzekł Groński — a co do prądu nie wątpię, gdyż inaczej bałbyś się chyba tak narażać.
Na to Świdwicki rzekł:
— Wiedzcie o tem, że ja się niczego na świecie nie boję, i to mi daje w tym niewolniczym kraju tak niesłychaną swobodę, jakiej niema nikt inny.
To rzekłszy, wychylił do dna kieliszek wina i zawołał:
— Niech żyje wolność — ale tylko moja.
— Jednakże to wszystko dowodzi, że masz trochę dobrego serca.
— Bynajmniej. Ja to zrobiłem naprzód dlatego, że spodziewam się nagrody, o której zresztą w tak cnotliwem towarzystwie wolę się nie rozwodzić — chyba po drugiej butelce — a powtóre dlatego, żebym miał komu kołki na łbie ciosać. Upewniam cię, że mój wisielec nie będzie sypiał na różach — i kto wie, czy po jakim tygodniu, nie będzie wolał szubienicy od mojej gościnności.
— To możliwe. Ale tymczasem...
— Tymczasem kupiłem mu wody Allena, by swoją czarną czuprynę przemalował na jasną. »Arte biondegiante« — jak za czasów Tycyana. — Odczuwam też trochę zadowolenia na myśl, że policya będzie na głowie stawała, by go znaleźć i nie znajdzie.
— A jeśli znajdzie?
— Wątpię. Pamiętasz, że czas jakiś miałem lokajczyka, rodem aż z Besarabii, którego znałeś. Przed dwoma miesiącami okradł mnie i uciekł. Pisał już do mnie z New-Yorku, z propozycyą, której wam nie powtórzę! Pyszny typ! zupełnie moderne. Otóż przed ucieczką prosił mnie, bym mu oddał paszport, z tego powodu, że teraz co chwila pytają o paszporty. Ale ja wsadziłem go w jakąś książkę i nie mogłem znaleźć — obecnie przed dwoma lub trzema dniami wypadkiem znalazłem, tak, że mój nowy wisielec będzie miał nie tylko blond włosy, ale i paszport.
— A nie okradnie cię, tak jak poprzednik?
— Mówiłem mu, że powinien to zrobić, ale on się obraził. Zdaje się, że będzie się obrażał od rana do wieczora — i jeśli mnie w końcu okradnie, to przez obrazę, żem coś podobnego mógł przypuścić. Ta mała patronka, która mi go wsadziła na kark, zaręcza też, że jest uczciwy, ale nie powiedziała mi nawet jego nazwiska. Sprytna dziewczyna!... Bo mówi tak: »Jeśli go znajdą, to pan będzie mógł się tłómaczyć, że pan nie wiedział, kto to jest«. I ma słuszność — choć, gdy idzie o jaką taką wdzięczność, to drapie jak kot. Ja się dla niej narażam na stryczek, a gdy chciałem ją trochę tego... to omało nie dostałem w papę...
Groński zmarszczył brwi i począł bystro patrzeć na Świdwickiego, poczem rzekł:
— Służąca panny Anney, Polcia, pytała mnie dziś rano o twoje mieszkanie. Powiedz mi, co to znaczy?
Świdwicki popił znów wina.
— A była także, była. — Otocka przesłała mi przez nią zaproszenie.
— Pani Otocka przysłałaby ci zaproszenie przez Polcię? Powiedz to komu innemu.
— O co tobie chodzi? — zapytał z głupia frant Świdwicki — kazała jej przesłać zaproszenie przez posłańca, ale posłańcy od wczoraj wieczór strajkują. Teraz wszyscy strajkują. Dziewczyny także — z wyjątkiem »towarzyszek«, zwłaszcza starszych i brzydszych. Te jeśli strajkują, to sans le vouloir...
Odpowiedź wydała się Grońskiemu wystarczającą, gdyż istotnie posłańców brakło od wczorajszego dnia na ulicach. Zresztą Świdwicki zwrócił rozmowę w inną stronę.
— Ja go przyjąłem — rzekł — nie dlatego, żeby jednego durnia ocalić, ale dlatego, że się nudzę i że mi się tak podobało. Jakiś mądry Włoch powiedział kiedyś, że bóstwo, które utrzymuje wszystko w karbach na świecie, zowie się la paura — strach. I Włoch ma słuszność. Gdyby ludzie się nie bali, nie ostałoby się nic — ani jedna społeczna forma życia! W tej drabinie strachu jest jednak mnóstwo szczebli, a najwyższym jest strach śmierci. Śmierć! — oto prawdziwe bóstwo... Reges rego, leges lego, judices judico!... I wyznaję, że ja, któremu życie spłynęło na strącaniu z piedestałów rozmaitych bóstw, miałem najwięcej roboty, zanim się z tem bóstwem uporałem. Alem się uporał — i to tak dokładnie, żem zrobił z niego mego psa.
— Coś zrobił?
— Psa, którego, ile razy mi się podoba, głaszczę pod włos, jak naprzykład teraz, gdym przyjął do siebie tego rewolucyjnego bubka. Ale to jeszcze nic! Patrzcie pod jaką ludzie żyją grozą: Topór, szubienica, kula, rak, suchoty, tyfus, tabes — cierpienie, ból, całe miesiące i lata męki — dlaczego? Przez strach śmierci. A ja z tego drwię. Mnie kat nie powiesi, rak nie stoczy, suchoty nie zjedzą, ból nie złamie, męka nie upodli, bo ja na to bóstwo, przed którem wszyscy drżą, zawołam w danej chwili jak na wyżła: do nogi!...
Poczem rozśmiał się i rzekł:
— A ten mój wściekły bubek schował się jednak przed śmiercią. Powiedz mi, coby to było, gdyby oni istotnie się nie bali?
— Nie byliby sobą — odpowiedział Groński — oni chcą życia, nie śmierci.