<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Wołanie
Pochodzenie Za frontem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1919
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




WOŁANIE
Usłyszała wyraźnie, usłyszała napewno.

Noc była jasna i cicha, świat stał w srebrzystej poświacie, przez ogromne okna księżyc lał świetlistą pobiałę na ścianę, pełną portretów.
Dźwignęła się do okna, różaniec zabrzęczał i pacierze spłynęły gorączkowym szeptem. Modliła się, nasłuchując zarazem i patrząc. Park grążył się w zielonawych brzaskach i cichości, wody lśniły jak tarcze, kowane w srebrze, lipcowa, nagrzana noc dyszała upajającymi aromatami.
Naraz jakiś cień omroczył świat, zaszemrały trwożnie drzewa, jękliwy krzyk pawia rozdarł powietrze, a gdzieś z głębin nocy buchnął krótki, daleki, niewiadomy głos i przepadł w głuchem milczeniu nocy.
Porwała się gwałtownie. Cisza uczyniła się jeszcze głębsza. słyszała jeno szelest spadającej za oknami rosy i bicie własnego serca. Obejrzała się podejrzliwie, pokój był pusty, tylko w miesięcznem świetle portrety zdały się poruszać i wychodzić z poczerniałych ram. Opadła w fotel, oczy jej uciekły w głąb z przerażenia, gdy oto sunął ku niej Barszczanin z ryngrafem Częstochowskiej na piersiach i bladą twarzą upiora; za nim rycerskie pacholę, poległe pod Racławicami; trzecim szedł mąż z pod Somosierry, czwartym — ułańskie widmo z pod Grochowa, piątym — smutna postać wygnańca, pobrzękująca kajdanami. Korowód mar, korowód cieni, korowód ech nieśmiertelnych, a każdy zdał się pochylać nad nią i coś przemawiać. Zmartwiała w grozie, nie mogąc pojąć, czego chcą od niej posępnie błyszczące oczy i nieme, zakrzepłe twarze. Cóż mogła uczynić więcej? Wszak jedynego syna oddała na śmierć pewną. Zaniosła się rozdzierającym szlochem bezsilności...
Że musiał stawać przeciwko braciom? Litości zabłagała jej dusza rozkrzyżowana w męce i łzawe oczy utonęły w pustyniach nieba. Omdlewała z nadmiaru boleści, gdy znowu ten głos niewiadomy zatargał jej wnętrzności, jakby za włosy ją porwał i przebił nożami. Rozpoznała głos syna. Wołał ratunku z jakichś dalekości, z chaosów bitew, może z pod wspólnych mogił. Nieprzezwyciężony nakaz podniósł ją z miejsca i zmuszał do posłuszeństwa głosowi krwi. Przemknęła przez komnaty cicho niby cień, oddechy śpiących roznosiły się z alkowy, zakwiliło żałośnie dziecko, majaki sprzętów zastępowały drogę, wstawały tysiączne echa życia. Nie zawahała się jednak. Opuściła dom rodzinny. Objęła go wzrokiem pożegnań i bez łez ni żalów poszła w nieznaną drogę. Poszła w noc, niebo wisiało wysoko, jasno świecił księżyc i gdzieniegdzie spały białe chmury, pozwijane w kłęby. Bezmiar ją ogarnął litościwie, powiodło matczyne serce i ten synowski głos, jeno że, coraz słabszy, cichszy i dalszy.
— Idę, syneczku! Idę! Oczy jej niosły się przodem jak ptakowie wylękli.
Szły dni lipcowe, znojne, w przepych słońca przyodziane i królewską krasę pól dzwoniących kosami, nabrzmiałych weselem, plennych. We wdowiej szacie, blada śmiertelnie, z płaczącemi oczyma, snuła się po świecie niby żałobne widmo. Milkły głosy, gdy się zjawiła, i dreszcz smutków targał sercami. Niekiedy pytała o drogę, ale nie czekając odpowiedzi, odchodziła śpiesznie, ślad swój znacząc na kamieniach pokrwawionemi stopami.
— Do miejsc świętych wędrująca! — Szeptali za nią zdumieni ludzie.
— Matka — odpowiadały kobiety, całując krwawe piętna. — Matka!
Nie wiedziała, co się koło niej dzieje, nie wiedziała nocą li idzie czy dniem. zali słońce świeci, czy gwiazdy ją prowadzą. Śpieszyła do syna.
Nie potrzebowała ni snu, ni odpocznienia, ni posiłku. Niekiedy chłodziła spieczone usta leśną jagodą lub garścią krynicznej wody i szła dalej. Przez miasta gwarne szła, przez bory ogromne, wsie mnogie i pola niezmierzone, aż weszła w kraj stratowany żelaznemi stopami wojny. W kraj, gdzie pleniły się tylko ruiny, łzy i rozpacze. Gdzie wsie były kupami gruzów, kościół w zgliszczach, ziemia zryta pociskami, drzewa potrzaskane i gdzie krew płynęła rzekami, a śmierć kosiła codzienne, nieubłagane żniwo...
Za stadem kruków, ciągnących na żer obfity, poszła, za nieustającym hukiem armat, łunami pożarów i zagonami świeżo usypanych mogił. Nic jej nie mogło powstrzymać, żadne przeszkody, niebezpieczeństwa, nawet tłumy uciekających ludzi, którzy oszalałymi z trwogi głosami krzyczeli do niej:
— Tam bitwa!
— Właśnie tam idę. Syn czeka na mnie! — Mówiła nieodmiennie i próżna wszelakiej trwogi dosięgła samego dna huraganów. Jakby piekło ujęło ją w swoje druzgocące ramiona. Gromy huczały ze wszystkich stron, biły w niebo, biły w domy, biły w lasy, biły w pola. śmierć śpiewała rozpasany hymn zwycięstwa! Nieprzeliczonym rojem brzęczały kule, pękały szrapnele, fontanny wyrwanej ziemi chlustały wysoko, waliły się z trzaskiem drzewa, padały szare szeregi jakby podcięte, czasem przelatywały tętenty konnicy, dudniała dziko ziemia i wydzierał się straszny, nieludzki ryk...
Na każdym kroku spotykała zabitych, porozrywanych w łachmany i rannych żebrzących o zmiłowanie. Tysiące rąk wyciągało się do niej błagalnie, i tysiące łkań i krzyków leciało za nią. Nie rozumiała ich języka i głuchą została na straszną wymowę ran i cierpień. Szukała swojego syna. Bowiem wołania jego stały się jej coraz bliższe i wyraźniejsze.
Na jakichś rozstajach zastąpił jej drogę kamienny Chrystus, siedzący w cieniu drzew, na nizkim słupie, głowę w cierniowej koronie wsparł na ręku i patrzył nieodgadnionemi, oczyma.
Przywarła do jego stóp spalonemi ustami rozpaczy.
Patrzył surowo wskroś bitewnych chaosów, wskroś wszystkiego świata. Szare tumany przysłaniały ziemię, na niebie wisiało ogromne słońce, podobne przy zachodzie do wyłupanego, krwawiącego oka. Ziemia dygotała w konwulsyach walki, armaty niby straszliwe dzioby kuły z zawziętością, kuły bez miłosierdzia, sine bicze pocisków smagały z przeszywającym świstem, a z huraganu nieustających grzmotów wydzierały się ogromne krzyki niewidzialnych tysięcy, bijąc w niebo piorunami skarg i jęków.
— Jestem, syneczku! Jestem! — Odpowiadała, tocząc błędnemi oczyma, albowiem w czerwonych łunach zachodu zamajaczył nieskończony korowód człowieczych postaci; coraz bliżej widniały jakieś okrwawione głowy, wybite oczy, potrzaskane ręce, jakieś poczwary zlepione z błota, ran i krwi — wypełzały jak widma z pól, czołgały się na brzuchach, wlokły się na rękach, wynurzały się prosto z ziemi i wyły ranami, męką, strachem i rozpaczą...
— Matko ratuj! Pomocy! Ratuj! — Obłąkane spojrzenia, konające glosy, poszarpane ciała, szaleństwo i przerażenie uderzyły w jej serce wylękłe.
— Boże miłosierdzia i litości! Boże! — Załkała rozpacznie, wypatrując syna. Był przy niej, osuwał się na jej piersi konającem omdleniem, ale miał sto twarzy, i tysiące ran. Każdy wydal się być jej synem rodzonym, bo cierpiał jednako, jednaką mową żebrał zmiłowania i jednako cisnął się do jej piersi. Przygarnęła wszystkich matczynem objęciem miłości, jakby ramionami wszystkiej polskiej ziemi.
— Synaczkowie moi! Synaczkowie! — Zaszeptała głosem mocniejszym nad ból, mocniejszym nad śmierć, głosem nieśmiertelnej ojczyzny. Obcierała im czoła skrwawione, całowała rany, koiła cierpienia, mówiąc każdemu jakieś słowa krzepiące, że uśmiechy szczęścia wykwitały na stygnących wargach i marli cicho w jej ramionach, marli w ukojenia łasce. Noc zapadła, księżyc zaświecił w martwiejące oczy, bitwa ścichła i wiatr zaszumiał jakby szelestem odlatujących duchów. Ona zaś siedziała bez ruchu, trzymając w ramionach pomarłych i konających, zastygła w bólu nad pobitymi w bratobójczej walce, tylko ciężkie perły łez spływały nieustającym potokiem na te sieroce, nieszczęsne głowy. O świtaniu pozamykała im oczy i kiedy zorze jęły wschodzić, podniosła w niebo twarz pełną niewzruszonej wiary i zaśpiewała wraz ze skowronkami wieczny hymn dnia wstającego:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon Boże wielki.

Jednocześnie i armaty zaczynały bić na nowo.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.